Małe preludia - Garner Helen - ebook + książka

Małe preludia ebook

Garner Helen

4,0

Opis

Kiedy mówię, że Małe preludia Helen Garner - po raz pierwszy opublikowane w Australii w 1984 roku i ponownie wydane teraz przez wydawnictwo Text - to prawdziwy klejnot, nie mam na myśli tylko banalnych pochwał, choć to książka piękna, lapidarna i rzadka; chodzi mi również o to, że Garner uchwyciła naprzemienną przejrzystość i nieprzejrzystość innych. Oto fabuła: kochający się małżonkowie, Athena i Dexter, których łączy nie tyle jakaś szczególna namiętność, co opieka nad dziećmi (w tym Billym, chłopcem z głęboką niepełnosprawnością), przeżywają kryzys, gdy w ich życie ponownie wkracza Elizabeth, niegdysiejsza przyjaciółka i dziewczyna Dextera…

Ben Lerner

Są cztery doskonałe krótkie powieści, które napisano w języku angielskim. Podaję w kolejności chronologicznej: „Dobry żołnierz” Forda Madoxa Forda, „Wielki Gatsby” Francisa Scotta Fitzgeralda, „Słońce też wschodzi” Ernesta Hemingwaya oraz „Małe preludia” Helen Garner.

Don Anderson, The National Times

Opowieści Garner przypominają pocztówki: ukazują starannie dobrane obrazy, które jednak, z jakiejś przyczyny, więcej mówią o nieprzyjemnej stronie rzeczywistości, która została ukryta […]. Sceny mijają jakbyśmy oglądali je z pociągu. Chwilowe, dalekie i kuszące swym pięknem.

The New York Times

Helen Garner pisze powieści, opowiadania, scenariusze i literaturę faktu. Jest laureatką wielu nagród. W 1978 za głośną powieść autobiograficzną Monkey Grip otrzymała National Book Council Award. W 2006 roku otrzymała Melbourne Prize for Literature, a w 2016 roku zdobyła prestiżową Windham–Campbell Literature Prize. W 2019 roku odebrała Australia Council Award za całokształt twórczości literackiej. Małe preludia to pierwsza książka Helen Garner przełożona na język polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
10
7
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga_piekarska

Dobrze spędzony czas

Wspaniale napisana, zostawia z pytaniami.
00

Popularność




Tytuł oryginału The Children’s Bach

The Children’sBach by Helen Garner

Copyright ©1984 by Helen Garner. All rights reserved

First published by McPhee Gribble Publishers, 1984

This edition published by The Text Publishing Company Australia, 2018

Introduction copyright © Ben Lerner 2018

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2023

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2023

Wydanie I

Warszawa 2023

Melodie nieusłyszane

Pisarze i czytelnicy często powtarzają słynne stwierdzenie E. M. Forstera, który wprowadził rozróżnienie na postaci płaskie i okrągłe: te pierwsze są zawsze takie same, mówią i robią te same rzeczy, drugie natomiast są skomplikowane i podlegają zmianom. Swego czasu zastąpiłem ten podział opisem Paryża z powieści Ambasadorowie Henry’ego Jamesa – porównując miasto do klejnotu, pisarz ten mówi, że to, co w jednej chwili wydawało się powierzchowne, w następnej nabierało głębi. Ta dialektyka brzmi według mnie prawdziwiej niż jakiekolwiek statyczne rozgraniczenie. Moje ulubione postaci literackie, podobnie zresztą jak znane mi osoby, przypominają Paryż Jamesa – płaski, a potem okrągły, powierzchowny, a za chwilę głęboki. Następnie znów stają się powierzchowne, choć wielowymiarowe.

Kiedy mówię, że Małe preludia Helen Garner – po raz pierwszy opublikowane w Australii w 1984 roku i ponownie wydane w 2018 roku przez wydawnictwo Text – to prawdziwy klejnot, nie mam na myśli tylko banalnych pochwał, choć to książka piękna, lapidarna i rzadka, ale chodzi mi również o to, że Garner uchwyciła naprzemienną przejrzystość i nieprzejrzystość innych. Oto fabuła: kochający się małżonkowie Athena i Dexter, których łączy nie tyle szczególna namiętność, ile opieka nad dziećmi (w tym nad Billym, chłopcem z głęboką niepełnosprawnością), przeżywają kryzys, gdy w ich życie ponownie wkracza Elizabeth, niegdysiejsza przyjaciółka i dziewczyna Dextera. Elizabeth poza swoją młodszą siostrą Vicki sprowadza na rodzinną orbitę Atheny i Dextera swojego kochanka Philipa, co na wiele sposobów destabilizuje sytuację w domu Foxów. Streszczenie fabuły nie oddaje tego, jak szybko, ale jednocześnie płynnie punkt widzenia przenosi się między poszczególnymi postaciami, skupiając się na nich i poprzez nie, po czym przesuwa się na kogoś innego. Jednak ta zdolność do przedstawiania różnorodnych perspektyw okupiona jest świadomością tego, jak niewielki dostęp mamy do umysłów i motywacji innych – proza Garner to wyjątkowe połączenie intymności i dystansu. Istotnie, często poznajemy jej postaci dzięki temu, jak szybko wzajemnie się opisują lub mylą się co do siebie nawzajem. Czasami poczucie chóralnej świadomości wytworzonej przez ten błyskawicznie przemieszczający się punkt widzenia przypomina mi radykalnie okrojone pisarstwo Virginii Woolf. Weźmy na przykład tę scenę pierwszego wrażenia:

„Siostry – pomyślała Athena ze zdziwieniem, jakie zwykle wywołuje rodzinne podobieństwo. – Starsza jest twarda. Młodsza jest nieszczęśliwa”.

„Ależ ona piękna – pomyślała Vicki. – Jak tu ciepło. Chciałabym tu mieszkać”. Ucisk w jej piersi ustąpił i dziewczyna zaczęła swobodnie oddychać.

„Ale bezguście” – pomyślała Elizabeth z ulgą, ale Athena zrobiła krok do przodu i wyciągnęła rękę, a Elizabeth zobaczyła zręcznie zacerowany rękaw swetra i nagle nie była już taka pewna.

W tej książce co rusz nagle okazuje się, że nie jesteśmy pewni swoich odczuć wobec bohaterów. Małe preludia to bowiem opowieść między innymi o rodzinach i o „szorstkim seksualnym świecie, który rozciąga się z dala od rodzin”, dzieło wyjątkowo wolne od osądów i moralizatorstwa, jakie często towarzyszy okrągłej literaturze.

Tylko jedna postać w tej powieści jest naprawdę płaska: Billy. Oto jak opisuje go matka:

– Ja kiedyś też miałam [romantyczne złudzenia] – ciągnęła Athena. – Myślałam, że jest w nim uwięziona jakaś dzika, dobra istota, i próbowałam się z nią porozumieć. Ale teraz wiem, że nikogo… – stuknęła się knykciami w czoło – nie ma w domu.

Konieczność opieki nad zależnym od nich Billym to część tego, co łączy Dextera i Athenę. Z perspektywy Vicki Billy jest „pusty, otwarty, stanowił jedynie medium dla bezsensownego gniewu lub rozkoszy”. Według ojca Dextera, który pojawia się na krótko na początku książki: „Przez dłuższy czas nie zdawali sobie sprawy… Nie odzywał się. Śpiewa. Głos ma bardzo… Dexter i jego żona przez chwilę myśleli, że jest kimś w rodzaju muzycznego geniusza” (język wielokrotnie zawodzi przy próbie opisania Billy’ego). Niezależnie od tego, jak wyglądało życie wewnętrzne chłopca, w powieści jego rola sprowadza się do przypominania o całkowitej niedostępności innych, o ograniczonej możliwości komunikacji.

Nikt w tej książce nie jest muzycznym geniuszem. Garner zaczerpnęła tytuł z podręcznika, który Athena trzyma na pianinie. Elizabeth z niego kpi: „Boże, posłuchajcie tego, ależ to pompatyczne. »Bach nigdy nie jest prosty, ale to jeden z powodów, dla których wszyscy powinniśmy starać się go opanować«”. Żadnemu z bohaterów tej książki się to nie udaje: Athena opisuje swoją grę jako „beznadziejną”, Vicki mówi, że gra „jak mysz”, a Dexter uważa, że ciężko się jej słucha. Śpiew Dextera wprawia innych w zakłopotanie lub drażni – melodramatyzm, „świętoszkowata linia” jego ust „między zwrotkami”. Poppy – przenikliwa córka Philipa, najpoważniejszego (i najbardziej uwodzicielskiego) muzyka w książce – słyszy, że jej gra jest zła, pełna „błędów, jak dziur w serze”. W Małych preludiach możliwość nawiązania wspólnej relacji z muzyką to kolejny sposób na to, by poruszyć zagadnienie innych umysłów (i serc). Nikt nie może opanować muzyki, ale muzyka może opanować innych: ma moc uspokajania Billy’ego, choć pewne dźwięki go denerwują. Zagraża również jego rodzinie. Oto Athena słuchająca Philipa:

Usłyszała go w kuchni, gdy muzyka ucichła. Słyszała, jak podszedł do pianina i dwoma palcami wystukał melodię, której tytułu nie znała, ale którą na pewno słyszała z radia w pokoju Vicki.

– No tak – powiedziała. – No jasne, że on gra takie rzeczy.

Wyszła na korytarz, sądząc, że jest bezpieczna i ma przewagę; on jednak uderzył w jeden cichy akord, rozległy i melancholijny, akord muzyki, na której się nie znała i do grania której była zbyt spięta; stała nieruchomo, słuchając, a on pozostawił ciszę, a potem ją rozwikłał.

Tym, co „komunikuje się” z „istotą” wewnątrz tych postaci, jest raczej muzyka niż mowa. Ta książka jest tak samo krótka, jak Tractatus Wittgensteina – przemilcza to, co język mógłby jedynie przesłonić i zafałszować. Garner niczym wytrawna muzyczka wie, jak pozostawić ciszę, jak zachować nienaruszone domeny prywatności i tajemnicy. W Małych preludiach nie ma fałszywych rozwiązań. Sprawność i precyzja opisów Garner (na przykład: Philip „kładł się do obcych łóżek w domach, gdzie w rondlu na ogniu mogły się równie dobrze gotować strzykawka, jak i jajko”) pozwala jej osiągnąć w zdaniu to, do czego inni pisarze i pisarki potrzebowaliby całych stron objaśnień, rujnując efekt. A tempo, w jakim zapadają decyzje – spójrzmy, jak życie Atheny pięknie się rozpada (a może w końcu się zaczyna?) w pierwszych sześciu akapitach jej podróży do Sydney – przypomina nam, że fabuła jest nierozerwalnie związana z pisarską prozodią, rytmem wydarzeń. Kiedy zdania są tak dopracowane jak u Garner, muzyka to w równym stopniu postać, co przeznaczenie.

Ben Lerner

Małe preludia

Dla Alice i J-J, a także dla kilkorga bliskich przyjaciół

Dexter znalazł w jakimś czasopiśmie fotografię, która ukazuje poetę Tennysona, jego żonę i dwóch synów podczas spaceru po ogrodzie ich domu na wyspie Wight. Współczesnego widza ten obraz dziwi: wszyscy, z wyjątkiem wielkiego człowieka, są odziani w skomplikowane, krępujące ruchy ubrania. Linie wzroku: Tennyson spogląda przed siebie, w przestrzeń. Kobieta stoi tuż przy nim, wciska dłoń pod ramię męża i wpatruje się w jego twarz. Jeden z chłopców trzyma ojca za rękę i patrzy na niego. Drugi, z dłonią w ręce matki, spogląda w obiektyw smutno, z żalem. Za nimi nieostro majaczy rozwiane listowie wielkiego ogrodu. Cienie tych czworga padają na trawnik: właśnie zrobili krok naprzód. Tennyson ma duże, kanciaste dłonie, uniesione niezręcznie na wysokość brzucha. Twarz jego żony jest wychudzona, a oczy zapadły się głęboko w oczodołach. To fotografia rodziny. Wiatr rozdyma wielki, sztywny rękaw sukni kobiety i odgarnia z czoła długie włosy stojącego obok ojca chłopca, odwróconego w stronę dramatu rozgrywającego się na twarzach rodziców; choć trzyma się ojca, jest oddzielony od grupy, a między jego torsem w szczelnie zapiętym ubraniu a nogą mężczyzny widać smugę światła.

Dexter przymocował to zdjęcie na ścianie między kuchenką a drzwiami do łazienki. Jest podarte, poplamione i pokryte błyszczącą warstwą tłustego osadu z gotowania. Wisi tam od dłuższego czasu. Ciągle się odczepia, przekrzywia na boki, zwisa za jeden róg. Jednak zanim całkiem odpadnie, ktoś zawsze je ratuje, ktoś przykleja je z powrotem.

Wieczorem Athena i Dexter kładli dzieci spać, a potem szli na spacer. Bezwzględnie przestrzegali tego zwyczaju, a często przed wyjściem nie sprawdzali nawet, czy chłopcy już zasnęli. Plotkowali i opowiadali sobie o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia.

– Widzisz ten dom? – zapytał Dexter. – Dziś rano, w drodze do pracy, nierozważnie wdałem się tam w rozmowę z jakimś stetryczałym mądralą. Miło mi, że cię to śmieszy.

Dexter maszerował raźno i sprężyście. Z łatwością dotrzymywali sobie kroku, nawet się nie dotykając. Co wieczór pokonywali po ciemku wiele kilometrów, czasami kierując się przez połacie parku na wschód wzdłuż potoku, aż do miejsca, gdzie łączył się z rzeką Yarra, czasami na północny zachód, aż do ogromnego odwróconego spodka w Royal Park, gdzie dzikie psy w zoo wyły do księżyca, a małpy bełkotały za murem. Dexter ściągnął wargi i zagwizdał zawadiacką melodię. Był w tym gwizdaniu staromodny i radosny, uwielbiał wesołe tryle – kiedy zbliżał się do punktu kulminacyjnego melodii, przystanął, odwrócił się do Atheny i uniósł zakrzywiony palec wskazujący, żeby uprzedzić ją o nadchodzącym triumfie.

– A teraz zaśpiewam arię katalogową z Don Giovanniego – zapowiedział na skrzyżowaniu przed bankiem. Od pewnego egalitarnego przyjaciela ojca usłyszał kiedyś, że ma piękny głos. Uważał się za barytona dramatycznego w stylu rosyjskim, ale potrafił też poprawnie zaśpiewać Wikariusza z Bray czy Jeruzalem, nie myląc ani jednego słowa. Dexter pragnął wieść barwne życie i spełniał ten zamysł podczas wieczornych spacerów, gdy sprawiał, że rodziny odwracały się od ekranów, dzieci budziły się ze snu, a psy ujadały i skrobały łapami blaszane płoty.

– Ty nigdy nie śpiewasz! – krzyknął do Atheny, cały rozpromieniony.

– Właśnie że śpiewam – odparła, ale on zdążył już zacząć kolejny refren.

Kochała go. Kochali się nawzajem. Byli przyjaciółmi. Mieszkali w skromnie umeblowanym domku w pobliżu Merri Creek: ściany były popękane, podłogi krzywe, a obluzowane drzwi zwisały w futrynach. W kuchni stało pianino i w ciągu dnia Athena zamykała się tam pod portretem ojca Dextera i brzdąkała Mikrokosmos Bartoka albo najprostsze Małe preludia Bacha. Preludia do czego? Nawet pod jej niewprawnymi palcami te proste akordy brzmiały niczym okrzyk triumfu, a ona biegła wtedy do okna i wystawiała rozgrzaną twarz na powietrze. Zdarzały się jednak dni, kiedy pod portretem o tęsknym, dziewiętnastowiecznym wejrzeniu grała tak nierytmicznie i fałszywie, że robiło jej się wstyd, jak gdyby zbezcześciła ołtarz – zamykała wtedy wieko i wychodziła z miotłą na tylne podwórko. Za płotem, bliżej strumienia, mieszkało starsze małżeństwo, którego Dexter i Athena nigdy nie widywali, ale o którym mówili „państwo Jebaniec”. Ludzie ci pili, tłukli domowe sprzęty, wrzeszczeli, bluzgali i wymiotowali, przeklinali się nawzajem, aż się kurzyło.

Jakie to dziwne, że w mieście wielkości Melbourne dwie osoby, które przez pięć lat studiów żyły niemal jak rodzeństwo, mogą rozstać się bez choćby słowa pożegnania, prowadzić zwykłe życie w odległości kilku kilometrów od siebie, a mimo to ani razu się nie spotkać. Zawierać małżeństwa, mieć dzieci, nie radzić sobie z czymś i brać się do czegoś innego, pić i tańczyć w miejscach publicznych, kupować jedzenie w supermarketach i paliwo na stacjach benzynowych, czytać o tych samych morderstwach w tych samych gazetach, drżeć w te same zimne poranki, a jednak ani razu na siebie nie wpaść. Może tak minąć osiemnaście, a nawet dwadzieścia lat! Jakie to dziwne!

Czy Dexter i Elizabeth myśleli o sobie przez ten czas? Oczywiście, Dexter częściej niż Elizabeth – nie z powodu braku równowagi uczuć między nimi, ale dlatego, że miał fioła na punkcie przeszłości. Wierzył w nią, podtrzymywała go na duchu, wykorzystywał ją do tego, by wpleść sens we wszechogarniający chaos. Przytaczał ją w anegdotach opowiadanych zawsze tymi samymi słowami. Przypominał sobie nawet szczegółowo sny, które inni ludzie mieli wiele lat wcześniej. Elizabeth nie lubiła przeszłości. Wypełniały ją wstydliwe chwile. Ona i Dexter nigdy nie byli w sobie zakochani, ale na studiach spędziła kiedyś całe sobotnie popołudnie w jego łóżku, czekając, aż wróci, bo miała ochotę kogoś przelecieć, a nikt inny akurat nie był dostępny. Godzinami leżała tam rozpalona i niecierpliwa, ale on nie wracał, aż w końcu wychyliła się przez wąskie okno, przez które wpadał ciepły powiew wiatru, usłyszała pokrzykiwania z uniwersyteckiego boiska i zdała sobie sprawę, że Dexter pewnie gra tam w krykieta. Wstała, poprawiła kołdrę, a potem wróciła przez ogród i bramę do swojego pokoju w sąsiednim budynku. Była zła. I nigdy nie powiedziała o tym Dexterowi. Odnosiła drobne zwycięstwa nad jego żarłoczną pamięcią.

Elizabeth nosiła w portfelu zdjęcie. Na drewnianej werandzie stoi kraciasta torba z dwiema rączkami. Wygląda stabilnie, jest szczelnie wypełniona. Górny suwak został rozpięty. Spomiędzy wygiętych uchwytów wystaje dziecięca główka. Okrągła buzia jest zwrócona prosto w obiektyw, bez śladu zaskoczenia. Dziecko ma potargane włosy, ciemną skórę, a białka oczu jasno się odznaczają. Na odwrocie fotografii matka zanotowała swoim chwiejnym, przerażającym pismem słowa: „Vicki: cenny bagaż”. Matka poddała się i umarła. Co może łączyć dwie siostry urodzone w odstępie dwudziestu lat? Kim ma być starsza z nich: siostrą czy matką?

O pierwszej w nocy Elizabeth siedziała w łóżku, dziergała na szydełku i oglądała w telewizji sitcom Projektantki. Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy na ekranie miał pojawić się pies z butem męża w pysku. Elizabeth usłyszała pikanie.

– Coś się stało, Vicki?

– Niezupełnie.

– Która tam u ciebie godzina?

– Dziesiąta wieczorem.

– Nie mogę znowu przyjechać – powiedziała Elizabeth. – Nie wiem, po co do mnie dzwonisz. Dostaniesz kosmiczny rachunek za telefon. Chodzisz do szkoły?

– Tak jakby. Nie za często.

Elizabeth kopnięciem zrzuciła z materaca stygnący termofor. Poszewka na kołdrę była kradziona, prześcieradło kupione. Dobrana para.

– Twierdziłaś, że jesteś dość dorosła i możesz sama o siebie zadbać. Ostrzegałam cię. Mówiłam, że nie mogę co chwila do ciebie latać. Wiesz, ile kosztuje bilet na samolot?

– Nie chcę, żebyś przylatywała – odparła Vicki. Jej głos brzmiał głucho. – Pomyliłam się. Chcę przylecieć do ciebie.

– Żeby tu mieszkać?

– Mam dopiero siedemnaście lat.

– Kiedy ostatnio o tym rozmawiałyśmy, siedemnaście lat podobno oznaczało dorosłość, pamiętasz?

Dziewczyna milczała. Na linii rozległy się syki i świsty. Ich matka nie żyła, a one narobiły strasznego bałaganu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Projekt graficzny serii: Bartosz Szymkiewicz

Projekt okładki: d2d

Zdjęcie na okładce: Helen Garner, Capel Street (c. 1975), © Viva GIBB

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś

Redakcja: Kamila Zimnicka

Korekta: d2d.pl

ISBN 978-83-67121-41-5

Wydanie I

Warszawa 2023

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]