Luonto - Melissa Darwood - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Luonto ebook i audiobook

Darwood Melissa

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Kiedy rzeczywistość miesza się z fikcją.

Kiedy miłość nie wystarcza, by pokonać prawa natury.

Zaskakujące i zmuszające do refleksji.

Poruszające, pełne emocji i zwrotów akcji romantasy.

 

Osada, kraina miodem i mlekiem płynąca, arka. Luonto.

Świat dla wybranych, którzy jako jedyni przetrwają ostateczną zagładę.

Matka Natura dawała nam szanse, ale zawsze je zaprzepaszczaliśmy.

Wysyłała sygnały, ale je ignorowaliśmy. Nie będzie już kolejnego ostrzeżenia.

Koniec ludzkości nadchodzi. Żywioły pragną zemsty.

A może nic nie jest takie, jakim się wydaje?

Wolisz poznać gorzką prawdę czy upajać się słodkim kłamstwem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 37 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marta Markowicz

Oceny
4,0 (652 oceny)
305
147
117
56
27
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orszi

Nie oderwiesz się od lektury

nie bardzo lubię taki gatunek ale szczerze?? nie zawiodłam się, Melissa jednak jest wspaniała
50
BarbaraIrena79

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa lektura. dająca do myślenia i skłaniająca do refleksji. zatrzymajmy się na chwilę pomyślmy. czy warto tak gonić i właściwie za czym. polecam naprawdę warto
50
Agusia_87

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująca książka😁 początek taki niepozorny a potem nie mogłam się oderwać. polecam 🥰
50
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna z przesłaniem, polecam❤️
40
Mfajdasz

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała powieść ❣❣❣
40



Dla mojej ukochanej Mamy.

I wszechpotężnej Matki Natury

PLAYLISTA

James Newton-Howard – The Gravel Road

James Horner – Climbing Up "Iknimaya –

The Path to Heaven"

Florence & the Machine – Cosmic Love

Florence & the Machine – Never let me go

Daughter – Youth

Mikromusic – Takiego chłopaka

Lana Del Rey – Born To Die

Ellie Goulding – Dead In The Water

Spotify:

YouTube:

EPICENTRUM

– Ty niedobra dziewucho! – Usłyszała wołanie ciotki.

Nie odwróciła się jednak, tylko ruszyła wzdłuż lasu. Nie będzie kolejny wieczór siedzieć bezczynnie w chacie jak jakiś odludek. Zarzuciła kaptur na włosy naznaczone różowymi kosmykami i przyspieszyła kroku.

W Rumi, gdzie mieszkała, mogła robić milion ciekawszych rzeczy. A tutaj? Miała już dość głuszy, wiecznej wilgoci, robactwa i ciszy przerywanej szmerami gryzoni.

Dla niej miejsca takie jak to mogły w ogóle nie istnieć. Urodziła się w mieście, żyła w mieście i w mieście chciała umrzeć – oczywiście nie teraz, tylko za jakieś sześćdziesiąt lat.

A może i szybciej, zwłaszcza że coraz częściej rozmyślała o skróceniu sobie życia.

Spędziła u ciotki dopiero dwa dni, a miała wrażenie, jakby minęło trzydzieści. Bez dostępu do Facebooka, Aska, Snapchatu, TikToka, demotów, klubów, Idy i Oskara czuła się jak narkoman na głodzie.

Przeklęta leśniczówka!

Kopnęła iglasty krzew. Rozłamała go na pół, wówczas z drobnej sosny popłynęły lepkie łzy.

Dziewczyna stanęła, wpatrując się w płaczącą roślinę. Nie wiedzieć czemu zaczęły ogarniać ją wyrzuty sumienia. Wdech, wydech. Spokojnie, to tylko jakieś cholerne drzewko. Chwyciła lepką gałązkę w palce i postawiła ją do pionu, jak gdyby liczyła na to, że się zrośnie. Sosenka jednak zwiesiła bezwładnie swoją koronę, na co sprawczyni morderczego występku sapnęła z rezygnacją.

I wtedy do jej uszu dobiegł trzask przypominający łamanie suchego patyka. Rozejrzała się, by sprawdzić, czy przypadkiem ciotka nie nadchodzi – nie zniosłaby jej kolejnego kazania.

Ponowny trzask, głośniejszy. Zupełnie jakby ktoś stąpał po cienkim lodzie, który lada moment się pod nim załamie. Wyprostowała się i objęła wzrokiem pas wyjałowionych pól uprawnych. Wokół nie było żywej duszy.

Znów ten sam odgłos. Tym razem z bliska, spod jej stóp. Przeszedł ją dreszcz, spojrzała w dół i zastygła w bezruchu. Podłoże między jej nogami wyglądało jak popękana skorupka od jajka.

– Co jest? – wyszeptała zachrypniętym głosem i w tej samej chwili zadrżała pod nią ziemia.

Nim zdążyła zareagować, pęknięcie rozsunęło się jak zardzewiałe wrota. Chciała uskoczyć w bok…

Nie zdążyła. Gleba osunęła się i utworzyła szczelinę długą na kilka metrów. Dziewczyna złapała się krawędzi i wbiła paznokcie w ziemię, a ta zsypała się jej na twarz. Oczy ją zapiekły, napełniły się łzami. W zębach zatrzeszczał piach. Nad nią stuletnie sosny łamały się wpół jak zapałki i padały jedna za drugą. Wszystko wokół drżało, jakby olbrzym zamknął kulę ziemską w dłoniach i potrząsał nią dla zabawy.

Wisiała zdana na łaskę sił potężniejszych od siebie. Ręce naprężone do granic możliwości rwały ją w łokciach niczym rozciągane średniowieczną machiną do tortur.

Starała się wydostać z pułapki, lecz grawitacja była od niej silniejsza. Spanikowany umysł pracował na najwyższych obrotach. Zaskakiwał ją serią wspomnień: dni zdominowanych przez alergię, poranków z porcją tabletek przeciwhistaminowych, popołudni z antydepresantem i pizzą na kukurydzianym cieście, wieczorów, kiedy to wyczekiwała na powrót rodziców z pracy. Ujrzała w pamięci matkę siedzącą przy laptopie, analizującą chemiczny wzór. Nad nią pochylony ojciec rozprawia o korzyściach wiązania uranu. A ona tuż za nimi. Podchodzi z walącym sercem i nadzieją, że może tym razem ją zauważą.

– Mamo, nie potrafię zrobić matmy. – Wyciąga zeszyt z przekonaniem, że żaden z rodziców nie wyczuje jej kłamstwa. Przecież ich córka to matoł z zawodówki: to oczywiste, że ma problemy z matematyką.

– Nie teraz – odpowiada matka, nie odrywając wzroku od monitora.

– Rano mam klasówkę. – Podchodzi bliżej i staje za plecami ojca, zastanawiając się, czy odtrąciłby ją, gdyby go przytuliła. – Tato, kojarzysz wielomiany?

– Dziecko, to jest ważne. Trzeba było wcześniej zabrać się za lekcje. Nie mamy czasu.

– Ale wcześniej was nie było, a ja nie potrafię…

– Nie teraz! Rozumiesz? – Matka rzuca jej spojrzenie mówiące: „żadnego z ciebie pożytku, tylko przeszkadzasz”.

Żołądek jej się zaciska. W ustach pojawia się gorzki smak porażki. Chce zapłakać z bezradności, ale łzy nie napływają – jak zawsze. Ich miejsce zastępuje gniew. Fala gorąca wypływa na twarz, frustracja podgrzewa krew w żyłach.

Dziewczyna rzuca zeszytem w komputer matki.

– Nienawidzę was! – Wybiega z domu w ciemną noc.

Zamknęła powieki na wspomnienie tamtego wieczoru. Straciła wolę walki. Jej dłonie zsunęły się jak po tafli lodu. Jęknęła, zagarniając palcami glebę. W zasadzie: po co dłużej żyć?

I wtedy z głębi ziemi dobiegł do niej kobiecy śpiew. Zwiewne wstęgi dymu w kolorze nieba zaczęły owijać się wokół jej nóg. Poczuła ciepło otulające stopy, łydki, kolana, uda. Uchwyt palców zaciśniętych na krawędzi się rozluźnił. Oddech się uspokoił. Wzrok zyskał pełnię widzenia. Ciepło zaczęło rozchodzić się w górę ciała; otuliło jej szyję, policzki, twarz. Poczuła spokój. Niebieska wstęga dymu zatańczyła przed nią, kreśląc w powietrzu portret kobiecej twarzy. Nieziemsko pięknej, o porcelanowej cerze, różanych ustach i szmaragdowych oczach. Jej włosy przypominały pędy dzikich traw, oczy spoglądały dociekliwie, przywodząc na myśl egzotycznego ptaka.

Bywało, że leki na alergię ją otępiały, powodując zaburzenia postrzegania i senność, ale to, co działo się z nią teraz… Na moment zapomniała nawet, jak się nazywa.

– Chloris… – Usłyszała swoje imię.

– To tylko omamy – tłumaczyła sobie.

– Jestem tu dla ciebie… – Rozbrzmiał wibrujący głos.

– Tak? To mnie stąd wyciągnij.

Zjawa przechyliła głowę, przyglądając się z zaciekawieniem, po czym nabrała powietrza, wypuściła je i owiała nim twarz dziewczyny. Bogactwo zapachów, obrazów i dźwięków spowiło Chloris. I choć trwało to zaledwie sekundę, to wystarczyło, by ujrzała wschód słońca nad spokojnym morzem, poczuła muśnięcie słonej bryzy na ustach, wyłapała nawoływanie mew…

Nagle wizja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, a wraz z nią kobieca postać.

Silne tąpnięcie wstrząsnęło ziemią tak mocno, że dziewczyna zaczęła zsuwać się w przepaść. I kiedy była już pewna, że to koniec, czyjaś dłoń chwyciła ją za nadgarstek. Przeszył ją rozrywający ból ręki.

– Podciągnij się! – Dobiegł ją męski głos.

Spróbowała wykonać polecenie, lecz nie była w stanie zebrać w sobie dość siły.

– Nie wiś tak biernie, dziewczyno. Do góry!

Starała się wdrapać nogami po urwisku, jednak nie mogła znaleźć żadnego punktu zaczepienia.

– Nie bujaj się. To nie pomaga – upomniał ją mężczyzna, mimo to Chloris wierzgała nogami jak szalony źrebak, próbując zaczepić stopą o uskok. – Uspokój się – polecił.

– Spieprzaj, staram się wydostać.

Mężczyzna rozluźnił uścisk dłoni. Serce podeszło jej do gardła.

– Co robisz!? – Czuła, że zaraz ją puści.

– Spieprzam. Poradzisz sobie sama.

– Nie! Poczekaj! Nie pomyślałam…

– Usiłuję uratować ci życie, więc lepiej myśl. Chwyć mnie za drugą rękę.

Chloris uniosła głowę. Wśród tumanu kurzu dostrzegła na nadgarstku nieznajomego bransoletkę z rzemieni. Chwyciła jego dłoń, a wtedy on zdecydowanym ruchem podciągnął ją ku powierzchni… I nagle nastąpiło tąpnięcie, wszystko wokół zaczęło się sypać, ziemia rozstąpiła się mężczyźnie pod nogami.

– Cholera! – Wzmocnił uchwyt. Spocone dłonie Chloris wyślizgiwały się z jego uścisku. Grunt umykał mu spod stóp. – Muszę cię puścić, bo zginiemy!

Chloris rozszerzyła powieki z przerażenia. On chyba żartuje.

Ale nie żartował.

Puścił ją.

Zaczęła spadać, widząc oddalające się z zawrotną prędkością niebo. Serce waliło jak szalone, brakowało jej powietrza. Lecz gdy tylko zamknęła oczy, napłynął niespodziewany spokój. Nie czuła przerażenia, jedynie rozczarowanie. Wizja odejścia z tego świata była może i przykra, ale nie tragiczna. Nie będzie za nikim tęsknić. Może istnieje życie po życiu, gdzie odnajdzie szczęście, miłość i zrozumienie? Jej dusza narodzi się na nowo w ciele, które nie pokryje się więcej ropną wysypką od tabliczki czekolady, orzechowych lodów czy owoców morza?

Ogarnęło ją podekscytowanie na myśl o bitej śmietanie z truskawkami zajadanej w towarzystwie idealnych rodziców, w idealnym ogródku jej idealnego domu, w nowym idealnym życiu…

I nagle poczuła, że coś miażdży jej żebra.

Upadła?

Nie…

Otworzyła oczy i zamarła. Ogromne ptaszysko o ostrych szponach unosiło ją wprost do nieba. Trzepotało skrzydłami monstrualnych rozmiarów. Brunatne, niemal czarne pióra, nakrapiane białymi plamami, szeleściły przy każdym jego ruchu. Lecieli nad drzewami, coraz wyżej pod chmury, pozostawiając za sobą odgłosy pękającej ziemi.

Zimny wiatr wdzierał się do uszu, zapierał dech w piersiach. Nabrała łyk powietrza, a wtedy z jej płuc wydobył się astmatyczny kaszel. Zaczęła kasłać intensywniej, bez ustanku, czuła, że się dusi, żołądek podszedł jej do gardła. Gdyby musiała wybrać rodzaj śmierci, jaką ma umrzeć, to zdecydowanie wolała roztrzaskać sobie wcześniej głowę podczas upadku. Wszystko jednak wskazywało na to, że zadławi się własnymi wymiocinami i udusi, wisząc w szponach ptaszyska-mutanta.

Bywało, że wyobrażała sobie swoją śmierć. Jej wizje były pełne patosu, powagi, czerni i melancholii, którymi starała się zagłuszyć wewnętrzne dziecko domagające się odrobiny uwagi rodziców. Nie zakładała, że zakończy żywot, zwracając obiad ciotki, rzężąc przy tym jak gruźlik. Wystarczyło jej, że ma gówniane życie. Dlaczego ma mieć jeszcze gównianą śmierć?!

Sięgnęła czym prędzej po inhalator do kieszeni spodni, lecz zabrakło jej paru centymetrów. Spróbowała ponownie. Ptak gwizdnął ogłuszająco i zacisnął pazury na jej żebrach. Ból był nie do zniesienia. Krzyknęła i w odwecie złapała ptaszysko za nogę, wbijając paznokcie w łuskowatą skórę. To najwyraźniej zadziałało, bo ptak zatoczył koło, zniżył lot i wypuścił ją ze szponów.

Runęła w wysoką trawę i przeturlała się po łące. Wylądowała twarzą na ziemi. Oddychała szybko, zbierając w sobie siły, by stanąć. Czuła pod sobą lekkie drżenie. Poprzednie wstrząsy kojarzyły jej się z dygotaniem w ciężkiej chorobie, te zaś przypominały raczej dreszczyk towarzyszący zwykłemu przeziębieniu. Z wysiłkiem podparła się na rękach i usiadła. Bolały ją plecy, krew dudniła w skroniach, kręciło jej się w głowie, oddech był tak płytki, że dzieliły ją sekundy od utraty przytomności. Sięgnęła panicznie do kieszeni spodni, wyjęła inhalator, potrząsnęła nim i głęboko się zaciągnęła. Odczekała kilka sekund na wdechu, po czym wypuściła powietrze. Ponowny haust lekarstwa, wstrzymanie, powolny wydech…

Oskrzela zaczęły się rozszerzać, wpuszczać do siebie tlen. Będzie żyć. Może oddychać. Niewysłowiona ulga.

Pobłądziła zamglonym wzrokiem po otoczonej lasem łące i dostrzegła lądującego ptaka. Gdy tylko zetknął się z ziemią, otrząsnął się niczym mokry pies i wtedy jego pióra zaczęły się kurczyć, wnikać stopniowo w skórę, a ich miejsce zastąpiło nagie męskie ciało.

Dziewczyna zamrugała. Otworzyła usta ze zdziwienia. Wpatrywała się z niedowierzaniem, jak monstrualne skrzydła przeistaczają się w silne ręce, łapy w umięśnione nogi, szpony w gołe stopy, korpus w szeroki tors, opierzony łeb przyjmuje męskie oblicze z kilkudniowym zarostem, dziób przemienia się w prosty nos i symetryczne usta, orli wzrok łagodnieje, a zamiast niego zjawia się bystre spojrzenie oczu otoczonych oprawą ciemnych brwi i rzęs. W niecałą minutę wielki, opierzony zwierz zmienił się w młodego mężczyznę, który w ułamku sekundy, jakąś niewidzialną mocą, został odziany w luźne spodnie, ciężkie buty i bluzę z kapturem.

Nim Chloris zdążyła przyswoić ten widok, chłopak szedł już w jej stronę z wyrazem zaciętości na twarzy.

Rozszerzyła oczy. Poczuła duszność. Przyłożyła inhalator do ust i wzięła głęboki wdech.

– Co ty wyrabiasz? – Podszedł do niej i dźwignął ją pod ramię. – Mogłaś się zabić. – Jego twarz, pomimo wyrażanej złości, posiadała łagodne rysy. Włosy miał jasne, lekko falujące, a oczy niebieskie jak niebo, z którego sfrunęli.

Chloris zaniemówiła. Wodziła oszołomionym wzrokiem po mężczyźnie, śledząc każdy centymetr jego ciała, aż napotkała znajomo wyglądającą bransoletkę z rzemyków. Nogi miała jak z waty, mimo to znalazła w sobie siłę, by uwolnić się z jego uchwytu.

– Nie dotykaj mnie. – Cofnęła się z przestrachem.

Chłopak dostrzegł w jej oczach przerażenie i spuścił z tonu.

– Nic ci nie zrobię.

– Co to, u diabła, było?

– A pytasz o…?

– Zmieniłeś się…

– To transformacja.

– To się nie dzieje naprawdę. – Potrząsnęła głową. – Ciebie nie ma. Jesteś wytworem mojej wyobraźni.

– Musimy się zbierać. – Chwycił ją za rękę.

– Zostaw mnie! – Odsunęła się, poszukując wzrokiem drogi ucieczki. – Jesteś jakimś mutantem.

Twarz chłopaka spoważniała.

– Może trochę milej. Właśnie uratowałem ci tyłek.

– Mam być miła? – Strach Chloris zaczął przeradzać się w gniew. – To jakaś paranoja. Gdzie my jesteśmy? – Rozejrzała się z zagubieniem po polu zewsząd otoczonym lasem.

– Musiałem nas stamtąd zabrać. Byliśmy w epicentrum.

– Epicentrum czego?

– Trzęsienia ziemi. Niczego was nie uczą w tych szkołach. – Zrobił krok w jej stronę i złapał ją za nadgarstek. – Nie mamy czasu, ruszajmy.

– U nas nie ma trzęsień ziemi. – Wyrwała rękę.

– Od dziś już są. Zaraz nadejdzie kolejna fala wstrząsów.

Chloris przyłożyła inhalator do ust i zaciągnęła się lekarstwem.

– Jesteś astmatyczką – zauważył. – Masz alergię?

– Tak, na takich debili jak ty. Zostaw mnie w spokoju. – Odwróciła się i ruszyła w kierunku lasu.

Starała się, aby jej chód wyglądał pewnie, jakby niczego i nikogo się nie bała. Serce jednak dygotało jej w piersi jak w delirce, a po plecach spływał zimny pot. Musi się stąd wydostać. Gdzie jest ta pieprzona leśniczówka? Przyśpieszyła kroku, zaczęła biec. Chciała uciec jak najdalej, a najlepiej obudzić się z tego parszywego snu – jednego z tych, które miewała po zażyciu antydepresantów. Krążyła w nich pod postacią szybowca nad miastem, by w najmniej oczekiwanym momencie uderzyć o szklaną taflę wieżowca, runąć na chodnik i obudzić się cała mokra z walącym sercem. Tylko że teraz to nie był sen. W jej snach wszystko było znajome – szare bloki, biurowce, miejskie zapachy, odgłosy aut i ludzie, którzy patrzyli na nią, wznosząc zadziwione twarze ku niebu. Teraz wszystko było obce. A to, co obce, zawsze wzbudzało w niej lęk.

Nagły wstrząs sprawił, że upadła i wylądowała twarzą na podłożu. Poczuła w ustach metaliczny smak krwi i dotknęła kolczyka w dolnej wardze. Tkwił na swoim miejscu, lecz warga bolała ją jak diabli. Ziemia ponownie się zatrzęsła, wydając z głębi dudnienie. Chloris uniosła się na rękach. Las falował, od jego skraju pełzły pęknięcia rozdzielające powierzchnię ziemi na pół. A ona tkwiła dokładnie pomiędzy jedną połową a drugą – pośrodku linii, która przypominała granicę sąsiadujących ze sobą państw na mapie.

– To jakiś koszmar… – jęknęła i w tej samej chwili poczuła mocne objęcie w pasie, które postawiło ją na nogi. Chłopak przytrzymał ją jedną ręką, drugą sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął fiolkę wypełnioną piaskiem.

Ziemia zatrzęsła się ponownie. Grunt zaczął rozstępować się pod ich nogami.

– Ruszamy. – Wyciągnął zębami korek od fiolki, po czym rozsypał jej zawartość wokół nich. Ziarenka zadźwięczały niczym krople deszczu uderzające o blaszany parapet. – Złap mnie mocno za rękę. Będą turbulencje.

Że co?

Chloris bez namysłu wbiła palce w jego ramię, a wtedy inhalator wysunął się z jej dłoni i upadł na ziemię. Zamierzała się po niego schylić, lecz mężczyzna przyciągnął ją stanowczo do swojej piersi.

– Nie ruszaj się! – Ostrzegł i w tej samej chwili otoczyła ich zielona smuga światła.

– Mój inhalator!

– Zostaw. – Chłopak zamknął ją w żelaznym uścisku i nagle niespodziewany cug wiatru oderwał ich od ziemi. Nagły wzrost ciśnienia zatkał im uszy, coś obróciło ich wokół osi. Znaleźli się w tunelu z butelkowego szkła, który porwał ich do góry z zawrotną prędkością. Zielone światło wokół nich zaczęło malować rośliny na szkle. Oszołomiona Chloris patrzyła, jak kwiaty wyłaniają się z tafli, mnożą i nachodzą na siebie, przybierając realną postać – każdy z nich budził się do życia i umierał. Dostrzegała najdrobniejszy ruch płatka i najmniejszy wzrost łodygi. Niezwykłości tego zjawiska nie byłby w stanie zobrazować żaden film, żadna projekcja.

Nic nie oddałoby fali bodźców zalewającej teraz zmysły Chloris. Czuła zapach wilgotnej ziemi, z której wykluwają się zalążki łodyg, słyszała ruch pączków rozwijających się w liście. Widziała, jak przyroda rodzi się na jej oczach. Jak rosną trawa, grzybnia, krzewy, lasy. Wszystko, choć początkowo mogło wydawać się chaotyczne, miało swój porządek i czas. Odnosiła wrażenie, że mijają dni, chociaż rozum podpowiadał, że upłynęły zaledwie sekundy. Zielony tunel dookoła nich wypełniła feeria zapachów, dźwięków i barw. Wokół rozlegały się śpiew ptaków, chruczenie żubrów, popiskiwanie wiewiórek i pluskanie ryb w rzece. Ujrzała twarz tej samej kobiety, która ukazała jej się nad przepaścią. Po chwili jednak zjawa zniknęła równie nieoczekiwanie, jak się pojawiła.

Niespodziewanie Chloris poczuła szarpnięcie w dół. Zaczęli spadać. Obrazy rozmazywały się z prędkością światła, dźwięki cichły, woń parowała. I znów to uczucie zatkanych uszu – do momentu, aż runęli na ziemię.

Copyright © Melissa Darwood

All rights reserved

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Łódź, 2025

Redaktor prowadzący:

Agnieszka Świątczak

Redakcja:

Iga Wiśniewska

Korekta:

D. B. Foryś

Magdalena Tomczak

Przygotowanie e-booka:

D. B. Foryś

Okładka:

Melissa Darwood

Maciej Sysio

Rysunki na okładce:

Aneta Fontner

www.melissadarwood.com

[email protected]

Numer ISBN: 978-83-956816-5-3

Główni bohaterowie książki, jak i zawarta w niej historia, to fikcja literacka, choć niektóre fakty i postacie nawiązują do rzeczywistości. Zbieżność zdarzeń i osób przedstawionych w powieści jest przypadkowa.