Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
124 osoby interesują się tą książką
Wiele dróg prowadzi ku szczęściu.
Jak odnaleźć własną?
Czy istnieje przepis na szczęście? „Często jestem o to pytana. Nie wiem jak inni, ale ja po prostu lubię życie i nauczyłam się akceptować rzeczy, na które nie mam wpływu” ‒ mówi dr Ewa Woydyłło.
W książce Szczęścia można się nauczyć dr Ewa Woydyłło i dziennikarka Agnieszka Radomska poruszają tematy, z których utkana jest nasza codzienność. Mówią o miłości i przyjaźni, radości i troskach, pracy i odpoczynku. Zastanawiają się, kiedy warto dawać z siebie wszystko, a kiedy lepiej odpuścić, jak budować relacje z innymi, by były trwałą wartością, a także jak zatroszczyć się o własny dobrostan.
Być może właśnie te rozmowy staną się dla ciebie inspiracją, zachętą do najciekawszej z możliwych podróży ‒ w głąb siebie. I ku szczęściu.
***
Ewa Woydyłło – dr psychologii, terapeutka uzależnień, publicystka i autorka wielu książek pełnych porad oraz wiary w to, że nasze szczęście zależy od nas samych, w tym bestsellerowych Zakrętów życia (Wydawnictwo Zwierciadło). Propagatorka ruchu, miłośniczka tenisa na korcie i na trybunach.
Agnieszka Radomska – dziennikarka. Fascynuje ją wszystko, co związane z emocjami i ludzką psychiką. Prywatnie mama nastolatki i miłośniczka kundelków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
dopiero teraz
kiedy mam się
czym martwić
wiem że nie warto
było
na zapas
się martwić
trzeba było się
na zapas cieszyć
być niepoprawnym
uprawiaczem radości
Józef Baran
Przypis do cierpienia
Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest receptą na szczęście. Nikt nie zna uniwersalnego przepisu na to, jak cieszyć się życiem. Każdy musi znaleźć własną drogę do spełnienia. Mamy nadzieję, że nasze rozmowy staną się inspiracją i zaproszeniem do refleksji nad wszystkim, co w życiu ważne.
W Szczęścia można się nauczyć wskazujemy kierunki poszukiwań prawdy o sobie po to, aby zapewnić w swoim życiu miejsce dla przyjaźni, miłości, pracy i odpoczynku. Zastanawiamy się, czym są zdrowe wybory i jak wielką uzdrawiającą moc ma akceptacja. Objaśniamy dobrostan i dojrzałość, która do niego przybliża. Mówimy też o trudnościach, jakich można się spodziewać, ale trzeba się nauczyć je pokonywać.
Być może dzięki tej lekturze zaczniesz wprowadzać zmiany, wcale niewymagające rewolucji, a jedynie nowego spojrzenia. Potraktuj tę książkę jak szwedzki stół ‒ poczęstuj się tym, czego zechcesz spróbować, i zobacz, co się stanie...
Ewa Woydyłło,
Agnieszka Radomska
Szczęście to nie cel.To produkt uboczny czerpania z życia w pełni.
Eleanor Roosevelt
Rzadko kiedy słyszę od kogoś zdanie „jestem szczęśliwy/szczęśliwa”. Może szczęście jest pojęciem zbyt wzniosłym, górnolotnym, trochę idealistycznym? Ludzie na ogół są po prostu albo zadowoleni, albo nie. I chyba łatwiej nam przyznać, że czujemy się nieszczęśliwi. Sama tak mam, a ty?
Gdyby wydarzyło się coś nadzwyczajnego, i to raczej coś bardzo przykrego, co spowodowałoby kompletne załamanie i sytuację bez wyjścia, to faktycznie mogłabym poczuć ciężkie przerażenie, smutek, rozpacz – ale wcale niekoniecznie pomyślałabym: „jaka jestem nieszczęśliwa...”. Zresztą jaki sens ma wówczas stawianie sobie takiego pytania? Przecież to oczywiste, że skoro właśnie się dowiedziałam, że np. moje dziecko nie zdało do następnej klasy, to w tym momencie jestem zmartwiona. Złamał mi się obcas, gdy biegłam do tramwaju? Cóż, taki pech... Nie musi to być od razu synonimem nieszczęścia. Stwierdzenie „jestem nieszczęśliwa” może mieć charakter nawykowy. Tym smutnym i użalającym się zwrotem niektórzy wyrażają stan lub nastrój, a nawet czasem przekonanie, gdy im się ich życie nie podoba, gdy cierpią w sytuacjach trudnych do rozwiązania, np. w nieudanych małżeństwach, źle dopasowanych zawodach, lub gdy nie potrafią sprostać jakimś życiowym wymaganiom. Może to być związane z doznanym rozczarowaniem, przykrym zaskoczeniem, ale również z przewlekłą bezczynnością, osamotnieniem czy nudą.
Nuda unieszczęśliwia?
Siedzi ktoś w domu i myśli: wokół tylu szczęśliwych ludzi, a ja tu tkwię sam jak palec. Osoba nieśmiała, przemęczona albo pasywna może w takiej sytuacji faktycznie czuć się nieszczęśliwa. Inna wyjdzie z domu na spacer czy przebiec się po parku, wybierze się do kina, do miłej sąsiadki, do biblioteki, zatelefonuje do krewnych czy znajomych; a jeszcze inna umości się wygodnie w fotelu z kubkiem herbaty i ciekawą książką albo posłucha muzyki w radiu czy wyszuka coś ciekawego w telewizji. To naprawdę zależy od naszych przyzwyczajeń. Gdy ktoś czeka na atrakcje, może się nie doczekać. Lepiej zadbać o nie osobiście.
Z czego wynikają te różnice?
Wiele nawyków wynosimy z domu, gdzie dorośli przekazują dzieciom swoje wyobrażenia o życiu. W niektórych rodzinach panuje przekonanie, że życie jest okrutne i ciężkie, a los prawie zawsze nieżyczliwy. U mnie było odwrotnie. Mama zawsze powtarzała, że jesteśmy szczęściarami i mamy wszystko, czego nam potrzeba. W szkole było spokojnie i bez afer, nauczycielki nas lubiły i zawsze podtrzymywały na duchu. Ja więc do tej pory uważam, że na świecie jest więcej dobrego niż złego – i jak patrzę dookoła, to mi się to zawsze sprawdza. Oczywiście są rzeczy, które mnie złoszczą, smucą albo krzywdzą. Jednak szczęście rozumiem bardzo osobiście, nawet intymnie, i różne przykre czy niemiłe sprawy traktuję jako drugorzędne. Napaść Rosji na Ukrainę jest czymś strasznym, okrutnym i niebezpiecznym; ostatnia powódź na południu Polski była wielką tragedią dla tysięcy poszkodowanych – ale chociaż jedno i drugie uważam za wielkie nieszczęścia, to nie odbiera mi to prawa, by cieszyć się moją rodziną, moją pracą, moimi przyjaciółmi i wszystkimi ważnymi dla mnie rzeczami.
A samo pojęcie szczęścia nie jest dziś trochę przereklamowane?
Możliwe, przynajmniej w tym sensie, w jakim często się o nim mówi – jako o jakichś szczególnych przywilejach. A przecież dobre, przyjemne życie, które budzi radość, zadowolenie, wcale nie musi wynikać z tego, że ktoś jest jakoś wyjątkowo uprzywilejowany. Często bywa wręcz odwrotnie, a przykładów w historii i kulturze jest mnóstwo. Oczywiście szczególnie rzucają się w oczy te powszechnie znane, dotyczące celebrytów. Uważana za najpiękniejszą kobietę świata Marilyn Monroe, wielka gwiazda, wykończyła się alkoholem i psychotropami w wieku zaledwie 36 lat; inna utalentowana artystka, Amy Winehouse, mimo wspaniale zapowiadającej się kariery też odeszła w tragiczny sposób, usiłując w narkotykach znaleźć ucieczkę od swego spektakularnie zapowiadającego się życia. Robin Williams, najweselszy wśród aktorów, z wybitnymi rolami na koncie, popełnił samobójstwo, choć mogłoby się wydawać, że jego życie to pasmo spełnionych marzeń. Samotność i depresja to częste ludzkie dramaty, które pokazują, że szczęśliwe życie wcale nie zależy od urody, bogactwa czy talentów.
Skoro nie przywileje, to co czyni nas szczęśliwymi?
Często jestem pytana o „przepis na szczęście”. Nie wiem, jak inni, ale ja po prostu lubię życie i nauczyłam się akceptować rzeczy, na które nie mam wpływu. Mnóstwo ludzi wpada w zły nastrój już w październiku, bo zaraz po nim przecież będzie listopad, z całą swoją szarością, a po nim zimny grudzień i styczeń, więc na pierwszy powód do zadowolenia trzeba czekać do wiosny... Takie osoby mają widać pecha, bo ja na przykład bardzo lubię długie jesienne i zimowe wieczory. W ogóle lubię lubić bardziej niż nie lubić. I to odnosi się do wielu rzeczy. Taką mam strategię, bo jak coś czy kogoś lubię, to sama lepiej się czuję.
Nie myślę o szczęściu jako o stanie idealnym. Pięknie pokazuje to film „Bulion namiętności” ze znakomitą Juliette Binoche. Jest to w pewnym sensie film o szczęściu, choć bohaterom daleko do doskonałości. Pokazuje szczęście spowite w niedosyt, w jakieś niespełnienie, a mimo to pełne wzruszeń, radości i pięknych uczuć i to zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci. Natomiast idealne szczęście jest często postrzegane jako nadzwyczajne uniesienie, wzniosłość, uduchowienie czy euforia – tyle że takie momenty zdarzają się w życiu rzadko.
One są bardzo cenne, ale trzeba umieć je zauważyć.
To często są takie chwilki, krótkie momenty, które zapamiętujemy i do których chce nam się wracać pamięcią. Gdy niedawno byłam nad morzem, wstąpiłam do małej prywatnej galerii sztuki. Na ścianach wisiało wiele obrazów, ale moją uwagę przykuł jeden – przedstawiał jakby rozżarzone słońce, duży promienisty okrąg intensywnej czerwieni i oranżu. Zachwycił mnie, stałam i patrzyłam oniemiała. Gdy przypominam sobie tę chwilę, od razu robi mi się miło i ciepło. I chociaż na tym samym wyjeździe zgubiłam dowód osobisty, co przecież zawsze oznacza masę kłopotów i komplikacji, nie to utkwiło mi w pamięci, lecz tamta chwila zachwytu, którą już zawsze będę mogła przywołać. Myślę, że szczęście to nie constans. Gdy mówię, że szczęście jest przereklamowane, mam na myśli to, że ktoś, kto chciałby być stale i niezmiennie szczęśliwy, nie stąpa po ziemi, tylko buja w wyimaginowanych obłokach. Bo co zrobi z tymi momentami, kiedy przypali garnek albo dostanie mandat? Jak to pomieści w szczęściu?
A może ważniejsze od jakiejś uniwersalnej definicji szczęścia, która pewnie nie istnieje, jest uświadomienie sobie, czym jest ten stan dla każdego z nas? Bo przecież to, co jest szczęściem dla pani X czy pana Y, mnie czy ciebie być może w ogóle by nie cieszyło. Mnie na przykład dużo więcej radości daje siedzenie z moimi psami na trawie niż chodzenie po galeriach z obrazami.
To doskonale potwierdza osobisty i indywidualny wymiar szczęścia. Odnosi się to zresztą do wielu intensywnych przeżyć człowieka. Nie sposób porównać również takich stanów emocjonalnych i psychofizycznych jak ból, strach, radość, smutek, zazdrość czy złość. Mówimy przecież, że ktoś ma wysoki próg bólu, a ktoś niski; ktoś potrafi zapanować nad złością, a ktoś od razu wybucha; ktoś spokojnie na coś czeka, a kogoś rozsadza niecierpliwość. Ze szczęściem może być podobnie. Znowu przywołam wspomnianą aurę jesienną – dla jednych to symbol chandry, dla drugich błogiego pławienia się w domowym i rodzinnym cieple. Starożytni bardzo dużo wiedzieli o człowieku. Oni, to co ważne na temat ludzkiej natury i kondycji człowieka, jakoś genialnie wyczuwali, ponieważ o wielu odkryciach naukowych nikomu jeszcze nawet się nie śniło. Jednym z najważniejszych przesłań, które do dziś nie straciło na aktualności, jest dawny napis na frontonie świątyni Apollina w Delfach: „Poznaj samego siebie”. Ta mądrość delficka napomina i zachęca do zgłębiania samowiedzy tak, by nam służyła i ułatwiała dobre, szczęśliwe życie. Mamy różne cechy, skłonności, upodobania, różne osobowości i charaktery i każdy przeżywa świat po swojemu. Zobaczmy to na przykładzie. Wydawałoby się, że nikt nie lubi bólu. A jednak istnieli, a być może są i dziś, biczownicy, którzy sami sobie zadawali ból i robili to w ekstazie przypominającej euforyczne szczęście... Niektórzy ludzie czerpią przyjemność z masochistycznych praktyk seksualnych, w których ból jest kluczowym składnikiem rozkoszy. Nie jest więc tak, że absolutnie nikt nie lubi bólu. Proponuję zatem: niech każdy szuka własnego szczęścia!
Tylko że to jest bardzo trudne – poznać siebie. Lubię myśleć, że mam prawo ufać sobie, kierować się intuicją, bo to ja wiem najlepiej, co jest dla mnie dobre. Ale skąd mam wiedzieć, że wiem o sobie wystarczająco dużo?
Poruszyłaś pewien paradoks. Zgoda, ważne jest, by ufać sobie, nie okłamywać siebie, rozpoznawać swoje prawdziwe uczucia i emocje, nie upiększać swego wizerunku, ale go również nie poniżać ani nie szpecić. Jeżeli czegoś pragniesz albo coś budzi w tobie niechęć, to posłuchaj siebie. Tylko że może pojawić się pytanie: czy zawsze zaufanie do siebie jest wystarczającym drogowskazem? Widzę co najmniej kilka przeszkód. Pierwszym z brzegu jest brak doświadczenia. Jest to zresztą cecha młodości, bo z definicji we wczesnych latach życia człowiek ma prawo wielu rzeczy nie wiedzieć, nie umieć przewidywać konsekwencji, nie rozpoznawać ani prawidłowo oceniać zagrożeń. Wyobraź sobie, że wybierasz się na studia. Jesteś obdarzona wyjątkowymi predyspozycjami, na przykład pięknie rysujesz. Wybierasz więc ASP, zaczynasz zgłębiać tajniki rysowania i napotykasz pierwsze trudności, coś okazuje się zbyt trudne, spotykasz na swojej drodze wyjątkowo antypatycznego i nieżyczliwego ci profesora, więc się zniechęcasz i porzucasz te studia. Możesz uznać, że twój wybór był chybiony, i się wycofać. Tak ci podpowiada intuicja. Idziesz w zupełnie inną stronę, np. na marketing, a po jakimś czasie zaczynasz się męczyć i dochodzisz do wniosku, że ty jednak jesteś powołana do...tworzenia sztuki! Zaufanie do siebie, opieranie się na zmiennych zachciankach (pozorujących u niedojrzałych osób „intuicję”) na ogół się nie sprawdza.
Jak więc zyskiwać ten wgląd w siebie, budować samoświadomość?
Jak wszystkiego, tego też trzeba się nauczyć. Trochę metodą prób i błędów, ale tylko trochę. Opłaca się obserwować innych ludzi, świat, życie aktualne i minione poprzez literaturę, kino, teatr, szkołę. Warto rozmawiać o swoich wyborach, decyzjach, wątpliwościach i pytaniach z tymi, którzy nam dobrze życzą i nie dokuczają. Już nawet dziecko może omawiać dzień spędzony w przedszkolu, podsumowywać go, wyciągać wnioski. Codzienne przeżycia sprawiają, że uczy się o sobie rzeczy, które przydadzą się do końca życia. Że na przykład źle jest rzucić klockiem w kolegę albo zjeść niesmaczną parówkę i potem mieć niesmak w ustach. Problem wielu osób polega na tym, że jako dzieci zostawali z takimi sprawami sami ze sobą i nikt z nimi o nich nie rozmawiał. Wchodzą więc takie dzieci często w życie z pustymi rękami, sercami i umysłami.
Trzeba poznawać i rozumieć siebie w każdej dziedzinie, która wydaje się ciekawa. Pozbyć się przekonania, że każdy dokonany wybór jest ostateczny. Kiedy jesteś najbardziej chłonna, dokształcaj się, dowiaduj, zadawaj pytania, poszukuj odpowiedzi. Rób jeden, drugi, trzeci fakultet, ucz się języków, sprawdzaj, w czym jesteś dobra, co cię interesuje i pociąga. Nigdy nie wiesz, jaka umiejętność ci się w życiu przyda. To poszukiwanie jest budowaniem kapitału. Gromadzisz wiedzę, umiejętności, zbierasz doświadczenia – i tworzysz swój własny skarbiec, z którego potem będziesz czerpać – ile i kiedy zechcesz. Uważam, że szczęście jest w tym, że się robi coś, z czego człowiek jest nie tylko zadowolony, ale i dumny. Mam kilka wyuczonych zawodów: jestem psycholożką, terapeutką, dziennikarką, tłumaczką, historyczką sztuki i mogę sobie wybierać, który z nich będę wykonywać. A tak naprawdę to, co robię, w pewnym sensie pozwala mi łączyć to wszystko i wykorzystywać wiele kompetencji, co daje mi mnóstwo satysfakcji i nigdy się nie znudzi.
Ważne jest, by dać sobie prawo do doświadczania?
Nawet jeśli go sobie nie dasz, to i tak będziesz gromadzić kolejne doświadczenia. Dobrze byłoby tylko, żebyś nie miała za dużo tych złych, a jak najwięcej dobrych i bezpiecznych. Gdy proponuję: sprawdzaj, co ci się podoba, w czym i z czym czujesz się dobrze, to ktoś może pomyśleć, że skoro lubi sobie wypić butelkę wina, to znaczy, że to jest dla niego dobre. Alkohol dodaje animuszu, jest symbolem dobrej zabawy i łączą się z jego spożywaniem rozmaite atrakcje. Niektórzy uważają, że właśnie po to jest młodość, by tak ją spędzać! Myślę, że to byłaby ogromna nieuczciwość, gdyby zostawić ten wybór komuś, kto gotów jest pójść za każdą zachcianką. Bezmyślne słuchanie wyłącznie siebie, zwłaszcza w młodym wieku, jest ryzykowne. Smak, gust, a przede wszystkim system wartości i zdolność odróżniania dobra od zła dopiero się kształtują i dlatego młody człowiek wymaga dojrzałego wychowania i dobrych wzorów. Jeśli dziecko wybiera źle, to nigdy nie jest to wina dziecka, tylko wina otoczenia, tych dorosłych, którzy są powołani do zajmowania się młodymi ludźmi. Zwykle są to rodzice, krewni i nauczyciele. Ich zadania polegają na budowaniu pewnych szlabanów, czyli systemu ochrony przed niebezpiecznymi doświadczeniami. Dziecko samo sobie szlabanu nie postawi, pójdzie ślepo przed siebie i zrobi sobie krzywdę. Wyznaczanie granic jest rolą dorosłego, ale przecież nie jedyną. Na samych ograniczeniach niewiele się zbuduje. Rodzic nie tylko określa system zakazów i nakazów, ale także pomaga, pociesza, uczy, wspiera, inspiruje w rozwoju, zachęca do poszukiwań i samodzielności w coraz to szerszym zakresie, ponieważ najlepiej zna swoje dziecko, obserwuje je i wie, jakie ono jest.
Każdy ma swoją definicję szczęścia. Na ogół zmienia się ona z biegiem lat i to, co uszczęśliwiało mnie, gdy miałam 20 lat – takie kolekcjonowanie wrażeń pod hasłem: więcej, bardziej, mocniej – teraz by mnie potwornie męczyło. Dziś wolę sobie poleżeć w saunie. A skoro z wiekiem zmieniają się potrzeby, warto może raz na jakiś czas zadać sobie pytanie: czego mi dzisiaj potrzeba do szczęścia?
Popatrz, w samym pytaniu zawarłaś już odpowiedź. Bo faktycznie te rzeczy, które sprawiały ci radość dawniej, z czasem przestały być atrakcyjne. Za to pojawiły się nowe pasje, zamiłowania i przyjemności. Ja już jako dziecko zawsze słyszałam: jeśli czegoś pragniesz, to jak najszybciej to realizuj, bo potem ci przejdzie. Może inni są bardziej ukierunkowani, ale ja szybko nudziłam się kolejnymi sportami czy kółkami zainteresowań. Dzięki temu wypróbowałam i pływanie, i siatkówkę, i łyżwy, i narty, i szermierkę. Ale aż do teraz lubię tylko tenis i rower.
No właśnie. Pamiętam swój własny dylemat: moja córka zaczęła trenować judo i bardzo jej się podobało, ale po dwóch latach się zniechęciła. Stwierdziłam wówczas, że trochę szkoda czasu włożonego w treningi, ale jeśli te zajęcia już jej nie cieszą, to lepiej, żeby poszukała czegoś nowego. Wcale nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Rodzice koleżanki zadecydowali inaczej. Uznali, że skoro coś zaczęła, to musi to kontynuować, mimo że nie budzi to już w niej entuzjazmu. Nie pozwolili jej „skakać z kwiatka na kwiatek”.
Ten przykład pokazuje, że bywa różnie, dzieci i dorośli też bywają różni. No i oczywiście rodzice też – jedni dają więcej swobody swoim dzieciom, inni mniej. Ty ze swoją córką wynegocjowałaś, znając ją dobrze, że nie ma sensu kontynuować treningów, skoro nie chce, i ja pewnie zrobiłabym tak samo. Natomiast inny rodzic będzie chciał nauczyć dziecko konsekwencji i wytrwałości, nawet wbrew jego zniechęceniu, do jakiejś dyscypliny sportowej, uważając, że jest to w życiu bardzo ważne, bo pomaga realizować cele. Skończ coś, co zaczęłaś – to wcale nie jest zła wskazówka. Dziecku w szkole też raczej nie pozwolisz przestać się uczyć matematyki czy historii, bo tych przedmiotów nie lubi. Jeśli więc taka była intencja tamtych rodziców, to postąpili zgodnie ze swoimi przekonaniami. Tak już jest na świecie, że wszyscy ludzie kierują się swoimi zasadami i swoją hierarchią wartości. Ja na przykład uważam, że lepiej, by dziecko popróbowało różnych sportów, niż w imię konsekwencji zajmowało się takim, który akurat je znudził. Bo ostatecznie to tylko zabawa, więc nie traktowałabym tego tak pryncypialnie jak tamci rodzice. Natomiast czym innym jest dyscyplina szkolna i uczenie się przedmiotów należących do obowiązkowego programu. Miejmy nadzieję, że tamtej małej dżudoczce za bardzo te treningi nie dokuczają, a może nawet pewnego dnia zostanie uhonorowana stopniem rokyu albo nawet rokudan podczas egzaminu dojo.
No właśnie, o dziwo, na nowo się jej spodobało! Dla mnie wtedy liczyło się chyba głównie to, żeby moja córka miała prawo wyboru. Bo trudno mi sobie wyobrazić szczęście bez wolności, a wolność oznacza dla mnie nie tyle brak ograniczeń – bo tych świat nakłada na nas przecież wiele – ile właśnie możliwość wyboru. Nie dotyczy to zresztą tylko upodobań, ale i wartości. Nie potrafiłabym być szczęśliwa, robiąc np. zawodowo coś, co byłoby niespójne z moim systemem wartości – na przykład jako marketingowiec, sprzedając produkty, które uważam za zbędne, niepotrzebne, szkodliwe, nawet gdyby mi za to płacono krocie. Po prostu nie. Na tym chyba polega autentyczność – gdybym się czuła nieuczciwie względem siebie, bardzo by mnie to męczyło.
Poczucie własnej wartości oraz system wartości jako busola pewnie szczęścia nie gwarantują, nie dla każdego muszą być nawet składowymi szczęścia, są jednak ważnymi elementami charakteru i osobowości. Gdy człowiek jest z siebie dumny, odczuwa szacunek wobec siebie, dużo łatwiej znosi przeciwności czy przykre zdarzenia niż ktoś niezadowolony i rozczarowany sobą, choćby był obsypany wielkimi darami czy talentami. Poczucie dumy i szacunek dla siebie składają się na wizerunek własny. A to od niego w dużej mierze zależy, czy człowiek potrafi dostrzegać i przeżywać dobre chwile. Czy ktoś, kto myśli o sobie źle, bo robił w życiu paskudne rzeczy, a ich nie naprawił i nie zadośćuczynił, może czuć się szczerze i autentycznie szczęśliwy?
Wątpię...
No właśnie. Dopiero jeśli robisz coś w zgodzie ze sobą, możesz poczuć się dobrze, a stąd już niedaleko do szczęścia. A przynajmniej do zadowolenia, które czasem trochę przypomina szczęście. Nie chodzi o euforię czy ekstazę, ale o miłe, ciche, dobre szczęście, które zapewnia mentalny spokój, a spokój jest miarą bezpieczeństwa. Natomiast sprzeczność wewnętrzna, konflikt i niezgoda z własnym systemem wartości najczęściej wywołują przykre emocje: gniew, żal, rozczarowanie, poczucie winy albo krzywdy. W efekcie rzucasz to, co robisz, bo już nie możesz udawać, albo zaczynasz zagłuszać w sobie uczucie niechęci, a to na dłuższą metę jest trudne do zniesienia.
Wtedy ogarnia cię smutek, przygnębienie, złość – i nie ma mowy o żadnym „szczęściu”. Integralność, czyli zgodność pomiędzy obrazem własnej osoby a tym, co w rzeczywistości robisz, jest podstawą twego spokoju, a więc i zadowolenia z życia. Czasem jednak musimy dokonywać trudnych, niekiedy kontrowersyjnych wyborów.
Pracuję terapeutycznie z ludźmi, którym przytrafiają się w życiu różne dramaty. Mąż dowiaduje się, że jego żona jest śmiertelnie chora. Z jednej strony wie, że uczciwie byłoby powiedzieć o tym dzieciom, ale z drugiej zdaje sobie sprawę, z jak ogromnym cierpieniem będzie wiązała się taka wiadomość. Kłamać? Mówić prawdę? To są trudne sprawy. Pielęgniarka, która ma pod opieką nieuleczalnie chorego pacjenta i patrzy na jego cierpienie, niepozostawiające żadnej nadziei na wyzdrowienie, gdyby mogła zgodnie z prawem jednym zastrzykiem ukrócić jego męczarnię, stanęłaby przed tragicznym dylematem. W jej systemie wartości nie mieści się prawo do odebrania człowiekowi życia. Jednocześnie przeżywa katusze, patrząc na przedłużające się konanie nieuleczalnie chorego. Podaję przykłady dylematów, w których czyjaś prawość zderza się z ryzykiem, że pójście za tymi wartościami jako drogowskazem będzie okrucieństwem wobec kogoś. Dylematy z definicji nie mają dobrych rozwiązań. A ponieważ rozmawiamy o szczęściu, to zauważmy, że w niektórych sytuacjach w ogóle niestosowne jest wprowadzanie tego pojęcia. Czasami po prostu nie ma do niego dostępu. Albo można je wtedy rozumieć jako pogodzenie się z nieszczęściem, ufność w to, że jakoś się je przetrwa, a ono w końcu samo przeminie.
Czasem może być tak, że nie spotyka nas jakieś szczególne nieszczęście, a mimo to nasze życie nie daje radości. I wtedy pojawia się pomysł: zmienię to! Pamiętam swoją rozmowę z Pawłem Kunachowiczem, autorem książki „Zmiana. Jak na nowo napisać swoją życiową historię”. Opisał w niej, jak po wielu latach kształcenia i praktyki zawodowej jako radca prawny uznał, że ta praca nie daje mu już satysfakcji i jest po prostu nieszczęśliwy. Postanowił przeorganizować całe swoje życie, radykalnie je zmienić. Podjął nieodwracalną decyzję i dziś jest przewodnikiem wysokogórskim. Takie spektakularne historie fascynują, ale przecież nie zawsze tak się da...
Bardzo piękna historia o poszukiwaniu sensu w realizacji marzenia o tym, co się naprawdę kocha, o wytrwałości w dążeniu do robienia tego i odwadze porzucenia zajęcia, na które się kompletnie nie ma ochoty. Tyle tylko, że podobne opowieści, choć inspirujące, dotyczą nielicznych. Niewielu ludzi może zdobyć się na coś takiego – zwłaszcza po mozolnym osiągnięciu względnej stabilizacji, no i założeniu rodziny. W dzisiejszych czasach, choć możliwości jest o wiele więcej niż kiedyś i możemy urządzać sobie życie w dowolnych miejscach na świecie, to jednak taka spektakularna zmiana jest dla większości ludzi niewyobrażalna. Za to każdy może poszukać szczęścia w tym miejscu, w którym aktualnie się znajduje.