Mój szef. Mój AS 2 i pół - Melissa Darwood - ebook + audiobook
BESTSELLER

Mój szef. Mój AS 2 i pół ebook i audiobook

Darwood Melissa

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Trzeci tom fenomenalnej, bestsellerowej serii Mój szef. Dowcipne dialogi, zabawne sytuacje, namiętne sceny, moc wzruszeń i niepowtarzalni bohaterowie. Kontynuacja komedii romantycznej, jakiej jeszcze nie było!

Ten, kto uznał, że ciąża to stan błogosławiony, musiał być naprawdę mocno wstawiony. Huśtawki nastrojów, nadwrażliwość węchowa, nudności, jadłowstręt… Jan dostał wszystkiego! A niedługo po nim ja. 

Rozpoczęliśmy nowy rozdział przypominający mityczne narodziny świata. Na początku był chaos, z którego wyłoniły się dwa potężne bóstwa – tak, to my! Po wielu trudach, dramatach i sporach uporządkowaliśmy jednak emocjonalny bałagan, ufając, że najgorsze za nami. 

Jak to mówią: teraz to już tylko z górki!

Rollercoasterem. Prosto w przepaść. 

Ten wielki dzień był zaplanowany od A do Z. Miało być jak w janowym zegarku: dokładnie w ustalonym terminie, zgodnie z harmonogramem. Mieliśmy całość dopiętą na ostatni guzik: mieszkanie wyremontowane, wysprzątane, dopieszczone, wychuchane. Ubranka wyprasowane, akcesoria i gadżety kupione. Miejsce w prywatnej klinice zarezerwowane, położna opłacona. Pełen relaks, wszystko pod kontrolą. 

O, my naiwne istoty. Bóstwa życiowo upośledzone. 

Cały ten idealny plan runął jak domek z kart. Ale że Jan i Maria to para zarąbista (rzecz to oczywista!), połączyliśmy siły i razem pokazaliśmy, na co nas stać. 

Nie umniejszając zasług Jana, mój wkład był nieporównywalnie większy. Przebiłam oryginalnością i hardcorem najsłynniejszy poród świata. Będą o mnie krążyć legendy! Panie i panowie, oklaski dla tej laski. Niech się cud narodzin niesie po świecie, a wszystkim opada kopara na wieść o tym, jaki poród miała Maria Gabara.

Teraz to już musi być z górki! 

Tylko żadnego rollercoastera! 

A co, jeśli w życiu inaczej się nie da? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Lektor: Melissa Darwood

Oceny
4,6 (2933 oceny)
2227
443
184
61
18
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaPiw73

Nie oderwiesz się od lektury

Serdecznie polecam . Nie czytajcie w nocy bo nikt nie będzie spał od waszego chichotu .🤣
221
Goldeneve

Nie oderwiesz się od lektury

Seria o AS-ie jest po prostu bezbłędna ale AS 2 i pół to po prostu mistrzostwo świata aż żal, że nie będzie kolejnych części a może będą ? Melisso D - wymyśl coś - pleeease
200
Alicjate

Nie oderwiesz się od lektury

Zajebista poza skalą! Cała seria to obowiązkowa pozycja!
120
Ewaaa93

Całkiem niezła

Moim zdaniem najgorsza cześć. Męczyłam się strasznie, żeby dotrwać do końca. Do poprzednich wracam czasem na poprawę humoru 🙂
124
Ellad2

Z braku laku…

Pierwsza i druga część ok ale trzecia to chyba dla mało wymagającego czytelnika.
114

Popularność




Copyright © Melissa Darwood

All rights reserved

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Łódź, 2022

Redakcja:

Iga Wiśniewska

Korekta:

D. B. Foryś

Natalia M. S.

Agata Konefał

Wersja elektroniczna:

Mateusz Cichosz | Poskładane Studio DTP

Okładka:

Melissa Darwood

Maciej Sysio

www.melissadarwood.com

[email protected]

Numer ISBN: 978-83-963149-1-8

Powieść ta jest wyłącznie fikcją literacką.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Książka ta powstała na specjalne

życzenie fanek MarJana.

Dobrej zabawy!

Ten, kto uznał, że ciąża to stan błogosławiony, musiał być zdrowo walnięty albo mocno wstawiony. Huśtawki nastrojów, nadwrażliwość węchowa, nudności, jadłowstręt, zgaga, apatyczność, nerwowość, bezsenność w nocy, senność za dnia, a to za gorąco, a to znów zimno… Jan dostał i doznał wszystkiego! Mało co je, dużo śpi, skarży się na mdłości, marnieje w oczach, jęczy, stęka, umiera. Przebadany od A do Z, wszystkie wyniki w normie, zdrów jak ryba. Więc co, u diabła, mu dolega?

Jest tak osłabiony, że zapobiegawczo asekuruję go podczas wizyty u lekarza rodzinnego. Zapewne i tak nie dałabym rady go podtrzymać, gdyby zamierzał mi tu fiknąć, bo przecież kawał z niego chłopa, ale odnoszę wrażenie, że sama moja obecność dodaje mu energii.

– To najpewniej syndrom kuwady – pada diagnoza.

Moje pierwsze skojarzenie: kuweta z odchodami Ramzesa. I najwyraźniej nie tylko moje, ponieważ Jan od razu odzywa się surowym tonem:

– Wiedziałem, że powinniśmy się pozbyć kota. Kuweta to wylęgarnia pasożytów i zarazków. – Poprawia się niespokojnie na krześle, rzucając mi wymowne spojrzenie. – To jakaś odmiana toksoplazmozy? – dopytuje lekarkę.

– Nie, nic z tych rzeczy. Jest pan zdrowy. Zespół kuwady nie jest nawet jednostką chorobową. Nazwa wywodzi się od francuskiego couver: wysiadywać, leżeć. Kuwada to rytuały wykonywane przez mężczyzn w czasie ciąży i porodu w dawnych kulturach.

Zerkam na Jana, a on na mnie. Unosi brwi, z jego spojrzenia odczytuję nieme pytanie: „Kim jest ta kobieta? Szamanka, szeptucha czy inna wiedźma?”.

– Chyba nie do końca rozumiemy – zwracam się do lekarki. – Co właściwie dolega narzeczonemu?

– Pani partner posiada objawy ciąży współczulnej – wyjaśnia, a mnie zatyka. I Jana najwyraźniej też, bo nie oddycha. Zaraz zejdzie z niedotlenienia, ja natomiast zostanę owdowiałą narzeczoną i samotną matką. – Pana wyniki badań nie budzą żadnych zastrzeżeń. Wspominał pan jednak o ważnym awansie, na który czeka. W obecnej sytuacji generuje to jeszcze większy stres i osłabienie organizmu. Niespodziewana ciąża, gorączkowe przygotowania oraz pierwsze dolegliwości partnerki wywołały u pana zespół kuwady.

Ja pierdzielę. To jakiś absurd!

– To absurd – odzywa się Jan.

A nie mówiłam?

– Domyślam się, że brzmi to nietypowo, ale, wbrew pozorom, jest to zjawisko występujące u sporej ilości mężczyzn – zapewnia kobieta.

– Jaki procent? Dokładnie.

– Szacuje się, że jest to przedział od jedenastu do sześćdziesięciu pięciu procent. Co za tym idzie, nie ma niczego niezwykłego w tym, że mężczyzna posiada takie same objawy ciąży, jak jego oczekująca dziecka partnerka.

– Tylko mnie w zasadzie nic nie jest – oznajmiam. – To znaczy odczuwam poranne mdłości, mam mniejszy apetyt, jestem bardziej tkliwa i robi mi się niedobrze od niektórych zapachów, ale poza tym czuję się zupełnie normalnie. Nie jestem aż tak słaba. Przecież on ledwo żyje. – Wskazuję na swojego mężczyznę, który najwidoczniej zużył już cały zapas energii na dzisiaj, bo siedzi teraz blady, przygarbiony i zblazowany, jakby ktoś upuścił mu krwi.

– Cóż, dla większości kobiet temperatura ciała wynosząca trzydzieści siedem stopni to nic nieznaczący stan podgorączkowy, dla mężczyzn zaś to stan przedagonalny, zwiastujący rychłą śmierć w męczarniach. – Lekarka uśmiecha się pod nosem, po czym zaczyna pisać coś na klawiaturze.

Tu akurat muszę się z nią zgodzić. Z mojego Janka jest taki trochę hipochondryk. Chwała Bogu, że to ja jestem w ciąży, a nie on. Pytanie tylko, czy dam radę przejść przez ten „błogosławiony czas” za nas dwoje? Oprócz własnych dolegliwości znosić dodatkowo humory Jana, jego stękania, marudzenia, pierdy i bekania (choć i tak jak na mężczyznę uzewnętrznia się w miarę cicho)? Bywały takie dni, że miałam po dziurki w nosie zachcianek ciężarnej Tośki, a ona jest przecież takim ugodowym człowiekiem. Jak to będzie z Janem? Panie Boże, nie pozwól, bym przez niego oszalała i rodziła dzieciątko w zakładzie psychiatrycznym, przywiązana do łóżka pasami!

– Jak to wyleczyć? – pytam.

– Nie da się. To nie jest choroba. Syndrom kuwady minie samoistnie.

– Kiedy?

– To zależy. Czasami przechodzi po pierwszym trymestrze, a czasami dopiero po porodzie.

O Chryste.

– Dopiero po porodzie?

– Ciąża to wielkie wydarzenie dla niektórych mężczyzn. Zwłaszcza dla takich, którzy pierwszy raz zostają ojcami, i to po długim wyczekiwaniu.

– Ale my wcale nie czekaliśmy na dziecko. To był przypadek.

– Są różne teorie na temat występowania zespołu kuwady, to tylko jedna z nich…

– Jakie są pozostałe? – dociekam.

– Na przykład więź emocjonalna łącząca partnerów może być tak silna, że podświadomie uruchamia u mężczyzny współodczuwanie, a wraz z nim występowanie objawów ciąży, jakich doświadcza kobieta.

Przenoszę wzrok na Jana, który siedzi dziwnie cicho, jakby to nie o nim była mowa. Głowę ma zwieszoną, powieki zamknięte, oddech spokojny, cichy… Śpi. Na siedząco!

Serce mi mięknie. To się Janek wczuł. Mój kochany, ciężarny narzeczony. A podobno aspi są mało empatyczni.

*

Posypał mi się chłop totalnie. Nie dosyć, że w ciąży, to jeszcze do tego ślepy.

– Trzeba było ustawić nawigację – tłumaczę spokojnie, kiedy Jan zaczyna pomału wpadać w panikę. Jest święcie przekonany, że to początek jaskry, bo nie widzi ostro na odległość pięćdziesięciu metrów, przez co przegapiliśmy wjazd do szkoły rodzenia.

– Znam tę część miasta. Nawigacja nie była konieczna. – Parkuje przy chodniku.

– Powinieneś się zbadać. W takim wieku wzrok ma prawo się nieco pogorszyć.

Zerka na mnie z ukosa z wyraźnym oburzeniem.

– W jakim wieku?

– Twoim. Nie jesteś młodzieniaszkiem, Janie. Pracujesz dużo przed monitorem, wytężasz wzrok, majstrując przy zegarkach. Patrzałki ci się odrobinę zużyły.

– Patrzałki?

– Oczy. Sprawisz sobie okulary i po sprawie. – Poklepuję go entuzjastycznie po udzie, zabieram torbę i wysiadam z auta.

Jan mamrocze coś pod nosem, zamyka drzwi i podąża do przeszklonego budynku, w którym mieści się szkoła rodzenia. A ja truchtam za nim.

To nasze pierwsze zajęcia i osobiście nie czuję, że są nam szczególnie potrzebne, ale mój narzeczony się uparł. Mało, że wstawił do salonu regał wypełniony od góry do dołu poradnikami ciążowymi, katuje mnie co drugi wieczór filmami edukacyjnymi, to jeszcze wynalazł nam jakiś kurs dokształcający. Wolę nie pytać, ile to będzie kosztować. To miejsce nie wygląda na finansowane przez NFZ. Wysoki standard, nowiusieńkie wyposażenie, klientela szykowna, pachnąca, zadbana, uśmiechnięta. Zgromadzeni już złapali ze sobą kontakt: „Który to tydzień? Tak, och, to wspaniale! Kiedy baby shower? Ja będę rodzić w wodzie. Mnie czeka cesarskie cięcie. Wynajęłam doulę. Mam świetną położną, najlepsza w mieście!”.

A ja mam mdłości, wzdęcia i przed chwilą niechcący puściłam bąka. Fakt ten najwyraźniej umknął mojemu nadwrażliwemu Janowi, który właśnie doznaje szoku od wszechobecnych dźwięków niezestrojonych i wkłada zatyczki do uszu. Mizofonia versus smrodo­fobia – 1:0.

Rozglądam się po zgromadzonych i zachodzę w głowę: co ja tu właściwie robię? Szkoda pieniędzy i czasu. Pierwsze szkoły rodzenia powstały po drugiej wojnie światowej. Czy to oznacza, że wcześniej kobiety rodziły dzieci w niewłaściwy sposób, skoro teraz potrzebują dokształcenia w wydawaniu potomka na świat? Obędę się bez tych cholernych zajęć. Ale Jan przecież musi posiąść wiedzę absolutną, mieć wszystko pod kontrolą, zaplanowane od początku do końca i dopięte na ostatni guzik. Zero tolerancji dla jakichkolwiek niespodzianek czy błędów.

To nasze pierwsze zajęcia, a ja wymiękam – znów jestem studentką umierającą z nudów na wykładzie z rewizji finansowej i kontroli skarbowej.

Prowadząca przedstawia szczegółowy program, który będziemy realizować przez kolejne miesiące. Ziewam. Obejmuję się ramionami. Zniżam na krześle. Nastawiam się na bierny odbiór. Zdrowy styl życia w czasie ciąży, bla, bla, bla. Dieta, dolegliwości, badania diagnostyczne, bla, bla, bla. Konsultacje medyczne, ćwiczenia relaksacyjne, plan porodu, oznaki porodu, bla, bla, bla. Wyprawka dla noworodka, zasady obowiązujące na porodówce, techniki radzenia sobie z bólem, bla, bla, bla. Pomoc partnera podczas porodu, powikłania i niespodziewane sytuacje, karmienie piersią, opieka nad noworodkiem, bla, bla, bla, bla, bla, bla…

– Mario, czy ty śpisz? – Jan szturcha mnie łokciem.

Otwieram szeroko oczy. Przede mną ekran, na nim prezentacja multimedialna, slajd, tekst, zdjęcie jakiejś ślicznej ciężarnej.

Ups! Chyba się zdrzemnęłam.

– Oczywiście, że nie śpię. Skąd to pytanie?

– Miałaś zamknięte oczy i chrapałaś.

– Przymknęłam powieki na moment. I wcale nie chrapałam. Mam zatkany nos.

– Jesteś przeziębiona? – pyta zaniepokojony.

– Nie. To nie katar. Po prostu trudniej mi się oddycha przez nos.

– Hm. Podczas ciąży organizm produkuje zwiększone ilości estrogenu i progesteronu, co może skutkować obrzmieniem śluzówki.

No proszę. Po jakiego grzyba tracimy tu w ogóle czas i pieniądze? Mój narzeczony ma już habilitację z ginekologii z dodatkową specjalizacją z laryngologii!

– Długo to jeszcze potrwa? – Ziewam.

Jan odsuwa mankiet koszuli, zerka na zegarek i… też ziewa. Oho, chyba nie tylko ja jestem padnięta.

– Dwadzieścia minut. – Wydaje z siebie ciężkie westchnienie.

Wygląda na zmęczonego. I wcale mu się nie dziwię. Od rana ćwiczenia fizyczne, bo pomimo ciąży (urojonej!) trzeba utrzymać kondycję; później praca w korpo i stałe napięcie w zwieraczach, bo przecież za tydzień spotkanie zarządu; po południu zapieprz przy garach, bo potrawy przygotowane przez Marię nie są odpowiednie dla płodu: za tłusto i za mało warzyw, a ma być lekko, z dużą ilością witamin.

Biedak się wykończy. Ciąża już wywróciła do góry nogami jego poukładany świat. Co wydarzy się dalej? Teraz jesteśmy tylko we dwoje… No dobra, we dwoje i pół. Dziecko niby już istnieje, ale tak naprawdę nie musimy się nim zajmować. Jak my, do licha, będziemy funkcjonować, kiedy już się pojawi na tym świecie – namacalne, roszczeniowe i wymagające stuprocentowej uwagi? Przecież Janek się zajedzie! Jeśli w ogóle wysiedzi z nim w domu. Taki brzdąc potrafi dać w kość.

Skąd to wiem? Bo dożywotnio wryła mi się w pamięć rozwydrzona papa głodnego syna Tośki, porażający smród jego „wzorcowej jajeczniczki” i ziemiste oblicze niewyspanej przyjaciółki. A ona to taka twarda sztuka. Ma wytrzymałość himalajskiego szerpy. Julka i Jerko mogliby ją zabierać na wyprawy (po tym, jak mnie i Janka odstawiliby do hotelu z wygodami). Oprócz tego jest cierpliwa, wyrozumiała, pomocna, łagodna, a jednocześnie konsekwentna, umiejąca stawiać granice i zaradna (w końcu jest psychologiem w ogólniaku, to zobowiązuje).

Ja tak nie umiem. Co, jeśli nie będę w stanie wytrzymać z własnym dzieckiem? Oboje z Janem polegniemy w pierwszym miesiącu i pewnej ciemnej nocy, niewyspani, wkurwieni i zdesperowani, po serii kolek, płaczów, krzyków i wrzasków, podrzucimy pierworodnego do okna życia (wersja soft) albo (o zgrozo!) dokonamy niewybaczalnej zbrodni w afekcie, po której oszalejemy z rozpaczy i wyrzutów sumienia.

Boże, skąd u mnie takie makabryczne myśli?

– To idiotyczne. Jest pani niedouczona. – Słyszę kategoryczny głos Jana.

– A pan niegrzeczny – prowadząca odpowiada mu łagodnym tonem, z wymuszonym uśmiechem.

– A pani niekompetentna i marnuje nasz czas.

– Uważa pan, że masowanie żony to marnowanie czasu?

– Ona nie jest moją żoną. I tak, uważam, że to strata czasu.

Bezpośrednia szczerość Jana paraliżuje całą salę. Kobieta unosi brwi. Wśród zgromadzonych zapada cisza.

– To jedno z ćwiczeń relaksacyjnych – wyjaśnia prowadząca, lekko zmieszana. – Przyda się pana partnerce na późniejszym etapie ciąży.

Przesuwam wzrokiem po sali i widzę, że mężczyźni trzymają dłonie na ramionach swoich kobiet. Rzecz jasna, zamiast masować, wszyscy się teraz gapią na nas, a konkretnie na mojego narzeczonego.

– To nie salon spa, tylko szkoła rodzenia – kontynuuje Jan tym swoim apodyktycznym tonem. – Powinna się pani skupić na merytorycznym przygotowaniu do porodu.

– To również będzie tematem naszych spotkań. – Prowadząca uśmiecha się blado i ogarnia wzrokiem salę. – Ważne, żebyście potrafili się państwo odprężyć i nastawić pozytywnie, zwłaszcza matka dziecka, która…

– Dwadzieścia pięć procent ciąż to ciąże powikłane – przerywa jej bezwzględnie Jan. – Krwawienie, poronienie, stan przedrzucawkowy, zielone wody płodowe, niewydolność szyjki macicy, nagłe cięcie cesarskie. Nie uratuję życia narzeczonej i dziecka masażem. Jestem pewien, że większość tutaj zgromadzonych się ze mną zgodzi. Musimy być przygotowani na każdą ewentualność. To jest pani zadanie.

Twarze przyszłych rodziców bledną. Co poniektóre ciężarne zerkają z przestrachem na swoich mężczyzn. Panika wisi w powietrzu.

– Bądźmy pozytywnej myśli – uspokaja kobieta. – Jeśli badania są w normie, nie mają państwo powodu do niepokoju.

– Ignorantka.

– Słucham?

– Nazwałem panią ignorantką.

– Dlaczego?

– To, że badania są w normie teraz, nie oznacza, że będą w normie za miesiąc. Jest pani ignorantką, skoro uważa, że nie ma powodu do niepokoju.

Janie, nie sraj żarem, to grozi pożarem! Łapię go za rękaw, ale on nie reaguje. Siedzi rozgorączkowany i miota piekielnym spojrzeniem w kierunku prowadzącej.

O dziwo, niestraszny jej janowy ogień. Jest nad wyraz opanowana. Mój narzeczony nazwał ją niedouczoną, niekompetentną ignorantką, która marnuje nasz czas, a ona nadal trzyma gardę i jest w grze.

– Dlatego pamiętajcie państwo o tym, żeby badać się systematycznie – odpowiada, rozsyłając po sali kojący uśmiech.

Szacunek. Kobieta jest jak górski strumyk, płynie w swoim tempie, studzi, wycisza…

– Co zatem radzi pani przyszłym rodzicom, na wypadek gdyby wyniki tych systematycznych badań okazały się negatywne? Masaż? – Drwina w głosie Jana nawet mnie kłuje w uszy.

Jezu, ale go opętał zły duch. Przez niego zgromadzeni w tej sali przyszli rodzice będą mieli w nocy koszmary.

– Janie, spokojnie. Wszystkie badania wyjdą dobrze. – Kładę dłoń na jego ręce, lecz on się wzdryga i od razu ją cofa.

– Skąd ta pewność? – Rzuca mi ostre spojrzenie. Ogień żarzy się w jego źrenicach. A przecież nic takiego się nie stało. O co mu chodzi? Siedzi napięty, oddech ma przyspieszony, grdyka faluje…

Przyglądam mu się i nagle doznaję olśnienia. O matulu, on się najzwyczajniej w świecie boi. Jest wręcz przerażony moją (czytaj: naszą) ciążą. Co więcej, idę o zakład, że pomieszczenie wypełnione obcymi ludźmi, mieszaniną różnych zapachów, plus zmęczenie po całym dniu i ten cholerny zespół kuwady spotęgowały jego lękliwość.

– Janie, chodźmy stąd. – Wstaję i zabieram torbę. – Dziękujemy za spotkanie – zwracam się do kobiety.

– Rezygnują państwo?

– Na dzisiaj tak. Skontaktujemy się z panią w sprawie kolejnych zajęć – wyjaśniam grzecznie.

– Nie będzie kolejnych zajęć. To strata czasu i pieniędzy – burczy Jan.

No, i tu przynajmniej jesteśmy zgodni. Damy sobie radę sami.

A może jednak nie?

*

– Tośka, ratuj. Jan oszalał! – Chodzę po balkonie tam i z powrotem ze słuchawką przy uchu, marząc o tym, żeby zapalić. Zaciągnąć się chociaż raz i ukoić nerwy. Ale, kurna, nie mogę. Bo dziecko. Dziecko, które jeszcze się nie urodziło, a już sieje zamęt w moim… w naszym życiu!

– Spokojnie. Wdech, wydech i mów jaśniej.

– Odwaliło mu. Dzisiaj miał mieć rozmowę w sprawie awansu. Nie spał z tego powodu pół nocy. Wyszedł do pracy tak jak zwykle, po czym wrócił do domu o piętnastej, przywiózł ze sobą pół marketu budowlanego i od dwóch godzin wnoszą z Tadeo wszystko na górę. Słowem się do mnie nie odezwał. Pytam go: „Jak zebranie?”. Cisza. „Jak się czujesz?”. Nic. „Co to za rzeczy?”. Zero odpowiedzi. Tadeo wzrusza tylko bezradnie ramionami. Jan kazał nosić, to nosi.

– Co nosi?

– Wszystko. Nowy kran, kibel, umywalkę, okap kuchenny, farby, jakieś zaprawy, szpachle, pędzle, wałki, folię malarską, zasłony, dywan… Mieliśmy szukać nowego mieszkania po spotkaniu z zarządem, tymczasem on…

– Będzie wił gniazdo w obecnym – dopowiada Tośka.

– Jakie znowu gniazdo? Jan to nie bocian.

– Najwyraźniej ma równie silny instynkt gniazdowania. Pod koniec ciąży u niektórych kobiet pojawia się syndrom wicia gniazda. Remontują, sprzątają, meblują, szykują mieszkanie na przybycie dziecka. Widocznie u Jana wystąpił za wcześnie. Taki ptasi falstart.

– Kolejny syndrom? Ile on ich jeszcze może mieć?

– Gdy tylko się ujawnił z aspergerem, uprzedzałam cię, że w stresujących sytuacjach mogą pojawiać się u niego różne dziwactwa. I tak nie jest źle. Lepszy taki facet, co się ciążą przejmuje, niż ten, co dezerteruje. – Chichocze.

– Wiesz, że właśnie porównałaś związek z ciężarną do służby wojskowej?

– Bo taki rym przyszedł mi do głowy. Ale coś w tym jest. – Śmieje się. – Maryś, wyluzuj. Myślę, że nic niepokojącego się nie dzieje.

– Jestem odmiennego zdania. – Opadam ciężko na krzesło. – To dopiero początek ciąży. To ja jestem kobietą, więc to ja powinnam wić gniazdo, nie on. Jan już odegrał swoją bocianią rolę: przyniósł mi dziecko! Niech teraz idzie sobie łapać żaby w pobliskiej sadzawce, żeby wykarmić rodzinę.

– Hm. Nie chcę krakać, ale może dlatego wziął się za wicie gniazda właśnie dzisiaj: bo nie znalazł żab w pobliskiej sadzawce.

– Myślisz, że rozmowa z zarządem nie poszła po jego myśli?

– Jest to prawdopodobne.

Jasna cholera, ona może mieć rację. Zaglądam przez okno balkonowe do wnętrza mieszkania. Jan właśnie przesuwa kanapę ze środka salonu pod ścianę. Pot leci mu z czoła, koszula rozpięta do połowy piersi, rękawy podwinięte do łokci, krawat rzucony na stół. Amok w oczach, włosy rozczochrane, zęby zaciśnięte.

Boże Wszechmogący! Jan nie dostał awansu i zgłupiał!

– Tośka, co mam robić?

– Nic. Daj mu czas. Będzie gotowy, to sam z tobą porozmawia.

– A może powinien pogadać z jakimś mężczyzną? O, na przykład z twoim Radkiem? Wiesz, jak facet z facetem, jak ojciec z przyszłym ojcem. Może twój mąż mu pomoże.

Tośka wybucha śmiechem.

– Maryś, Radek to nawet nie potrafi pieluchy zmienić. Moja ciąża była dla niego równie wielkim przeżyciem jak katar sienny. Mój, nie jego. Na początku byłam na niego wściekła, jednak w końcu odpuściłam. Nie każdy mężczyzna jest stworzony do roli ojca.

– Nic nie mówiłaś.

– Mówiłam, ale nie słuchałaś. Żyłaś wtedy w innym świecie. Dla ciebie ciąża była abstrakcją. Gdy poruszałam kwestię macierzyństwa, robiłaś kwaśną minę i zmieniałaś temat. Byłaś przekonana, że ciebie to nigdy nie spotka.

Analizuję jej słowa. Przywołuję w pamięci nasze rozmowy i zdaję sobie sprawę, że ma rację.

– Podła ze mnie przyjaciółka. Przepraszam.

– Wybaczam. Masz za swoje, i to podwójnie. – Śmieje się.

– Bardzo zabawne. Własną ciążę jakoś zniosę, ale Jana… To się powoli staje męczące. Przedwczoraj musiałam kłamać mu w żywe oczy, że wcale nie pracuję, tylko chodzę na długie spacery.

– Nie chce, żebyś pracowała?

– Uważa, że farby do drewna szkodzą dziecku. Zgodziłam się z nim i zaczęłam używać ekologicznych.

– Słusznie. Poszłaś na kompromis.

– Którego on najwyraźniej nie docenił, bo następnego dnia stwierdził, że moja praca stresuje płód.

– Co? Niby jak?

– Terminy ustalone z klientami. Deadline’y. Pośpiech.

– I tak faktycznie jest?

– Nic z tych rzeczy. Pełen luz. Zaplanowałam sobie na czas ciąży mniejszą liczbę zleceń. Nie chciałam zupełnie rezygnować z pracy, bo czuję się świetnie. Chybabym oszalała, gdybym musiała siedzieć bezczynnie w domu całymi dniami.

– Czyli ukrywasz przed Janem, że pracujesz?

– Tak. I to nie jest normalne. Mam wrażenie, że on jest przerażony ciążą, tym że zostanie ojcem, że nie da sobie rady. Ma tonę podręczników medycznych i poradników na temat rodzicielstwa. Ale to tylko teoria. Myślę, że przydałaby mu się jakaś praktyczna wiedza, która go uspokoi. Rozmowa z kimś doświadczonym, kto ma już ten etap za sobą. Może powinnam wysłać Jana do jakiegoś psychologa? Znasz kogoś godnego polecenia?

– Przecież on nie pójdzie do psychologa. To nie ten typ, co się zwierza.

– Racja. Jak mam w takim razie do niego dotrzeć? Kojarzysz jakiegoś ogarniętego ojca?

– Może Blog Ojciec?

– Co?

– Facet prowadzi bloga w internecie i udziela się w social mediach. Opisuje życie z perspektywy ojca. Podejrzewam, że treści zawarte na blogu będą dla was bardziej przydatne już na etapie wychowania dziecka, ale jak Jan sobie teraz poczyta, to może go ta praktyczna wiedza i męskie podejście do sprawy rodzicielstwa nieco uspokoją. Tym bardziej że artykuły są zabawne i pisane lekkim językiem.

– Którego Jan i tak najpewniej nie zrozumie.

– Nie zaszkodzi spróbować. Poczytaj sobie tego bloga w wolnej chwili, powybieraj co ciekawsze artykuły i podeślij Janowi linki. Jest szansa, że punkt widzenia innego mężczyzny zmieni odrobinę jego pesymistyczne nastawienie, a wy będziecie mieli temat do rozmów.

No to czytam, podczas gdy Jan bawi się w ­Szelągowską. Roztacza przed Tadeo wizję metamorfozy apartamentu. Wszystkie ściany do odświeżenia, należy wymienić armaturę na nową, w salonie zostanie wydzielony kącik zegarmistrzowski, a dotychczasowy gabinet przeistoczy się w pokoik dziecięcy. Roboty w chuj. Wynajęcie ekipy remontowej odpada, bo nie będą mu się obcy ludzie po mieszkaniu pałętać.

Pod wieczór Jan słabnie, patrzy smętnie, jego zapał stygnie. Widzę, że jest zmęczony. Ten dzień musiał dać mu solidnie w kość.

– To tyle na dzisiaj – rzuca w stronę Tadeo i wycofuje się w bezpieczne miejsce do swojego gabinetu.

Nie żeby Tadeo spodziewał się po nim jakiegoś „dziękuję za pomoc” lub „do widzenia”, ale Jan mógłby chociaż pożegnać się, jak trzeba. Robię to więc za niego – daję Tadeo buziaka w policzek, obserwując kątem oka pochyloną sylwetkę i człapiący chód Jana. Nie jest dobrze. To nie jego krok, nie jego postawa – zazwyczaj wyprostowany, podążający przed siebie sprężyście i pewnie, teraz wygląda, jakby mu przybyło z pięćdziesiąt lat. No, wypisz wymaluj pacjent geriatrii. Jak tak dalej pójdzie, to mi facet zemrze przed narodzinami dziecka. Jeśli natomiast jakimś cudem dożyje do tego wielkiego dnia, uznają go na porodówce za pradziadka, a nie ojca noworodka, lub przykleją mi łatkę chciwej puszczalskiej, która zrobiła sobie dziecko ze starym prykiem dla kasy.

Opieram się o futrynę drzwi od gabinetu i śledzę wzrokiem powolne ruchy wiekowego Jana. Siada ciężko za biurkiem, twarz ma poszarzałą, ze zmęczeniem wodzi wzrokiem po blacie, gdzie leżą przybory zegarmistrzowskie. Sięga po tarczę, następnie po farbkę… Wygląda na to, że będzie kontynuował renowację starego atlantica, którym zajmuje się od dwóch tygodni. Tym razem jednak to nie zegarek wymaga renowacji. Mój Janek się popsuł, coś mocno szwankuje i obawiam się, że będzie znacznie gorzej.

Obserwuję, jak się koncentruje, skupia na zadaniu pełną uwagę. Jego ruchy są staranne, precyzyjne, dokładne. Zanurza się coraz głębiej w swojej pasji, tracąc kontakt z otaczającym go światem.

Mijają kolejne minuty, a wraz z nimi następuje powolna przemiana. Twarz stopniowo odzyskuje koloryt, plecy się prostują, w oczach pojawia się znajoma iskra. Jan młodnieje niczym bohater filmu Ciekawy przypadek Benjamina Buttona… A ja wpadam na genialny pomysł. Wiem, co zrobić, żeby na powrót się nie zestarzał – ­muszę mu znaleźć pasjonujące zajęcie na każde popołudnie! Coś, co odciągnie jego myśli od ciąży. Co pochłonie go tak znacząco, że zapomni o planowaniu, kontroli i przygotowywaniu naszego życia na narodziny dziecka.

– Może pojedziemy jutro po południu do muzeum pooglądać stare zegarki? – pytam.

Nieważne, że byliśmy tam już z tuzin razy, a Jan zna każdy eksponat, jakby ten należał do jego prywatnej kolekcji.

– To nie będzie możliwe – odpowiada, nie podnosząc wzroku.

Oj. Nie jest dobrze.

– Masz już jakieś plany?

– Remont. Trzeba urządzić tu pokój dla dziecka.

Świat się kończy. Zegarki przegrywają z aranżacją wnętrz. Obsesja zegarmistrzostwa zostaje wyparta przez potrzebę zorganizowania przestrzeni potomkowi, który zapewne przez pierwsze trzy lata nie skojarzy nawet, że ma swój pokój, nie wspominając o tym, że będzie się bał w nim zostać sam chociaż na pół godziny (z wyjątkiem momentów, kiedy zmorzy go kamienny sen).

– Po co to wszystko, Janie? Przecież takie malutkie dziecko nie potrzebuje swojego pokoju. Tu jest twój azyl. Dobrze się tu czujesz…

– Gdzie będzie spało?

– Przy mnie, w naszym łóżku. To podobno ułatwia nocne karmienie. Poza tym spanie niemowlaka z rodzicami w tym samym pomieszczeniu obniża ryzyko nagłej śmierci łóżeczkowej aż o pięćdziesiąt procent – dodaję, bo jestem pewna, że ten argument od razu przekona Jana.

– Zmiażdżysz je.

– Nie zmiażdżę. Mam płytki sen.

– Gdzie postawimy przewijak?

– W sypialni jest sporo miejsca.

– Ubranka?

– Zrobię miejsce w swojej szafie. Wystarczą dwie półki.

Nie wygląda na przekonanego, ale też nie twierdzi, że to zły pomysł. Jest szansa, że uda mi się go namówić.

– To jak? – Uśmiecham się szeroko i podchodzę do niego energicznym krokiem. – Jutro po pracy ruszamy na podbój świata zegarów?

Jan podnosi głowę i ściąga brwi.

– Prosiłem, żebyś zaniechała pracy na okres ciąży. Nie powinnaś się stresować, używać szkodliwych dla płodu chemikaliów ani dźwigać.

– Obiecuję, że nie robię żadnej z tych rzeczy. I miałam na myśli raczej twoją pracę. Kończysz jutro tak jak zwykle?

– Nie.

– Później?

– Nie.

– Wcześniej?

– Nie.

– Opcje mi się skończyły. Kiedy w takim razie mogę się ciebie jutro spodziewać w domu?

– Przez cały dzień.

– Yyy… Nie idziesz jutro do pracy?

– Nie.

O, cholerka. Czyli Tośka miała rację. Jan bierze wolne tylko w razie absolutnej konieczności. Wniosek: dali mu dzisiaj w kość.

– Spotkanie z zarządem nie poszło po twojej myśli?

– To była agonia.

– Aż tak źle?

– Tak.

Chcę go objąć i pocieszyć, choć nie jestem pewna, czy on ma na to ochotę. Wcześniej nie udało mi się wyciągnąć z niego ani jednego słowa na temat dzisiejszego spotkania. To i tak cud, że zaczął w ogóle o nim mówić. Może nie ma sensu go mocniej naciskać, żeby nie zamknął się w sobie?

Stoję obok niego i wpatruję się w jego dłonie, kiedy precyzyjnie nakłada złotą farbkę na tarczę. Jest przy tym taki skupiony i staranny… Cały Jan. Wszystko musi być perfekcyjnie. Zwłaszcza w pracy. No właśnie. Praca. Co te chujki z zarządu mu nagadały, że nie zamierza jutro iść do biura? I dlaczego wcześniej nie chciał ze mną o tym rozmawiać? Jest mi go szkoda, bo tak czekał na ten dzień, a zebranie ewidentnie zakończyło się fiaskiem.

– Mogę cię przytulić? – Kładę ostrożnie dłoń na jego ramieniu.

– Nie. – Wzdryga się. – Chcę dokończyć renowację atlantica.

Z westchnieniem zabieram rękę.

– To może jak skończysz, porozmawiamy o twojej pracy?

– O czym dokładnie chcesz rozmawiać?

– Ogólnie. O spotkaniu. O tym, że wziąłeś urlop.

– Nie wziąłem urlopu.

– Nie? Idziesz na zwolnienie? – Dziwię się, bo Jan jest wrogiem publicznym numer jeden lewych zwolnień lekarskich.

– Nie.

– To jak zamierzasz usprawiedliwić swoją nieobecność jutro w firmie?

– Nie zamierzam jej usprawiedliwiać. Już tam nie pracuję.

– Co?! Zwolnili cię?! Ale jak to? Co się stało? Co ci powiedzieli?

– Zdaniem zarządu jestem menedżerem najgorzej ocenianym przez podwładnych w całej firmie. Analiza ankiet zadowolenia pracowników departamentu wykazała, że według osiemdziesięciu dwóch procent badanych jestem, cytuję: nieustępliwy, aspołeczny, autorytatywny, chamski, nadęty, pyszałkowaty, apodyktyczny, nieznoszący sprzeciwu, narzucający kategorycznie swoje zdanie, krytyczny, surowy i bezwzględny. Wobec powyższego zarząd nie tylko pozbawił mnie możliwości awansu, ale także oskarżył o rażące zaniedbania i postanowił poddać dodatkowym szkoleniom z zakresu komunikacji interpersonalnej, pracy w zespole, rozwiązywania konfliktów, zarządzania stresem oraz indywidualnemu coachingowi z trenerem personalnym. W sumie sześćdziesiąt dni, podczas których zostanę zawieszony w pełnieniu obowiązków kierownika działu finansów, a moje zadania przejmie Gorzkiewicz, aspirujący do awansu na moje miejsce.

– Nie wierzę. Syf jak w dupie po śliwkach. Czyli w zasadzie cię nie zwolnili, tak? Odbędziesz te durne szkolenia i wrócisz na stanowisko?

– Nie.

– Co „nie”? Przecież sam powiedziałeś…

– Powiedziałem, że postanowili poddać mnie dodatkowym szkoleniom. Co nie oznacza, że zamierzam z nich skorzystać. Nie będą za mnie decydować.

– To co im odpowiedziałeś?

– Nic. Byłem zbyt wzburzony.

– Zatkało cię.

– Jeśli tak się określa chwilową niemożność wypowiedzenia słów, to tak. Miałem problem z oddychaniem. Musiałem zdjąć krawat i rozpiąć kołnierzyk.

– Biedaku… – Wyobrażam sobie Jana, jak siedzi oniemiały przed tymi wszystkimi szychami z zarządu: w rozchełstanej koszuli, ze zmierzwionymi włosami, ze spojrzeniem dźgniętego pod żebra, bezbronnego człowieka. Totalna utrata kontroli nad życiem. Porażka, po której trudno się pozbierać. Pęka mi serce. – A to kanalie! I w ogóle nie zareagowałeś na tę ich gównianą propozycję?

– Zareagowałem.

– O, czyli jednak się przełamałeś? – Uśmiecham się z nadzieją.

– Tak. Dzięki tobie.

– Dzięki mnie? – Mój uśmiech sięga od ucha do ucha.

– Przypomniałem sobie analogiczną sytuację, kiedy zdecydowałem za ciebie w kwestii twojej pracy zawodowej. Zainspirowałem się tobą i użyłem komunikatu niewerbalnego.

– To znaczy?

– Pokazałem im środkowy palec, wstałem i wyszedłem bez słowa.

Parskam śmiechem. O cholera! Nieźle się Janek mną zainspirował. To zabawne, ale też nieco przerażające. Czy on w ogóle jest świadomy tego, jaki to może mieć wpływ na jego dalsze życie i jak drastyczne zmiany teraz nastąpią?

– I co? Jak się z tym poczułeś?

– Z jednej strony poczułem presję, z drugiej: ulgę.

– Presję z powodu utraty wynagrodzenia, gdy akurat ma się nam urodzić dziecko? – zgaduję.

– Tak przypuszczam.

– A ulgę?

– Że nie muszę już widywać ludzi z biura i być ich przełożonym.

– Poczekaj, czyli przez te wszystkie lata nie lubiłeś być szefem?

– Nie lubiłem. Z czterystoma dwoma wyjątkami.

– Czterystoma dwoma wyjątkami? – dopytuję zaintrygowana, bo nie mam pojęcia, co on sobie tam znowu policzył.

– Dniami, kiedy pracowałaś razem ze mną.

Och, jaki słodki ten mój (bezrobotny były) szef. Gdybym miała choć odrobinę chęci na seks, pewnie rzuciłabym się teraz na niego i spłodziła z nim kolejne dziecko. Pieprzone hormony. Ale na uściski i całuski może znajdę chętkę.

– Przytulas, Janie. – Rozpościeram szeroko ręce, z zamiarem wgramolenia mu się na kolana, lecz on się uchyla.

– Nie mam ochoty, Mario. Mówiłem. Chcę skończyć atlantica.

No tak, zapomniałam, że nie tylko ja tu jestem w pierwszym trymestrze ciąży i doświadczam drastycznego spadku libido.

*

Niedobrze. Bardzo niedobrze. Dla kogoś takiego jak Jan, kto ceni poukładane życie, wypełnione obowiązkami co do minuty, utrata pracy wiąże się z powstaniem gigantycznej dziury w dotychczasowej całodziennej rutynie – dziury przypominającej krater uśpionego wulkanu. Z początku odnotowuje się jedynie pojedyncze wstrząsy sejsmiczne. Przekleństwo wysyczane przez zęby w stronę dziecięcego łóżeczka, którego instrukcja montażu (przetłumaczona zapewne translatorem) przypomina bełkot analfabety. Zamknięcie się na cztery godziny w łazience z zamiarem wyczyszczenia każdego milimetra fug kupioną specjalnie do tego celu elektryczną szczoteczką do zębów. Sprzedaż połowy wyposażenia mieszkania w celu uporządkowania przestrzeni przyjaznej dziecku. Wiercenia, stukania, pukania, malowania o szóstej rano w nausznikach wygłuszających.

Praca zawodowa, zegarki, poranne ćwiczenia i wieczorne czytanie beletrystyki zostały porzucone na rzecz poradników ciążowych, testowania laktatorów, kupowania białych ubranek, prześcieradeł, kocyków. Jan pierze, prasuje, układa wszystko starannie. Nasza łazienka przypomina baby spa – olejki, szampony, myjki, mydełka, balsamy i proszki hipoalergiczne zajmują trzy czwarte półek. Jeszcze nie znamy płci dziecka, a pokój dziecięcy jest już gotowy. Białe ściany, nowe regały, zabezpieczone rogi. W szafkach czekają: termometr, aspirator do kataru, patyczki do uszu, szczoteczki do ciemieniuchy i masażu ciała, kremy na odparzenia, termofor, pieluchy, inhalator. W jednym kącie stoi wózek, w drugim przewijak, w trzecim komódka, a w czwartym łóżeczko, w nim zaś szmaciana przytulanka, posłany prześcieradłem z gumką materacyk i kołderka. Czysto, sterylnie, janowo.

Mój AS popadł w manię! Gdybym go nie znała, stwierdziłabym ze spokojem, że poszukuje siebie na nowo, że postanowił diametralnie zmienić swoje życie, wywrócić je do góry nogami i podążać nieprzetartym szlakiem ku szczęściu. Ale go znam i wiem, że to nie w jego stylu. On nie znosi zmian. To jakiś obłęd! Jan ma nową fiksację: dziecko. Każda jego czynność, każde słowo, każda myśl związana jest z nadejściem pierworodnego. Ta nadmierna pasja to jakiś wewnętrzny przymus, którego nie potrafię zrozumieć. Kumuluje się, narasta. Mój partner popada w obsesję, a ja jestem bezradna.

Czytam więc artykuły na temat ojcostwa u osób z zespołem Aspergera, wertuję specjalistyczną literaturę, rozmawiam z trzema psychologami i dochodzę do jednego wniosku. Albo odciągnę Jana od natrętnych myśli na temat naszego dziecka i wyszukam mu jakieś zajęcia niezwiązane z ciążą i rodzicielstwem, albo mi chłop zwariuje. Najpierw jednak muszę znaleźć z nim wspólny język – pokazać mu, że też zależy mi na jak najlepszym przygotowaniu się do narodzin. A następnie go zmanipulować i odciągnąć jego uwagę. Ukierunkować na coś zupełnie innego.

– Mario, co to za koszmarny dźwięk?

– To piękna kołysanka.

– Nie lubię kołysanek. – Podchodzi do mnie w dwóch krokach i sięga po pozytywkę ustawioną na ławie. – Jak to wyłączyć? – Obraca pudełko w dłoniach, krzywiąc się przy tym, jakbym przejechała właśnie paznokciami po tablicy.

– Nie da się. Samo przestanie.

– Jak to się nie da? – Zdezorientowany podnosi na mnie wzrok.

– To pozytywka. Jest nakręcona. Musi wygrać melodię do końca, żeby zamilknąć.

Jan się wzdryga, kiedy dźwięki uderzają w wysokie tony, i rzuca pudełeczko na kanapę tuż obok mnie.

– Włóż to do szafy w przedpokoju. Albo wyrzuć. Zniszcz. Oddaj komuś. Zrób cokolwiek, byleby przestało grać. Nie chcę tego słyszeć.

– Ale to prezent na dzień dziecka.

– Czyjego dziecka?

– Sąsiada. Oczywiście, że naszego. – Przesuwam dłonią po zaokrąglonym brzuchu.

Brwi Jana podjeżdżają do góry.

– Masz na myśli płód?

Marszczę nos, bo nie podoba mi się, że tak o nim mówi. Jan ustalił własne nazewnictwo i surowo go przestrzega. Według niego zarodek osiąga stadium płodu w jedenastym tygodniu, a płód staje się dzieckiem po narodzeniu.

– Zobaczyłam ją na wystawie i pomyślałam, że kupię zawczasu. Tak jak ty kupujesz inne rzeczy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. – Podkreślam stanowczo ostatnie dwa słowa. – Sam twierdziłeś, że w siódmym miesiącu słuch u płodu jest najlepiej wykształconym zmysłem. Prezent na dzień dziecka będzie jak znalazł.

– Ja kupuję niezbędne przedmioty, Mario, mające wpływ na prawidłowy rozwój płodu i dziecka. Masz się pozbyć tej pozytywki. Tego nie sposób słuchać. – Spogląda z obrzydzeniem na pudełeczko.

– Powiedział wirtuoz Jan.

– Wirtuoz charakteryzuje się doskonałym słuchem i wyczuciem rytmu. Niezaprzeczalnie posiadam doskonały słuch, jednak poczucie rytmu nie jest moją mocną stroną.

– Nie żartuj.

– Nie żartuję.

Wywracam oczami, zabieram pozytywkę i zwlekam się z sapnięciem z kanapy. To by było na tyle, jeśli chodzi o stworzenie z Janem wspólnego dialogu w sferze przygotowań na przyjście dziecka.

– Dokąd idziesz? – pyta.

– Do sypialni. Posłuchać kołysanki z płodem.

– On nic nie słyszy.

– Nie? To sam zobacz. – Podwijam podkoszulek, chwytam mojego narzeczonego za dłoń i kładę ją sobie na brzuchu.

Oczy Jana się rozszerzają.

– Co to?

– Płód uprawia taniec nowoczesny, napierając na moje wnętrzności. Odziedziczył zmysł słuchu i poczucie rytmu po matce.

Mój AS wpatruje się w miejsce tuż obok pępka. Jego twarz łagodnieje, pojawia się lekki uśmiech… i nagle pozytywka ponownie wygrywa wysoki ton.

Jan się wzdryga. Cofa rękę. Ściąga brwi.

– Mario, jestem przekonany, że płód nie tańczy. Masz wzdęcia.

Nakryta.

– A co, jeśli się mylisz?

– Na tym etapie ciąży ruchy płodu są niewyczuwalne. Aparat słuchowy zaś dojrzewa w czternastym tygodniu ciąży. Nie słyszy nas.

– Ma już przecież uszy. Może jednak nas słyszy.

– Nie słyszy.

– Jesteś pewien na sto procent?

– To naukowo udowodnione.

– Naukowcy siedzą w głowie naszego płodu? Co, jeśli jednak nas słyszy, a to nie są wzdęcia, tylko jego ruchy? – Kładę rękę na brzuchu.

Jan mruży oczy.

– W takim razie daje ci znać, żebyś wyłączyła tę okropną melodię. Koniec tematu.

– Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga… – zaczynam nucić razem z pozytywką.

– Zlituj się. – Mój narzeczony spuszcza głowę.

– O co ci chodzi?

– To jest najkoszmarniejsza kołysanka, jaką w życiu słyszałem. Pozbądź się tej cholernej pozytywki! – syczy przez zaciśnięte zęby.

– Janie, waż słowa. Dziecko słucha. – Udaję oburzoną.

– Nie słucha. Żądam ciszy.

– Nie podoba ci się mój śpiew?

– Śpiew jest do zaakceptowania. Pozytywka nie. Gdy byłem mały, nie znosiłem kołysanek. On też ich nie lubi.

– Przecież mówiłeś, że nie słyszy. Skąd w takim razie wniosek, że ich nie lubi?

Nozdrza Jana się rozszerzają.

– Idź stąd.

– Nieładnie tak mówić do narzeczonej i matki swojego dziecka.

– Opuść salon z pozytywką. Teraz. Proszę.

Wydymam usta. Poddaję się. No dobra, muszę ustąpić, bo ewidentnie dźwięki kołysanki drażnią nerwy maestro Jana.

– Niech ci będzie. Podaruję ją Tośce. Uprzedzam cię jednak, że nie odpuszczę grającej zabawki nad łóżeczkiem, więc lepiej już teraz zacznij szukać takiej, która będzie spełniać twoje oczekiwania i standardy muzyczne.

– Nadmiar bodźców na wstępnym etapie rozwoju dziecka może mu zaszkodzić.

– Dlatego dobierz coś odpowiedniego. Może karuzelę sensoryczną?

– Trafna sugestia. Niemniej zamontuję ją, dopiero kiedy dziecko ukończy drugi miesiąc życia. Poruszające się zabawki to pozytywna stymulacja. Nad dźwiękiem muszę się mocno zastanowić. Poszukam czegoś optymalnego. – Sięga po laptopa i zasiada na kanapie.

Brawo, Mario, miałaś odwieść Jana od szykowania mieszkania na przyjście dziecka, tymczasem zachęciłaś go do kolejnego zakupu. Z bezrobotnego menedżera do spraw finansów zaraz przekwalifikuje się w eksperta do spraw dźwiękowych zabawek dla niemowlaków. Jak to mówią: żadna praca nie hańbi.

*

Budzi mnie chłód. Otwieram zaspane oczy i spoglądam na zegar: czwarta zero osiem. Zimny powiew powietrza przelatuje mi po plecach. Zerkam w stronę okna, a to jest otwarte na oścież. Jasna cholera! Ktoś się włamał do mieszkania!

– Janie! – Szarpię go za rękaw od piżamy, rozglądając się nerwowo.

– Dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt dwa – mamrocze przez sen.

Cholerny finansista, co śni o liczbach.

– Jan! Coś jest nie tak. – Potrząsam go za ramię.

Uchyla powieki.

– Dlaczego mnie budzisz?

– Ktoś otworzył okno – mówię ściszonym głosem, żeby nie spłoszyć potencjalnego złodzieja.

Jan unosi głowę i wącha powietrze jak pies tropiący. Zgłupiał czy jak?

– Możesz już zamknąć. – Przekręca się do mnie plecami, układając do snu.

– Co ty robisz?

– Idę spać.

Noż kurwa.

– A okno? Ktoś je otworzył, pewnie grasuje po salonie…

– Ja je otworzyłem – mamrocze sennie.

Zatyka mnie.

– Jest na minusie, a ty otworzyłeś okno w środku nocy? Po jaką cholerę?

– Miałaś gazy. Śmierdziało.

Zabiję go.

– Więc postanowiłeś mnie ukarać zapaleniem płuc?! – Walę go w ramię. – Suszysz mi głowę, bym dbała o siebie i płód, a sam odwalasz takie numery? Wstań i zamknij to pieprzone okno! Już! – Potrząsam nim. Cała wrę.

Jan zwleka się z łóżka. Jest nieprzytomny. I w sumie nie dziwne, skoro do północy wertował internet w poszukiwaniu najlepszej kliniki porodowej. Nie żeby się tym chwalił. Ostatnio prawie w ogóle ze mną nie rozmawia. Zamyka się w swoim świecie i robi profesurę z ginekologii. A ja go szpieguję – przeglądam historię wyszukiwarki, śledzę jego każdy krok i z dnia na dzień martwię się o niego coraz bardziej.

Podchodzi do okna, bierze głęboki wdech. Mroźne powietrze najwyraźniej go ocuca, bo odzywa się już trzeźwym głosem:

– Nie chciałem cię ukarać. Otworzyłem je na chwilę.

– O której?

– Drugiej zero pięć.

– Czyli dwie godziny temu.

Jan przenosi wzrok na zegarek, ściąga brwi.

– Dwie godziny i trzy minuty temu. – Przesuwa dłońmi po twarzy. – Nie wiem, jak to się mogło stać. Usnąłem. Przepraszam. – Zamyka okno i człapie w stronę wyjścia z sypialni.

Dopadają mnie wyrzuty sumienia, że go tak zrugałam. Wstaję i podchodzę do niego, zastępując mu drogę.

– Wracajmy do łóżka. – Sięgam po jego dłoń, lecz on ją cofa. Próbuję zajrzeć mu w oczy, ale unika mojego wzroku. – Janie, co się dzieje?

– Idę do toalety.

– Pytam ogólnie. Coś jest nie tak. Porozmawiajmy.

– Nie chcę rozmawiać. – Omija mnie i zostawia samą.

Przeszywa mnie zimny dreszcz. Kładę się z powrotem na swoim miejscu i przykrywam kołdrą po samą szyję. Próbuję usnąć. Nic z tego. Mijają minuty, kwadrans. Jan krząta się po mieszkaniu. Słyszę, jak wychodzi z toalety, idzie do kuchni, włącza czajnik, robi sobie coś do picia, siada na kanapie.

Wpatruję się w sufit. Nasłuchuję ciszy, nadchodzi senność i nagle wybudza mnie kobiecy głos. Jęki, westchnienia, sapania. Docierają z salonu. Brzmią zupełnie jak…

Pornol!

Noż kuźwa, nie wierzę. Ma babę tuż obok, w swojej sypialni, a poszedł do salonu zwalić konia przy pornosie? Mógł chociaż założyć słuchawki. Mistrz kamuflażu.

Wstaję z łóżka, podążam pospiesznym krokiem w stronę dobiegających mnie dźwięków. Zwalniam tuż przed wejściem do salonu, zakradam się na paluszkach, dostrzegam tył głowy Jana. Siedzi na kanapie, nieruchomo, wyprostowany, sztywny (w sensie postawy, reszty jeszcze nie widzę). Podchodzę bliżej.

Po cichu, po wielkiemu cichu, idu sobie ku Janu na zwiadu, idu i patrzu…

Jestem walnięta! Dlaczego słyszę w głowie głos Turnaua?!

Zapuszczam żurawia. Otwarty laptop leży na janowych kolanach, dłonie grzecznie ułożone po obu stronach nóg, żadnych frykcyjnych ruchów, onanizowania się. Przenoszę wzrok na ekran i zamieram.

Co, do kurwy?

Wielka, nabrzmiała, zakrwawiona cipa!

Słodki Jezu, mój facet to zboczeniec. Ogląda w internecie rzeź niewinnych narządów płciowych!

– Co to ma znaczyć? – Na dźwięk mojego głosu Jan aż podskakuje.

Momentalnie zatrzaskuje wieko laptopa i zerka na mnie zza ramienia. Wygląda, jakby zobaczył ducha. Zatkało go.

– Kręci cię sado-maso? – Zakładam ręce na pierś.

– Sado-maso? – Wygląda na tak przestraszonego, że prawie robi mi się go szkoda.

– Sadomasochizm. Podnieca cię zadawanie bólu w ce­lu zaspokajania potrzeb seksualnych? Lubisz patrzeć, jak ktoś cierpi?

– Nie. – Twarz ma nadal spiętą.

– Więc po co to oglądasz?

– Żeby się przygotować.

– A możesz jaśniej?

– Chcę się uodpornić.

– Uodpornić na co?

– Na twój widok.

Nie wierzę. Jeśli Jan sądzi, że będziemy się tak razem bawić, to chyba się z osłem na łby pozamieniał.

– Zamierzasz zrobić mi to samo? To cię podnieca?

Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby wyrósł mi kaktus na czole.

– Mario. Ochłoń.

– Nie mariuj mi tu. I nie mów, co mam robić. Wytłumacz się. Dlaczego oglądasz krwawe porno?

Kręci głową.

– Usiądź.

– Postoję. Tłumacz się.

Z jego ust wydobywa się przeciągłe sapnięcie, po czym otwiera wieko laptopa i uruchamia film. A tam znowu ta sama gigantyczna cipa. Baba jęczy, stęka i nagle dołącza do niej inny kobiecy głos:

– Dobrze ci idzie. Pięknie.

Pięknie? Proszę, proszę. Kompozycja na dwie śpiewaczki.

– Mocniej – odzywa się niespodziewanie jakiś mężczyzna.

Oblewa mnie zimny pot. Ile ich tam jest? Trio, kwartet, a może kwintet? Janko muzykant się znalazł. Nieśmieszne. Mam chłopa dewianta!

– Dalej, kochanie! – Na filmie rozbrzmiewa czwarty głos. Męski.

Orgia! I jakby tego było mało, kobieta z tandetnego porno zaczyna drzeć się wniebogłosy: „Nie mogę! Umrę tu!”.

Włosy stają dęba, żołądek robi podskok, niedobrze mi. Zaraz puszczę pawia.

– Wyłącz. To jest obrzydliwe – upominam Jana, ale on siedzi jak zaklęty.

Z laptopa dobiega podekscytowany głos drugiej śpiewaczki:

– Już ją widzę. Brawo.

Kobieta zaczyna wrzeszczeć jak opętana przez demona. Jej cipka się rozszerza, z wnętrza wydobywa się olbrzymia kulka gejszy. Tylko sznurka nie widać. Bombki choinkowe w tyłku to przy tym niewinna pieszczota. Za żadne skarby nie zgodzę się na takie zabawy.

– Dobrze. Jeszcze raz! – Rozbrzmiewa podekscytowany kobiecy głos na filmie.

Wbijam wzrok w nabrzmiałe krocze. Rozwiera się nieludzko. Od samego patrzenia mam stan zapalny pochwy: piecze, boli, rwie. Zaciskam uda. Zgrzytam zębami, podczas gdy szkarłatna kula wynurza się ociężale, powolnie, boleśnie. Ogromna niczym melon, zakrwawiona, wręcz upiorna! Co oni robią tej biednej kobiecie? Zakrywam twarz dłońmi, patrzę przez palce, kurczę się w sobie. Kula wypełza jak obleniec, przekręca się wokół własnej osi i wtedy niespodziewanie moim oczom ukazuje się…

Słodki Boże, toż to ludzka twarz! Gapię się w ekran. Robi mi się słabo. Dociera do mnie, co tak naprawdę oglądam. To nie jest żadne sado-maso porno, tylko poród! Oblewa mnie zimny pot. Nie. Nie. Nie chcę tak. W życiu nie urodzę siłami natury. Nie dam rady się tak rozciągnąć.

Po jakiego chuja ja to obejrzałam?! Już tego nie od­zobaczę.

Przenoszę spojrzenie na Jana. Jest blady jak ściana. Wpatruje się w laptop oniemiały. Zaraz tu zemdleje, a ja do niego dołączę za jakieś pięć sekund. Za siedemnaście lat przytomność zapewne straci dzieciak, który natknie się na swój poród na głównej stronie na YouTubie.

Nie jestem nadwrażliwa, pruderyjna, nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Ale to? Litości! Takich filmików nie powinny oglądać kobiety w ciąży. Ani ich partnerzy. Dzieci tym bardziej. Nikt, oprócz medyków i matek, które mają szczęśliwy poród za sobą, nie powinien na to patrzeć. Nie sądziłam, że kiedyś to powiem: żądam cenzury!

– Wystarczy. – Nachylam się przez oparcie kanapy i naciskam spację.

Obraz zatrzymuje się w chwili, gdy czyjeś dłonie w jednorazowych rękawiczkach przytrzymują noworodka za główkę.

Jan siedzi nieruchomo. Gapi się w ekran.

– Dlaczego to oglądasz? – pytam.

– Chcę być przy porodzie. Muszę być gotowy – wymawia zachrypniętym głosem.

Biedaku, co ty sobie znowu uroiłeś?

Przeskakuję przez oparcie i siadam obok niego.

– Będziesz przy porodzie, ale jako ojciec dziecka i mój partner. Nie lekarz. Nie jesteś studentem medycyny, nie musisz katować się takimi scenami.

– Muszę. Źle znoszę widok krwi.

– To obejrzyj sobie film Teksańska masakra piłą mechaniczną.

– I kału.

– Co?

– Jedna z kobiet oddała stolec podczas porodu.

O Chryste. To dopiero musiał być widok.

– Żeby była jasność, Janie. Nie zamierzam srać na porodówce.

– Nie będziesz miała na to wpływu. To fizjologia.

– Zrobię sobie wcześniej lewatywę. Ile takich filmów już widziałeś?

– Dwanaście.

Dwanaście?! Skąd on je wziął, z dark webu?

– Po jaką cholerę? To szaleństwo.

– Lecz jest w nim metoda.

– Nie wiedziałam, że jesteś fanem Hamleta.

– Nie jestem. Za dużo dramatu.

– Po co to oglądasz, Janie?

– Powtarzam: muszę się uodpornić. Muszę być przygotowany.

– Obejrzałeś ich tuzin. I wiesz co? Nie wyglądasz wcale na uodpornionego. Jak się czułeś przy pierwszym?

– Straciłem przytomność.

– Na siedząco?

– Tak.

Mocarz.

– Przy drugim było lepiej?

– Wręcz przeciwnie.

– To znaczy?

– Zwymiotowałem.

– Niech zgadnę. To na tym filmie rodząca się wy­próżniła?

– Tak.

– I co było potem?

– Straciłem przytomność. Również na siedząco.

O matko. Jak widać, oboje jesteśmy gotowi do uczestnictwa w cudzie narodzin. Ale przecież co minutę na świecie rodzi się dwieście pięćdziesięcioro dzieci. To nie może być aż tak trudne. Poród jest czymś naturalnym.

– Janie, nie musisz być taki wytrwały. Niech się samo dzieje. Odpuść sobie.

– Gdyby Edison sobie odpuścił, nie udoskonaliłby żarówki. Przetestował tysiąc sześćset materiałów, zanim trafił na odpowiedni żarnik. Kosztowało go to sto tysięcy dolarów. Wytrwałość to podstawa w osiągnięciu celu.

– Edison wynalazł też krzesło elektryczne. Nie zawsze wytrwałość niesie ze sobą pozytywne skutki dla drugiego człowieka.

– Krzesło elektryczne wynaleźli Alfred Southwick i George Fell. Edison je udoskonalił i wprowadził do użytku. Podobnie jak tysiąc innych wynalazków. Poza tym stworzył dyktafon, kamerę filmową, betoniarkę, prostą kopiarkę, akumulator do pojazdów elektrycznych… – Jan wymienia, jakby znał biografię Edisona na pamięć.

– I co to ma do rzeczy?

– To, że korzyści dla ludzkości przewyższają szkody. Wytrwałość się opłaca.

I weź tu z takim dyskutuj.

*

Nie chcę być czarnowidzem, ale chyba popadam w depresję. Nawet nie czuję, że jestem w ciąży, podczas gdy ona burzy już w najlepsze cały mój dotychczasowy świat. Nie mam ochoty urządzać pokoiku, kupować fotelika do auta, planować porodu, oszczędzać sił, zmieniać stylu życia, myśleć o dziecku. Chcę, żeby wszystko było po staremu! Chcę dawnego Jana, mojej pracy, jego pracy, seksu, tego, co było między nami. Chcę być dla niego najważniejsza, a zeszłam na dalszy plan. Jestem zazdrosna o własne dziecko, które jeszcze się nie narodziło.

Jak cofnąć czas? Nie chcę być w pieprzonej ciąży!

Tymczasem przechodzę genetyczne badanie USG. Leżę nieruchomo, a Jan kręci się po gabinecie, niespokojny niczym lew w klatce. Oczy ma podkrążone, włosy w nieładzie, nie golił się chyba ze trzy dni. Chodząca bomba z opóźnionym zapłonem. Wypytuje nerwowo lekarza o szczegóły: o organy wewnętrzne, przezierność fałdu karkowego, budowę kości nosowej…

– Zespół Downa? – pyta spiętym głosem.

– Wolę określenie zespół trisomii dwudziestej pierwszej pary chromosomów – mówi lekarz.

– Ma czy nie?

– Nie – odpowiada.

– Zespół Edwardsa?

– Nie.

– Zespół Patau?

– Nie.

– Rozszczep cewki nerwowej?

– Nie.

– Kręgosłupa? – kontynuuje Jan.

– Nie.

– Podniebienia?

– Nie. Wszystko jest w porządku.

Jan wypuszcza głośno powietrze z wyrazem ulgi na twarzy. Lekarz ma anielską cierpliwość. A ja znieczulicę. Ani razu nie zerknęłam na monitor. Czy to normalne, że nie obchodzi mnie, czy moje dziecko jest zdrowe? Czy inne kobiety w ciąży też chcą ją po prostu przetrwać, urodzić, kiedy przyjdzie na to pora, i żyć dalej, tak jak dotychczas? Czy wszyscy przyszli rodzice dostają takiego pierdolca na punkcie pierworodnego jak Jan, a tylko ze mną jest coś nie tak? Może nie nadaję się na matkę, nie mam instynktu macierzyńskiego i nie powinnam mieć dzieci? Nie planowałam ciąży. Samo się stało. Jestem samolubną, niewdzięczną małpą. Jestem popieprzona!

Jak może mnie nie interesować mały człowiek żyjący w moim ciele? Słyszałam od Tośki o depresji poporodowej, ale czy to normalne, żeby dostać jej w pierwszym trymestrze ciąży? A jeśli to nie minie? Już na zawsze pozostanę nieczułą zołzą, niezdolną do pokochania swojego dziecka. Skrzywię mu psychikę, wychowam na socjopatę, który nie zaznał nigdy matczynej miłości. Będzie mnie nienawidził, wskutek czego postanowi mścić się na innych kobietach, stanie się gwałcicielem i seryjnym zabójcą. A wszystko dlatego, że był mi obojętny! Jestem narcystyczną jędzą, która myśli tylko o sobie! Jeszcze nie jest za późno. Mogę tego uniknąć. Wyjechać za granicę, usunąć ciążę…

Nie! Nie zrobię tego. Nie darowałabym sobie takiej decyzji. Tak źle, tak niedobrze. Beznadziejność w pełni rozkwitu.

– Położenie płodu pozwala na wstępne określenie narządów płciowych. Chcą państwo poznać płeć dziecka? – Ginekolog przesuwa głowicą ultrasonografu po moim brzuchu.

– Nie – odpowiadam.

– Tak – mówi Jan.

Nasze spojrzenia się spotykają. Zapada krępująca cisza.

Lekarz odchrząkuje, odkłada sondę do portu i wstaje.

– Dam państwu kilka minut. – Ledwie wychodzi z gabinetu, a Jan wbija we mnie pytający wzrok.

– Nie chcesz znać płci płodu? – pyta z wyrzutem.

– Nie.

– Dlaczego?

Bo nie jestem na sto procent pewna, czy chcę go zatrzymać – oświadczam w myślach i mam ochotę siebie znienawidzić.

– Wolę mieć niespodziankę – kłamię.

– Nie lubię niespodzianek.

– A ja wiercenia w ścianie o szóstej rano.

– Nie widzę związku.

– Ostatnio niczego nie widzisz, oprócz tego, że jestem w ciąży. – Wstaję i sięgam po ręcznik papierowy.

– Skonkretyzuj.

– Dostałeś obsesji, Janie. Nie poznaję cię. – Wycieram brzuch. – Odszedłeś z pracy, nie szukasz nowej, porzuciłeś ćwiczenia, zegarmistrzostwo, jesteś zaniedbany, schudłeś, w ogóle ze mną nie rozmawiasz, cały twój świat kręci się wokół dziecka.

– Rozmawiam z tobą.

– Niby kiedy? – Wyrzucam ręcznik do kosza.

– Teraz.

– Nie mówię o tego typu rozmowach, a o czymś głębszym. Nie ma nas. Ciebie i mnie, razem. Tego, co było. Więzi, namiętnych pocałunków, gorącego seksu…

– Nie mam ochoty na seks.

– Ja też nie mam na niego ochoty, co nie oznacza, że nie możemy się przytulać, całować, być blisko…

– Nie lubię się przytulać.

– Wiem! – wybucham. Pod powiekami zbierają się łzy.

Pocieram czoło ręką. Ogarnia mnie bezsilność. Nie twierdzę, że jestem bez winy. Sama straciłam libido, ale nie mam na to wpływu. To ja tu, do cholery, jestem w ciąży, nie on! On ją sobie wyłącznie uroił.

– Mario? – Spogląda mi w oczy. Wodzi wzrokiem po mojej twarzy. Wygląda, jakby chciał powiedzieć mi coś ważnego. Może moje słowa do niego dotarły i w końcu się opamięta. Zrozumie, że dzieje się z nim coś niepokojącego.

– Tak?

– Twój brak samokontroli mnie zatrważa.

Niech go szlag.

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

– Rozchwianie procesów metabolicznych i skoki hormonalne w ciąży mogą powodować nielogiczne zachowanie.

– To bardzo ciekawe, Janie. – Zakładam ręce na piersi, zabijając go spojrzeniem.

– Zaiste. Wszystko przez progesteron, estrogeny i prolaktynę, które wpływają na huśtawki nastrojów i niestabilność emocjonalną.

– Coś jeszcze?

– Tak. Nie radzisz sobie. Powinnaś udać się do specjalisty – mówi beznamiętnym tonem, a ja mam ochotę go udusić gołymi rękoma.

– Ja sobie nie radzę, tak? Lepiej spójrz na siebie. Jak długo jeszcze tak pociągniesz, co? – Zaczynam wrzeć. – Jesteś przeciążony, na skraju wyczerpania. To kwestia dni. Wystarczy, że coś pójdzie nie po twojej myśli, zestresujesz się, odskoczy ci główny bezpiecznik i po tobie. Dobrze wiesz, że najlepiej funkcjonujesz w poukładanym świecie, gdy masz swój grafik, rytm dnia, wszystko zaplanowane, ćwiczysz, spożywasz posiłki o ustalonych porach. To, co się teraz dzieje z naszym życiem, to jakiś obłęd. I sam to nakręcasz. Jesteś nie do zniesienia. Nie wiem, co dzieje się w twojej głowie, bo ze mną nie rozmawiasz, ale widzę po tobie, że twoja nowa strategia ci nie służy. Musisz przestać. Wykończysz siebie, mnie i nasze dziecko.

Jan zaciska szczęki. Wbija we mnie twardy wzrok.

– Moja strategia jest właściwa. Ty natomiast nie posiadasz żadnej. Denerwujesz mnie – syczy przez zaciśnięte zęby. – Zachowujesz się irracjonalnie. Nie widzę z twojej strony żadnego zaangażowania. Nie interesuje cię rozwój płodu. Nie korzystasz z zaleceń dla ciężarnych. Traktujesz swój stan jak coś normalnego.

– Bo to jest coś normalnego! Ciąża to nie jest choroba! Nie widzę powodów, żeby rezygnować z pracy, własnego życia, remontować, urządzać, kupować niepotrzebne rzeczy i wpadać w obłęd tylko dlatego, że noszę w sobie dziecko. Twoja strategia jest chora. Nie zamierzam tego dłużej znosić.

Jego dłonie zamykają się w pięści. Nozdrza się rozszerzają.

– Rozczarowujesz mnie, Mario. Nie spodziewałem się po tobie takiej krótkowzroczności i nieodpowiedzialności. Nie nadajesz się na matkę.

Jak obuchem w łeb. Coś ściska mnie w piersi. Zostałam dźgnięta tępym nożem w serce i zaraz się poryczę. Wiem jednak, że moje łzy nic nie zmienią. Jan ich nie zrozumie. On niczego nie rozumie! Nadęty pacan. Nienawidzę go!

– Jesteś nieczułym, pozbawionym emocji potworem. – Łzy mimowolnie spływają mi po policzkach. – Ale wiesz co? Masz rację. Nie nadaję się na matkę. Wiedziałam to, jeszcze zanim mnie zapłodniłeś. Byłam głupia, bo sądziłam, że może przy tobie coś się zmieni… Że razem stworzymy rodzinę… Że będziesz mnie wspierał… Że damy radę… Tymczasem wszystko kręci się wokół ciebie. Twoje potrzeby są ważne, moje nie. Nie liczę się dla ciebie jako kobieta, twoja narzeczona. Traktujesz mnie jak inkubator… – Głos mi drży, pękam, zaczynam ryczeć. – To był błąd. Nie potrafię tak żyć… Jestem nieszczęśliwa… – Ocieram rękawem nos, nie mogę powstrzymać płaczu.

Jan patrzy na mnie bez emocji. Jest jak posąg, zdystansowany i obojętny.

– Opanuj się – nakazuje zimnym tonem.

– Sam się opanuj! Uroiłeś sobie, że musisz mieć całkowitą kontrolę nad ciążą i porodem. Ale wiesz co? Zaskoczę cię: nie masz żadnego wpływu ani na moją ciążę, ani na moje dziecko.

– Mam wpływ – odpowiada beznamiętnie. – To jest nasza ciąża. Nasz płód. Nasze dziecko. Pięćdziesiąt procent należy do mnie.

Pięćdziesiąt procent? Pieprzony finansista!

– To nie jest wspólnota majątkowa, Janie! Nie jesteśmy nawet małżeństwem. Równie dobrze mogę od ciebie odejść, wyjechać, usunąć ciążę i nie będziesz miał nic do gadania. To jest moje ciało, moje życie i zrobię z nim, co będę chciała.

– Nie zrobisz – stwierdza autorytatywnym tonem, czym jeszcze bardziej mnie podkurwia.

– Nie zrobię? No to patrz.

Omijam go, zabieram torbę z krzesła, kurtkę z wieszaka, wszystko rozmazuje mi się przed oczami.

– Mario. Nie bądź niemądra. – Słyszę za sobą jego głos, ale nie odpowiadam. Jestem w rozsypce, otwieram drzwi. – Nie wychodź. Nie pozwalam.

– Pieprz się.

Wypadam na korytarz.

– Mario!

Zaczynam biec.

– Mario, do cholery! Wracaj natychmiast!

Nie odwracam się. Uciekam.