Łukasz i kostur czarownicy - Piotr Patykiewicz - ebook + audiobook

Łukasz i kostur czarownicy ebook i audiobook

Piotr Patykiewicz

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To miały być piękne wakacje w Chorwacji… Niestety zamiast tego Łukasz musiał spędzić lato w podgórskim miasteczku u starej ciotki Wandy. W dodatku w pociągu skradziono mu plecak. Czekało go więc lato bez komórki, bez komputera, a nawet bez prądu, bo ciotka okazała się większą dziwaczką, niż przypuszczał. A wiele wskazywało na to, że jest również czarownicą. Miało to jednak także dobre strony, bo czasem i Łukasz mógł skorzystać z czarodziejskiej mocy. Stało się to szczególnie istotne, kiedy wyszło na jaw, że mieszkająca w sąsiedztwie sympatyczna Julka potrzebuje pomocy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 10 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: Dorota Rewerenda-Młynarczyk

Copyright © Piotr Patykiewicz

Copyright © Wydawnictwo BIS 2012, 2018

Wydanie II

ISBN 978-83-7551-660-9

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22-877-27-05, 22-877-40-33

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Ciotunia

Bez żadnych wątpliwości – to był najgorszy dzień w życiu Łukasza Borowika.

Ojciec wrócił z pracy wcześniej niż zwykle, przywitał się dosyć niemrawo. Od tygodnia już chodził jakiś zamyślony, wieczorami długo poszeptywali z mamą w kuchni. W normalnych okolicznościach chłopiec na pewno zwróciłby na to uwagę, ale był początek wakacji i słodka wolność do tego stopnia zawróciła mu w głowie, że stracił czujność.

Wstawał o dziesiątej, bez pośpiechu zjadał śniadanie albo i nie – zależnie od humoru – potem aż do popołudnia testował wytrzymałość nowego dżojstika. Kiedy bolały go już kciuk, oczy i kark, robił sobie przerwę obiadową. Tłem dźwiękowym wszystkich rodzinnych posiłków były szpitalne ploteczki mamy i nieartykułowane pochrząkiwania taty zza gazety. Łukasz tak przywykł do tych odgłosów, że bez nich trudno by mu było skupić się na kotlecie. Potem odpoczywał przez kwadransik z pełnym żołądkiem, pstrykając pilotem od telewizora. Kiedy ojciec zaczynał pochrapywać na kanapie, a mama ruszała do zmywania naczyń, syn z nowymi siłami zasiadał do gry.

Pędził beztroski, błogi żywot dwunastolatka, który świeżo zrzucił pęta powszechnej edukacji. Siadywał sobie czasem przy pustym biurku, w którego blat przez dziesięć miesięcy wsiąkały jego krew, pot i łzy. Delektował się swobodą, rozkoszował nieróbstwem, napawał spokojem. Uważał, że ma do tego pełne moralne prawo: średnia 3,9 na świadectwie ukończenia piątej klasy nikogo zapewne nie mogła olśnić, ale też nie przynosiła ujmy. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku pozwalało na oddawanie się przyjemnościom bez żadnych wyrzutów sumienia. Dolce far niente, jak w podobnych okolicznościach mawiają Włosi.

Życie toczyło się zatem idyllicznym, powolnym trybem – aż do dziś.

– Musimy porozmawiać, synu – zagaił tata tuż po obiedzie, póki jeszcze nikt nie odszedł od stołu.

Łukasz po raz pierwszy poczuł ukłucie niepokoju. Wiedział z doświadczenia, że taki wstęp ojciec rezerwuje na specjalne okazje, jak wywiadówka czy telefon od wychowawczyni. Po tych słowach można się było spodziewać co najmniej pedagogicznego kazania, a może i poważniejszych konsekwencji: wstrzymania kieszonkowego, wzmożonej inwigilacji, a nawet szlabanu na Internet. Ale trwały przecież wakacje, czas ochronny przed tego typu nieprzyjemnościami. Na wszelki wypadek Łukasz zachował ostrożność, starając się wybadać teren.

– Co jest, tato? – Z udaną nonszalancją odchylił się na oparcie krzesła.

Pan Borowik nawet nie rozłożył gazety, to świadczyło o powadze sytuacji. Splótł dłonie pod brodą, zmrużył oczy.

– Tak… hm… znaczy, chciałem powiedzieć … –Wyglądało na to, że tata wcale nie jest zły, tylko bardzo zmieszany. Poszukał wzrokiem pomocy u mamy, ale ona zajmowała się właśnie strzepywaniem z obrusa wyimaginowanych okruszków. – Pamiętasz, że mieliśmy w tym roku jechać do Chorwacji?

Chłopak drgnął ogarnięty nagle niedobrym przeczuciem. Dramatycznym wysiłkiem intelektu próbował dociec, dlaczego ojciec zadał tak niedorzeczne pytanie. Wczasy w Chorwacji zarezerwowane pół roku temu, zaliczkowane, zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, od miesięcy były przyczyną tęsknych westchnień całej rodziny. Prawie nie było dnia bez rozmów na ten temat, bez wodzenia palcem po mapie. Nigdy wcześniej państwa Borowików nie było stać na zagraniczny wyjazd, dopiero teraz przyszedł czas na realizację marzeń. Ojciec zostawił samochód u mechanika na kompleksowy przegląd, a mama z godnym podziwu samozaparciem usiłowała stracić na wadze. Łukasz też przygotowywał się sumiennie, jak wielki David Livingstone przed afrykańską wyprawą. Skompletował ekwipunek: miał już maskę z rurką do nurkowania, dmuchany ponton, siatkę na kraby, brakowało jeszcze tylko paru drobiazgów. Myśl o plażowaniu nad ciepłym morzem dodawała mu otuchy przez cały drugi semestr podczas ponurych zmagań z matematyką i angielskim.

O co więc chodzi? I dlaczego ojciec użył czasu przeszłego?

– Jasne, tato, że pamiętam. – Uznał, że najbezpieczniej będzie zignorować wątpliwości i udawać, że wszystko jest tak jak powinno. – Wyjeżdżamy dopiero dwudziestego, zostały jeszcze dwa tygodnie. Kupa czasu.

Tato uśmiechnął się blado, jakby stremowany. Bardzo szybko wyparowała z niego stanowczość, z jaką zabrał się do tej rozmowy.

– Wiesz, dostałem awans. Już nie jestem zwyczajnym przedstawicielem handlowym, ale starszym konsultantem. Dadzą mi samochód służbowy, własny gabinet i oczywiście podwyżkę.

– Super! Gratulejszyn. – Chłopak uczepił się nadziei, że nieoczekiwana zmiana tematu jest dobrym znakiem. – Od dawna ci się to należało.

– Dzięki. – Ojciec zwiesił głowę, jakby przyjmował kondolencje. – Takie stanowisko to nie byle co. Można się wybić jeszcze wyżej. Wysyłają mnie na szkolenie do centrali, nie będzie mnie przez miesiąc.

Lampka alarmowa w głowie Łukasza pulsowała wściekle, ale wciąż jeszcze trzymał fason.

– Kiedy jedziesz?

– Pojutrze.

Chłopak rozgrzebał widelcem resztki ziemniaków na talerzu, z całych sił usiłując nie wpadać w panikę.

– Czy to znaczy, że nie będzie cię z nami na wczasach?

Mama wstała i pogłaskała go po głowie jak malca.

– Bez kierowcy nigdzie nie pojedziemy, kochanie.

– Są jeszcze autobusy! Pociągi! Samoloty!

– Oczywiście, ale… – Opuściła ręce; mówiła teraz łagodnie i bardzo cicho. – Ja nie chcę jechać bez taty. To już nie byłyby wczasy, o jakich marzyliśmy. Boję się, że nie poradziłabym sobie ze wszystkim… Zastanawialiśmy się nad tym bardzo długo i zadecydowaliśmy, żeby odwołać rezerwację.

Łukasz zerwał się gwałtownie, przewracając krzesło. Nie chciał płakać, ale łzy i tak szczypały pod powiekami.

– To niesprawiedliwe! – krzyknął. – Ten twój awans to kara czy nagroda?

Ojciec nie poruszył się, wciąż patrzył w jeden punkt na ścianie. Mama chciała objąć chłopca, ale się wywinął, wybiegł do swojego pokoju i trzasnął drzwiami.

Nazajutrz nie zwlókł się z łóżka ani o dziesiątej, ani nawet o jedenastej. Po raz pierwszy od początku wakacji nie włączył komputera. Z kocem naciągniętym na głowę, umartwiając się na ciele i duszy, postanowił unaocznić całemu światu, jak bardzo go skrzywdzono. Wprawdzie rodzice od rana byli w pracy, nieświadomi jego rozpaczliwej determinacji, ale miał nadzieję, że kiedy wrócą i ujrzą bladą, uszlachetnioną cierpieniem twarz syna, wstrząsną nimi wyrzuty sumienia.

Strajk głodowy – aż do zwycięstwa!

Około południa odczuł nieprzyjemne ssanie w żołądku, które utrudniało koncentrację uwagi na sprawach zasadniczych. W kiszkach burczało donośnie, nie pomagało przewracanie się z boku na bok. Sytuacja stawała się kłopotliwa.

Zaczął rozważać, czy schrupanie jednego słonego paluszka – góra dwóch! – będzie porażką, czy tylko uzasadnionym zawieszeniem protestu. W miarę upływu czasu zwyciężała ta druga opcja, ale nim zamieniła się w czyn, w drzwiach wejściowych zachrobotał klucz.

Na mamę było za wcześnie, kończyła dyżur dopiero o drugiej. Zaintrygowany wystawił spod koca jedno ucho; rozpoznał ciężkie kroki ojca. Pan Borowik wszedł prosto do pokoju, nie ściągnął nawet butów. Usiadł na skraju tapczanu, odchrząknął energicznie.

– Synu? Obudź się. – Nie okazał zdziwienia, że zastał pierworodnego w pościeli; chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, która jest godzina.

Całe poświęcenie poszło na marne, to było jasne. Łukasz miał pełne prawo do rozgoryczenia, lecz w głosie ojca było coś takiego, że podniósł się natychmiast.

– Nie śpię.

– Jest problem. Mama musi zostać w szpitalu.

To nie była żadna niezwykła nowina, mamie wypadały od czasu do czasu takie awaryjne dyżury, zwłaszcza w okresie urlopowym. Jadali wtedy we dwóch pizzę, popijali colą, a w kuchni, po której nikt się nie krzątał, było tak cicho, że nawet w pokoju słyszeli szum lodówki.

– Trudno. Dla mnie nie zamawiaj pizzy, coś nie mam dzisiaj apetytu. – Łukasz spróbował skierować uwagę ojca na swój nieprzejednany bunt, ale tata niecierpliwie zmarszczył brwi.

– Nie zrozumiałeś mnie. Zatrzymali mamę jako pacjentkę.

Chłopak milczał, w tym samym stopniu zawstydzony co przestraszony. Mama bardzo często narzekała na zdrowie, kwękała, stękała i pojękiwała, ale raczej z upodobania niż z konieczności. Wszystkie dolegliwości, od alergii po ból zęba, leczyła kieliszkiem czerwonego wina. Taka terapia widocznie skutkowała, bo od wielu lat mama nie spędziła ani jednego dnia na chorobowym.

Jednak tym razem sprawa musiała być poważna. Świadczyły o tym cienie pod oczami ojca i jego dziwne, jakby nieobecne spojrzenie.

– Nie martw się, nic jej nie grozi. – Świeżo awansowany starszy konsultant wziął się w garść, odetchnął głębiej. – W nocy dostała ataku wyrostka. Byłem u niej, jest już po operacji. Mówi, że czuje się dobrze, ale… – nerwowo zatarł dłonie – będzie musiała poleżeć jeszcze parę dni. Może tydzień.

– Czy to przeze mnie? Ten atak? – Łukasz nie podnosił wzroku. – Może za bardzo się wczoraj zdenerwowała?

– Nie opowiadaj głupstw. Takie rzeczy się po prostu zdarzają, to wszystko. Musimy teraz zachować się jak prawdziwi mężczyźni. – Nie było jasne, czy ostatnie słowa bardziej odniósł do syna, czy do siebie.

– Będzie dobrze, tato. Na kolację ukręcę kogel-mogel. Jakoś przetrwamy.

Ojciec wstał, przeszedł się powoli do okna i z powrotem. Rozłożył ręce, jakby zamierzał się z czegoś usprawiedliwić, ale zamiast tego przybrał sztucznie oschły ton.

– Przykro mi, synu. Ja naprawdę muszę wyjechać. Jeśli zrezygnuję, wyślą na moje miejsce kogoś innego. Awans diabli wezmą, a wtedy także w przyszłe wakacje możemy zapomnieć o wczasach.

Łukasz słuchał z szeroko otwartymi oczami, niespokojnie przygryzając dolną wargę. Podejrzewał, że to jeszcze nie koniec nieszczęść.

– Mama jest tego samego zdania – ciągnął ojciec. – W szpitalu ma najlepszą opiekę, sam ordynator nią się zajmuje. Będę z nią w kontakcie telefonicznym. Gdyby wydarzyło się coś niepokojącego, natychmiast wrócę.

Dotąd wszystko było jasne i logiczne, ale gdzieś w tych słowach musiała czaić się zasadzka. Łukasz postanowił przyjąć z podniesionym czołem nawet najdotkliwszy cios.

– A co ze mną? – zapytał mężnie.

– Pojedziesz do ciotki Wandy.

Wyskoczył z łóżka i stanął w rozkroku pośrodku pokoju, jakby w rozterce – uciekać, czy też pokornie rzucić się ojcu do kolan.

– Nigdy! – wyzipiał.

Ciotkę Wandę widział tylko raz, przed dwoma laty, kiedy przyjechała z podgórskiego miasteczka na pogrzeb którejś ze swoich licznych kuzynek. Była maleńka jak dziecko, zasuszona, pomarszczona, siwiuteńka; głos miała skrzypiący niczym zardzewiały zawias. W ogóle nie sprawiała wrażenia człowieka z krwi i kości, ale raczej żywej skamieliny z odległej epoki, która cudem dotrwała do naszych czasów. Była jak mumia zalatująca naftaliną, przybysz z zaświatów, mieszkaniec innego wymiaru. Łukasz pamiętał, że kiedy wówczas, przy tamtym spotkaniu, ciotka pogładziła go po policzku kościstą dłonią Baby Jagi, przeszedł go zimny dreszcz.

– Bądź rozsądny. – Ojciec sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego tak bezkompromisowym sprzeciwem. – To najlepsze wyjście.

– Chryste, tato! Przecież ja jej prawie nie znam.

– To bliska rodzina. Szwagierka siostry twojej prababki ze strony mamy… Czy może raczej siostra szwagierki? – Podrapał się po karku. – Nieważne. Już dawno zapraszała cię do siebie, ale jakoś nie było okazji. Zmienisz otoczenie, łykniesz świeżego powietrza i nabierzesz kondycji. Wrócisz odmieniony, zobaczysz.

– Ale ona ma chyba ze sto dwadzieścia lat!

– Zaledwie osiemdziesiąt, i do tego trzyma się doskonale. Prowadzi bardzo aktywne życie, wstaje wcześnie rano, chodzi po górach. Mieszka na czwartym piętrze starej kamienicy, bez windy. Sama dźwiga węgiel i rąbie drewno. Myje się tylko w zimnej wodzie.

– Na pewno nie ma Internetu.

– Wyjdzie ci to na dobre.

– To niehumanitarne! – Łukasz gorączkowo poszukiwał jakiegoś wystarczająco ważkiego argumentu, który mógłby przeważyć szalę na jego korzyść. Postanowił zagrać na emocjach. – Chcesz się mnie pozbyć, bo jestem dla ciebie ciężarem. Oddajesz mnie niepoczytalnej staruszce, wysyłasz gdzieś na koniec świata, gdzie po lasach wyją wilki! Dlaczego nie do domu dziecka? Albo do zagranicznej adopcji? Albo do…

– Wystarczy. – Ojciec uniósł ostrzegawczo palec. – Już zapowiedziałem twój przyjazd, nie będę robił z gęby cholewy. Jutro wsiadasz do pociągu, choćbym musiał użyć przemocy i nadać cię przesyłką konduktorską. – Poirytowany sięgnął po telefon. – Pizza z serem czy z pieczarkami?

* * *

Mama wyglądała tak mizernie, że Łukaszowi ścisnęło się serce. Od najmłodszych lat przyzwyczaił się uważać ją za królową szpitalnych sal, w pielęgniarskim czepku zamiast korony. Była tu u siebie, poruszała się wśród łóżek i stojaków na kroplówki równie swobodnie jak po kuchni. Tym bardziej bezsilna wydawała się teraz, z włosami w nieładzie rozsypanymi na bieli poduszki, kiedy tak niewiele zależało od niej.

– Dziękuję, że wpadłeś przed wyjazdem –uśmiechnęła się słabo. – Pewnie miałeś urwanie głowy z pakowaniem, to spadło na ciebie tak nagle…

– Nie było tak źle. – Nie chciał przysparzać jej zmartwień. – Zmieściłem się w jednym plecaku.

– Zabrałeś ciepłe skarpetki?

– Jasne.

– Szczoteczkę do zębów?

– Też.

– Niedzielną koszulę?

– Mamo! – Rozejrzał się dyskretnie po sali, żeby sprawdzić, czy żaden z pacjentów na sąsiednich łóżkach nie był świadkiem tego kompromitującego przesłuchania. – Nie jestem dzieckiem.

– A kim? – zdumiała się szczerze, ale szczęśliwie zaraz porzuciła ten temat. – Zadzwoń czasem. Będzie mi się bez was przykrzyło.

– Raczej na to nie licz. Ciotka Wanda nie ma telefonu, a tata nie chce mi dać komórki, bo się boi, że mu wydzwonię połowę pensji.

– To może telefon na kartę?

– Mówi, że i tak zgubię.

– Taak… – Lekko zmarszczyła brwi jak zawsze, kiedy nie chciała okazać przy synu, że nie zgadza się ze zdaniem męża. – Jest jeszcze poczta, wyślesz kartkę. To nawet będzie miłe, nigdy wcześniej do mnie nie pisałeś.

– Mogę wysłać – zgodził się niechętnie. – Najlepiej od razu ustalmy szyfr. Kiedy napiszę, że bawię się dobrze, to będzie znaczyło, że ciotka trzyma mnie w komórce i tuczy przed wrzuceniem do pieca jak Jasia i Małgosię.

– Wstydziłbyś się w ten sposób żartować! – oburzyła się mama, ale jednocześnie oczy jakby jej trochę poweselały. – Nie można mówić o kimś źle tylko dlatego, że nie używa komputera.

– Tata niechcący się wygadał, że tam nawet nie ma telewizora!

– Zgadza się. To po prostu inny sposób na życie.

– Tak żyją tylko Eskimosi i amisze! – Łukasz za późno ugryzł się w język.

Pani Borowikowa z trudem uniosła się na łokciu i położyła dłoń na kolanie syna.

– Posłuchaj, młody człowieku. – Użyła zwrotu, który na mocy niepisanej umowy rodzinnej oznaczał objawienie pełni matczynego autorytetu. – Ciotka Wanda to przemiła, ciepła, bardzo mądra kobieta. Nawet gdyby nie dopadł mnie ten wyrostek, życzyłabym sobie, żebyś spędził z nią trochę czasu. Bywałam u niej jako mała dziewczynka i dużo jej zawdzięczam. Otworzyła mi oczy na wiele spraw, o których dzisiaj nie uczą w szkołach ani nie można ich sobie wyguglować.

– Jako mała dziewczynka? To musiało być chyba przed wojną.

– No wiesz? – Mama poruszyła się zbyt energicznie, syknęła z bólu. – Nie jestem jeszcze taka stara. Zresztą, porozmawiamy o tym, kiedy już oboje wrócimy do domu. Jestem pewna, że jeszcze zmienisz zdanie o ciotce.

Pożegnali się szybko, bo korytarzem już nadciągał obchód. Łukasz pocałował mamę w policzek. Gwałtownie zwilgotniały jej oczy i pociągnęła nosem.

– To alergia. – Ułożyła drżące wargi do uśmiechu. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej bezradnej niż na początku. – Leć już, bo spóźnisz się na pociąg. Napisz koniecznie.

* * *

Dworzec był zatłoczony jak zawsze w okresie wakacyjnych rozjazdów. Zostało jeszcze sporo czasu, ale ojciec i tak co chwilę wpadał w popłoch.

– Który to peron? Drugi?

– Trzeci.

– Skąd wiesz?

– Właśnie wyświetlili na tablicy.

– Trzeba się upewnić. Zaczekaj tu. – Pan Borowik z mozołem przedarł się do okienka informacji. Wrócił zziajany, ale w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. – To trzeci peron.

– Wiem, tato.

– Dobra, teraz po bilet, szybko!

– Kupiłeś wczoraj. Mam go w kieszeni.

– Prawda. – Ojciec uniósł jedną brew, jakby zdumiewała go własna zapobiegliwość. – Tylko nie zgub.

– Nie zgubię.

– Ty wszystko gubisz. Czekaj… Który to peron?

– Trzeci.

– Nie drugi?

– Sprawdzałeś.

– No tak… Czemu tak stoimy? Jazda, bo zajmą wszystkie miejsca!

Pociąg właśnie podstawiano, sapnęły hamulce. Grupki podróżnych skupiały się przy drzwiach.

– Prędko, prędko! – Ojciec z rozwianą grzywą przegalopował wzdłuż kilku wagonów. – O, tu jest pusty przedział. Wskakuj!

Chłopak wtaszczył ciężki plecak i z ulgą opadł na miejsce w rogu, za zasłonką. Udawał, że nie dostrzega gwałtownej gestykulacji rodziciela na peronie, ale kiedy pan Borowik załomotał pięścią w szybę, musiał się poddać. Z rezygnacją otworzył okno.

– Coś jeszcze, tato?

– Bilet masz?

– Mam.

– Sprawdź!

– Mówiłeś, żeby go nie wyciągać.

– To sprawdź bez wyciągania.

Łukasz wsunął dwa palce do tylnej kieszeni spodni.

– Jest. Nigdzie nie uciekł.

– Zabrałeś ciepłe skarpetki?

– Tak.

– Szczoteczkę do zębów?

– Tak! I niedzielną koszulę też!

– Nie przegap właściwej stacji. – Ojciec nie pozwolił zbić się z tropu. – Jesteś taki roztrzepany.

– Nie mógłbym. Przecież wysiadam na ostatniej.

– Nigdy nic nie wiadomo…

Pan Borowik już nie zdążył rozwinąć tego wątku. Z pierwszego wagonu wychylił się konduktor, przesunął czapkę na tył głowy i ryknął na cały peron, jakby do każdego z podróżnych żywił osobistą urazę:

– Wsia-ać prosz!…

Krótko, po męsku, uścisnęli sobie dłonie. Łukasz zatrzasnął okno; nie miał wątpliwości, że tata w ostatniej chwili przypomni sobie o tuzinie niezwykle ważnych spraw, ale na szczęście pociąg właśnie ruszył.

Już po kwadransie podróży chłopak zaczął dostrzegać także jaśniejsze strony sytuacji. Ostatecznie, to była jego pierwsza samotna wyprawa, i to od razu tak daleko. Prawdziwa przygoda, można powiedzieć. Będzie się czym pochwalić przed kolegami po powrocie. Rozsiadł się wygodniej i patrzył na uciekające za oknami pola i zagajniki. Niespełniony sen o ciepłych krajach doskwierał jakby troszkę mniej.

Z trzaskiem rozsunęły się drzwi i błogostan pierzchnął. Do przedziału wtłoczyło się czterech wesołych młodzieńców, wszyscy w identycznych koszulkach piłkarskich; każdy miał na szyi szal w jedynie słusznych barwach i otwartą puszkę piwa w dłoni. Bardzo głośno śpiewali o tym, kogo nienawidzą, a kogo kochają, potem jeszcze o tym, co zamierzają zrobić policji. Byli raczej przyjacielscy, chcieli nawet, żeby Łukasz napił się z nimi – jakoś udało mu się wymówić. Wreszcie pozasypiali kolejno, a opróżnione puszki potoczyły się pod siedzenia. Zaczął już żywić nieśmiałą nadzieję, że reszta podróży przebiegnie spokojniej, ale właśnie wtedy jednemu z kibiców zrobiło się niedobrze.

Porwał plecak i zrejterował na korytarz, otwartymi ustami łapiąc świeże powietrze. Przycupnął na małym rozkładanym siedzisku, oparł czoło o szybę i wkrótce zapadł w odrętwienie, ukołysany monotonnym stukotem kół.

* * *

– Kawalerze! Halo, halo, kawalerze!

Ocknął się z nieznośnym uczuciem, że zawalił coś bardzo istotnego. Kiedy się poruszył, zastygłe w niewygodnej pozycji mięśnie karku zareagowały bólem. Wstał, trzask składającego się siedziska rozbudził go do reszty.

– Tylko nie to… – jęknął.

Po drugiej stronie szyby stała ciotka Wanda, rozpoznał ją od razu. Jej głowa ledwie sięgała ponad dolną krawędź okna, pokrytą brązowymi plamkami twarz opromieniał radosny uśmiech. Druciane okulary o maleńkich, okrągłych szkiełkach zsunęły się na sam koniuszek nosa.

– Najwyższy czas, kawalerze! Stukam i stukam. – Na potwierdzenie tych słów uderzyła czymś twardym w ścianę wagonu. – Za chwilę cały skład odstawią na bocznicę.

– Przepraszam – bąknął zmieszany. – Jakoś mi się przysnęło.

– Nic dziwnego, młodość potrzebuje dużo snu –staruszka zgodziła się uprzejmie. – U mnie będziesz sypiał jak suseł, zmiana powietrza zawsze tak działa.

Przeszedł kilka kroków w stronę wyjścia, zatrzymał się, odwrócił powoli. Poczuł, jak miękną mu kolana.

– Skroili mi plecak!

– To znaczy, że ukradli? – Ciotka chyba wspięła się na palce; jej siwa, równo przycięta grzywka sięgała teraz odrobinę wyżej.

– Zwinęli! Rąbnęli! Zakosili!

– Przed wojną na kolei tego nie było – stwierdziła z pełnym przekonaniem. – No cóż, nie psujmy sobie tym humoru.

Łukasz zajrzał do wszystkich przedziałów, ale znalazł tylko śmieci i porzucone gazety. Ze złości na samego siebie chciało mu się płakać. W gruncie rzeczy stracił niewiele – ciuchy, przybory do mycia, trochę pieniędzy – ale nie mógł pozbyć się wizji ojca, który patrzy w milczeniu, z wyrzutem kiwając głową.

Wysiadł skwaszony, nie miał nawet ochoty rozejrzeć się w nieznanej okolicy.

– Dzień dobry, ciociu. – Dopiero teraz przywitał się jak należy, wyjmując ręce z kieszeni.

– Chodźże tu, kawalerze! – Staruszka otworzyła ramiona. – Jesteśmy przecież rodziną. Zmieniałam twojej matce pieluchy.

Pomimo gorąca miała na sobie długą do ziemi spódnicę i czarny wełniany sweter, a na plecy narzuciła chustę z frędzlami. Zamiast zwyczajnej laski trzymała w dłoni jakiś krzywy kostur – wygładzony, gruby kij okuty na obu końcach.

Uściskała krewniaka z niespodziewaną siłą, potem odsunęła go na długość ramion, żeby przyjrzeć mu się lepiej.

– Zmężniałeś, ale jesteś bladziuchny. U mnie nabierzesz rumieńców, w domu cię nie poznają.

Ujęła go pod rękę i poprowadziła wzdłuż peronu, a potem schodami na ulicę. Chociaż stawiała drobne kroczki, poruszała się bardzo żwawo; kostur postukiwał rytmicznie. Zbliżał się już wieczór. W zapadającej szarówce fasady starych kamieniczek prawie nie różniły się jedna od drugiej. Nie rozmawiali po drodze. Chłopak był rozdrażniony, drzemka w pociągu wcale go nie pokrzepiła. Ciotka Wanda dreptała cierpliwie, wzdychała od czasu do czasu i uśmiechała się do własnych myśli.

Nie było daleko. Wysoki gmach z jasnymi plamami po odpadającym tynku górował nad mrocznym teraz parkiem. Ciężkie skrzydło bramy przy otwieraniu poskarżyło się przeciągłym jękiem. Z klatki schodowej powiało chłodem. Samotna żarówka, zawieszona gdzieś bardzo wysoko, ledwie rozpraszała mrok. Od strony zejścia do piwnicy bił zmieszany zapach myszy, kiszonej kapusty i mokrej cegły. Pod odrapaną ścianą walały się jakieś pudła, stary wózek dziecięcy, kanapa z wyłażącymi sprężynami. Drewniane, kręcone schody o bardzo wysokich stopniach skrzypiały przy każdym kroku, poręcz chwiała się niebezpiecznie. Na półpiętrach przez brudne okna wpadały resztki dziennego światła, gdzieniegdzie brakowało szyb.

Ciotka dostrzegła, jak przygnębiające wrażenie zrobiło to miejsce na Łukaszu. Uspokajająco pogładziła go po ramieniu.

– Wiem, że to nie wygląda dobrze, ale nie myśl źle o mieszkańcach tego domu. Wszyscy są starzy, wielu samotnych. Nie ma komu wykłócać się w administracji o remonty i porządną sprzątaczkę.

Na drugim piętrze chłopak się zasapał, na trzecim rozpiął koszulę pod szyją, na czwartym ciotka musiała go podtrzymać, kiedy poplątały mu się nogi.

– Oho! Kawaler coś słabuje. – Roześmiała się cicho, ale nie było w tym złośliwości. – Już prawie jesteśmy na miejscu.

Ostatni odcinek schodów – wąziutkich i mocno spróchniałych – wiódł stromo w całkowitą ciemność. Staruszka poszła przodem, kostur dudnił głucho. Otworzyła w górze jakieś drzwi, po chwili spłynął stamtąd słaby blask.

– Na poddaszu nikt prócz mnie nie mieszka, naprzeciwko jest tylko strych. Ludzie mówią, że od czasu do czasu słychać tam kroki ducha, dlatego rzadko ktoś mnie tutaj niepokoi. – Uniosła ponad głowę lichtarz z dwiema świecami. – Zapraszam, miły gościu. Czuj się jak u siebie w domu.

To była duża izba z wydzielonym kącikiem na kuchnię. Przy jednej ze ścian sufit schodził ukośnie niemal do podłogi, po przeciwnej stronie przez okno zaglądało gwiaździste niebo. Panował półmrok, płomyczki świec chwiały się lekko.

– Czy można zapalić światło? – Łukasz nie ruszył się jeszcze od progu. Pomacał tapetę przy szerokiej framudze, szukając przełącznika.

Staruszka postawiła lichtarz pośrodku masywnego, okrągłego stołu. Pośliniła palce i kolejno wyprostowała knoty – zrobiło się trochę jaśniej.

– Nie mam elektryczności. Przed wojną używaliśmy lampy naftowej, ale od kiedy zostałam sama, nawet to przestało być mi potrzebne. Lubię ciemność. – Zsunęła chustę z ramion, złożyła starannie i schowała do komody. – Jeżeli ci to przeszkadza, jutro kupimy latarkę.

Ostrożnie przeszedł kilka kroków, każda z desek podłogi wydała inny dźwięk. Teraz, kiedy oczy przywykły do ciemności, widział więcej: w rogu wysoki piec kaflowy, ogromna trzydrzwiowa szafa, rzeźbione łóżko ze stosem poduszek u wezgłowia ułożonych od największej do najmniejszej.

Niedaleko wejścia zobaczył drugie drzwi, bez klamki, zamykane tylko na skobelek.

– Czy mógłbym?… – Z zażenowaniem przestąpił z nogi na nogę. – To była długa podróż.

Ciotka w lot pochwyciła istotę problemu.

– Tam jest komórka. Ustęp w korytarzu. – Zdjęła z wbitego w futrynę gwoździa wielki żelazny klucz.

To była prawdziwa szkoła samozaparcia. Łukasz musiał minąć uchylone drzwi strychu, za którymi kłębił się zatęchły mrok, sforsować antyczną kłódkę, a potem jeszcze odnaleźć na półce w ciasnym pomieszczeniu ubikacji maleńki ogarek z krzywym knotem i zapałki. Bez zaufania zasiadł na drewnianej desce – obawiał się, czy się pod nim nie zarwie.

Kiedy wrócił, łóżko było już zaścielone.

– Jesteś głodny czy chcesz się od razu położyć? – Ciotka z wprawą rozklepała poduszkę.

– Nie mam piżamy…

– Nie przejmuj się, znalazłam coś dla ciebie. Przed laty sypiał w tym jeden z moich chrześniaków.

Łukasz w osłupieniu oglądał obszerną koszulę nocną z szerokim kołnierzem i falbanami u dołu. Chciał zaprotestować, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że i tak nie ma żadnego wyboru.

– Tam możesz się umyć. – Gospodyni skierowała go do kącika obok kuchennego pieca, gdzie pod sterczącym wprost ze ściany kranem stały wiadro i miednica. – Zostawię cię na chwilę, muszę zebrać pranie ze strychu.

Byle jak ochlapał się lodowatą wodą, narzucił przez głowę koszulę i szczękając zębami, wskoczył do łóżka. Naciągnął pod brodę grubą puchową pierzynę, która przesłoniła mu prawie całe pole widzenia. Przy najmniejszym poruszeniu sprężyny materaca brzdąkały i skrzypiały.

Usłyszał, że ciotka wraca. Starając się nie hałasować, postawiła kosz z praniem, na wygasłej płycie pieca przesunęła jakiś garnek, potem przez chwilę słychać było szum wody. Ciotka zbliżyła się cicho, uniosła skraj pierzyny.

– Posuń się, kawalerze – szepnęła – mamy tylko jedno łóżko.

Tej nocy Łukasz przekonał się, że genialny Albert Einstein miał rację: czas naprawdę jest pojęciem względnym. Krótka letnia noc rozciągnęła się tajemniczo jak w okolicach podbiegunowych, gdzie ciemność zapada na pół roku. Stary zegar zdawał się tykać w zwolnionym tempie, od czasu do czasu wysłużony mechanizm krztusił się i wyrzucał z siebie ochrypłe kukanie. Rury w ścianach szemrały i wzdychały, jakby one także tęskniły do świtu. Zza uchylonego okna dochodził szum parkowych dębów i klonów. W pewnej chwili chłopakowi wydało się, że usłyszał skrzypnięcie drzwi strychu; nasłuchiwał strwożony, ale podejrzany odgłos już się nie powtórzył.

Leżał na plecach, z otwartymi oczami. Bał się odwrócić na bok, żeby nie wywołać potępieńczych jęków sprężyn. Bardzo chciało mu się pić, ale na samą myśl o opuszczeniu schronienia pod pierzyną dostawał dreszczy. Ciotka poświstywała obok przez nos. Za każdym razem, kiedy jej oddech cichł na dłużej, Łukasz martwiał ze strachu. Wyobrażał sobie najgorsze rzeczy, które przytrafiają się ludziom w zaawansowanym wieku, ale na szczęście staruszka po jakimś czasie znowu dawała oznaki życia.

Choć zamierzał wytrwać na czuwaniu do świtu, wreszcie zmorzył go ciężki sen. Nie powinien był do tego dopuścić. Śnił, że siedzi zamknięty w ciasnej, mrocznej komórce. Przez szpary w zbitych z desek drzwiach patrzył na rozżarzone palenisko kaflowego pieca. Garbata starucha o twarzy ciotki Wandy rozgarnęła pogrzebaczem węgielki, odwróciła się i odsłoniła w uśmiechu bezzębne dziąsła.

– Cierpliwości, mój tłuściutki kawalerze – zaskrzeczała głosem zegarowej kukułki. – Będzie z ciebie pieczyste pierwsza klasa.

Błagał, walił pięściami w drzwi, ale skobelek nie puszczał. Rozgrzana do czerwoności końcówka pogrzebacza kopciła gryzącym dymem. Spod łóżka wysunął się czarny kocur, wygiął grzbiet, spojrzał na drzwi komórki i oblizał się smakowicie różowym języczkiem.

Kiedy wiedźma wytaszczyła z szafy wielką jak trumna brytfannę, zbudził go własny krzyk.

Był sam; po ciotce zostało tylko ciepłe wgłębienie z drugiej strony łóżka. Na parapecie w blasku słonecznego poranka gruchały gołębie. Zerwał się na nogi z głową jeszcze pełną nocnych zwidów. Chciał skorzystać z okazji i uciekać, byle jak najdalej stąd, ale kiedy podbiegł do drzwi i położył dłoń na mosiężnej klamce, z wolna zaczął wracać mu rozsądek.

Był tylko w koszuli, bosy, bez pieniędzy. Zniknęły ubrania, które wczoraj złożył na krześle przy stole. Wrócił ostrożnie na środek pokoju, starając się nie robić hałasu. Drzwiczki pieca były zatrzaśnięte, musnął palcami zimne kafle i odetchnął z ulgą.

W dziennym świetle to miejsce wyglądało o wiele przytulniej. Choć tapeta o wyblakłym wzorku zszarzała ze starości, a na suficie popękała farba, wszędzie było czysto i schludnie. Pachniało świecami, pastą do podłogi i czymś jeszcze nieznanym – mocno i odurzająco. Pociągnął nosem, rozejrzał się uważniej. Nad kuchenną blachą suszyły się powiązane w pęki zioła, nanizane na nitkę grzyby i kawałki owoców. Po raz pierwszy od przyjazdu pomyślał o jedzeniu. Podniósł pokrywkę stojącego na piecu garnka, ale był pusty. Zamierzał uszczknąć ze sznura kawałek suszonego jabłka, żeby oszukać głód, jednak ledwie wyciągnął rękę, od strony okna dobiegło nieprzyjazne miauknięcie.

Kocur ze snu siedział na parapecie między doniczkami i przyglądał się chłopcu z pozorną obojętnością. Całą swoją pełną godności postawą wyrażał przekonanie, że to on jest tutaj u siebie. Gdyby potrafił mówić, z pewnością zażądałby wyjaśnień. Oblizał się leniwie, a wtedy nagle Łukaszowi zaschło w gardle.

W korytarzu rozległ się odgłos otwieranych drzwi strychu, tym razem to nie mogło być złudzenie. Powróciła nocna groza, ale teraz wszystko działo się na jawie.

– Ranny ptaszek z ciebie, kawalerze! – W progu stanęła ciotka z pustą miednicą opartą na biodrze. – Wyprałam twoje rzeczy, niedługo powinny być suche. Potem pójdę kupić ci coś na zmianę.

Wyobraźnia Łukasza, raz puszczona w ruch, nie dawała się już okiełznać. Pomyślał o marynarskim ubranku z gigantycznym kołnierzem, krótkich spodenkach z szelkami i białych podkolanówkach. Jak przed wojną.

– Może sam wybiorę? – poprosił nieśmiało. – Tata zwróci za wszystko, co do grosza.

– Oczywiście. Właściwie nie bardzo wiem, co teraz się nosi – zawyrokowała rozsądnie. – A o pieniądze się nie martw. Jesteś moim gościem!

Poczuł się trochę raźniej, przynajmniej sprawa przyodziewku zapowiadała się nie najgorzej. Dyskretnie wskazał za siebie, gdzie spomiędzy paprotek wciąż pobłyskiwały nieruchomo kocie ślepia.

– To domownik? – zapytał, bezskutecznie usiłując nadać głosowi swobodne brzmienie.

– Alchemik? Powiedzmy, rezydent. Przychodzi po dachu, przez okno, żeby się wyspać, najeść, a w zimie ogrzać. Nocami załatwia własne sprawy. Nie przejmuj się nim. Nie lubi obcych i bywa obrażalski, ale kiedy już się do kogoś przekona, nie sprawia problemów. Ale, ale! Cóż my tak gawędzimy z pustymi brzuchami? – Zakręciła się przy kuchni, rozdmuchała żar pod blachą. – Siadaj do stołu, zaraz będzie zupa mleczna.

W każdych innych okolicznościach Łukasz zaklasyfikowałby takie danie jako niejadalne, lecz teraz wychłeptał dwa pełniutkie talerze. Kiedy wreszcie odchylił się na oparcie krzesła syty i zadowolony, wszelkie poprzednie niepokoje wydały mu się tak szczeniacko głupie, że ogarnął go wstyd. Zwalił wszystko na karb emocji związanych z nagłym wyjazdem i obiecał sobie w duchu uroczyście, że od tej chwili nic nie wyprowadzi go już z równowagi.

– Miała ciocia rację z tą zmianą powietrza. Spałem jak zabity – skłamał gładko.

– Coś nie wyglądasz mi na to. Masz sińce pod oczami.

– To jeszcze zmęczenie po podróży. – Na gwałt szukał pretekstu do zmiany tematu, który nieopatrznie sam wywołał. Na stole stała oprawna w ramki pożółkła fotografia młodego mężczyzny w mundurze, z rogatywką, przy szabli. Podpis głosił: por. Roman Dobrzyński, 3 Pułk Strzelców Podhalańskich. – A to kto?

– Mój mąż, świętej pamięci. Miałam szesnaście lat, kiedyśmy się pobrali. Wesele było w ostatnią niedzielę sierpnia, a we wrześniu wysłali go na front. Walczył przez całą kampanię, a potem poszedł prosto do lasu. Zginął w zasadzce. – Uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem.

Łukasz się zaczerwienił. Nerwowo potarł pod stołem piętą o piętę.

– Przepraszam… Nie wiedziałem. – Pomimo wysiłków jakoś ta rozmowa wciąż układała się źle. Rozejrzał się w popłochu, zatrzymał wzrok na drzwiach komórki. – Co tam jest? Spiżarnia?

– Nie.

– Składzik na węgiel?

– Też nie. – Ciotka wstała, zbierając talerze. – Jeśli nie sprawi ci to różnicy, nie wypytuj mnie o to więcej. Każdy dom ma swoje sekrety i niech tak zostanie.

– Jak ciocia sobie życzy – zająknął się mimo woli.

Podeszła do kredensu i wysunęła szufladę. W środku zabrzęczały noże.

– Dosyć tych pogwarek, mój kawalerze. Przyszedł czas, żeby się przekonać, jaki jesteś tłuściutki.

Zrobiło mu się słabo, nie miał siły wstać.

– O czym… O czym ciocia mówi?

– O nowych spodniach. – Odwróciła się, wyjmując z szuflady metr krawiecki. – Musimy zmierzyć twój obwód w pasie.

Zakupy znacząco poprawiły Łukaszowi humor. Obawiał się ich trochę, bo ciotka nie wyglądała na osobę zamożną, ale okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Wybrał dla siebie dwie pary porządnych dżinsów, kilka podkoszulków i trochę bielizny; po chwili zastanowienia dołożył też piżamę. Staruszka oparła kostur o kasę i bez wahania wydobyła ze sfatygowanego portfela dwa nowiutkie banknoty z królem Zygmuntem. Zrobiło to na Łukaszu pewne wrażenie, ojciec zwykle odreagowywał takie wydatki bezsennością i brakiem apetytu.

– Dziękuję – wybąkał zażenowany.

– Dla mnie to prawdziwa przyjemność. Nie mam nikogo, komu mogłabym robić podobne prezenty.

– Dlaczego nie miała ciocia własnych dzieci? – spytał beztrosko i niemal od razu zdał sobie sprawę, że znowu wściubił nos w nie swoje sprawy.

Odniósł wrażenie, że ciotka zrobiła się jeszcze mniejsza. Ujęła kostur i bez słowa ruszyła ku wyjściu. Dopiero przy drzwiach sklepu odwróciła się i spojrzała na niego z zakłopotaniem.

– Młodo owdowiałam, a potem nie miałam już głowy do zakładania rodziny. Pochłaniały mnie inne sprawy.

Przez jakiś czas dreptali chodnikiem w milczeniu. Łukasz był przekonany, że sprawił ciotce przykrość. Pakunek z nowymi ciuchami ciążył mu jak wyrzut sumienia. Nie miał pojęcia, w jaki sposób prowadzić rozmowę, żeby nie potykać się wciąż o niewesołe wspomnienia. Zaczynał już zżywać się z myślą, że cały pobyt tutaj przyjdzie mu spędzić na kontemplacji ciszy, na szczęście ciotka w porę rozwiała tę posępną wizję.

– Masz ochotę na lody?

Na cienistym skwerku znaleźli wolną ławeczkę. Staruszka kupiła od razu po trzy gałki (ojciec tylko wyjątkowo godził się na dwie, w rzadkich u niego napadach rozrzutności), musieli się śpieszyć, żeby nie rozmiękły wafle. Siedzieli obok siebie, wymachując nogami, mlaskając i pomrukując z zadowolenia jak para wypróbowanych przyjaciół.

– Teraz żałuję, że nie odwiedzałem cioci częściej – zażartował. – Chyba wiele straciłem.

– A żebyś wiedział. – Mrugnęła okiem. – Wiem, że bardzo żałujesz tego wyjazdu nad morze, ale uwierz mi, że w tej okolicy też czeka cię parę niespodzianek. Niedługo sam się przekonasz.

– O, na pewno! Miasteczko wydaje się bardzo sympatyczne.

Przytaknął chętnie, żeby zrobić jej przyjemność, ale w rzeczywistości wcale tak nie myślał. Ze skwerku, na którym przysiedli, widział tylko zaniedbane kamieniczki, dziury w bruku i krzywe chodniki. Od dawna nietknięte kosiarką zielsko pod płotami wybujało powyżej kolan.

– Nie kłam, kawalerze – skarciła go, nie zmieniając pogodnego wyrazu twarzy. – Tutaj zawsze umierało się z nudów, nawet w czasach mojej młodości. Takich prowincjonalnych mieścin jak ta są całe setki, jedna podobna do drugiej. Ważne jest to, co dookoła.

– To znaczy? – Troszkę się już pogubił.

– Patrz tam! – Wskazała kierunek długim, kościstym palcem.

W odległym wylocie ulicy, ponad spadzistymi dachami ostatnich domów, zielenił się lesisty stok, a dalej, otulony niebieskawą mgiełką, ciągnął się łańcuch łagodnie zaokrąglonych szczytów.

– No tak… – Starannie ukrył rozczarowanie. – Góry.

– Właśnie. – Wpatrywała się nieporuszenie w ten znajomy widok, jakby z nagła objawił się jej w nowym świetle. – To jedyny powód, dla którego nie uciekłam stąd, kiedy zostałam sama. Lubię szum morza, lubię rozległe równiny, ale gór nie zastąpi mi nic. Gdzie indziej nie mogłabym żyć. – Z przekonaniem pokiwała głową. – Ani umrzeć.

Na temat gór Łukasz miał ugruntowaną opinię już od czasu zeszłorocznej wycieczki szkolnej w Tatry. Lało przez całe cztery dni, halny zwalał z nóg, a kiedy wreszcie odważyli się na krótki wypad z pensjonatu do budki z pamiątkami, odkrył, że cena tandetnego góralskiego kapelusika z piórkiem trzykrotnie przewyższa jego kieszonkowe. Skalnych wierchów nie widział nawet z daleka, chmury nie rozproszyły się ani na chwilę.

– To kwestia gustu. – Spróbował zarysować swoje stanowisko w miarę dyplomatycznie. – Wolę wypoczywać w mniej surowym otoczeniu. Nie lubię się męczyć.

– Zauważyłam.

Natychmiast zrozumiał, do czego odnosi się uwaga ciotki. Poczuł się głęboko dotknięty.

– Może i trochę zmachałem się wtedy na schodach, ale to tylko dlatego, że jestem przyzwyczajony do windy. – Spojrzał na ciotkę z ukosa i przeszedł do kontrataku. – Zresztą, co to za góry? Pagórki raczej. Alpy, to rozumiem. Albo Pireneje. Ale tutaj? W dwa dni można to wszystko oblecieć.

Chciał odegrać się za doznany afront, ale na staruszce te złośliwości nie zrobiły żadnego wrażenia. Nie zwracała uwagi na roztapiające się lody, kleiste krople skapywały z wafla na dłoń. Patrzyła i patrzyła, wyprostowana, z kosturem między kolanami.

– Góry to całkiem inny świat, mój kawalerze –odezwała się wreszcie z cicha. – Problem w tym, że dzisiaj mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Każdy może wejść na szlak, zjeść w schronisku pierogi i przed zmrokiem wrócić do miasta, ale w ten sposób nie odczuje nawet cząstki tego, czym góry są naprawdę. Do tego potrzeba oczu, uszu, węchu, smaku, dotyku. Potrzeba ciszy i samotności. Kto dziś ma na to czas?

Łukasz poczuł się nieswojo. Nie nadążał za zmianami nastroju ciotki, nie bardzo rozumiał, do czego zmierza. Na wszelki wypadek postanowił przyznać jej rację, ale zanim zdążył otworzyć usta, złapała go znienacka za nadgarstek i z bliska zajrzała mu w oczy.

– Nie zmarnuj tej szansy – szepnęła. – Nie wiadomo, czy kiedyś jeszcze dostaniesz następną. Góry to tajemnica, którą każdy musi odkryć po swojemu. One nie zmieniają się tak szybko, człowiek wciąż jest tam tylko gościem. Pozwalają odetchnąć przeszłością. To właśnie w góry przez wieki uciekali ci wszyscy, którym nie wystarczała powszedniość. Święci pustelnicy wieszali na drzewach swoje kapliczki, a zbójcy ukrywali skarby w jaskiniach. Pokornym pastuszkom objawiała się Matka Boska, a obok w wypróchniałych dziuplach gnieździły się diabły. To wszystko, o czym ludzie marzyli albo o czym chcieli zapomnieć, wciąż tu jest, nie zaginęło. Dla zgłębienia niektórych sekretów trzeba poświęcić całe życie, ale inne są tuż obok, wystarczy tylko zboczyć ze szlaku i sięgnąć ręką. Wystarczy chcieć.

Łukasz słuchał, wstrzymując oddech, nie śmiał przerywać. Był przekonany, że ciotka zaraz dokona aktu uroczystego wtajemniczenia młodego krewniaka w coś niepojętego i groźnego, co przechodzi ludzkie pojęcie, że zaprzysięgnie go, zaklnie i zaczaruje. Czekał z wypiekami na twarzy – ale zamiast tego staruszka sapnęła głośniej i zamrugała zbrązowiałymi powiekami.

– Mam jeszcze do załatwienia parę sprawunków. Idź do domu, od tej strony najlepiej skrótem przez podwórko.

* * *

Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej znalazł się w równie smutnym miejscu jak ten wciśnięty między cztery kamienice placyk. Słońce zaglądało tu jedynie przez kilka południowych godzin, poza tym panował ponury cień. Poczerniałe ściany z cegły wyglądały jak mury więzienia. W rogu stały poobijane kubły na śmieci, obok trzepak, karoseria malucha bez kół i foteli – więcej nic. Spomiędzy kostek bruku tu i tam sterczały kępki lichej trawy.

Łatwo można było sobie wyobrazić, że wszyscy lokatorzy mieszkań, których okna wychodziły na tę stronę, cierpieli na głęboką melancholię.

– Hejże, kawalerze!

Obejrzał się, zaskoczony; to na pewno nie był głos ciotki.

Z ciemnej sieni sąsiedniego domu wyszło powoli czterech chłopaków. Łukasz od razu zrozumiał, że to nie jest komitet powitalny. Postanowił minąć ich bez słowa, zniesmaczonym skrzywieniem ust zaznaczając poczucie moralnej wyższości, ale wtedy najstarszy z nich, wygolony, zastąpił mu drogę. Miał na sobie czarny podkoszulek z nadrukiem HWDP i spodnie od dresu; przerastał wszystkich o głowę.

– Jak udał się spacerek, kawalerze? – Zaczepnie zmrużył oczy.

– Nie twoja sprawa.

– Oho! Kawaler coś dzisiaj nie w humorze. – Udał zdziwienie, pozostali obstąpili Łukasza z tyłu. – Nie chciałbym się narzucać, ale to nasz teren. Nie lubimy tu obcych.

– Chcę tylko przejść. Mieszkam tutaj.

– Jasne, to wolny kraj. – Podwórkowy herszt na chwilę zawiesił głos, żeby spotęgować drwinę. – Ja nie zamieszkałbym u tej starej wariatki nawet z litości.

Łukasz nie uważał się za mięczaka. Miał za sobą dziesiątki potyczek – zwycięstw i porażek – rozgrywanych w szkolnej szatni po lekcjach. W ten sposób rozwiązywano najpoważniejsze spory honorowe, a czasem umawiano się bez określonego powodu, po prostu dla wprawy. Reguły były proste: tylko pięści, bez kopania, szarpania za włosy i gryzienia. Pojedynek kończyła pierwsza krew, poddanie się któregoś ze sparingpartnerów albo wkroczenie woźnego.

Tym razem było inaczej. Ci tutaj nie wyglądali na takich, którzy przestrzegają jakichkolwiek zasad. Mieli przewagę liczebną i na pewno nie zawahaliby się jej wykorzystać.

– Nic do was nie mam. – Rozejrzał się ukradkiem po oknach, ale w żadnym nie poruszyła się nawet firanka. – Przepuśćcie mnie i po sprawie.

– Najpierw zapłacisz myto.

– Co?

– Tranzyt przez podwórko kosztuje. – Dryblas zmarszczył brwi, jakby analizował w myślach taryfikator. – Jak dla ciebie… Dycha.

– Zwariowałeś!

Herszt przestał się uśmiechać, zrobił jeszcze pół kroku naprzód.

– Kasa, kawalerze – wycedził.

Łukasz spróbował oswobodzić się za pomocą swego firmowego piłkarskiego zwodu, po którym zwykle obrońcy siadali na boisku – ale teraz to nie wystarczyło. Dwóch chłopaków złapało go od tyłu pod ramiona, paczka owinięta w szary papier upadła na ziemię. Trzeci sprawnie przeszukał mu kieszenie.

– Goły, ani grosza – zameldował zwięźle.

– A to? – Prowodyr trącił czubkiem buta pakunek, przykucnął i rozerwał papier. – Fatałaszki! Kawaler, jak widzę, planuje zadomowić się u nas na dobre. – Grzebał przez chwilę wśród ubrań. – Spodnie dla mnie, resztę opchniecie na bazarze.

– Złodzieje! – Na myśl o tym, że kolejną noc będzie musiał przecierpieć w koszuli nocnej, w Łukaszu wzburzyła się krew.

Dryblas podniósł się bez pośpiechu i spojrzał mu z bliska w oczy.

– Jesteś niewypłacalny, a my nie udzielamy kredytów. Następnym razem postaraj się o gotówkę. Stara udaje nędzarkę, ale tak naprawdę mogłaby utrzymywać całą kamienicę. Poproś ją ładnie, na pewno nie odmówi ci dotacji na drobne wydatki. Aha, prawie zapomniałem… – Znienacka wymierzył bezbronnemu chłopcu cios pięścią w brzuch. – Kiedy się do mnie zwracasz, zachowaj szacunek.

Łukasz przez chwilę dochodził do siebie, zgięty wpół. Zapadła cisza i właśnie dlatego stuknięcie okutego kija na bruku rozległo się echem w całym podwórzu.

– Puśćcie go – powiedziała ciotka Wanda spokojnie, nawet nie podnosząc głosu.

Stała u wylotu ciemnej bramy wjazdowej; w jej wyprostowanej sylwetce wyczuwało się stanowczość. Młodsi chłopcy rozbiegli się od razu – każdy zniknął w sieni innej kamienicy – ale najstarszy pozostał. Pobladł lekko i dyskretnie upuścił zrabowane spodnie na ziemię.

– Niech się pani nie wtrąca – rzucił zaczepnie. – My tylko pilnujemy porządku na naszym podwórku.

Staruszka trwała nieporuszenie z uniesioną głową, przeciąg w bramie rozwiewał jej siwe włosy. Przypominała teraz królową z baśni, która po latach wygnania powróciła w przebraniu żebraczki, żeby upomnieć się o swój tron.

– Na waszym podwórku? – zaszeleściła krótkim, bezdźwięcznym śmiechem. – Twoja prababka dopiero uczyła się raczkować, kiedy ja znałam już tutaj każdy kamień, każdą cegłę, od piwnic po strych. Znałam wszystkich mieszkańców i wszyscy znali mnie. Spędziłam tu całe życie.

– Co z tego? – Po pierwszym zaskoczeniu dryblas odzyskiwał pewność siebie; ostentacyjnie powiódł wzrokiem po oknach. – Gdzie są ci znajomi? Dawno poumierali albo wstydzą się do pani przyznać. Nikt tu pani nie lubi. Cały kłopot w tym, że pani żyje za długo.

Podeszła kilka kroków, zatrzymała się pośrodku podwórza. Wystrzyżony chłopak nerwowo obejrzał się w stronę najbliższych drzwi, ale nie zrejterował.

– Idź do domu – ciotka odezwała się tak cicho, jakby prosiła.

– Pójdę, kiedy mi się zachce.

– Idź.

– Nie.

Uniosła kij, stuknęła w ziemię. Chociaż to nie było mocne uderzenie, ze wszystkich okolicznych dachów zerwały się gołębie, a w oknach zadzwoniły szyby. Łukaszowi zatkały się uszy, jak przy wjeździe kolejką linową; musiał przełknąć ślinę, żeby umilkło nieprzyjemne brzęczenie.

– Niech mnie pani nie straszy! – Nos dryblasa spotniał z emocji.

– Tylko ostrzegam.

Uderzyła znowu. Z któregoś parapetu spadła doniczka, roztrzaskując się przy śmietniku. Spłoszony kocur śmignął wzdłuż muru i zniknął w piwnicznym okienku.

– Czarownica! – Łobuz pogroził pięścią, ale jednocześnie cofał się krok po kroku. – Jeszcze się policzymy!

Po trzecim, najmocniejszym uderzeniu ziemia zadrżała wyraźnie. Gdzieniegdzie wystrzeliły wysoko w górę kostki brukowe, łomocząc głośno przy upadku. Kiedy zaczęły się sypać kawałki gzymsu, dryblas nie wytrzymał nerwowo. Odwrócił się na pięcie, dopadł bramy i zniknął w mroku sieni, zatrzaskując za sobą drzwi.

Łukasz zamknął oczy. Podwórko wypełniła przenikliwa cisza; dopiero po dłuższej chwili załopotały skrzydła powracających gołębi.

* * *

W domu rodzinnym sprawa obiadu przedstawiała się prosto: mama przynosiła go z kuchni, stawiała na stole, a potem odbierała puste talerze. Wszelkie procesy, które zachodziły przed i po, nigdy Łukasza nie interesowały; z takim podejściem do spraw kulinarnych nie różnił się niczym od większości chłopców w jego wieku. Ale tutaj, u ekscentrycznej gospodyni, nawet najprostsze dziedziny życia nabierały wagi niezwykłego przedsięwzięcia. Ponieważ kuchnia była właściwie częścią pokoju, wszystkie wstępne czynności odbywały się na jego oczach, od rozpalenia pod płytą począwszy. Siedział w ogromnym pluszowym fotelu, słuchając trzaskania ognia i postukiwania garnków. Szybko się przekonał, że zabijanie czasu bez telewizora wcale nie jest takie proste. Wytrzymał kwadrans, potem się poddał.

– Może cioci w czymś pomóc? – zapytał bez przekonania.

– Jeśli nie masz nic ważniejszego do roboty… –Podstawiła pod kran duży aluminiowy garnek. – Na początek obierz ziemniaki.

Pożałował bardzo szybko niewczesnych zapędów. Od czasu zeszłorocznego obozu harcerskiego, kiedy przeszedł twardą szkołę życia, unikał sumiennie tego niewdzięcznego zajęcia. Nienawidził go niemal równie mocno jak rytualnego trzepania dywanów przed każdymi świętami. Cóż… było już za późno, żeby się wycofać. Posłusznie usiadł na małym drewnianym zydelku między koszem pełnym ziemniaków a garnkiem z wodą. Sprawdził na nodze stołka ostrość noża, westchnął cierpiętniczo i zabrał się do pracy.

Już pierwsza przerośnięta bulwa obnażyła jego brak wprawy. Obciosał ją z grubsza w kształt nieforemnego wieloboku, powykrawał co większe czarne oka i cisnął do garnka.

Plusk!

Ciotka lekkim uniesieniem brwi wyraziła zdumienie dla tej nowatorskiej techniki, ale powstrzymała się od komentarza.

– Posiekam cielęcinkę.

Wyjęła z szuflady gigantyczny rzeźnicki nóż, którym z pewnością można by urżnąć byczy łeb, i rzuciła na deskę do krojenia płat mięsa. Łukasz obserwował te manewry nie bez niepokoju, ale kiedy upewnił się, że staruszka nie chce zrobić krzywdy sobie ani jemu, wrócił do wystrugiwania grubych na palec obierków.

– Przepraszam – odezwała się ciotka po długim milczeniu, nie podnosząc wzroku.

– Za co? – Nie zrozumiał, plusnął kolejnym ziemniakiem.

– Za to, co spotkało cię na podwórku.

– Przecież to nie wina cioci.

– Powinnam była przewidzieć, że chłopaczyska nie dadzą ci spokoju. Ojciec powierzył cię mojej opiece.

– Nie ma o czym mówić. Dresiarzy można spotkać wszędzie.

– Kogo? – zainteresowała się.

– No… Chuliganów.

– Na naszym podwórku nigdy wcześniej to się nie zdarzało. – Łukasz nie mógł pozbyć się wrażenia, że kilka następnych uderzeń ostrza spadło z większą siłą. – Pewnie, że ludzie nie są aniołami, ale żeby dzieci rabowały dzieci, i to w biały dzień, pod oknami sąsiadów? – Pokręciła głową. – Może to i prawda, że za długo żyję…

– Co ciocia mówi! Tamten koleś to zwyczajny kretyn, nie trzeba się nim przejmować.

– Ma na imię Irek i nie jest kretynem. – Nóż na kilka sekund zawisł w powietrzu. – Jeszcze dwa lata temu był miłym chłopcem, bardzo dobrym uczniem.

Łukasz parsknął lekceważąco; nie spodobało mu się, że ciotka wyraża się w ten sposób o kimś, kto przyłożył mu w żołądek.

– I co mu się stało? – zadrwił rozdrażniony. – Zaczął słuchać diabełka zamiast aniołka?

– Nie. Umarła mu matka, a ojciec się rozpił. Od tego czasu przychodzi do domu tylko nocować, a i to nie zawsze.

Łukasz od razu pomyślał o swojej mamie, o jej bladej twarzy na tle szpitalnej poduszki. Zrobiło mu się wstyd.

– W porządku, nie każdy ma lekkie życie. Ale to przecież jeszcze nie powód, żeby zostawać bandytą.

– Oczywiście. Właśnie dlatego nie przestaniesz chodzić przez podwórko. Oni muszą zrozumieć, że siłą można zastraszyć bardzo wielu, ale nie wszystkich.

Poprawił się na zydelku. Już od jakiegoś czasu zbierał się na odwagę, żeby poruszyć najbardziej drażliwy punkt podwórkowych wydarzeń, teraz chyba nadszedł właściwy moment.

– Jeśli ktoś czuje się teraz zastraszony, to chyba raczej oni – zagaił sprytnie.

– Bo też tacy z nich bohaterowie, co to potrafią tylko napadać we czterech na jednego. Wystarczy pogrozić im kijem, żeby nabrali rozumu.

– Nie, ciociu. – Odłożył obrany do połowy ziemniak, zdecydowany wyjaśnić do końca tę kwestię. – Dresiarze nie uciekają tak łatwo przed starszymi paniami.

– Co masz na myśli? – Spojrzała bystro.

– Sam nie wiem… Działy się dziwne rzeczy.

– Na przykład jakie?

– Uciekły gołębie.

– Nie da się ukryć, że narobiłam trochę hałasu.

– Spadła doniczka.

– Nie zauważyłam. Pewnie to wiatr.

– Zatrzęsły się mury! – Podskoczył, przewracając stołek. – Fruwały kamienie!

Gospodyni starannie wytarła dłonie w ścierkę, podeszła do chłopca i z przepraszającym uśmiechem pogładziła go po policzku.

– Widzę, że przeżyłeś to wszystko mocniej, niż sądziłam. Obiecuję, że po raz drugi nie narażę cię na takie przykrości.

– Ciocia nie odpowiedziała na moje pytanie!

– Nie przejmuj się tym, co zaszło. W zdenerwowaniu czasem widzi się i słyszy rzeczy, których nie ma. Pamiętam, jak kiedyś, za okupacji…

Nie pozwolił jej skończyć; rzucił nóż i wybiegł na korytarz. Był wściekły, zawiedziony i bardzo samotny. Potrzebował jakiejś kryjówki, żeby trochę ochłonąć. Bez zastanowienia otworzył drzwi na strych.

Było tu przestronnie i chłodnawo, pachniało starym drewnem i kurzem. Ukośne smugi światła padające z małych okienek w dachu wydobywały z mroku fragmenty podłogi, czarne krokwie, zarysy poupychanych po kątach rupieci. Na sznurach rozpiętych między grubymi słupami suszyło się pranie.

Nerwowo zatarł dłonie. Nie chciał przyznać sam przed sobą, że obleciał go strach. Znał dotąd podobne miejsca jedynie z kiepskich gier, w których roiło się od duchów, żywych szkieletów i oszalałych mumii w powiewających bandażach. W zasadzie uważał się za racjonalistę, nie wierzył w takie rzeczy, ale… Ostatecznie otarcie się w mroku o nagi szczurzy ogon też na pewno nie należy do przyjemności.

Chciał wycofać się po cichu, gdy nagle złowił kątem oka coś, co przykuło go do miejsca. Musiał spojrzeć w tamtą stronę jak w złym śnie, kiedy nie można przerwać fatalnego biegu wydarzeń. Spomiędzy krokwi, gdzie zalegał cień, przyglądało mu się badawczo dwoje nieruchomych ślepi.

Zanim zdążył krzyknąć, zemdleć albo umrzeć ze strachu, po drugiej stronie korytarza skrzypnęły drzwi. Ślepia zgasły natychmiast.

– Lepiej nie wchodzić tam bez światła. – Zza framugi wychyliła się zatroskana twarz ciotki. – Łatwo potknąć się w ciemności o belkę.

Po skrzypiącej czeluści strychu pokój na poddaszu wydał się Łukaszowi prawie przytulny. Garnek z ziemniakami bulgotał już na blasze, stół przykryty był białym obrusem. Słońce świeciło wprost w okno, pobłyskując na spękanej politurze szafy. Łatwo było uwierzyć, że wszystkie niepokojące wydarzenia tego dnia są tylko wytworem rozgorączkowanej wyobraźni.

– Czy na strychu… bywają czasem sąsiedzi? – Łukasz usiadł przy stole i z namysłem zaplótł dłonie.

– Od lat nikt tam nie zagląda. Starość nie radość, schody dla wielu są zbyt strome.

– A dzieciaki z innych kamienic?

– Niemożliwe. Boją się.

– Czego? – drgnął.

Ciotka odwróciła się do pieca, jakby pożałowała, że zdradziła zbyt wiele. Przez chwilę głośno przesuwała fajerki, potem odezwała się jakoś oschle:

– Musisz przyzwyczaić się do tego, że ludzie raczej omijają mnie z daleka. Jak pewnie zauważyłeś, jestem trochę… hm… inna. – Dźgnęła pogrzebaczem w palenisko, aż poleciały iskry. – A ludzie nie lubią inności, zwłaszcza wtedy, gdy jej nie rozumieją.

Chłopak kiwał w roztargnieniu głową, ale myślami wciąż jeszcze błądził między belkami pod spadzistym dachem strychu.

– Ja naprawdę coś tam widziałem – mruknął. – Chyba oczy.

– Ach, o to chodzi! – Nieoczekiwanie roześmiała się swobodnie. – To musiał być Alchemik. Zawsze zostawiam mu niedomknięte drzwi na strych, żeby mógł łapać myszy.

Takie wyjaśnienie wcale nie sprawiło, że Łukasz poczuł się lepiej. Od początku zaszeregował czarnego kocura do najbardziej antypatycznych stworzeń, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia.

– On mnie nie lubi. Patrzy na mnie właśnie tak jak na dużą mysz.

– Nie czuj się pokrzywdzony, bo Alchemik nie lubi nikogo. Niekiedy nawet ja mam wrażenie, że ledwie mnie toleruje. Ale nie trap się tym, on po prostu potrzebuje czasu, żeby się do ciebie przyzwyczaić. Zapewne nigdy się nie zaprzyjaźnicie, ale w końcu przestanie zwracać na ciebie uwagę, a w jego wypadku to już bardzo wiele. Nas dwojga zresztą też to dotyczy.

– Mamy przestać zwracać na siebie uwagę? –Otworzył ze zdumienia usta.

– Ależ nie! My także potrzebujemy czasu, żeby się lepiej poznać. – Na chwilę zniknęła w kłębach pary, odcedzając ziemniaki. – Na jutro zaplanowałam wycieczkę w góry. Nic tak nie zbliża ludzi jak wspólny marsz.

Łukasz wcale nie podzielał tego poglądu, ale dla dobra sprawy nie afiszował się z tym. Na razie ciotka pozostawała jedynym pewnym sojusznikiem w tej dziwnej kamienicy, gdzie wszystko wydawało się możliwe. Nie powinien jej do siebie zniechęcać.

– Jak sobie życzysz, ciociu. – Obiadowe zapachy wzmogły głód. – Kiedy jemy?

– Za chwilę. Dziś piątek, będą ziemniaczki z kwaśnym mlekiem.

– Jak to? A cielęcina?

– Dla ptaszków. – Podeszła do okna, niosąc oburącz tacę z posiekanym mięsem. – Pozwolisz, że najpierw je nakarmię. To ich pora.

Pod oknem był blaszany okap chroniący balkon poniżej. Zrzuciła wszystko na daszek i cofnęła się o krok. Ogromny czarny kruk niemal natychmiast sfrunął na parapet. Przekrzywił łebek w taki sposób, żeby jednym okiem patrzeć na mięso, a drugim zaglądać do pokoju. Oględziny chyba wypadły zadowalająco, bo nagle wydał z siebie nieprzyjemny, ochrypły skrzek, a wtedy z łopotem skrzydeł daszek obsiadły następne ptaszyska. Wysuwając do góry rozwarte dzioby, łapczywie łykały kawałek po kawałku; wybuchały krótkie spory o najtłustsze kąski.

– Czyż nie są urocze? – rozczuliła się ciotka.

* * *

Łukaszowi w tej wycieczce nie podobało się nic, i to od samego początku. Przede wszystkim: godzina szósta, o której ciotka zaplanowała pobudkę, w jego subiektywnym podziale doby mieściła się gdzieś blisko środka nocy, a wakacje stworzono przecież między innymi po to, żeby porządnie się wysypiać. Z największym trudem wygrzebał się spod pierzyny i nieprzytomny zasiadł do śniadania.

– Może ciocia wybrałaby się dzisiaj beze mnie? – Apatycznie dziabnął łyżeczką w jajko na miękko. – Coś boli mnie głowa…

– Jeśli będziesz kisić się w domu, to na pewno nie przestanie.

– Nawet nie znamy prognozy pogody.

– W moim wieku ma się całą meteorologię w kościach. Będzie ładnie, zapewniam.

– Przecież nie mogę iść w tenisówkach!

– Zaraz coś ci wybierzemy… – Zanurkowała w mrok starej szafy i po chwili wyłoniła się stamtąd z parą butów na grubej podeszwie. – Nie są wprawdzie nowe, ale porządnie utrzymane. To prawdziwa świńska skóra, nie te dzisiejsze syntetyki. Napastujemy i możesz śmiało ruszać w świat.

Pozostawał jeszcze cień nadziei, że buty okażą się za duże lub za ciasne, ale na nieszczęście pasowały jak ulał. Łukasz z rezygnacją dociągnął sznurówki, przeszedł się na próbę do okna i z powrotem.

– Na pewno mnie obetrą – burknął – ale to nawet dobrze się składa. Może kiedy już będę miał całe stopy we krwi, ciocia wreszcie mi uwierzy, że nie urodziłem się na włóczykija.

– Zobaczymy. Mogę się założyć, że jeszcze zmienisz zdanie.

Przejechali kilka przystanków pustym o tej porze autobusem przez ciche miasteczko, ospale budzące się do codziennej krzątaniny. Bardzo szybko poznikały kamienice, zastąpiły je małe domki ukryte pośród sadów i ogrodów; z rzadka mijali stare drewniane chaty o zapadniętych dachach. Chodniki zamieniły się w żwirowe pobocza, po obu stronach drogi rozłożyły się pastwiska i obsiane pola; potem wjechali w las. Łukasz liczył na krótką drzemkę, ale ledwie ukołysał go szum silnika, byli na miejscu.

– Odetchnij pełną piersią, kawalerze. – Ciotka z szelestem spódnic spłynęła z wysokiego stopnia autobusu. – Nie ma lepszego lekarstwa na troski niż leśne powietrze o poranku.

– Nie mam żadnych trosk! – Nie powściągnął w porę irytacji.

– Czyżby? – Staruszka spojrzała na niego z ukosa. – Nie wyglądasz mi na kogoś, kogo rozpiera radość życia.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła naprzód kamienistą ścieżką pnącą się łagodnie pośród paproci i kolczastych krzewów.

Przez długi czas wędrowali w milczeniu. Łukasz uświadomił sobie ze zdziwieniem, że wcale mu to nie przeszkadza. Cisza w towarzystwie ciotki nie ciążyła mu, nie poczuwał się do obowiązku podtrzymywania rozmowy o niczym. Rychło odkrył, że taki nieśpieszny marsz, kiedy słoneczko łagodnie przeziera przez liście, naprawdę sprzyja uspokojeniu wzburzonych myśli. Rozłąka z rodzicami, obawa przed podwórkowym gangiem, a także wszystkie inne mniejsze i większe strachy, do których nie przyznawał się nawet sam przed sobą, przestały mu nagle dokuczać, jakby na górskich dróżkach straciły moc.

Ostatecznie – rozważał – nie jest tak źle. Mógł przecież trafić o wiele gorzej. Część rodziny taty mieszkała na wsi, gdzie gości zmuszano do dojenia krów, skubania pierza i asystowania przy narodzinach prosiąt, nazywając to wszystko agroturystyką. Albo chrzestna mamy, która prowadziła dom na wysoki połysk: dwa razy w tygodniu myła okna, codziennie odkurzała, a po błyszczącym parkiecie kazała chodzić w specjalnych filcowych kapciach jak w muzeum. Brr!

Doszedł do wniosku, że u ciotki Wandy jest całkiem znośnie. Prawda, staruszka ma swoje dziwactwa, czasem bywa trochę niesamowita, ale w gruncie rzeczy to dosyć sympatyczna osoba. Jakoś trzeba przecierpieć te dwa tygodnie, odbębnić obowiązkowe punkty programu – wypady na łono przyrody, wspomnienia prehistorycznej młodości i nieprzyjazne spojrzenia czarnego kocura – a potem wszystko wróci do normy.

Już kwadrans później Łukasz diametralnie zmienił poglądy. Marsz przestał przypominać przechadzkę po miejskim parku. Ścieżkę, dotąd wygodną i szeroką, coraz częściej rozrywały potężne korzenie, tarasowały głazy i osypiska kamieni. Pięła się coraz bardziej stromo, uciekała na boki niespodziewanymi zakosami, czasem niemal ginęła w zaroślach. Podejście stało się udręką, każdy krok wymagał specjalnej mobilizacji. Nie było już mowy o rozkoszowaniu się rześkim powietrzem, kojącym szumem lasu i błękitem nieba. Po plecach spływał pot, w skroniach dudniła krew.

– Czy aby… na pewno… nie zboczyliśmy… ze szlaku? – zapytał, przedzielając słowa zziajanym oddechem.

Ciotka odwróciła się, wsparta na kiju. Przez chwilę wyglądała na nieco zdezorientowaną, jakby wyrwano ją z głębokiego zamyślenia.

– O co chodzi, kawalerze?

Zauważył ze wstydem, że nawet się nie zasapała. Bardzo chciał usiąść, ale żeby ratować resztki godności, oparł się tylko plecami o pień.

– Idziemy już dosyć długo. Trochę zgłodniałem i w ogóle… – Podniósł wzrok, symulując zainteresowanie ptaszkiem ćwierkającym w listowiu. – Co ciocia powie na krótki odpoczynek?

– Za tamtym zakrętem bije cudowne źródełko. Wytrzymasz?

Zamiast odpowiedzi tylko lekceważąco wzruszył ramionami.

To było pięć nieprawdopodobnie długich minut, jak końcówka meczu z Anglią na Wembley w siedemdziesiątym trzecim. Łukasz co parę kroków upadał na duchu, ale boleśnie zraniona duma nie pozwoliła mu się poddać. Cienisty zakręt ścieżki zdawał się nieosiągalny jak linia horyzontu. Słońce już nie mrugało figlarnie zza gałęzi, ale bezlitośnie paliło prosto w kark. Kamienie usuwały się spod stóp, drzewa złośliwie podstawiały korzenie, nawet ptaki jakby przestały śpiewać, tylko chichotały urągliwie.

– To tutaj. – Głos ciotki zabrzmiał w uszach wyczerpanego chłopca jak objawienie anielskie. – Jak ci się podoba?

Zamiast wyrazić zachwyt, bez słowa zwalił się na trawę. Dopiero po pewnym czasie, kiedy już uwierzył, że przetrwał najgorsze, rozejrzał się wokół przytomniej.

Pochyła łączka, oddzielona od ścieżki pasem zarośli, obrastała bezdrzewny, nasłoneczniony skrawek zbocza. Małe muszki bzyczały koło uszu, skrajem cienia przemknęła wiewiórka. Pluskała rozmigotana strużka wody – w górze, spod skały podobnej do nadkruszonego zęba trzonowego olbrzyma, tryskało małe źródełko.

– Pić! – Łukasz zbliżył się tam na kolanach; nabrał w złączone dłonie zimnej wody, a gdy zanurzył wyschnięte wargi, przekroczył bramy raju.

– Nie tak łapczywie! Jesteś zgrzany, mógłbyś się pochorować. – Ciotka sięgnęła do wojskowego chlebaka po kanapki. – Pora na drugie śniadanie. Jak spisują się buty?

Dopiero teraz, gdy stopy odpoczywały po wysiłku, poczuł piekący ból na obu piętach. Usiadł na małym wzgórku, ostrożnie zzuł buty; w miejscach otarć skarpetki przyschły do skóry. Z westchnieniem głębokiej ulgi zanurzył stopy w rwącym potoczku.

– Ach, jak dobrze…

– A co, warto było się pomęczyć? – Ciotka zrzuciła trzewiczki i także zanurzyła kościste nogi. – Ale nie po to cię tu przyprowadziłam. Chcę, żebyś poznał mojego męża.

– Męża? Myślałem, że… – Zrobił pauzę, żeby jak najstaranniej dobrać słowa. – Mówiła ciocia, że umarł dawno temu.

– A umarł, umarł. Czy uważasz, że ze zmarłymi nie warto zawierać znajomości?

– W zasadzie… – Znowu musiał przerwać, głos zaczynał mu nieprzyjemnie drżeć. – Nie uznaję żadnego tam wywoływania duchów, jeśli to ciocia ma na myśli.

– Skądże! Życzę sobie tylko, żebyś wiedział, że mój świętej pamięci małżonek był bardzo dobrym człowiekiem. Jego czuła miłość pozostała przy mnie przez te wszystkie lata, aż do dzisiaj. Zawsze, kiedy jest mi smutno albo kiedy potrzebuję pomocy, zwierzam mu się ze wszystkiego. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby mnie nie wysłuchał. Pamiętaj: gdybyś kiedykolwiek wpadł w kłopoty, masz w nim przyjaciela. Jesteście rodziną!

Łukasz zdawał sobie sprawę, że ludzie w podeszłym wieku miewają specyficzny stosunek do życia pozagrobowego. Ucieszył się nawet, że ciotka Wanda nie różni się pod tym względem od innych staruszek. Niepokoiło go coś innego; zrodziło się w nim niejasne podejrzenie, które wymagało natychmiastowej weryfikacji.

– Gdzie jest jego grób?

– Siedzisz na nim, kawalerze.

Poderwał się, jakby nagle odkrył pod sobą mrowisko.

Podłużny kopczyk ziemi obrośnięty trawą skrywał się częściowo w cieniu zarośli, dlatego Łukasz nie od razu dostrzegł brzozowy krzyż, kilka wypalonych zniczy i wiązkę przywiędłych kwiatów.

– Przepraszam… – bąknął.

– Ależ on na pewno się nie pogniewa. Zawsze był bardzo gościnny, więc teraz też chętnie usłużył ci najwygodniejszym miejscem.

– Dlaczego nie leży na cmentarzu? – Przytomnie skierował rozmowę na bezpieczniejsze tory.

– W tamtych czasach polegli rzadko trafiali do rodzinnych kwater. Mój mąż dowodził oddziałem, który walczył do ostatka, najpierw z Niemcami, potem z bolszewikami. Dziesięć długich lat. Właśnie tutaj, na tym stoku, wpadli w zasadzkę. Mąż zginął, osłaniając odwrót. Koledzy, zanim oddział poszedł w rozsypkę, zdołali go jeszcze pochować w płytkim grobie. Dawniej bałam się nawet stawiać tu krzyż, żeby robotnicy leśni nie odkryli mogiły. Po ekshumacji nigdy już nie dowiedziałabym się, gdzie leży.

Zjedli w ciszy, każde pogrążone we własnych myślach. Łukasz nie wyzbył się do końca skrupułów – słyszał gdzieś o dawnych pogańskich obrzędach, w czasie których ucztowano na grobach – ale jakoś zdołał przełknąć kanapkę do końca. Naciągnął skarpetki na mokre stopy, obuł się i wstał, gotów do drogi.

– Chyba wrócimy? – zaproponował, odchrząkując.

– Jak na pierwszy raz, wystarczy – zgodziła się ciotka. – Pięty już w porządku?

Przy tych sprzecznych doznaniach Łukasz przeoczył fakt, że nogi przestały boleć. Uderzył na próbę obcasem w obcas – po otarciach nie pozostał nawet ślad. Podniósł na sędziwą przewodniczkę zdumiony wzrok.

– Przecież mówiłam, że to cudowne źródełko. – Uśmiechnęła się.

* * *

Widział już gdzieś tę dziewczynę o bladej twarzy, piegowatym nosie i czarnych, długich warkoczach – może na przystanku albo w oknie jednego z sąsiednich domów. Nie był pewien, czy powinien się przywitać, gdy wracając z przechadzki po parku dostrzegł ją z daleka siedzącą na schodach przed bramą kamienicy. Na wszelki wypadek uśmiechnął się do niej, ale nawet nie uniosła głowy, zajęta obserwacją uwijających się na chodniku mrówek. Minął ją bez słowa, nacisnął klamkę.

– Nie idź tam.

Odwrócił się zaskoczony. Dziewczyna niczym nie okazała, że te słowa były skierowane do niego – wciąż w skupieniu grzebała patyczkiem w szczelinie między betonowymi płytami.

– Proszę? – spytał skonfundowany.

– Oni czekają w sieni – mówiła cicho, jakby od niechcenia. – Chcą zaciągnąć cię do piwnicy i wygolić ci maszynką pasek przez środek głowy.

W lot zrozumiał niebezpieczeństwo, po plecach przeszły mu ciarki. Pierwszym odruchem była chęć ucieczki, opanował się z trudem.

– Jakoś muszę się dostać na górę… Spróbuję przez podwórko.

– Jeden stoi tam na czatach.

– Kiepska sprawa. – Rozejrzał się bezradnie. – Nawet nie mam jak zawiadomić ciotki.

Dziewczyna wstała, otrzepując sukienkę. Dopiero teraz rzuciła mu pierwsze krótkie spojrzenie.

– Chodź ze mną.

Nie wahał się ani sekundy, bez protestu pozwolił jej przejąć inicjatywę. Poprowadziła w lewo, do najbliższej bramy, dalej przez usiany niedopałkami papierosów korytarz. Klatka schodowa była jeszcze bardziej zaniedbana od tej, którą już znał. Wszystkie drzwi łuszczyły się, jakby dotknięte zakaźną chorobą, ułamki szkła w okiennych ramach pożółkły od brudu. Poręcz schodów była lepka w dotyku.

– Dokąd mnie prowadzisz? – Na półpiętrze obudziły się w nim wątpliwości.

– Ciszej! – syknęła. – Nikt nie może cię usłyszeć.

– Dlaczego?

– Mieszkam tu. Jeśli chłopcy dowiedzą się, kto ci pomógł, będę miała kłopoty.

Zrozumiał, jak wiele dla niego zaryzykowała. Zrobiło mu się wstyd. Nie zadawał już pytań, chociaż dręczyła go niepewność. Przeskakiwał stopnie schodów i liczył piętra, a serce waliło mu coraz mocniej. Kiedy dotarli na samą górę i przystanęli pod drzwiami bez tabliczki z nazwiskiem, Łukasz poczuł bardzo nieprzyjemny skurcz żołądka.

– Czy to strych?

– Tak.

– Nie chcę tam wchodzić.

– Musisz. To jedyna droga.

– Usiądę tutaj na schodach i zaczekam, aż wszystko się uspokoi.

– Będą cię szukać tak długo, aż znajdą. Są wściekli, że nasłałeś na nich wtedy tę starą wariatkę.

– Nikogo nie nasłałem! – krzyknął. – I nie nazywaj tak mojej ciotki.

Zniecierpliwionym ruchem odrzuciła warkocze na plecy. Łukasz był przekonany, że dziewczyna jest w jego wieku albo trochę młodsza, tym bardziej zaskoczyło go jej poważne, prawie dorosłe spojrzenie.

– Przestań wreszcie hałasować albo radź sobie sam. – Rozłożyła ręce. – Nie chciałam cię urazić. Wszyscy tak tutaj na nią mówią, nawet dzielnicowy i ksiądz proboszcz. – Urwała nagle, przechyliła się nad poręczą i nasłuchiwała przez chwilę ze wstrzymanym oddechem. – Już się dowiedzieli, ktoś musiał nas zauważyć. Idą tu.

Teraz Łukasz też dosłyszał tupot kroków na dole. Przełknął ślinę; drzwi na strych nie wydawały mu się już tak odstręczające.

– Prowadź! – szepnął.

– Jeszcze tylko jedna sprawa. To przejście jest moim sekretem, nikomu go dotąd nie zdradziłam. Obiecaj, że dochowasz tajemnicy.

– W porządku.

– Przysięgnij.

– Nie przesadzasz trochę z tymi formalnościami? – Zamierzał oponować, ale ponieważ kroki na schodach dudniły coraz mocniej, pragmatycznie wycofał zastrzeżenia. – Przysięgam.

– Z pięcioma palcami na sercu?

– Z pięcioma. – Klepnął otwartą dłonią w pierś. – Możemy już iść?

Ujęła go za rękę, jak młodszego brata, i pociągnęła za sobą w ciemność. Zarosłe kurzem i pajęczynami okienka przepuszczały tak niewiele światła, że Łukasz ledwie dostrzegał sylwetkę nieznajomej. Chociaż starał się stąpać ostrożnie, co chwilę hałaśliwie potrącał nogą pustą butelkę albo puszkę. Zdrętwiał ze strachu, kiedy w pobliżu rozległy się bełkotliwe złorzeczenia.

– Co to? – Mocniej ścisnął dłoń dziewczyny.

– Sąsiad. Zawsze odsypia tutaj na barłogu pijaństwo, kiedy żona nie chce otworzyć mu drzwi. – Przyśpieszyła kroku, potem zatrzymała się nagle. – Dalej, szybko! Pomóż mi to odsunąć.

Łukasz wymacał w mroku kanciasty kształt jakiegoś starego, ciężkiego biurka albo komody. Naparli oboje, mebel ustąpił z rumorem. Tajemnicza wybawicielka upadła na kolana, przez chwilę szukała czegoś po omacku; zachrobotały wyjmowane z gołego muru cegły.

– Dobra, wystarczy. – Ustąpiła mu miejsca. – Musisz się przeczołgać.

Pościg chyba zbliżał się już do ostatniego piętra. Mamroczący pijak usiłował podnieść się na nogi i zaraz upadł z łomotem. Chłopak położył się na brzuchu, zbadał rękami otwór – był mniejszy od piwnicznego okienka.

– Co tam jest?

– Strych tej starej war… Znaczy twojej ciotki. Nikt normalny nie włazi tam dobrowolnie, ale ty nie masz wyboru.

– A jeśli utknę?

– Będziesz miał najbardziej ekstrawagancką fryzurę w miasteczku.

Przełożył ramiona i głowę, posunął się dalej, ale zahaczył paskiem od spodni o jakąś nierówność. Przez chwilę szarpał się bezskutecznie, dopiero gdy dziewczyna pomogła mu się oswobodzić, przeciągnął nogi na tamtą stronę, odwrócił się i zbliżył twarz do otworu. Teraz wyraźniej usłyszał rozlegające się echem w klatce schodowej nawoływania.

– Hej! – zapytał z cicha. – Jesteś tam jeszcze?

– Jestem. Muszę powkładać cegły z powrotem, a ten rupieć przesunę innym razem. Niczego nie zauważą.

– Dziękuję. – Miał wielką ochotę jeszcze raz dotknąć jej dłoni, ale nie zdobył się na taką śmiałość.

– Zmykaj.

– Nawet nie wiem, jak masz na imię.

Pochyliła się, w otworze zamajaczyła jaśniejsza plama twarzy.

– I nie musisz wiedzieć. Nie wyobrażaj sobie za wiele, nie zrobiłam tego dla ciebie.

– Nie? – Poczuł ukłucie zawodu. – A dla kogo?

– Ten najstarszy, który rządzi chłopakami z podwórka, to Irek. Mój brat. Ma już kuratora za różne dawniejsze sprawki. Nie chcę, żeby z twojego powodu trafił do poprawczaka.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Było mu strasznie głupio i trochę przykro.

– Uważaj na siebie, kawalerze! – Pstryknęła mu przed nosem palcami.

Prawie równocześnie ze stukotem cegieł w głębi strychu trzasnęły otwarte kopniakiem drzwi.