Luminariusze - Susan Dennard - ebook + książka

Luminariusze ebook

Susan Dennard

3,9

Opis

Nie wszystkie potwory można zabić – i nie wszystkie koszmary przychodzą po zmroku…

Szesnastoletnia Winnie Wednesday marzy o wstąpieniu w szeregi Luminariuszy – prastarej organizacji, która chroni mieszkańców Hemlock Falls przed ożywającymi każdej nocy potworami i koszmarami z lasu. Jednak musi najpierw przejść serię prób i dowieść swej lojalności. Problem polega na tym, że nikt w mieście nie ułatwi zadania córce zdrajcy i wyrzutkowi.

Jedyną osobą, która może jej pomóc w treningu łowcy koszmarów, jest Jay Friday, dawny przyjaciel, chłopak słynący z trudnego charakteru, ale i z nieprzeciętnych umiejętności. Wydaje się, że wie on o mrocznym lesie więcej niż wszyscy… Jay i Winnie staną razem twarzą w twarz z tajemnicami lasu, a na to, co w nim odkryją, nikt nie jest gotowy.

A ty? Masz dość odwagi, by stawić czoła koszmarom?

Od pierwszej strony zagubiłam się w świecie Hemlock Falls i śmiertelnie niebezpiecznym lesie, równie okrutnym, co pociągającym.―Marissa Meyer, autorka serii Cinder

Fascynująca od pierwszej strony książka powiedzie cię w mglisty mrok emocji i romansu.―Alexandra Bracken, autorka Lore

Ta książka jest dokładnie taką ekscytującą, niebezpieczną, chwytającą za serce fantazją, jakiej potrzebowałam.―Marie Lu, autorks serii Legenda

Luminariusze staną się twoją następną obsesją.―Olivie Blake, autorka książki The Atlas Six

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
2
12
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nelka9books

Dobrze spędzony czas

świetna młodzieżówka z elementami fantastyki i horrotu, na pewno odnajdą się w niej fani Pamiętników Wampirów, Teen Wolfa czy Supernatural
00
STerlicka

Całkiem niezła

Bardzo ciężko było mi przebrnąć przez te książkę. Niby nie jest zła ale jakoś tak mnie do siebie nie przekonała. Raczej nie sięgnę po kolejne części
00

Popularność




Koszmar

Kosz­mar

Las przy­cho­dzi po chłopca w dniu jego trzy­na­stych uro­dzin. Nie jest on pierw­szym, który dostał od lasu wia­do­mość. Będzie jed­nak jed­nym z ostat­nich. Inni otrzy­mali kawałki sple­cio­nego sznurka od ban­shee albo lśnią­cego śli­maka od melu­zyny, ale kiedy on otwo­rzył oczy o świ­cie, na jego poduszce leżała żuchwa wilka.

Znowu śnił mu się kosz­mar. Ten, w któ­rym zna twarz swo­jego ojca, a matka wciąż żyje. Zawsze zaczyna się jak rado­sny sen, dopiero potem poja­wia się cień. Naj­pierw żądają wyda­nia ojca. Potem rów­nież chłopca, a jego mama pła­cze, krzy­czy i błaga las, żeby zmie­nił zda­nie.

Jed­nak las ni­gdy nie zmie­nia zda­nia. Ani we śnie, ani w praw­dzi­wym życiu. I wła­śnie dla­tego na wezwa­nie lasu chło­piec wcho­dzi do środka. A gdy las skoń­czy to, co ma do zro­bie­nia, chło­piec z niego wycho­dzi. Nie jest już jed­nak tym, kim był wcze­śniej. Nie jest też do końca czło­wie­kiem, lecz raczej tyka­jącą bombą, która czeka, aż któ­re­goś dnia las pod­pali jej lont.

Rozdział 1

Roz­dział

1

Mówią, że wio­sna ni­gdy nie zagląda do lasu przy Hem­lock Falls. To oczy­wi­ście nie­prawda. Wio­sna przy­cho­dzi tu zaraz po zimie, tak jak powinna to mieć w zwy­czaju. Prawdą jest nato­miast to, że w Hem­lock Falls jest ona zupeł­nie inna niż we wszyst­kich pozo­sta­łych czę­ściach świata. Cicha i zabój­cza. Samotna i nie­unik­niona. Skrada się w twoim kie­runku, osło­nięta zimową sza­ro­ścią, która nie lubi odpusz­czać.

Nawet teraz, cho­ciaż wio­sna trwa już od mie­siąca, drzewa od strony pół­noc­nej wciąż pokrywa szron. I cho­ciaż w każ­dej chwili może wzejść słońce, jego pro­mie­nie nie dotrą do tej piasz­czy­stej drogi. Nie dosię­gną Win­nie Wednes­day, która jedzie topor­nym quadem bez wspo­ma­ga­nia kie­row­nicy do miej­sca zbiórki klanu Wednes­dayów.

Las wydy­cha z sie­bie mgłę, która przy­po­mina dym z kadziel­nicy. Świa­tła quada bły­skają i odbi­jają się w ciem­no­ści, two­rząc różne kształty, o któ­rych Win­nie dobrze wie, że nie ist­nieją naprawdę. Są tylko małe klony i jodły, które wyro­sły tu zeszło­rocz­nej wio­sny, przy­bie­ra­jące w mroku przed­świtu kształty szkie­le­tów.

Quad pod­ska­kuje na dro­dze, a Win­nie aż zgrzyta zębami. Dziś są jej szes­na­ste uro­dziny. I to dzi­siaj wszystko się zmieni.

Nagle w świe­tle reflek­to­rów quada uka­zuje się sześć czar­nych SUV-ów. Win­nie z tur­ko­tem zatrzy­muje się przy sośnie, nie­opo­dal kępy śmier­cio­no­śnego sza­leju jado­wi­tego – oba gatunki roślin licz­nie pora­stają te oko­lice i nikt nie wie, od któ­rej z nich pocho­dzi nazwa mia­sta1.

Wyłą­cza świa­tła, naciąga na głowę kap­tur bluzy i czeka. Mgła szybko oble­pia ją niczym macki ośmior­nicy. Win­nie zasta­na­wia się, jak poto­czy się dzi­siej­sza próba. Jak to będzie ruszyć w pościg za kosz­ma­rem, zamiast tylko o nim czy­tać.

Mama nie roz­ma­wia z nią o polo­wa­niach – przy­naj­mniej ostat­nio. A dokład­nie od tam­tego incy­dentu. Jed­nak Win­nie prze­czy­tała Kom­pen­dium kosz­ma­rów tysiąc razy. Tysiąc tysięcy razy. Wła­sno­ręcz­nie naszki­co­wała każdą postać z lasu, każdy kosz­mar, z jakim muszą się mie­rzyć ame­ry­kań­scy Lumi­na­riu­sze. Wyobra­żała też sobie, że sama sta­wia czoła kre­atu­rom, zada­jąc psot­ni­kowi cios w mię­si­ste miej­sce pod szyją albo tra­fia­jąc man­ty­korę w łącze­nie gło­wo­tu­ło­wia z brzu­chem. Ćwi­czyła sekwen­cję „skok i prze­wrót” tyle razy, że jej ciało nauczyło się wyko­ny­wać ten ruch cał­ko­wi­cie auto­ma­tycz­nie.

Będzie gotowa.

Musi być gotowa.

Mijają minuty. Sły­chać wycie wilka. Win­nie podej­rzewa, że jest praw­dziwy, cho­ciaż nie ma pew­no­ści. Kom­pen­dium opi­suje kilka kosz­ma­rów, które wyglą­dają jak wilki, brzmią jak wilki albo na krótką chwilę cał­ko­wi­cie się w nie zmie­niają.

Dziew­czyna popra­wia oku­lary na nosie i dalej czeka. I czeka. Bur­czy jej w brzu­chu; zaczyna żało­wać, że nie zja­dła śnia­da­nia. Żałuje też, że nie zażyła wię­cej snu, cho­ciaż po trzech tygo­dniach powinna być już przy­zwy­cza­jona do bez­sen­no­ści. Jej sen stał się nie­spo­kojny, odkąd roz­po­czął się mie­siąc jej uro­dzin i nad­szedł czas, aby zre­ali­zo­wać to, co pla­no­wała przez ostat­nie cztery lata.

Wilk znowu wyje, ale tym razem już gdzieś dalej. Brzmi, jakby był samotny i zagu­biony. Win­nie aż za dobrze zna te uczu­cia.

Nikomu jesz­cze nie mówiła, że dziś zamie­rza podejść do pierw­szej próby łowiec­kiej. Jeśli się o tym dowie­dzą, nie pozwolą jej na to. Cio­cia Rachel postrada zmy­sły. Mama postrada zmy­sły. Człon­ko­wie Rady postra­dają zmy­sły. I wszy­scy razem znajdą z pew­no­ścią jakiś spo­sób na to, żeby prze­ko­nać ją do zmiany zda­nia. Jed­nak nie są w sta­nie zmie­nić cze­goś, o czym nie wie­dzą. Poza tym ni­gdzie w prze­pi­sach nie ma mowy o tym, że wyrzut­kowi nie wolno przy­stą­pić do próby. Wia­domo, że Inni nie mogą tego robić, ale na pewno nie wspo­mniano nic o wyrzut­kach.

Wystar­czy, że Win­nie stawi się na miej­scu wraz z innymi kan­dy­da­tami na łow­ców, a Thurs­day­owie, odpo­wie­dzialni za prze­pro­wa­dze­nie próby, pozwolą jej spró­bo­wać swo­ich sił.

Muszą jej pozwo­lić. Win­nie nie ma poję­cia, co zrobi, jeżeli się nie zgo­dzą.

Wycie wilka cich­nie, a niebo wresz­cie zaczyna się roz­ja­śniać. Noc dobiega końca. Las budzi się ze snu.

Łowcy z klanu Wednes­dayów bez­sze­lest­nie zeska­kują z drzew. Towa­rzy­szy im kilku łow­ców z innych kla­nów. Zastę­pują oni tych, któ­rzy są kon­tu­zjo­wani, cho­rzy, albo po pro­stu mają dziecko w zespole teatral­nym Hem­lock Falls. Od kiedy dwa mie­siące temu zmarł łowca od Satur­dayów, a trzy tygo­dnie temu od Thurs­dayów, Rada codzien­nie wzmac­niała ich sze­regi.

Lumi­na­riu­sze miesz­kają w róż­nych zakąt­kach świata, ale zawsze w pobliżu któ­re­goś z czter­na­stu śpią­cych duchów. Każ­dej nocy, gdy duchy śnią, ich kosz­mary budzą się do życia. I każ­dej nocy łowcy nale­żący do Lumi­na­riu­szy chro­nią świat przed tymi kosz­ma­rami – jeden klan na każdy dzień tygo­dnia. Wczo­raj­sza noc nale­żała do Wednes­dayów – klanu Win­nie.

A dokład­nie mówiąc, do byłego klanu Win­nie. Prze­stał nim być, gdy z powodu incy­dentu jej rodzina została ska­zana na życie poza grupą i otrzy­mała sta­tus wyrzut­ków.

Dzi­siej­szej nocy polo­wało czter­dzie­stu ośmiu łow­ców, spo­śród któ­rych cał­kiem spora grupa to jej dalecy kuzy­no­wie albo kuzy­no­wie kuzy­nów. Naj­wy­raź­niej zapo­mnieli, że Win­nie ma dziś uro­dziny, a nawet gdyby pamię­tali, to ani tro­chę by ich to nie obe­szło. Wszy­scy są ubrani w czarne stroje z kevlaru i wszy­scy mają tak samo ponure miny. Nie­któ­rzy łowcy krwa­wią, inni mają poła­mane łuki, a kilku wyraź­nie utyka.

Tylko ciotka Rachel odłą­cza się od grupy i pod­cho­dzi do Win­nie z mapą w ręce. W świe­tle reflek­to­rów SUV-a wygląda jak aktorka na teatral­nej sce­nie. Jej ruchy są nie­zgrabne i pospieszne, zupeł­nie takie same jak u matki Win­nie. Ale jej mama jest już cał­kiem siwa, pod­czas gdy włosy Rachel są wciąż czarne i błysz­czące.

Obie sio­stry mają taki sam gar­baty nos. Win­nie rów­nież go odzie­dzi­czyła.

– Masz. – Rachel wyciąga w jej kie­runku mapę, która jest marną kopią kopii kopii.

– Tutaj masz zazna­czone miej­sca, w któ­rych leżą zwłoki kosz­ma­rów. Dzi­siaj znowu mie­li­śmy dwóch Innych. Muszę cię ostrzec: ten w pobliżu liceum to pół­zw­łoki.

Pół­zw­łoki. Połowa ludz­kiego ciała. Nie­zbyt czę­sto spo­ty­kana, ale zda­rza się. Rachel wrę­cza Win­nie mapę i zerka na SUV-y, jakby zapo­mniała, że jej sio­strze­nica wciąż tu stoi.

Tak to zazwy­czaj wygląda. Ciotka Rachel wygła­sza kilka zdaw­ko­wych uwag, a potem, jak każdy inny z klanu Wednes­dayów i każdy inny Lumi­na­riusz, z powro­tem udaje, że Win­nie nie ist­nieje. Po pro­stu odcho­dzi, upusz­cza­jąc mapę, a Win­nie łapie ją w locie.

Rachel wraca do pozo­sta­łych łow­ców i wszy­scy wsia­dają do SUV-ów. Elek­tryczne sil­niki zaczy­nają mia­rowo war­czeć. Odgłos opon roz­pry­sku­ją­cych świeże błoto zwia­stuje ich odjazd.

Win­nie nie odpro­wa­dza ich wzro­kiem. Już od trzech lat zaj­muje się sprzą­ta­niem zwłok, i nawet jeśli dziś ma uro­dziny, nawet jeśli jej żołą­dek jest zwi­nięty w supeł jak war­kocz har­pii, zna­joma rutyna przy­nosi jej uko­je­nie.

Mogłoby się wyda­wać, że sprzą­ta­nie tru­pów – ciał kosz­ma­rów, a także ludz­kich zwłok pozo­sta­wio­nych w lesie – jest pracą, któ­rej nie da się lubić, ale Win­nie zawsze spra­wiało to przy­jem­ność. Jej brat Darian zawsze mówi, że jest chora, a ona odpo­wiada mu, że jest nudzia­rzem.

Oczy­wi­ście, jest to dość przy­gnę­bia­jące zaję­cie, ale prze­cież ktoś musi to robić. W prze­ciw­nym razie zwłoki, które w magiczny spo­sób nie znikną o świ­cie, prze­bu­dzą się na nowo jako upiory, a te są o wiele gor­sze. Poza tym tylko pod­czas sprzą­ta­nia zwłok Win­nie może wyko­rzy­stać wie­dzę zdo­bytą z Kom­pen­dium kosz­ma­rów: każde nowe ciało jest zagadką, którą trzeba roz­wią­zać.

Dziew­czyna stu­diuje uważ­nie mapę, zgrzy­ta­jąc przed­nimi zębami. Pół­zw­łoki leżą nie­da­leko posia­dło­ści Fri­dayów. Ciało dru­giego czło­wieka ozna­czono około pół­tora kilo­me­tra dalej, przy jezio­rze. Dwa trupy to dużo jak na jedną noc. Ostat­nio zda­rza się to coraz czę­ściej.

Zgrzyt, zgrzyt.

– Win­nie? – odzywa się ktoś.

Zza sosny wycho­dzi Mar­cus, syn cioci Rachel – ósmo­kla­si­sta, który dopiero od nie­dawna zaj­muje się sprzą­ta­niem zwłok. Jest miły dla Win­nie, kiedy nikt nie patrzy. Jed­nak gdy tylko wyj­dzie z lasu, podob­nie jak wszy­scy inni Lumi­na­riu­sze z satys­fak­cją nazywa ją „wiedź­mim pomio­tem”.

Win­nie czę­sto marzy o tym, żeby wybić mu przed­nie zęby. Mają wprost ide­alny roz­miar, żeby wyce­lo­wać w nie pięść. Może wresz­cie jego bla­do­oliw­kowa cera nabra­łaby tro­chę koloru.

Za Mar­cu­sem stoją dwie nasto­latki: uro­cze bliź­niaczki Wednes­day, czar­no­skóre dziew­czyny, któ­rych cera ma głę­boki odcień umbry, a oczy są ciemne jak tur­ma­lin. Ich dołeczki w policz­kach są obiek­tem zazdro­ści wszyst­kich nasto­la­tek w mie­ście.

Ich rodzina prze­pro­wa­dziła się do Hem­lock Falls w zeszłym roku. Prze­nie­śli się tutaj ze świata zewnętrz­nego. Rodzice bliź­nia­czek są pośred­ni­kami – tym szcze­gól­nym rodza­jem Lumi­na­riu­szy, któ­rzy żyją w świe­cie Innych i zaj­mują się pil­no­wa­niem, aby żaden z nich ni­gdy nie dowie­dział się o Lumi­na­riu­szach ani o lesie.

Podob­nie jak więk­szość osób z klanu Wednes­dayów bliź­niaczki nie są połą­czone wię­zami krwi ani z Win­nie, ani z Mar­cu­sem. Cho­dzą do dru­giej klasy liceum – tak jak Win­nie – i są naj­po­pu­lar­niej­szymi dziew­czy­nami w szkole. Co oczy­wi­ście ozna­cza, że Mar­cus jest w nich zako­chany. I to po same uszy. Naj­wy­raź­niej nie zdaje sobie sprawy z tego, że dziew­czyny są dla niego takie miłe, bo po pro­stu są miłe dla każ­dego. Nawet dla Win­nie, mimo że zwy­kle jest w kiep­skim humo­rze.

Win­nie chcia­łaby być miła tak jak one, naprawdę. Jeżeli jed­nak straci czuj­ność choćby na minutę, ist­nieje ryzyko, że ktoś pokona mur, który wokół sie­bie zbu­do­wała. Wiedźmi pomiot, wiedźmi pomiot.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego! – śpie­wają bliź­niaczki chó­rem.

– Mamy dla cie­bie pre­zent.

Emma wrę­cza jej prze­pięk­nie zapa­ko­wane pudełko z per­fek­cyjną kokardą.

– E, dzięki. – Win­nie bie­rze pre­zent, który oka­zuje się dość ciężki. – Póź­niej otwo­rzę.

Na twa­rzach dziew­cząt poja­wia się gry­mas nie­za­do­wo­le­nia. Dołeczki, które zawsze uwi­dacz­niają się pod­czas uśmie­chu, teraz się wygła­dzają, a Bretta, która dzi­siaj roz­pu­ściła swoje spi­ralne loczki (Emma jest ucze­sana w dłu­gie war­ko­cze), odpo­wiada:

– Ale my chcemy zoba­czyć twoją reak­cję.

Win­nie cała się spina, sły­sząc te słowa. Ręce zaczy­nają jej drżeć, jak gdyby pudełko, które w nich trzyma, było zro­bione z łez ban­shee. Zro­biły jej kawał. Praw­do­po­dob­nie w środku znaj­duje się psia kupa, a gdy Win­nie będzie otwie­rać pudełko, nagrają to tele­fo­nami i pokażą ten fil­mik wszyst­kim w szkole.

Ale to nie­moż­liwe. Win­nie kręci głową. Bliź­niaczki takie nie są. Poza tym, w prze­ci­wień­stwie do reszty miesz­kań­ców Hem­lock Falls, zawsze oka­zy­wały jej szczerą sym­pa­tię. Reguły Lumi­na­riu­szy doty­czące trak­to­wa­nia wyrzut­ków są jasne: należy ich igno­ro­wać. Jed­nak bliź­niaczki jakoś ni­gdy tego nie prze­strze­gały.

Win­nie popra­wia oku­lary na nosie, bie­rze głę­boki wdech i w końcu roz­dziera papier pre­zen­towy. Sze­lest papieru prze­rywa ciszę poranka. Sekundę póź­niej Win­nie dostrzega nazwę sklepu Falls’ Finest. Złote litery z zawi­ja­sami są iden­tyczne jak te na witry­nie w mie­ście.

Win­nie gło­śno prze­łyka ślinę, zła na sie­bie za to, że tak bar­dzo ją to ucie­szyło. Boi się, że bliź­niaczki kupiły jej coś dro­giego (co suge­ruje spory cię­żar pudełka) i że praw­do­po­dob­nie jej się to spodoba. Pra­wie żałuje, że to jed­nak nie psia kupa.

Ale teraz nie może się już wyco­fać. Emma i Bretta pra­wie pod­ska­kują z emo­cji.

Win­nie unosi wieko pudełka i odkrywa, że w środku znaj­duje się skó­rzana kurtka. Jedna z tych rze­czy, na które ni­gdy nie mogłaby sobie pozwo­lić, chyba że kupi­łaby bar­dzo, ale to bar­dzo zno­szoną. Tę tutaj uszyto w nie­śmier­tel­nym stylu, który zawsze dobrze się pre­zen­tuje, bez względu na to, ile kurtka ma lat i w któ­rej deka­dzie jest noszona.

Win­nie prze­łyka ślinę po raz drugi. Cyna­mo­nowy brąz kurtki ide­al­nie współ­gra z jej kasz­ta­no­wymi wło­sami.

– Zawsze tak mar­z­niesz pod­czas sprzą­ta­nia zwłok – wyja­śnia Emma. – W tym będzie ci cie­pło!

Win­nie nie mówi tego na głos, bo nie chce być zło­śliwa, ale jest bole­śnie świa­doma tego, co kryje się za tymi sło­wami: „Zawsze mar­z­niesz i zawsze tak będzie, ponie­waż w prze­ci­wień­stwie do nas ty, Win­nie Wednes­day, będziesz sprzą­tać trupy do końca życia”.

– Przy­mierz! – prosi Bretta, a w jej policz­kach znów uka­zują się dołeczki. – Możemy wymie­nić, jeśli nie będzie paso­wać.

Win­nie speł­nia jej prośbę – oczy­wi­ście kurtka pasuje ide­al­nie. Nawet nało­żona na zie­loną bluzę z napi­sem „Ratujmy wie­lo­ryby”. Win­nie zgina ręce w łok­ciach, a wtedy nowiutka skóra wydaje trzesz­czący dźwięk. Spraw­dza zapię­cie, prze­su­wa­jąc suwak w górę i w dół niczym skal­pel roz­ci­na­jący wam­pi­rze wnętrz­no­ści.

Nie powinna przyj­mo­wać tego pre­zentu. Naprawdę. Powinna grzecz­nie podzię­ko­wać bliź­niacz­kom i powie­dzieć, że jest to zbyt drogi poda­ru­nek, aby mogła go przy­jąć.

Jed­nak tego nie robi. W tej kurtce czuje się jak praw­dziwa twar­dzielka. Jak bab­cia Winona ze sta­rego zdję­cia, na któ­rym stoi z łukiem w ręce, wnętrz­no­ściami kosz­maru roz­pry­ska­nymi po całym ciele i z sze­ro­kim, dzi­kim uśmie­chem, jasnym jak słońce wscho­dzące za jej ple­cami.

Win­nie uśmie­cha się podob­nie, co rzadko jej się zda­rza, i mówi:

– Dzięki. To naprawdę… no, bar­dzo miłe z waszej strony. Dzię­kuję.

Emma pro­mie­nieje z rado­ści, Bretta klasz­cze w dło­nie, a Win­nie po raz kolejny żałuje, że bliź­niaczki nie są ste­reo­ty­po­wymi wred­nymi dziew­czy­nami, któ­rymi powinny być. Jej rela­cje z pozo­sta­łymi miesz­kań­cami, na przy­kład z takimi dra­niami jak Mar­cus, są zupeł­nie inne niż z nimi. Bliź­niaczki są pra­wie jej przy­ja­ciół­kami, ale nie do końca…

Ten nie­pewny stan „pomię­dzy” spra­wia, że Win­nie czuje nagle nie­przy­jemny ucisk w żołądku.

Odchrzą­kuje i odpina kurtkę. A potem znów ją zapina. I znowu, i znowu, ponie­waż z jakie­goś powodu jej palce nie chcą puścić suwaka, który z nie­zwy­kłą lek­ko­ścią prze­suwa się po zamku.

– A kiedy wy macie uro­dziny? – odzywa się Mar­cus do bliź­nia­czek. Jego zain­te­re­so­wa­nie ozna­cza, że dziew­czyny w przy­szło­ści mogą się spo­dzie­wać nie­zręcz­nego poda­runku w postaci bukietu kwia­tów.

– W przy­szłym tygo­dniu – odpo­wiada Emma, dokład­nie w tym samym momen­cie co Bretta.

Dziew­czyny wybu­chają śmie­chem, jak zawsze, gdy powie­dzą coś jed­no­cze­śnie.

Win­nie czuje, że palce na suwaku zaczy­nają jej mar­z­nąć. Ma mało czasu, żeby zna­leźć dla bliź­nia­czek pre­zent, któ­rym odwdzię­czy im się za tę kurtkę.

– Chcemy urzą­dzić imprezę – mówi dalej Emma. – Oboje jeste­ście zapro­szeni.

Mar­cus wygląda, jakby miał zaraz zemdleć z rado­ści. Win­nie nato­miast czuje, że robi jej się nie­do­brze. Wyrzut­ko­wie nie są zbyt mile widziani na impre­zach orga­ni­zo­wa­nych przez Lumi­na­riu­szy.

Dla­tego zmie­nia temat. Jako naj­star­sza z nich dowo­dzi grupą.

– My, e… – zaczyna. Zzzt, zzzt, zzzt. – Mamy pół­zw­łoki nie­da­leko pose­sji Fri­dayów. Może zaczniemy od nich?

– Tak jest, kapi­ta­nie – odpo­wiada Bretta, salu­tu­jąc.

Potem razem z Emmą i Mar­cu­sem pakują się na quada, a Win­nie uru­cha­mia sil­nik. Spa­liny z rury wyde­cho­wej roz­pły­wają się we mgle.

Nastał świt i oto­czył drzewa per­łową sza­ro­ścią. Cie­nie w lesie roz­pra­szają się. Ale zimowa sza­rość pozo­staje.

Angiel­skie słowo hem­lock ozna­cza zarówno sza­lej jado­wity (śmier­cio­no­śną roślinę), jak i cho­inę (drzewo z rodziny sosno­wa­tych) – przyp. tłum. [wróć]

Rozdział 2

Roz­dział

2

Plan Win­nie jest pro­sty: przejść trzy próby łowiec­kie, przy­wró­cić swo­jej rodzi­nie sta­tus Lumi­na­riu­szy i zostać łow­czy­nią kosz­ma­rów, co było jej pisane od zawsze.

Jej matka była łow­czy­nią.

Babka Winona była łow­czy­nią.

Pra­babka Maria była łow­czy­nią.

A gdyby nie ten incy­dent, Win­nie ukoń­czy­łaby pełne szko­le­nie i dziś i dziś zosta­łaby przy­wi­tana z otwar­tymi ramio­nami na pierw­szej pró­bie. Jed­nak dobrze wie (zna nawet intymne szcze­góły), że to, co zro­bił jej tata, czyli szpie­go­wa­nie dla Dian, odwiecz­nych wro­gów Lumi­na­riu­szy, nie ucho­dzi pła­zem – nawet jeśli ty, twoja mama i twój brat nie mie­li­ście o niczym poję­cia.

„Powin­ni­ście byli wie­dzieć”, orze­kła Rada cztery lata temu. „Praw­dziwy Lumi­na­riusz by to wie­dział. Praw­dziwy Wednes­day by to wie­dział”. Następ­nie człon­ko­wie Rady nało­żyli na Win­nie, jej mamę i brata Dariana karę: dzie­sięć lat życia jako wyrzutki.

I tyle. Tata znik­nął – był szpie­giem, więc zdo­łał uciec – a ich dotych­cza­sowe życie w gro­nie Lumi­na­riu­szy się skoń­czyło. Dzie­sięć lat ze sta­tu­sem wyrzutka. Koniec.

Win­nie sądziła, że nie może być już gorzej… Dopóki nie uświa­do­miła sobie, że jej szes­na­ste uro­dziny wypadną w trak­cie tej dzie­się­cio­let­niej kary. Wła­śnie wtedy odbędą się próby łowiec­kie, a ona straci jedyną oka­zję, żeby wziąć w nich udział.

Jeżeli Win­nie chciała do nich przy­stą­pić – och, jak bar­dzo chciała tego wtedy i jak bar­dzo pra­gnie tego teraz! – to nie mogła pozwo­lić, aby jej szes­na­ste uro­dziny tak po pro­stu prze­szły bez echa. Zamie­rzała podejść do pierw­szej próby. I zrobi to.

To jej jedyna szansa, żeby odmie­nić los swo­jej rodziny, i jedyna oka­zja, żeby poszu­kać tego cze­goś, co pró­bo­wał zdo­być jej tata.

Win­nie modli się, żeby nowa skó­rzana kurtka przy­nio­sła jej szczę­ście.

Rozdział 3

Roz­dział

3

Winnie par­kuje quad na ścieżce jakieś dzie­więć metrów od pół­zw­łok. Świa­tła reflek­to­rów prze­szy­wają mgłę, nada­jąc nie­wy­raźny kształt pobli­skim drze­wom. Nie­całą minutę póź­niej Win­nie odnaj­duje ludz­kie szczątki. W ciągu trzech lat sprzą­ta­nia zwłok zdą­żyła już poznać miej­sca, w któ­rych kosz­mary zazwy­czaj porzu­cają swoje ofiary. Ta kon­kretna polana, oto­czona przez błę­kitne świerki i klony, jest ulu­bio­nym żero­wi­skiem wam­pi­rzyc.

Na widok bia­łego krę­go­słupa wysta­ją­cego spod postrzę­pio­nych frag­men­tów brzu­cha Mar­cus zaczyna się krztu­sić. A gdy dostrzega obdarte ze skóry i mię­śni kostki w miej­scu, gdzie jesz­cze nie­dawno znaj­do­wały się stopy, odwraca się gwał­tow­nie i bie­gnie w stronę drzew.

Win­nie jest roz­ba­wiona.

– Witamy w lesie! – woła za nim, a Bretta cicho chi­cho­cze.

Emmie robi się jed­nak żal Mar­cusa, dla­tego stara się swoim melo­dyj­nym gło­sem zagłu­szyć dźwięki wyda­wane przez jego zbun­to­wane gar­dło, z któ­rego na sosnowe igły try­skają wymio­ciny.

Win­nie i Bretta nie mar­nują czasu. Zakła­dają jed­no­ra­zowe ręka­wiczki w kolo­rze cha­brów, które nie­dawno zakwi­tły przed domem Win­nie. Potem Bretta wyciąga pla­sti­kowy worek z tur­ku­so­wego ple­caka, bez któ­rego ni­gdzie się nie rusza. Sły­chać sze­lest opa­ko­wa­nia chip­sów. Zna­jąc Brettę, praw­do­po­dob­nie mają one smak soli i octu. A może są to ulu­bione chipsy Emmy o smaku kwa­śnej śmie­tany i cebulki.

– Nic o nim nie wiemy – mówi Bretta po bez­sku­tecz­nym poszu­ki­wa­niu doku­men­tów zmar­łego.

Jej ręka­wiczki są już brą­zowe od krwi. Jeansy denata wyglą­dają jesz­cze gorzej.

– Myślisz, że powin­ni­śmy poszu­kać dru­giej połowy jego ciała?

– E tam.

Win­nie roz­wija pla­sti­kowe zawi­niątko, które oka­zuje się gigan­tycz­nym prze­zro­czy­stym wor­kiem stru­no­wym. Zapię­cie ma kiep­ską jakość, dla­tego wymaga sta­ran­nego, cier­pli­wego odpi­na­nia. Zupeł­nie ina­czej niż zamek w nowej kurtce Win­nie.

Każdy Inny, który odwie­dza świat Lumi­na­riu­szy, jest prze­ra­żony, kiedy dowia­duje się, że sprzą­ta­nie zwłok należy do obo­wiąz­ków trzy­na­sto-, czter­na­sto- i pięt­na­sto­lat­ków. „To prze­cież dzieci!”, mówi. „Ich umy­sły są takie wraż­liwe!” Na co Lumi­na­riu­sze pry­chają i odpo­wia­dają: „No wła­śnie”.

Śmierć jest czę­ścią życia w Hem­lock Falls. Jest czę­ścią życia poza lasem. Tra­cisz rodzinę, tra­cisz przy­ja­ciół, tra­cisz sie­bie. Im szyb­ciej te „dzieci” dowie­dzą się, co może zro­bić z nimi las, tym będą szczę­śliw­sze i bez­piecz­niej­sze.

Win­nie prze­ko­nała się o tym na wła­snej skó­rze.

– To ofiara wam­pi­rzycy – mówi do Bretty, kła­dąc worek przy zwło­kach. – Łatwo to stwier­dzić. Zobacz, bra­kuje wszyst­kich narzą­dów wewnętrz­nych. Tułów i głowa mają naj­wię­cej skład­ni­ków odżyw­czych, a hordy wam­pi­rzyc potrze­bują ich, żeby prze­żyć. Lubią czę­ści ciała z dużą zawar­to­ścią żelaza.

– Ach, tak.

Bretta przy­gląda się ciału w sku­pie­niu, a w tym cza­sie Win­nie odwie­sza swoją skó­rzaną kurtkę na czarną gałąź orze­cha. Wspól­nymi siłami pod­no­szą cięż­kie ciało i wkła­dają je do worka. Pla­stik się gnie­cie. Zakrze­pła krew try­ska niczym pasta do zębów z tubki. Dziew­czyny chwy­tają krańce zapię­cia stru­no­wego po obu stro­nach i zaczy­nają je zamy­kać.

– Ale dla­czego on nie ma stóp? – pyta Bretta.

– Mówi się, że wam­pi­rzyce lubią stopy, bo same ich nie mają. Cho­ciaż, z dru­giej strony, melu­zyny i har­pie też nie – zauważa Win­nie, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Kie­dyś spy­tała o to pro­fe­sora Andersa, w cza­sach gdy jesz­cze mogła cho­dzić do szkoły Lumi­na­riu­szy, ale on tylko spoj­rzał na nią gniew­nie i powie­dział ze swoim szwedz­kim akcen­tem: „Jeśli nie ma tego w Kom­pen­dium, to zna­czy, że nie jest to ważne”.

Dla­tego Win­nie posta­no­wiła zaj­rzeć do Kom­pen­dium kosz­ma­rów – nie skró­co­nego porad­nika, z któ­rego korzy­stają łowcy, lecz do peł­nego, potęż­nego wyda­nia, dużego jak jej plecy, które jest prze­cho­wy­wane w biblio­tece Mon­dayów. Nie zna­la­zła tam jed­nak odpo­wie­dzi.

– A ty jak myślisz? Dla­czego zabie­rają stopy? – dopy­tuje Bretta.

Twarz Win­nie oblewa rumie­niec.

Dziew­czyna czuje dziwne gorąco. Tro­chę pochle­bia jej to, że Bretta chce poznać jej teo­rię. A tro­chę jest skrę­po­wana, ponie­waż wie, co się sta­nie, jeżeli się nią podzieli. Nawet jeśli Bretta nie będzie się śmiała, praw­do­po­dob­nie powie o tym komuś, kto powie jesz­cze komuś innemu i wkrótce Lumi­na­riu­sze znów okleją jej dom papie­rem toa­le­to­wym. Albo poma­lują sprayem stare volvo jej mamy, na któ­rym wciąż jesz­cze wid­nieją ślady czer­wo­nej farby po ostat­nim akcie wan­da­li­zmu. Wtedy Win­nie znie­na­wi­dzi swo­jego tatę jesz­cze bar­dziej, a przy oka­zji znie­na­wi­dzi mamę za to, że go kie­dyś poko­chała…

Nie, nie może dać się w to wcią­gnąć. Nie w swoje uro­dziny.

Wzru­sza więc ramio­nami i bur­czy pod nosem:

– Nie wiem.

Nagle sły­chać cięż­kie kroki. Win­nie obraca się, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czy Emmę z Mar­cu­sem wiszą­cym na jej ramie­niu. Ale z zaro­śli wycho­dzi chło­pak o jasno­brą­zo­wych wło­sach, dosko­nale pasu­ją­cych do jego bla­dej cery.

– O – mówi Win­nie, robiąc kwa­śną minę. – Jay.

Na jej widok chło­pak robi krok do tyłu. Wyjąt­kowo wygląda dzi­siaj bar­dziej na zmę­czo­nego niż zja­ra­nego, jakby przez całą noc łaził gdzieś z piwem w jed­nej ręce i join­tem w dru­giej. Stoi przy­gar­biony, ubrany we fla­ne­lową koszulę, z rękami w kie­sze­niach wypło­wia­łych jean­sów i w czar­nych butach moto­cy­klo­wych, na któ­rych widać ślady czer­wo­nej ziemi.

Na tle sza­rego lasu sta­nowi istną eks­plo­zję kolo­rów. Win­nie nagle żałuje, że zdjęła swoją skó­rzaną kurtkę. W obec­no­ści Jaya wola­łaby mieć na sobie ochronną zbroję.

Bretta stoi obok niej nie­ru­chomo, niczym zjawa jele­nia, która zauwa­żyła czło­wieka.

– Po co tu przy­sze­dłeś? – pyta Win­nie, ale Jay ją igno­ruje i prze­jeż­dża dło­nią po roz­czo­chra­nych wło­sach, patrząc gdzieś przed sie­bie.

Nie na ludzi, nie na ciało, lecz na las. Na liście, mech i błoto. Na sub­telne ślady pozo­sta­wione nocą przez potwory.

Win­nie zasta­na­wia się, co takiego widzi Jay. Chło­pak prze­szedł wszyst­kie trzy próby łowiec­kie już ponad rok temu.

– Szy­ko­wa­łem się do szkoły – odpo­wiada w końcu Jay. Jego głos, podob­nie jak on sam, jest przy­ga­szony i zmę­czony. – Zoba­czy­łem ślady i posta­no­wi­łem spraw­dzić, czy nic nie wydo­stało się poza gra­nice.

Posia­dłość klanu Fri­dayów, w któ­rej mieszka Jay, jest jedną z dwóch bez­po­śred­nio sąsia­du­ją­cych z lasem (druga należy do klanu Tues­dayów).

– Wam­pi­rzyca? – pyta.

– Tak – odpo­wiada pospiesz­nie Bretta. – Domy­śli­ły­śmy się po bra­ku­ją­cym tuło­wiu.

Win­nie zerka na nią kątem oka. Pew­nie powinna być zła na Brettę za to, że popi­suje się nie­swoją wie­dzą, ale jest zbyt zasko­czona tym, że jej kole­żanka z tru­dem łapie oddech. I jakoś wyjąt­kowo sze­roko się uśmie­cha.

Jay chyba tego nie zauwa­żył, bo odpo­wiada, zwra­ca­jąc się do Win­nie:

– Jakieś doku­menty?

– Nie – odpo­wiada Bretta.

– Aha.

Jay wkłada ręce głę­biej do kie­szeni i pochyla się do przodu, jakby nagle uznał, że gałę­zie drzew zwi­sają zbyt nisko. Win­nie z nie­chę­cią przy­znaje, że polana zro­biła się dziw­nie mała, od kiedy on się na niej poja­wił.

– Mogę zapy­tać cio­cię, czy coś widziała – zapro­po­no­wał. – Może miała włą­czone kamery…

– Nie – prze­rywa mu Win­nie, a w tym samym cza­sie Bretta mówi cicho:

– Byłoby super.

Win­nie spo­gląda na nią, a potem na Jaya.

– Nie potrze­buję two­jej pomocy. Wiem dokład­nie, co się tutaj wyda­rzyło. Wam­pi­rzyce – wyja­śnia, wska­zu­jąc ciało. – Cała horda.

Jego oczy w kolo­rze cyny zwę­żają się w szparki, ale nie kwe­stio­nuje teo­rii Win­nie. Jed­nak także jej nie potwier­dza, i dziew­czyna czuje nara­sta­jącą złość. Kie­dyś zawsze umiała zgad­nąć, o czym myśli Jay. Teraz nie ma zie­lo­nego poję­cia, co dzieje się w jego gło­wie.

– Nie potrze­buję two­jej pomocy – powta­rza. – Sama sobie pora­dzę ze sprzą­ta­niem zwłok.

– Wiem, Win – odpo­wiada Jay, a Win­nie z iry­ta­cją zauważa, że jego słowa brzmią szcze­rze. – Chcia­łem tylko pomóc.

Odwraca się i idzie w stronę lasu. Na linii drzew zatrzy­muje się na chwilę i woła: „Wszyst­kiego naj­lep­szego”. Zaraz potem las połyka go w cało­ści.

– Widzimy się w szkole! – krzy­czy Bretta w stronę sosen, ale nikt nie odpo­wiada.

Bretta wygląda, jakby ktoś spu­ścił z niej powie­trze. Win­nie nato­miast czuje, że znów zaczyna zgrzy­tać przed­nimi zębami. Cie­szy się, że Jay sobie poszedł, i jed­no­cze­śnie jest wście­kła, że pamię­tał o jej uro­dzi­nach. Przede wszyst­kim jed­nak dener­wuje ją to, że w ciągu tych pię­ciu minut swo­jej obec­no­ści zdo­łał zakwe­stio­no­wać jej teo­rię o wam­pi­rzycy. Wspo­mniał, że doszedł do ciała po śla­dach, a w przy­padku wam­pi­rzyc jest to nie­moż­liwe. Ich przy­po­mi­na­jące szczu­dła nogi mają ostre zakoń­cze­nia, które prze­bi­jają zie­mię, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie żad­nego śladu.

Win­nie mruży oczy i uważ­nie przy­gląda się leśnemu pod­szy­ciu. Co takiego zoba­czył Jay, co ona sama prze­ga­piła? Czy to jed­nak robota sylfa? A może topielca? Pew­nie mogłaby za nim pobiec i zapy­tać. Pew­nie powinna za nim pobiec i zapy­tać. Tak postą­pi­łaby odpo­wie­dzialna osoba zaj­mu­jąca się sprzą­ta­niem zwłok – i tak zro­biłby też przy­szły łowca.

Ale ona nie zamie­rza tego robić. Nawet za milion lat.

– Jay ni­gdy nie zwraca na mnie uwagi – zauważa ze smut­kiem Bretta, a potem, jakby na pocie­sze­nie samej sie­bie, dodaje – ani w sumie na nikogo innego.

– Co? – Win­nie popra­wia na nosie oku­lary i mruga zdzi­wiona, patrząc na kole­żankę.

– Jay Fri­day – wyja­śnia Bretta. – Ja i Emma rów­nie dobrze mogły­by­śmy być nie­wi­dzialne. On jest kom­plet­nie zato­piony we wła­snych myślach. – Spo­sób, w jaki Bretta to mówi, suge­ruje, że jest to dla niej pocią­ga­jąca cecha. – Wiesz, cho­dzimy na wszyst­kie jego występy w Joe Squ­ared, ale on zawsze znika, jak tylko skoń­czą grać.

Win­nie tego nie wie. Unika lokal­nej klu­bo­ka­wiarni tak jak kosz­mar unika pły­ną­cej wody. Prawdą jest jed­nak, że sły­szała muzykę graną przez zespół Jaya, który wystę­puje tam w sobot­nie wie­czory. I zauwa­żyła, że połowa Hem­lock Falls wydaje się w nim zadu­rzona.

To kom­plet­nie bez sensu, bo Jay nie prze­ja­wia żad­nego zain­te­re­so­wa­nia kim­kol­wiek z mia­sta – można wręcz odnieść wra­że­nie, że nie jest świa­domy ist­nie­nia miesz­kań­ców.

Ale może wła­śnie to jest w nim tak pocią­ga­jące.

Wbrew pod­szep­tom intu­icji Win­nie decy­duje się pocie­szyć Brettę.

– On nie gra po to, żeby przy­cią­gnąć czy­ją­kol­wiek uwagę, więc trudno się dzi­wić, że znika zaraz po wystę­pie. Jeśli chcesz z nim poroz­ma­wiać, spró­buj go poszu­kać u Gun­thera po szkole.

– Na sta­cji ben­zy­no­wej Innych? Poza gra­ni­cami Hem­lock Falls?

Win­nie kiwa głową.

– Prak­tycz­nie codzien­nie tam prze­sia­duje i dłu­bie przy swoim moto­rze.

Albo też przy moto­rze swo­jej ciotki, ale Win­nie nie widzi potrzeby, aby to dopre­cy­zo­wy­wać.

Bretta otwiera sze­roko oczy, a dołeczki w jej policz­kach zni­kają. Win­nie obser­wuje, jak kole­żanka łączy w myślach kolejne wątki: „sta­cja ben­zy­nowa Gun­thera równa się motor równa się Jay równa się czas z Jayem równa się bycie zauwa­żoną”…

Klasz­cze w cha­browe dło­nie pokryte zakrze­płą krwią.

– Wiel­kie dzięki, Win­nie! Na pewno dziś to zro­bię… zro­bimy. Ale skąd ty tyle o nim wiesz? Jeste­ście przy­ja­ciółmi czy coś?

– Nie – odpo­wiada krótko Win­nie, ścią­ga­jąc ręka­wiczki. Po lesie roz­lega się gło­śny trzask, przy­po­mi­na­jący strzał z pisto­letu. – Jay nie jest moim przy­ja­cie­lem.

Rozdział 4

Roz­dział

4

Chociaż kie­dyś nim był.

Dla­tego Win­nie tak dobrze go zna. I dla­tego go nie­na­wi­dzi. Ponie­waż prawda o Jayu Fri­dayu jest taka, że kie­dyś przy­jaź­nił się z Win­nie i Ericą Thurs­day. Sta­no­wili nie­roz­łączne trio. Triadę. Trój­kąt. Wszystko, co wiąże się z liczbą trzy – tym wła­śnie chcieli być na każ­dym z eta­pów swo­jej sied­mio­let­niej przy­jaźni.

Wednes­day, Thurs­day, Fri­day. Środa, Czwar­tek, Pią­tek. Per­fek­cyjne zesta­wie­nie kla­nów two­rzące akro­nim WTF, co ni­gdy nie prze­sta­wało ich bawić.

Jay był o rok star­szy, ale rodzice całej trójki (a w przy­padku Jaya ciotka) przy­jaź­nili się ze sobą, dla­tego na zmianę pod­wo­zili dzie­ciaki do szkoły. Każ­dego popo­łu­dnia jechali do roz­le­głej posia­dło­ści Sun­dayów, gdzie znaj­do­wały się sale szkolne i hale tre­nin­gowe dla Lumi­na­riu­szy. Win­nie, Erica i Jay lubili pro­wa­dzić dłu­gie dys­ku­sje, w naj­młod­szych latach na temat Poke­mo­nów, póź­niej kosz­ma­rów, a wresz­cie tego, któ­rzy pro­fe­so­ro­wie są naj­strasz­niejsi. Dzięki temu łączyła ich silna więź. Byli szcze­rze prze­ko­nani, że nic nie jest w sta­nie jej zerwać.

Jed­nak las ma to do sie­bie, że potrafi znisz­czyć wła­ści­wie wszystko.

I to wła­śnie zro­bił. Kiedy rodzina Win­nie została wyklu­czona ze spo­łecz­no­ści z powodu tego, co zro­bił jej ojciec, Jay i Erica porzu­cili ją tak samo, jak wszy­scy inni w Hem­lock Falls. Bez­li­to­śnie. Jay wpadł w złe towa­rzy­stwo, a Erica dołą­czyła do ekipy naj­po­pu­lar­niej­szych dzie­cia­ków w szkole.

Tak oto nie­roz­łączne trio, triada i trój­kąt podzie­liły się na dwie czę­ści: po jed­nej stro­nie został kąt pro­sty, wciąż mile widziany w świe­cie Lumi­na­riu­szy. Po dru­giej stro­nie leżała zagu­biona prze­ciw­pro­sto­kątna, samotna i dry­fu­jąca odtąd bez celu.

Rozdział 5

Roz­dział

5

Jako naj­star­sza w eki­pie sprzą­ta­ją­cej zwłoki i jed­no­cze­śnie kie­row­czyni quada Win­nie zawozi ciała do posia­dło­ści Mon­dayów, gdy pozo­stali wra­cają do domów, żeby przy­go­to­wać się do lek­cji. Szlak pro­wa­dzący przez las za chwilę zapro­wa­dzi ją na tereny Mon­dayów. Jest pokryty śla­dami opon pojaz­dów Tues­dayów, któ­rzy byli tu dzień wcze­śniej. Win­nie zawsze stara się jechać w tych żło­bie­niach, jak gdyby dzięki temu mogła stać się jedną z nich.

Wszy­scy uwiel­biają Tues­dayów.

To wła­śnie ta część sprzą­ta­nia zwłok – odwo­że­nie ciał – jest ulu­bio­nym momen­tem dnia Win­nie. Jest wtedy zupeł­nie sama i może szki­co­wać sobie w myślach nowe kosz­mary.

Dziś odna­leźli nie­na­ru­szo­nego ziem­skiego sylfa. Win­nie ni­gdy wcze­śniej nie widziała takiej istoty i nie miała poję­cia, jak… ludzka ona jest. Przy­po­mi­nała minia­tu­ro­wego czło­wieczka z korą zamiast skóry oraz kamien­nymi zębami i rogami. Win­nie koniecz­nie musi nary­so­wać ją na nowo w swoim Kom­pen­dium. Oczyma wyobraźni widzi już, jak to zrobi – małymi kre­skami naszki­cuje tek­sturę twa­rzy, a grub­szym cien­ko­pi­sem pod­kre­śli głę­boką czerń oczu.

Dwa pozo­stałe ciała kosz­ma­rów, które odna­leźli, to pisklęta man­ty­kor, które wyglą­dają jak skor­piony wiel­ko­ści psa. Win­nie sprząta je prak­tycz­nie co tydzień. Są łatwe do nary­so­wa­nia, zbu­do­wane tylko ze sko­rupy i nóg. Pro­ste, czy­ste linie.

Może dla­tego, że Win­nie jest tak bar­dzo pochło­nięta myślami i całą uwagę sku­pia na śla­dach opon po Tues­day­ach, a może po pro­stu dla­tego, że las zawsze ma swój plan, po dotar­ciu do zna­jo­mego wzgó­rza z czer­wo­nym koł­kiem wbi­tym w zie­mię Win­nie zauważa, że coś tu nie pasuje.

Dwie stopy.

A raczej to, co po nich zostało. Są zakrwa­wione, blade i pozba­wione pal­ców.

Win­nie naci­ska hamu­lec. Quad zatrzy­muje się, roz­pry­sku­jąc plamy błota wokół czer­wo­nego kołka ozna­cza­ją­cego naj­dal­szy punkt, w któ­rym mogą poja­wić się kosz­mary. Każ­dej nocy, kiedy powstaje mgła, two­rzą się też one. Więk­szość z nich pozo­staje w sercu lasu, nie­da­leko śpią­cego ducha, ale nie­które pró­bują wyjść na zewnątrz. Część z nich wyru­sza na poszu­ki­wa­nie ludzi, żeby zaspo­koić nocny głód.

Dla­tego Tues­day­owie zamon­to­wali czuj­niki wykry­wa­jące kosz­mary, któ­rym uda się prze­do­stać do zewnętrz­nego świata. Teo­re­tycz­nie. Naj­wy­raź­niej jeden zdo­łał prze­kro­czyć gra­nicę i zosta­wił tutaj stopy swo­jej ofiary. Win­nie koniecz­nie musi o tym komuś powie­dzieć. Musi też zabrać te stopy.

Zeska­kuje z quada i wyciąga spod sie­dze­nia starą torbę na zakupy. Praw­do­po­dob­nie ktoś kie­dyś trzy­mał w niej prze­ką­ski, ale od mie­sięcy jest już tylko pognie­cio­nym śmie­ciem, któ­rego z leni­stwa nie wyrzu­ciła. Teraz posłuży jej jako pry­mi­tywny worek na zwłoki. Albo… na stopy.

Win­nie wkłada ręce do torby i pod­nosi szczątki takim samym ruchem, jakim kie­dyś zbie­rała kupy psa Eriki. Szszt, szszt, jedna stopa. Dwie. Są zaska­ku­jąco cięż­kie, poro­śnięte u góry wło­sami, wokół któ­rych wid­nieją głę­bo­kie, zakrwa­wione rany – zupeł­nie jakby wpa­dły pod kosiarkę.

Ogar­nia ją fala mdło­ści. Pospiesz­nie zamyka torbę. Jesz­cze przed godziną drwiła z Mar­cusa, a teraz ona sama ledwo powstrzy­muje wymioty. To zła wróżba przed dzi­siej­szą wie­czorną próbą.

„Jesteś głodna – mówi sobie. – I bar­dzo nie­wy­spana”. Nawet mama i bab­cia Winona musiały nie­kiedy odczu­wać mdło­ści, a prze­cież w swoim cza­sie każda z nich była Pierw­szą Łow­czy­nią klanu Wednes­dayów.

Win­nie wbija kij w miej­sce, w któ­rym leżały stopy. Czer­wona glina pęka pod wpły­wem naci­sku. Kij łamie się na czubku, ale wystar­czy, żeby posłu­żyć jako ozna­cze­nie. Mario z labo­ra­to­rium Mon­dayów znaj­dzie go bez pro­blemu.

Win­nie kła­dzie stopy na plat­for­mie quada obok ciał kosz­ma­rów i Innych i ponow­nie uru­cha­mia sil­nik. Tym razem już nie zwraca uwagi na ślady po Tues­day­ach. Po pro­stu jedzie, aż w końcu dociera do pose­sji Mon­dayów.

Zimno ata­kuje ją ze wszyst­kich stron, kiedy wyjeż­dża z lasu. Jest cicho, a zmar­z­nięte źdźbła trawy chrzęsz­czą pod nogami. Dwa kruki pod­ry­wają się do lotu w tym samym momen­cie, gdy Win­nie szyb­kim kro­kiem rusza przed sie­bie.

To miej­sce przy­po­mina kam­pus uni­wer­sy­tecki, jeden z tych, które Win­nie widziała w tele­wi­zji. Główna rezy­den­cja z pia­skowca jest obro­śnięta blusz­czem, który bez swo­jej zie­lo­nej powłoki przy­po­mina raczej roz­dy­go­tane spa­ghetti. Wokół naj­więk­szego budynku znaj­dują się dodat­kowe pawi­lony, któ­rych jest łącz­nie sie­dem: trzy labo­ra­to­ria, dwie biblio­teki (histo­ryczna i naukowa), szpi­tal i biu­ro­wiec dla tych Mon­dayów, któ­rzy nie­ustan­nie pra­cują nad roz­sze­rza­niem wie­dzy Lumi­na­riu­szy.

Inte­lekt na pierw­szym miej­scu. Wie­dza naj­wła­ściw­szą drogą – to motto klanu. Mija­jąc dwie biblio­teki, Win­nie nie po raz pierw­szy żałuje, że nie uro­dziła się z nazwi­skiem Mon­day. Nie wpły­nę­łoby to wpraw­dzie na to, co stało się z jej tatą, ale przy­naj­mniej wtedy ona, jej mama i brat nie byliby aż tak znie­na­wi­dzeni przez swój klan. Mon­dayowie zawsze są dla niej bar­dzo uprzejmi. Wednes­day­owie nato­miast ni­gdy nie oka­zują jej życz­li­wo­ści.

W końcu motto Wednes­dayów brzmi: Sprawa ponad wszystko. Lojal­ność aż do końca. Czy ist­nieje jakaś więk­sza nie­lo­jal­ność niż życie pod jed­nym dachem z Dianą? Jedną z tych wiedźm, które wykra­dają magię śpią­cym duchom z całego świata? Kto chciałby budzić duchy i wypusz­czać kosz­mary do ludzi?

Z punktu widze­nia Wednes­dayów życie przez dzie­sięć lat ze sta­tu­sem wyrzutka i tak nie jest wystar­cza­jąco surową karą za zbrod­nie, któ­rych dopu­ścili się Win­nie, mama i Darian. I choć jest to bar­dzo fru­stru­jące, Win­nie nie może ich za to winić. Diany są złe. Jej tata jest zły. Koniec tematu.

Na początku ist­nie­nia ame­ry­kań­skich Lumi­na­riu­szy, gdy tam­tej­szy duch dopiero co się prze­bu­dził, Diany wal­czyły o swoją pozy­cję w lesie. Gdzie tylko się dało, zako­py­wały swoje Źró­dła – krysz­tały, meta­lowe kule, drew­niane tali­zmany, kości zwie­rząt – w nadziei na to, że zdo­łają one prze­jąć magię ducha. Potem uży­wały ich do two­rze­nia zaklęć.

W tam­tych cza­sach można było odnieść wra­że­nie, że magiczne przed­mioty leżą wszę­dzie i powoli wysy­sają ener­gię z lasu. Widy­wano je wetknięte mię­dzy korze­nie albo w kamienne szcze­liny. Czę­sto znaj­do­wały je dzieci pod­czas sprzą­ta­nia zwłok. Przed­mioty te zazwy­czaj były chro­nione przez pułapki.

Pra­pra­dzia­dek Win­nie stra­cił w ten spo­sób kciuk.

W końcu jed­nak Lumi­na­riu­sze z Hem­lock Falls oka­zali się sil­niejsi niż Diany. Wiedźmy nie były w sta­nie prze­jąć magii ducha, dla­tego wró­ciły do swo­ich kry­jó­wek na całym świe­cie. Stara syrena alar­mowa sto­jąca w cen­trum mia­sta, która dotąd regu­lar­nie ostrze­gała o ich nadej­ściu, wresz­cie prze­stała wyć.

Jed­nak Diany cał­ko­wi­cie nie znik­nęły. Wciąż pra­gną prze­jąć kon­trolę nad duchami i zapa­no­wać nad świa­tem. Na­dal pod­rzu­cają Źró­dła i kradną magię, gdy tylko nada­rzy się ku temu oka­zja. Ojciec Win­nie jest tego żywym przy­kła­dem, podob­nie jak jej rodzina jest żywym przy­kła­dem tego, co się może zda­rzyć, kiedy czło­wiek straci czuj­ność.

Win­nie prze­jeż­dża obok pose­sji Mon­dayów i macha do dwóch osób ubra­nych w labo­ra­to­ryjne far­tu­chy, ale nikt jej nie odpo­wiada. Pod­jeż­dża do szpi­tala i robi kółko przed wej­ściem do kost­nicy. Na spo­tka­nie wycho­dzi jej główny badacz kosz­ma­rów: Mario.

Wita Win­nie ski­nie­niem głowy, a jego blada skóra w odcie­niu „nosa-nie-wychy­lam-z-labo­ra­to­rium” jest wręcz świe­tli­sta w poran­nym słońcu. Mario robi różo­wego balona z gumy.

– Ech – wzdy­cha Win­nie. – Chyba uzgod­ni­li­śmy, że nie będziesz przy mnie żuć gumy.

– Uzgod­ni­li­śmy też, że nie będziesz się spóź­niać. – Mario stuka pal­cem w tar­czę zegarka. – Czło­wiek musi czymś wypeł­nić sobie życie. – Nad­ciąga kolejny balon. Pyk!

Win­nie uśmie­cha się. Lubi Maria. On ni­gdy nie suge­ruje swoim zacho­wa­niem, że nie powinno jej tutaj być, nie wywraca oczami na jej widok i zawsze odpo­wiada na jej macha­nie. Może dla­tego, że jego bra­ta­nek Andrew i brat Win­nie Darian są parą, a może dla­tego, że miał bli­skie rela­cje z tatą Win­nie przed incy­den­tem. Tak czy ina­czej, Win­nie doce­nia to, że ma w nim sojusz­nika, nawet jeśli ni­gdy nie pozwa­lał, żeby poszła z nim do kost­nicy albo do sali egza­mi­na­cyj­nej.

Nawet jeśli jest cho­dzącą folią bąbel­kową, która wciąż strzela balo­nami z gumy, iry­tu­jąc tym abso­lut­nie wszyst­kich dookoła. Nawet jego matka zawsze go za to karci, gdy przy­jeż­dża w odwie­dziny z wło­skiej filii Lumi­na­riu­szy.

– Zna­la­złam coś. – Win­nie wyłą­cza sil­nik, zeska­kuje na chod­nik i pod­nosi torbę na zakupy.

Przez pla­stik widać zakrwa­wione przed­mioty.

Mario mruży oczy.

– To są… stopy?

– Tak. – Win­nie pod­cho­dzi do niego, wska­zu­jąc wolną ręką w kie­runku plat­formy quada. – I zna­la­złam je poza gra­nicą. Jestem pra­wie pewna, że należą do pół­zw­łok. Nie – popra­wia się, pod­cho­dząc do Maria. – Jestem cał­ko­wi­cie prze­ko­nana, że tak jest. Wiesz, co to ozna­cza, prawda?

Mario wzdy­cha, a jego twarz wykrzy­wia się w gry­ma­sie, który można opi­sać jako nie­skoń­czone cier­pie­nie.

– Oczy­wi­ście mam teo­rię, ale podej­rze­wam, że ty masz inną. Zapewne wysoce nie­praw­do­po­dobną.

I to mówi ktoś, kto sły­nie ze swo­ich dzi­wacz­nych i nie­ty­po­wych pomy­słów.

– To robota wil­ko­łaka – stwier­dza Win­nie.

Mario robi kolej­nego balona. Pyk!

– Mówię poważ­nie. – Win­nie rzuca w niego wor­kiem ze sto­pami. Pla­sti­kowa torba sze­le­ści. – Co może prze­kro­czyć gra­nicę nie­zau­wa­żone, Mario? Albo odmie­niec, albo wil­ko­łak, a odmieńcy nie masa­krują ciał.

– Są wyjąt­kowo rzadko spo­ty­kane. Nie widzie­li­śmy żad­nego wil­ko­łaka od sie­dem­na­stu lat. A wtedy było… – Mario kręci głową. – Było źle, pamię­tasz?

Win­nie nie pamięta, ponie­waż nie było jej jesz­cze wtedy na świe­cie. Ale oczy­wi­ście zna histo­rię o tym, jak Inny zmie­niony w wil­ko­łaka zabił sze­ścioro ludzi w ciągu sze­ściu dni, a wszy­scy w Hem­lock Falls dostali zakaz opusz­cza­nia domów aż do momentu, gdy Tues­day­owie wresz­cie go zastrze­lili. Od tam­tego czasu syrena w cen­trum mia­sta, która wcze­śniej ostrze­gała przed ata­kami Dian, ostrzega rów­nież przed wszel­kimi innymi nie­bez­piecz­nymi stwo­rze­niami gra­su­ją­cymi za dnia.

Win­nie zagryza wargę. Nie chce suge­ro­wać się czymś, co wyda­rzyło się sie­dem­na­ście lat temu… ale ma wra­że­nie, że trop jest dobry.

– Pomyśl tylko, Mario. Wil­ko­łak jest w trak­cie posiłku, gdy nagle zaczyna świ­tać. Wciąż ma stopy w ustach, a jego ciało zaczyna się z powro­tem zmie­niać w ludzką postać…

– Czyli twier­dzisz, że ten wil­ko­łak jest męż­czy­zną?

– …i po pro­stu – Win­nie prze­biera dwoma pal­cami, naśla­du­jąc chód – wycho­dzi sobie z lasu. A potem porzuca stopy i prze­cho­dzi do naszego świata.

Mario nie wygląda, jakby ta teo­ria go zain­try­go­wała. Co naj­wy­żej jest lekko pobu­dzony. Jakby musiał gdzieś pil­nie pójść, ale nie może, bo Win­nie zatrzy­muje go swo­imi dziw­nymi opo­wie­ściami. Tyle dobrego, że cho­ciaż bie­rze od niej torbę.

– Cie­kawa histo­ria, jak zwy­kle, Win­nie. Ale wyobraź sobie coś innego: to była ta sama horda wam­pi­rzyc, na które polo­wali łowcy przez ostat­nie trzy noce. Osta­tecz­nie zabili je wszyst­kie, praw­do­po­dob­nie pod­czas posiłku, a te dwie stopy po pro­stu zostały przy­pad­kiem prze­rzu­cone poza gra­nicę.

Mario powoli pod­cho­dzi do wózka na kół­kach. Stal nie­rdzewna błysz­czy w świe­tle wscho­dzą­cego słońca.

– Też tak naj­pierw pomy­śla­łam. – Win­nie idzie za nim. Chwy­tają dwa prze­ciw­le­głe końce wózka i pchają go w stronę quada. – Ale ślady na tych sto­pach nie pasują do wam­pi­rzyc. Otwórz torbę i sam zobacz!

Mario nie odpo­wiada, ale Win­nie wie, że roz­my­śla nad jej sło­wami. Zawsze gdy jego naukowy umysł zaczyna inten­syw­nie pra­co­wać, Mario gło­śniej żuje gumę i robi wię­cej balo­nów. Pyk-pyk-pyk!

Win­nie pomaga mu prze­nieść pierw­sze ciało Innego na naj­niż­szą półkę wózka. Jest to star­sza kobieta, któ­rej oczy zmie­niły się w kamień po nie­for­tun­nym spo­tka­niu z bazy­lisz­kiem. Potem prze­kła­dają man­ty­kory na środ­kową półkę. Póź­niej prze­no­szą sylfa (na któ­rego widok Mario wydaje z sie­bie pod­eks­cy­to­wane ochy i achy) i na końcu pół­zw­łoki, które lądują na naj­wyż­szej półce.

– Zde­cy­do­wa­nie robota wam­pi­rzycy – stwier­dza Mario po pobież­nej ana­li­zie. – Ale podoba mi się twoja teo­ria, Win­nie. Jest bar­dzo… – prze­rywa tak samo jak co tydzień, gdy dziew­czyna pre­zen­tuje mu swoje naj­now­sze sza­lone kon­cep­cje.

– Inspi­ru­jąca – Win­nie koń­czy za niego.

Nie jest w sta­nie ukryć roz­cza­ro­wa­nia w swoim gło­sie. Naprawdę sądziła, że tym razem tra­fiła w sedno. Teo­ria z wil­ko­ła­kiem dosko­nale wyja­śniała dziwne uwagi Jaya na pola­nie. Zresztą prze­cież ona sama sły­szała wycie, gdy nasta­wał świt.

Mario uśmie­cha się do niej prze­pra­sza­jąco.

– Nie­zła z nas para, co? Ale naprawdę podoba mi się to, jak pra­cuje twój umysł.

Win­nie popra­wia oku­lary na nosie. Jej kciuk zosta­wia brudny ślad na lewej soczewce.

– Cio­cia Rachel mówiła ci, że zabili hordę wam­pi­rzyc?

– Nie – odpo­wiada Mario. – Wednes­day­owie jesz­cze nie przy­nie­śli dzi­siej­szego raportu, ale założę się z tobą o tygo­dniowy zapas kawy, że to nie był wil­ko­łak.

Kolejna rzecz, którą Mario robi co tydzień: zakłada się z Win­nie o tygo­dniowy zapas kawy, że jej hipo­teza jest błędna. I oczy­wi­ście zawsze, gdy to on for­suje jakieś sza­lone teo­rie, Win­nie pro­po­nuje zakład o taką samą stawkę.

Win­nie jesz­cze raz przy­gląda się pół­zw­ło­kom. Pro­mie­nie słońca odbi­jają się od pla­stiku. Torba ze sto­pami leży teraz pod postrzę­pio­nymi kost­kami. To rze­czy­wi­ście wygląda na robotę wam­pi­rzyc… Ale dla­czego w takim razie jadły stopy? Kom­pen­dium mówi, że wam­pi­rzyce nie jedzą stóp, tylko je usu­wają.

Win­nie zaci­ska zęby. Tutaj cho­dzi o coś wię­cej. Nawet Jay to zauwa­żył.

– Dobrze. – Spo­gląda na Maria, który pisze coś na pod­kładce zwi­sa­ją­cej z kra­wę­dzi stołu. – Tygo­dniowy zapas kawy.

Mario prze­rywa pisa­nie.

– Hę?

– Tygo­dniowy zapas – powta­rza Win­nie i wyciąga rękę. Natych­miast przy­po­mina sobie jed­nak, że jesz­cze jej nie umyła, więc szybko ją wyco­fuje. – Przyj­muję twój zakład. Może być kawa z Joe Squ­ared?

– Jesteś aż tak pewna sie­bie? – Mario patrzy na torbę ze sto­pami, mru­żąc oczy. Pyk-pyk-pyk! Ni­gdy jesz­cze nie zało­żyli się tak na serio. – Jesteś gotowa zapła­cić nawet za wymyślną kawę? W porządku. – Wzru­sza ramio­nami. – Już po tobie. Jeżeli się okaże, że to jest ofiara wil­ko­łaka, kupię ci tygo­dniowy zapas kawy w Joe Squ­ared albo jeśli wolisz, zapro­szę cię wraz z osobą towa­rzy­szącą na posi­łek, który sam przy­rzą­dzę w Reve­nant’s Dau­gh­ter.

„Z osobą towa­rzy­szącą”. Jakby Win­nie mogła liczyć na jakie­kol­wiek towa­rzy­stwo.

– Wolę kawę – odpo­wiada.

Mario udaje, że zdej­muje przed nią nie­wi­dzialny kape­lusz.

– Wyślę ci maila, kiedy dostanę infor­ma­cje od Wednes­dayów.

– Wspa­niale.

Win­nie zakłada nie­wi­dzialny kape­lusz, a potem wska­kuje z powro­tem na quada. Chłodne podmu­chy wio­sen­nego wia­tru muskają jej skórę. Brudna plama na soczewce oku­la­rów spra­wia, że obraz zama­zuje się w tym miej­scu. Dzwony na budynku Rady w cen­trum mia­sta wybi­jają ósmą, co ozna­cza, że za godzinę zaczną się lek­cje.

W Hem­lock Falls szkoła zawsze zaczyna się późno, żeby na lek­cje mogli zdą­żyć ci, któ­rzy w danym dniu zaj­mo­wali się sprzą­ta­niem zwłok albo polo­wali na kosz­mary poprzed­niej nocy.

– Przy­go­tuj się na prze­graną, Mario! – krzy­czy Win­nie, odjeż­dża­jąc.

Przez krótką chwilę ściga ją jesz­cze odgłos pęka­ją­cych balo­nów.

Rozdział 6

Roz­dział

6

Reve­nant’s Dau­gh­ter jest po czę­ści barem, a po czę­ści restau­ra­cją, i wszystko tam aż lepi się od tłusz­czu. Zazwy­czaj Win­nie nie cho­dzi tam przed szkołą, ale poprzed­niego wie­czoru matka wymu­siła na niej obiet­nicę: „Jutro masz uro­dziny. Chcę się z tobą zoba­czyć z samego rana”.

Dla­tego Win­nie tu przy­je­chała.

Par­kuje quad obok kosza na śmieci na zaple­czu, w alejce mię­dzy Falls’ Finest, Joe Squ­ared i skle­pem spo­żyw­czym nale­żą­cym do Wednes­dayów. Mają tam bar­dzo wyso­kie ceny, ale mogą sobie na to pozwo­lić, bo jest to jedyny tego typu sklep w oko­licy.

Win­nie czuje zapach gorą­cego oleju. Jest jed­no­cze­śnie ohydny i ape­tyczny. Żadne z dań w Reve­nant’s Dau­gh­ter nie jest szcze­gól­nie smaczne ani wykwintne, ale wszystko jest panie­ro­wane i sma­żone na tak głę­bo­kim tłusz­czu, że nikt tego nie zauważa. No i keczup. W tej restau­ra­cji keczup to pod­stawa.

Win­nie zgrzyta przed­nimi zębami w ryt­mie na trzy i masze­ruje w stronę cięż­kich tyl­nych drzwi zabez­pie­czo­nych przed zamknię­ciem cięż­kim kamie­niem. Fale tłu­stego cie­pła mie­szają się z poran­nym powie­trzem. Win­nie żałuje, że nie ma czasu, żeby przy oka­zji zjeść tu śnia­da­nie.

– Co się stało? – pyta Fran­ce­sca Wednes­day, gdy tylko Win­nie prze­kra­cza próg zapa­ro­wa­nej kuchni.

Mama prze­kłada wła­śnie dwa placki ziem­nia­czane na tacę, gdzie są już jajka, tosty i kawa. Archie Fri­day smaży kolejne placki i nie pod­nosi wzroku znad patelni. Rzadko się odzywa, ewi­dent­nie woli poro­zu­mie­wać się za pomocą chrząk­nięć.

– Wyglą­dasz, jakby coś się stało. – Mama marsz­czy brwi, aż two­rzą się mię­dzy nimi głę­bo­kie zmarszczki. W kuchen­nym świe­tle jej cera spra­wia wra­że­nie żół­tej i nie­zdro­wej. – Mia­łaś jakieś pro­blemy przy sprzą­ta­niu zwłok?

Win­nie gło­śno prze­łyka ślinę. Ni­gdy nie była naj­lep­szym kłamcą. Nawet naj­zwy­klej­sze, nie­winne kłam­stewko nie potrafi przejść jej przez usta. Dla­tego na przy­kład jej brat Darian ni­gdy nie uwie­rzył, że naprawdę podo­bały jej się wąsy, które zapu­ścił w zeszłym roku. A gdy idzie o poważ­niej­sze sprawy… Jedy­nym spo­so­bem na zata­je­nie pla­nów zwią­za­nych z pró­bami łowiec­kimi jest uni­ka­nie roz­mów z mamą.

Zasta­na­wia­jąc się nad odpo­wie­dzią, Win­nie zapina i odpina swoją skó­rzaną kurtkę. Ciemne oczy mamy przy­glą­dają jej się uważ­nie.

– Skąd to masz? – Fran­ce­sca pod­cho­dzi szybko do córki i facho­wym okiem przy­gląda się skó­rza­nej kurtce. – Ukra­dłaś to gdzieś?

Win­nie się śmieje, a jej reak­cja budzi w mamie jesz­cze więk­sze podej­rze­nia.

– Nie, mamo. Dosta­łam ją od Emmy i Bretty Wednes­day.

– Aha. Wow. – Mama otwiera sze­roko oczy.

Jej policzki nagle oble­wają się rumień­cem. Zerka na tył kuchni, gdzie obok prze­my­sło­wych eks­pre­sów do kawy czeka już żółta torba pre­zen­towa.

– W takim razie będziesz… Pew­nie będziesz roz­cza­ro­wana moim pre­zen­tem. Ale pro­szę. – Ski­nie­niem głowy wska­zuje torbę. – Otwórz, a ja zaraz wrócę.

Wycho­dzi z zaple­cza, trzy­ma­jąc w ręku tacę, na któ­rej jest dużo wię­cej tłusz­czu, niż ona sama miała cztery lata temu, gdy Lumi­na­riu­sze wyklu­czyli ją ze swo­jej spo­łecz­no­ści. Musiała wtedy zatrud­nić się w dwóch miej­scach na raz, żeby mieć z czego opła­cić rachunki. Win­nie nie zda­wała sobie wcze­śniej sprawy z tego, jak wygod­nie im się żyło z pen­sji łowcy – aż do momentu, gdy mama prze­stała ją otrzy­my­wać.

Kiedy otwie­rają się waha­dłowe drzwi, brzę­czący szum gło­sów nabu­zo­wa­nych cho­le­ste­ro­lem i kofe­iną robi się gło­śniej­szy. Win­nie zerka na naj­bliż­szy sto­lik, przy któ­rym sie­dzą Imran i Xawier Satur­day­owie (czwarta klasa, popu­larni, nie­spo­krew­nieni), Mari­sol Sun­day (trze­cia klasa, popu­larna), Casey Tues­day (druga klasa, popu­larny) i Erica Thurs­day.

Oczy Eriki, nie­mal rude na tle jej cie­płej, bursz­ty­no­wej cery, spo­ty­kają się ze wzro­kiem Win­nie. A potem rów­nie szybko ucie­kają. Waha­dłowe drzwi wra­cają do nor­mal­nej pozy­cji. Archie war­czy pod nosem: „Zamó­wie­nie gotowe!”, a Win­nie prze­myka w stronę eks­pre­sów do kawy. Serce wali jej jak młot. A zęby znów zgrzy­tają.

To kolejny powód, dla­czego nie przy­cho­dzi rano do restau­ra­cji. Jest to miej­sce, w któ­rym popu­larne dzie­ciaki spo­ty­kają się na śnia­da­niu przed szkołą.

I miej­sce, w któ­rym Erica je śnia­da­nie. Nie roz­ma­wiają ze sobą od czte­rech lat, i cho­ciaż Erica nie nazywa Win­nie wiedź­mim pomio­tem ani łaj­nem Diany, nie reaguje także, kiedy robią to wszy­scy inni. Tylko patrzy, a z jej ide­al­nie uma­lo­wa­nej twa­rzy nie da się nic odczy­tać. W cza­sach, gdy jesz­cze przy­jaź­niła się z Win­nie, dopiero uczyła się uży­wać eyeli­nera i kon­tu­rówki. Teraz już ni­gdzie nie wycho­dzi nie­uma­lo­wana, a jej ubra­nia zawsze są modne i pocho­dzą od topo­wych pro­jek­tan­tów.

Ojciec Eriki, wywo­dzący się z mek­sy­kań­skich Lumi­na­riu­szy, zawsze jest jedną z naj­le­piej ubra­nych osób w Hem­lock Falls, dla­tego nic dziw­nego, że Erica także ma dosko­nale dobrane stroje. I cho­ciaż on cią­gle używa nazwi­ska Jueves, Erica uro­dziła się wśród ame­ry­kań­skich Lumi­na­riu­szy i otrzy­mała nazwi­sko Thurs­day po mamie, która jest przy­wód­czy­nią klanu.

Klan ocze­kuje, że Erica pój­dzie śla­dami swej matki Mar­cii, wyty­czo­nymi przez buty na ośmio­cen­ty­me­tro­wym obca­sie. Patrząc na to, jak Erica wygląda, poru­sza się i mówi, można stwier­dzić, że jest bar­dzo bli­sko osią­gnię­cia tego celu.

Win­nie sięga po żółtą torbę pre­zen­tową i znaj­duje tam papie­rową ser­wetkę z jed­no­roż­cem z zeszło­rocz­nych uro­dzin. „To na pewno nowe cien­ko­pisy” – myśli, ponie­waż co roku dostaje od mamy taki sam pre­zent. Jed­nak gdy zagląda głę­biej do torby, widzi ele­ganc­kie kra­cia­ste etui na oku­lary.

Czuje nara­sta­jącą radość. Od dawna powta­rzała, że chcia­łaby mieć nowe oku­lary, ale nie przy­pusz­czała, że mama naprawdę jej słu­cha.

Otwiera etui i jej oczom uka­zują się kupione przez mamę oku­lary. Cho­ciaż nie są tak znisz­czone jak te, które ma na nosie, mają drobne ryski przy kra­wę­dziach. Poza tym ten model wyszedł z mody już jakieś trzy lata temu – ma grube oprawki, a teraz wszy­scy noszą cien­kie.

Win­nie prze­łyka ślinę.

– Kupi­łam zły model, prawda?

Win­nie aż pod­ska­kuje. Nie zauwa­żyła, kiedy mama zdą­żyła do niej podejść. Fran potrafi dosko­nale się zakra­dać, jakby ni­gdy nie prze­stała być Pierw­szą Łow­czy­nią.

– To jakieś tanie pod­róbki? Kur­czę. – Mama szyb­kim ruchem wyj­muje etui z rąk Win­nie. – Wyda­wało mi się, że są bar­dzo ele­ganc­kie.

– To nie są pod­róbki – odpo­wiada Win­nie, się­ga­jąc po etui.

Mama robi zwinny unik. Patrzy kry­tycz­nym wzro­kiem na oku­lary.

– Wie­dzia­łam, że powin­nam była pocze­kać z tym zaku­pem do mojego wyjazdu do Chi­cago, ale tak się ucie­szy­łam, że udało mi się kupić je tak tanio. A niech to, Fran.

– Nie. – Win­nie chwyta mamę za ramię i ści­ska ją. – Są wspa­niałe, mamo. Dokład­nie takie, jakie chcia­łam. Widzisz? – Bie­rze etui i pospiesz­nie wymie­nia oku­lary na nosie. Smuga przed lewym okiem znika, a wszystko jest teraz widoczne o wiele wyraź­niej. W tym samym momen­cie Archie wykrzy­kuje w ich stronę: „Zamó­wie­nie gotowe!”.

Win­nie się uśmie­cha, a mama rumieni się na całej twa­rzy, aż po kra­wędź siwych odro­stów. Win­nie jest przy­kro widzieć mamę tak zde­spe­ro­waną. Chce wie­rzyć córce, a Win­nie też chce, żeby mama jej uwie­rzyła. Ni­gdy dotąd tak bar­dzo nie pra­gnęła być wybit­nym kłamcą.

Nie­stety nie jest dość prze­ko­nu­jąca. Mama wzdy­cha głę­boko. W tym wes­tchnie­niu sły­chać takie przy­gnę­bie­nie i taką nie­chęć do samej sie­bie, że Win­nie po raz tysięczny odkrywa, jak bar­dzo nie­na­wi­dzi swo­jego taty. Zła­mał serce Fran­ce­sce Wednes­day – zła­mał serca im wszyst­kim! – i zmie­nił naj­tward­szą łow­czy­nię klanu Wednes­dayów w…

W to.

Mama się nie zała­mała, co to, to nie! Wszystko tylko nie to. Jest boha­terką Win­nie i zawsze nią będzie. Jed­nak zanim tata ich zdra­dził, mama ni­gdy nie mie­wała chwil zwąt­pie­nia. Była Pierw­szą Łow­czy­nią klanu Wednes­dayów i żyła według jego motta. Wpa­jała swoim dzie­ciom zna­cze­nie lojal­no­ści. Wpa­jała je Win­nie.

I nagle przy­ła­pała tatę w poło­wie rzu­ca­nia zaklę­cia szpie­gu­ją­cego, za pomocą któ­rego zamie­rzał prze­ka­zać sekrety Lumi­na­riu­szy wprost w ręce Dian. Pró­bo­wała go wydać. On ją obez­wład­nił. A reszta to już histo­ria.

– Jak wyglą­dam? – Win­nie robi głup­ko­watą minę, wycią­ga­jąc język i poka­zu­jąc zęby, i z ulgą stwier­dza, że mama sze­roko się uśmie­cha.

– Zamó­wie­nie gotowe! – war­czy Archie, tym razem gło­śniej.

– Wyglą­dasz fan­ta­stycz­nie, Win. – Mama przy­ciąga dziew­czynę do sie­bie, pró­bu­jąc nie­zdar­nie ją uści­snąć (ni­gdy nie były dobre w oka­zy­wa­niu sobie czu­ło­ści), i całuje ją we włosy. – Wszyst­kiego naj­lep­szego dla mojej ulu­bio­nej córki na świe­cie…

– Zamó­wie­nie!

– …i mam nadzieję, że miło spę­dzisz dzi­siej­szy dzień. Tylko nie zapo­mi­naj, że musimy poćwi­czyć jazdę samo­cho­dem…

– Gotowe!

– Na kostu­chy i upiory, Archie, prze­cież cię sły­szę! – odpo­wiada mama, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem.

W tej chwili bar­dzo przy­po­mina twardą łow­czy­nię, pod któ­rej opieką Win­nie dora­stała. Fran­ce­sca głasz­cze córkę po gło­wie i szybko odcho­dzi po tacę z kolej­nym śnia­da­niem.

A potem zanosi ją Lumi­na­riu­szom, któ­rzy uwa­żają ją za wyrzutka.

Rozdział 7

Roz­dział

7

To nie jest tak, że więk­szość Lumi­na­riu­szy jest wprost okrutna dla Win­nie i jej rodziny. Po tym, jak ucznio­wie pierw­szej klasy poma­lo­wali samo­chód Fran­ce­ski farbą w sprayu i zostali za to surowo uka­rani przez człon­ków Rady, więk­szość miej­sco­wych Lumi­na­riu­szy posta­no­wiła po pro­stu igno­ro­wać Win­nie, Dariana i ich matkę.

Tak przy­naj­mniej zacho­wują się w ich obec­no­ści. Za ple­cami jed­nak lubią sobie z nich żar­to­wać. Albo poplot­ko­wać na ich temat. A cza­sami pozwa­lają sobie na uszczy­pli­wo­ści w stylu: „Ojej, wylało mi się na cie­bie chai latte. Prze­pra­szam!”.

Mówiąc „za ple­cami”, Win­nie ma na myśli dosłowne zna­cze­nie tych słów. W szkole musi sie­dzieć w dru­gim rzę­dzie z powodu prze­klę­tego układu sto­so­wa­nego przez panią Mor­gan, która roz­sa­dza wszyst­kich według wieku, a to ozna­cza, że dziś Dante Lunedì zaśpiewa jej szep­tem „Sto lat” z nieco zmo­dy­fi­ko­wa­nym tek­stem i przy­jem­nym dla ucha wło­skim akcen­tem.

Rodzina Dan­tego prze­pro­wa­dziła się tutaj dopiero dwa lata temu z wło­skiej filii Lumi­na­riu­szy, jed­nak wyrzut­ko­wie tacy jak Win­nie są trak­to­wani z pogardą przez wszyst­kie czter­na­ście filii z całego świata. Dla­tego nawet ci, któ­rzy dopiero nie­dawno dołą­czyli do ame­ry­kań­skich Lumi­na­riu­szy, dokład­nie wie­dzą, jak powinni ich trak­to­wać.

– Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam – śpiewa Dante. – Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam… A kto? Zdraj­czyni!

Przy­naj­mniej ktoś pamię­tał o jej uro­dzi­nach. Zawsze coś, prawda?

Win­nie nie odwraca się, ponie­waż ni­gdy tego nie robi. Zamiast tego kła­dzie swój ołó­wek nr 2 na rogu kartki z zada­niem domo­wym z mate­ma­tyki. Tam, gdzie są nary­so­wane rogi sylfa. Jego zęby. Jego skóra przy­po­mi­na­jąca korę. Win­nie nie sie­dzi już w sali, lecz jest z powro­tem w lesie, w któ­rym oddy­chają sosny i świerki. Wil­goć two­rzy małe kro­pelki na jej skó­rze, a chłód wyostrza zmy­sły.

– Jesz­cze raz, jesz­cze raz, niech żyje pomiot Diany, niech żyje nam! – a potem dodaje już nor­mal­nym tonem: – Tylko nie pró­buj robić Źró­dła z kości moich pal­ców, sì?

Więk­szość uczniów zaczyna się śmiać. Jest to cichy, dys­kretny śmiech, tak łagodny, że można go uci­szyć w ułamku sekundy. Jedyną osobą, która się nie śmieje, jest Fatima Wednes­day, córka przy­wód­czyni klanu Wednes­dayów i tym samym człon­kini Rady.

– Skończ! – syczy na Dan­tego. – Żadna Diana nie chcia­łaby two­ich oble­śnych palu­chów – dodaje.

Win­nie chcia­łaby spoj­rzeć na Fatimę z wdzięcz­no­ścią, ale nie chce się odwra­cać. Boi się, że jeśli to zrobi, w jakiś spo­sób potwier­dzi, że żadna Diana nie chcia­łaby oble­śnych palu­chów Dan­tego. A potem ludzie zaczną się zasta­na­wiać, skąd Win­nie wie takie rze­czy, i nie będzie miało już żad­nego zna­cze­nia, że wcale ich nie wie. Win­nie do dziś nie ma poję­cia, z czego było zro­bione Źró­dło jej taty ani w któ­rym miej­scu w lesie mógł je zako­pać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki