Literatura to niebezpieczny biznes. Vani Sarca. Tom 2 - Alice Basso - ebook

Literatura to niebezpieczny biznes. Vani Sarca. Tom 2 ebook

Basso Alice

4,5

Opis

Vani Sarca, zdolna ghostwriterka o wyjątkowej osobowości, jest świeżo po rozstaniu z Riccardem. Na szczęście nowa praca na stanowisku konsultantki do spraw komunikacji i public relations w lokalnej policji skutecznie odwraca jej uwagę od złamanego serca. Do tego Enrico, jej szef, właśnie podsunął jej nowe zlecenie.

Vani musi napisać książkę kucharską, w której oprócz przepisów na tradycyjne włoskie dania znajdą się anegdotki o samej rodzinie Giay Marin, legendzie krawiectwa, którą tragicznie naznaczył los.

Niestety pojawia się kilka problemów: Vani nie cierpi gotować, kobieta, która miała znaleźć się na okładce, postanowiła przyznać się do morderstwa, o którym kilka lat temu mówiły całe Włochy, a na horyzoncie znów ukazuje się Riccardo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (37 ocen)
23
10
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jzimna2

Nie oderwiesz się od lektury

Jako zawodowa czytelniczka kryminałów, a także miłośniczka Włoch, tarzam się w serii Alice Basso jak kot w walerianie. Zachwycająco socjopatyczna główna bohaterka może robić i mówić, co zechce, przepadłam z kretesem. Pyszna książka, czekam na kolejne tomy!
50
glorianadias

Nie oderwiesz się od lektury

Vani Sarca, jakże za Panią tęskniłam! Świetnie napisana, trzyma w napięciu, wciąga, a bohaterowie mają moją sympatię od pierwszych stron. Nie zawiodłam się. Za to ogromnym zawodem jest dla mnie to, że właśnie skończyłam drugą i ostatnią część tej serii, która została wydana w Polsce. Jaka szkoda...na pewno jest dużo bardziej warta wydawania niż "hiszpańska Lisbeth Salander". Liczę na to, że w aktualnym trendzie komedii kryminalnych, wydawnictwo Kobiece (lub inne) doceni Alice Basso i jej lekkość w kreowaniu intryg i emocji, bo jestem ogromnie ciekawa co znowu przydarzy się Vani (a także komisarzowi...).
00
jr6470

Nie oderwiesz się od lektury

świetna. Również dla rodziców, którzy sądzą, że ich nastoletnie dzieci "są jakieś dziwne"
00
Kira26

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie lepszy tom niż pierwszy. Bardziej zabawny, jest więcej o pracy Vani, jest też większe skupienie na śledztwie.
00
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Jeszcze lepsza niż tom I. Bardzo czekam na kolejne tomy.
00

Popularność




Dla Antidy, która nie jest Irmą (jej umysł działa bez zarzutu, czesze włosy i znacznie lepiej się ubiera), ale podobnie jak Irma potrafi opowiadać w sposób

Prolog

Dowiedziałam się, że ciężar właściwy papieru wynosi około 10 000 N/m3.

Trochę więcej niż popiół i wosk pszczeli. Nieco mniej niż mleko, znacznie mniej niż sól czy talk. Mniej więcej tyle co lód. Trochę więcej niż toluen, czymkolwiek to coś jest (Wikipedia mówi, że to węglowodór aromatyczny, więc chyba rzeczywiście nie może być aż tak ciężki).

Wygląda na to, że właściwie – właściwie – papier jest stosunkowo lekki.

A teraz powiedzcie mi, czy to nie są jakieś bzdury.

Wszyscy zgadzamy się już z Einsteinem, że czas jest względny, i powtarzamy bon mocik: „Posiedź godzinę z ładną dziewczyną, a będzie ci się wydawało, że to minuta. Posiedź minutę na fajerkach piecyka, a będzie ci się wydawało, że to godzina”. Przyzwyczailiśmy się do rozprawiania na temat subiektywności postrzegania czasu. Ale co powiedzieć o subiektywności postrzegania ciężaru? Przeprowadzka: wynosiliście kiedyś pudło z książkami z akademika, do którego już nigdy nie wrócicie? Egzamin: przestudiowaliście kiedykolwiek pięćset sześćdziesiąt stron Wielkiego podręcznika historii międzynarodowej dyplomacji od początku epoki nowożytnej do końca zimnej wojny? Korespondencja: zabraliście kiedyś z poduszki osiemdziesiąt gramów listu pożegnalnego? Papier waży. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek miał z nim do czynienia. Kwestia ciężaru właściwego może odnosić się także do papieru czystego i niezapisanego, ale rzecz w tym, że papier ma tę jedyną w swoim rodzaju cechę, jakąś chemiczno-emocjonalną reaktywność, że gdy tylko coś na nim napiszemy, jego ciężar się zmienia, i tak czterysta dziewięćdziesiąt stron Chartów Morrigan Pata O’Shea staje się pękiem stokrotek, a sto trzydzieści stron Myszy i ludzi Steinbecka głazem, który nie pozwala ci stanąć na nogi przez pół dnia po tym, jak skończyłeś.

Papier waży.

Tak myślę, patrząc na swoją biblioteczkę, jakbym widziała ją po raz pierwszy, i nie mogę pojąć, jak to możliwe, że jeszcze nie zapadła się z trzaskiem.

Podchodzę do drabiny i wspinam się na ostatni stopień.

Problem jest poważniejszy, niż myślałam. Półki są tak przeładowane, że częściowo odczepiły się od tylnej ściany: szczelina ma już dobrze ponad centymetr. Płyty CD trzymam na samej górze. Piętrzą się w trzech rzędach jeden za drugim, bo miejsca na niższych półkach zajmują książki – ściskają się na baczność w dwóch rzędach przygniatanych dodatkową poprzeczną warstwą. Jeśli ich ułożeniu towarzyszyła kiedyś jakaś logika, to zatraciła się dawno temu. Potrzebuję większej biblioteczki. Potrzebuję większego mieszkania. Potrzebuję wyższej pensji. No okej, to ostatnie właśnie udało mi się wydobyć od szefa, ale co z tego: z osobistego punktu widzenia ja zawsze potrzebuję wyższej pensji. A to, co mnie teraz spotyka, dzieje się chyba już po raz dziesiąty: próbuję wyciągnąć płytę, popycham ją bezwiednie w tył regału, a ta suka ześlizguje się przez durną szczelinę, by utknąć za książkami na półce poniżej.

Macam dłonią za tomiszczami.

Powinnam w końcu odkurzyć. Zdaje się, że mówię to sobie od 2006 roku.

Pod palcami o pomalowanych na fioletowo paznokciach nie wyczuwam śladu opakowania płyty. Do bani. Będę musiała wyciągnąć książki, żeby ją wygrzebać.

Zaczynam od złożenia na biurku małego zestawu klasyków: Pustelnia parmeńska, Wilk stepowy, Idiota. Patrzcie, kogo tu mamy. Efekt magdalenki: przez chwilę znów mam piętnaście lat, jest poniedziałek rano, a ja idę do szkoły, po tym jak nie spałam całą noc, żeby skończyć lekturę. Boże, tamten dzień, tamten gówniany nastrój. Ale może pamięć mnie zawodzi, bo właściwie nie jestem pewna, czy spędziłam choć minutę mojego piętnastego roku życia bez tego gównianego nastroju.

Jakby teraz było inaczej.

Ciężar właściwy Idioty: 1000 N/m3. Za słowo.

Na starym Fiodorze ląduje Historia wojskowa w dwudziestu ruchach, Wydawnictwo Erika, Turyn 2006. Emerytowany oficer armii włoskiej, pragnąc naśladować Sun Zi i von Clausewitza, opowiada o dwudziestu największych bitwach historii z perspektywy taktyki, strategii i ewolucji wojennego instrumentarium. Formacja testudo pod Wejami, zaskoczenie pod Askalonem, miotacze płomieni pod Verdun. Fajne, prawda? Ależ oczywiście, tyle że na papierze. (W nawiasie: kto, do cholery, ukuł to wyrażenie „na papierze”, aby oznaczało: w teorii, na poziomie projektu, w zamiarach? To absurdalne. Jakby tylko takie rzeczy mogły się znaleźć na papierze: teoria, projekt, zamiar. No proszę was! Przeżyłam więcej przygód rozpoczętych i zakończonych w książkach niż w prawdziwym życiu. Jeśli już, to prawdziwe życie wciąż unosi się w powietrzu i tylko raz na jakiś eon gdzieś ląduje. To właśnie w tym „prawdziwym” życiu osnowa i wątek najczęściej pozostawiają wiele do życzenia: w książkach, przynajmniej tych dobrych, wszystko ma swoje zwieńczenie i sens. Jakaż to ulga. Ale wróćmy do rzeczy). W teorii więc tak: projekt Historia wojskowa w dwudziestu ruchach też byłby fajny. W praktyce wyglądało to następująco. Faza pierwsza: kiepsko opłacana ghostwriterka przewija dwanaście godzin taśm nagranych przez zgrzybiałego militarystę, który powinien używać więcej kleju do protez oraz marnuje połowę czasu na opiewanie kultury koszarowej. Faza druga: kiepsko opłacana ghostwriterka próbuje wejść do głowy zgrzybiałego militarysty, tak jak to robi z każdym autorem, dla którego pracuje, czyli stara się napisać mu książkę w stylu odzwierciedlającym jego osobowość i odkrywa, że w jego głowie jest przestronnie i wygodnie, ponieważ pomijając militarystyczne tyrady, jest ona całkowicie pusta. Faza trzecia: kiepsko opłacana ghostwriterka spędza dwa tygodnie w bibliotekach i internecie, próbując zgromadzić specjalistyczną wiedzę potrzebną do uzupełnienia gawęd tej wyleniałej sowy i nadania książce minimum merytorycznej godności, której brakuje jej oficjalnemu autorowi. Wiem to, bo ja jestem tą kiepsko opłacaną ghostwriterką. Nawiasem mówiąc, wszystko to działo się w 2006 roku, teraz jest prawie dziesięć lat później, a ja nadal jestem kiepsko opłacaną ghostwriterką. Przynajmniej w moim odczuciu.

Odczuwany ciężar właściwy Historii wojskowej w dwudziestu ruchach: 111 000 N/m3. Tyle co ołów.

Odczuwany ciężar gatunkowy zawodu ghostwritera: czasami nawet 1 000 000 N/m3.

Zdejmuję kieszonkowe wydanie Elmore’a Leonarda. (Ciężar właściwy: trochę więcej niż Lansdale, trochę mniej niż Ellroy).

Jeszcze jedno kieszonkowe wydanie, tym razem Lansdale.

Ręka do kwiatów. Mały poradnik ogrodnictwa na małych miejskich balkonach, który napisałam dla pewnego botanika w 2011 roku. (1500 N/m3, jak drewno balsy: tak lekkie, że nie wiadomo, co z nim zrobić). Od tego czasu na papierze (ha, ha, ha) powinnam się nauczyć do perfekcji nawet tego, jak wyhodować baobab w salonie. W praktyce jedyną rzeczą, jakiej kiedykolwiek pozwoliłam rosnąć w moim domu, są sterty brudnego prania i nieco organizmów symbiotycznych w lodówce.

Menu restauracji chińskiej Jedwabny Smok, dostawa do domu, również w niedziele. A więc tu się zawieruszyło. Zostawię na wierzchu, może się przydać.

Pollyanna. Serio? Badam ją jak obcy artefakt. Czy ja naprawdę mam w bibliotece egzemplarz Pollyanny? Jezu. Najbardziej mnie zadziwia, że teraz, kiedy go trzymam, nie dezintegruje się jak po zetknięciu z antymaterią. Ach, oczywiście, już pamiętam. Musiałam go zdobyć do dokumentacji, kiedy miałam zredagować ten koszmarny pamiętnik prezenterki. Rok 2010: słynna gospodyni programu rozrywkowego dokonuje zwrotu w życiu, które najwyraźniej od lat było trwaniem w niezauważalnym na zewnątrz niezadowoleniu, i czuje się powołana do napisania (czytaj: do zlecenia tego zgadnijcie komu) książki o mocy pozytywnego myślenia. Tytuł wzruszającej opowieści-wyznania: Pollyanna 2000. Jak gra o szczęście uratowała mi życie (Wydawnictwo Erica, Turyn 2011). Kiepsko opłacana ghostwriterka otrzymuje pakiet nieskoordynowanych notatek mających posłużyć za podstawowy konspekt, a z niego dowiaduje się, że prezenterka swoje odrodzenie przypisuje pozytywnej energii, którą nauczyła się kierować w codziennym życiu. „Sekret tkwi w zakochiwaniu się każdego dnia na nowo w swojej pracy, rodzinie, małych rzeczach, które kiedyś uważałeś za oczywiste, a przede wszystkim w sobie”, prorokuje oświecona. Kiepsko opłacana ghostwriterka czyta, a raczej odszyfrowuje wspomniane notatki i odkrywa, że egzaltowana bodhisattwa faktycznie na nowo zakochała się w swojej pracy – po tym, jak znajomy producent załatwił jej program uszyty na miarę; że na nowo zakochała się we własnej rodzinie – po spotkaniu z młodym przystojnym aktorem, dla którego w końcu odważyła się odejść od męża; że na nowo pokochała małe rzeczy w życiu – do których w jej przypadku należy między innymi wypicie pierwszej kawy na ogromnym tarasie swojego rzymskiego apartamentu czy od czasu do czasu skorzystanie z luksusowej nagrody w postaci klejnotu lub egzotycznej wycieczki. Jeśli chodzi o ponowne zakochanie się w sobie, nie ma potrzeby wertowania notatek: na tylną okładkę wybrano fotografię, na której autorka wygląda olśniewająco, co z pewnością zawdzięcza na nowo odnalezionemu szczęściu, ale także poważnemu liftingowi twarzy i liposukcji wykonanych przez innego drogiego przyjaciela, chirurga estetycznego. Proszę o rozmowę Enrica, mojego szefa, naczelnego. Nie mogę rozmawiać z prezenterką, bo on nie lubi, gdy mam bezpośredni kontakt z autorami, ale z nim oczywiście mogę. Zwracam mu uwagę, że zmusza mnie do napisania kpiny z ludzi. Nie żebym nie miała tego głęboko gdzieś, bo i tak mi płaci, ale niech potem nie przychodzi i nie mówi mi, że go nie ostrzegałam. Enrico stwierdza, że musi się nad tym zastanowić, i rzeczywiście zastanawia się przez dziesięć sekund, po czym decyduje, że potrzeba identyfikacji i nadziei przeciętnego czytelnika jest mniej ważna niż to, że autorka szpikuje książkę nazwiskami sławnych ludzi i przyjaciół ze śmietanki towarzyskiej. Książka wychodzi. Żal.

Ciężar właściwy Pollyanny 2000: prawie 187 000 N/m3, tyle samo co uranu, i jeśli chcecie znać moje zdanie, jest równie niebezpieczna.

Gdyby choć dobrze mi zapłacono.

Carmilla. Miałam chłopaka, który nazywał mnie właśnie imieniem tytułowej bohaterki powieści gotyckiej. Nie udało się. Znaczy z chłopakiem, bo Carmilla doskonale do mnie pasowała. Zanim pojawiła się Lisbeth Salander, ma się rozumieć.

Peanuts. Zbiór, w którym Snoopy pisze.

Egzemplarz wydania kolekcjonerskiego powieści Prostsza od gitarowej struny. Nie chcę o tym mówić.

Wydaje mi się, że w końcu dostrzegam róg mojej płyty, zagłębiony za półką i dwiema pozostałymi książkami.

Zdejmuję jeszcze wydanie Giorgia Scerbanenki. Mediolańczycy zabijają w soboty. Ach, mój nowy przyjaciel, inspektor Berganza, byłby ze mnie dumny. Uwielbia powieści kryminalne, uwielbia Scerbanenkę czy Fruttera i Lucentiniego, książki osadzone w wyrafinowanym środowisku przedstawicieli wyższych sfer, rysowane zbyt grubą kreską, trącące staromodnością i nieprawdopodobieństwem, a jednak, dzięki magicznemu przymierzu, jakie zawiązuje się między odważnym pisarzem a równie odważnym czytelnikiem, człowiek jest im skłonny wierzyć. „Mediolańczycy zabijają w soboty”, bo w inne dni pracują. A turyńczycy? Nie wiem. Możemy znaleźć czas na morderstwo nawet w dzień powszedni, jak sądzę, ponieważ jemy kolację wcześnie i nie mamy w zwyczaju celebrować aperitifów.

Uśmiecham się do siebie.

Oto i płyta. Za ostatnią z książek: Kobietą na niedzielę, jak na zawołanie. Płyta to Synchronicity zespołu The Police.

Z zadowoleniem wrzucam ją do odtwarzacza, zaczynając od ostatniego utworu, Murder by Numbers, bo mam taką ochotę.

Because murder is like anything you take to

It’s a habit-forming need for more and more.

You can bump off every member of your family

And anybody else you find a bore.

Doskonała, myślę, układając książki z powrotem – to znaczy wrzucając je na półkę w przypadkowej kolejności, innej niż poprzednio. Doskonała dla mnie i doskonała na dziś. The Police będzie symbolicznie idealną ścieżką dźwiękową mojego dnia.

Bo od dzisiaj jestem oficjalnie współpracownicą policji.

1

Helikopter w ogniu

Unosi się nade mną twarz mężczyzny. Jego ogromne dłonie przygniatają mnie do ziemi, nie napotykając żadnego oporu. Nie, nie dlatego, że go nie stawiam, wręcz przeciwnie. Po nim nie widać cienia wysiłku, za to mnie brakuje tchu, a pot zalewa mi oczy. Nie na tyle jednak, bym nie widziała jego twarzy. Nawet tego mi nie oszczędzono.

Wpatruje się we mnie z sadystyczną determinacją, po czym szczerzy się, zadowolony, że jestem kompletnie bezbronna.

I właśnie w tym momencie uznaję, że mam już dość.

– Okej, dobrze się bawiliśmy, dzięki, ale muszę już iść do pracy – mamroczę. Próbuję się wydostać z uścisku, lecz instruktor aikido przytrzymuje mnie jedną ręką. Ten to ma siłę. Gość jest jak płetwal błękitny. Nie mam nawet pewności, czy techniki, których próbuje mnie nauczyć, są skuteczne: kiedy facet przypominający górę Uluru przyciska cię do ziemi, to oczywiście że padasz i na nic ci się zdaje cała filozofia na temat braku równowagi ośrodków i inne bzdury spod znaku zen.

Spoglądam na sufit, z którego zwisają gołe żarówki. Ta siłownia to jeden wielki syf. Ze ścian wystają nieotynkowane betonowe kolumny. Podłogę pokrywa bladoniebieskie linoleum, bardziej zmarnowane niż niedobitki wracające z rosyjskiego frontu. No, z wyjątkiem części, w której się znajduję: bo tutaj dla odmiany mamy tatami, choć równie zużyte i brudne jak linoleum. Pragnienie, by zaraz, natychmiast znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle nie tu, jest nie do opisania.

– Serio. Muszę iść. Naczelny czeka na mnie w wydawnictwie.

Nie żeby mnie specjalnie obchodziło, że Enrico musi czekać. Mówię to ze względu na siebie. No ale skoro nie ma sensu negocjować z przygłupim bratem Hulka, zwracam się teraz do sylwetki, która spokojnie przygląda się nam spod drzwi siłowni.

– Do końca treningu pozostał jeszcze kwadrans – odpowiada z serafickim spokojem sylwetka, czyli komisarz Berganza.

– Właśnie. Dokładnie tyle czasu zajmie mi umycie się i ubranie, żebym mogła pokazać się naczelnemu i nie wyglądać jak troglodyta. – Rzucam wymowne spojrzenie na instruktora, żeby dać mu do zrozumienia, że to on jest troglodytą. Nie dociera do niego. Za to do mnie dociera kolejne przygniecenie do ziemi.

– Dobrze pani wie, co myślę.

Berganza, jak zawsze okutany w swój kultowy beżowy prochowiec, wydmuchuje kłąb dymu z kącika ust. Najzabawniejsze, że tuż za nim, na ścianie w korytarzu, wisi napis NIE PALIĆ. Wygląda na to, że komisarz otrzymuje specjalne pozwolenie na zapalenie papierosa w każdym pomieszczeniu, w którym się znajdzie. Może to jego postawa, a może to, że przypomina Humphreya Bogarta, Roberta De Niro i Dicka Tracy’ego. Razem wziętych. Kto powstrzymałby razem wziętych Humphreya Bogarta, Roberta De Niro i Dicka Tracy’ego przed zapaleniem papierosa?

Berganza wzrusza ramionami.

– Skoro jest pani konsultantką policji, może się pani zdarzyć udział w jakiejś niebezpiecznej akcji. Mam obowiązek zadbać o to, że będzie pani umiała się obronić. Już to zresztą tłumaczyłem. Nie mogę pozwolić, żeby towarzyszyła mi pani w niebezpiecznym otoczeniu i pozostawała całkowicie bezbronna. Byłoby to ryzyko dla pani i przeszkoda dla mnie i moich ludzi, którzy musieliby dodatkowo panią niańczyć. Oczywiście gdyby umiała pani strzelać, rozwiązaniem byłoby pozwolenie na broń, no ale w obecnej sytuacji dopilnowanie, by wzięła pani udział przynajmniej w kursie technik samoobrony, to minimum, do którego jestem zobowiązany.

– Wiem – mówię. Oczywiście, że wiem. Tę śpiewkę powtarza mi za każdym razem, kiedy przychodzi sprawdzić, czy pojawiłam się na zajęciach aikido, co dzieje się w zasadzie zawsze, kiedy mam zajęcia aikido.

Ma rację, że mi nie ufa. Bo ja nienawidzę aikido. Gdybym nie wiedziała, że Berganza mnie pilnuje, nie poszłabym tam za nic w świecie. Wybrałam akurat tę dyscyplinę, ponieważ wydała mi się najmniej zła ze wszystkich złych, które znalazłam w ofercie zakontraktowanej przez policję siłowni, a także dlatego, że godziny zajęć były najdogodniejsze. Ale nienawidzę aikido, i to z wielu powodów. Przede wszystkim nienawidzę go, ponieważ jest to sztuka walki dla mięczaków: wszystko o wykorzystywaniu siły przeciwnika, filozofia właściwego zwycięstwa i tak dalej. Fałsz, nuda i obłuda. W praktyce jednak nienawidzę go dokładnie z przeciwnego powodu, a mianowicie dlatego, że jest zbyt brutalne. Zbyt brutalne moim kosztem. „Zanim nauczysz się atakować, musisz nauczyć się upadać”, powiedział mi na pierwszym treningu przypisany do mnie Goliat: od tamtej pory bez przerwy leżę. Wygląda na to, że ten sfrustrowany kolos uważa, że odciskanie kształtu mojego kręgosłupa na tatami przez trzy pełne godziny w tygodniu jest niezbędne dla utrzymania poczucia własnej wartości. Jego poczucia, ma się rozumieć.

Ale najbardziej wkurza mnie ta cała sprawa ze strzelaniem.

No bo tak.

Mam trzydzieści cztery lata. Od prawie dwudziestu ubieram się tak, jakbym w pożarze mieszkania straciła wszystko z wyjątkiem kostiumów na Halloween. Noszę taki makijaż, że nawet Theda Bara w roli Kleopatry uznałaby go za niepokojący. Czeszę się jak mokry sen punka (albo prościej, jak ktoś, kto sam sobie ścina włosy w łazience). Nawet teraz, kiedy leżę spocona na tatami, mam na sobie czarne legginsy, czarną koszulkę z logiem The Clash i również czarną opaskę frotté, mającą trzymać włosy z dala od oczu. Włosy akurat są blond, ponieważ Matka Natura jest zapracowaną panią i czasami coś jej się wymknie spod kontroli. Ale proszę bardzo: jestem kimś, kto ubiera się na czarno, nosi łańcuchy i ścina sobie włosy przed lustrem. Mam wdzięk górnika i język skazanego na dożywocie. Mówiąc skromnie, jestem najmniej figlarną i afektowaną istotą spośród wszystkich ludzi, jakich znam. Wszystko po to, by powiedzieć, że byłabym naturalną kandydatką do tego, by, kurde, umieć strzelać. Gdyby świat był sprawiedliwy, gdyby wszystko działo się tak jak w książkach, byłabym kimś, kto bierze do ręki pistolet i znikąd, bez najmniejszego wysiłku pakuje serię pocisków w sam środek tarczy, po czym opuszcza broń – z której wydobywa się artystyczny kłąb dymu – i mówi, wzruszając ramionami: „No co? Luzik”. Tak być powinno.

A tymczasem, gdy po raz pierwszy poszłam na strzelnicę w Turynie, strzelałam w powietrze. Tak po prostu, jak debiutantka. Drugi strzał, pod okiem Berganzy, poszedł nieco lepiej – na tyle lepiej, że rozbudził duże nadzieje. Źle ulokowane. Od tamtej pory cztery razy wracałam na strzelnicę. Mam za sobą cztery godziny treningu. Bezużyteczne. Zmarnowany czas. Ja, której wystarczą cztery godziny, by przeczytać potrzebny mi do pracy podręcznik praktycznie czegokolwiek i nauczyć się z niego wystarczająco wiele, by udawać ekspertkę w danej dziedzinie. Ja, która w cztery godziny piszę rozdział powieści, dwa rozdziały eseju technicznego lub całe przemówienie wyborcze (no, te właściwie nic nie zajmują. Mogę je machnąć jedną ręką, podczas gdy drugą wyławiam z torby chipsy z serem). W cztery godziny mogę zrobić wiele rzeczy, najwyraźniej z wyjątkiem nauczenia się sztuki strzelania. „Vani Sarca, ma pani dostać broń, żeby się bronić, a nie zagrażać nam wszystkim”. To były słowa Berganzy, gdy kolejna moja kula utkwiła w ścianie. Mam cela do dupy, koniec dyskusji. No więc nie ma pozwolenia na broń.

Ale najwyraźniej muszę nauczyć się dowolnej formy samoobrony – nie wiem, czy jakiś regulamin to sankcjonuje, czy Berganza nalega na to przez osobistą skrupulatność – i tak oto jestem w obrzydliwy poniedziałkowy poranek tutaj, w zapuszczonej siłowni, do której chodzą trenować wszyscy funkcjonariusze z jego komisariatu, a moje spocone plecy są wprasowane w obskurne tatami. Inaczej mówiąc: jestem tu dziś, powoli umierając na uraz kręgosłupa i nieuchronną sepsę, po to, by nauczyć się, jak nie zginąć jutro.

To nie ma żadnego sensu.

– Dobra, wystarczy, mówiłam, że muszę iść do pracy – wyrokuję.

– Słyszałaś szefa, zostało jeszcze piętnaście minut – protestuje instruktor.

Oboje zwracamy się do Berganzy, który wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Załatwcie to między sobą”, i zaciąga się papierosem. Jeśli w ogóle go znam – a wydaje mi się, że trochę tak, mimo że przedstawiono nas sobie dopiero kilka tygodni temu – to ma niezły ubaw.

– Szef powiedział… – próbuje nalegać Mister Proper, nadal stojący nade mną z szeroko rozstawionymi nogami, gotowy przycisnąć mnie na nowo.

– Och, ale dajmy już spokój! – wybucham. Krzyżuję ręce. Kaszalot patrzy na mnie z góry. Mało która postawa jest tak alienująca jak ta, w której przygnieciona do ziemi laska z anielskim spokojem krzyżuje ręce na piersiach, jakby jej tam było arcywygodnie. – Proszę już nie udawać, że tak bardzo zależy panu na tych głupich zajęciach. Ma pan w pompce aikido, spójrzmy prawdzie w oczy. Zależy panu tylko na tym, by móc pod maską autorytetu stosować przemoc wobec osobnika płci żeńskiej, który poddając się pańskim rozkazom, ma służyć zaspokojeniu pańskiego pragnienia uznania.

Z jego miny wynika, że zgubił się przy „spójrzmy prawdzie w oczy”.

Będę musiała być bardziej szczegółowa.

– Niech pan na siebie spojrzy – mówię. – Jest pan napompowany jak kulturysta i uczesany jak żołnierz piechoty morskiej. Cała ta orientalna zabawa powinna dotyczyć poszukiwania równowagi, skupienia, samopoznania; a pan prowadzi trening poprzez fizyczne poniżanie i obezwładnianie i wygląda jak jeden z tych sadystycznych sierżantów z filmów wojennych. Aikido pasuje do pana tak samo jak feng shui do mnie. Nie mogę sobie wytłumaczyć, co pana motywuje, żeby się tym zajmować. A w zasadzie to mogę: założę się, że ktoś pana do tego zmusił. – Mrużę oczy. – Może dziewczyna albo któreś z rodziców. Hmm. Biorąc pod uwagę, że ciągle pan powtarza „słyszałaś szefa”, „szef powiedział” i ma pan fizia na punkcie władzy i hierarchii, obstawiam rodzica. A ponieważ jestem kobietą, a pan nie wydaje się tak bardzo nękać męskich bywalców siłowni, powiedziałabym, że to pana matka.

Spojrzenie goryla stało się wyrazistsze. Cień oszołomienia nadaje mu pewien humanoidalny rys.

– Niech pomyślę. Urodził się pan gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, prawda? – kontynuuję, wciąż wygodnie leżąc na podłodze, wciąż z założonymi rękami, wpatrując się w niego klinicznym wzrokiem. Zaczyna to wyglądać jak sesja psychoanalizy à rebours, ze świrolożką leżącą na ziemi. – Pokolenie potomków dzieci kwiatów. Pańska matka była dziewczynką, a potem młodą kobietą w szczytowym okresie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Musiała chłonąć całą kulturę tamtej epoki jak gąbka. Może była hipiską, interesowała się ekologią, alternatywnymi źródłami informacji, Ravim Shankarem i filozofiami Wschodu. Czy tak? Niech mi pan przerwie, jeśli się mylę. – Nie robi tego. – A więc w takim domowym klimacie musiał się pan wychowywać. Tyle że… – Pozwalam, by prowadziła mnie intuicja. – Ach, oczywiście. Nastąpił niespodziewany zwrot w kulturze: kiedy był pan dzieckiem, nastały lata osiemdziesiąte. Era Rambo, Rocky’ego, Terminatora i Conana Barbarzyńcy. I to te lata sprawiły, że odkrył pan w sobie pasję, gwałtowną pasję, trzeba to powiedzieć, do odradzającego się w zachodniej kulturze kultu brutalnej siły. Jak wielu pana rówieśników zresztą; tylko w pańskim przypadku, biorąc pod uwagę idee mamy, musiała to być pasja zakazana. W rezultacie musiał pan ją ukryć, koncentrując się na aikido, choć mogło to zresztą być dżudo, dżu-dżitsu, kendo, w każdym razie jedna z niewielu sztuk walki, którymi nie gardzono w rodzinie, a to było najlepszym możliwym pretekstem do uczęszczania na siłownię, do pielęgnowania sylwetki i bicia. Co pan powie? Dobrze mi idzie? Czy posuwam się za daleko?

Skurcz szczęki. Australopitek odkrywa istnienie emocji. Wkrótce wyrazi je, tworząc malowidła naskalne.

– Okej. Z czasem udało się panu uzyskać papiery instruktora aikido, ale zawsze traktował je pan jako pretekst do zabawy w sierżanta Hartmana dla ubogich. Nigdy nie porzucił pan mitu Schwarzeneggera i Van Damme’a, bo wiadomo, rzeczy zakazane w dzieciństwie urzekają nas przez całe życie, ale oficjalnie specjalizował się pan w aikido, gdyż spośród wszystkich dyscyplin, którym poświęcał pan, ekhm, bite godziny na siłowni, ta była jedyna, której nie wstydził się pan zadeklarować w domu. Mam rację? Wszystko, byle nie urazić mamy. – Marszczę czoło. – A jeśli pańska matka była młoda w połowie lat siedemdziesiątych, to pewnie dziś jeszcze żyje i ma się dobrze, prawda? I mieszka w Turynie? Blisko pana? Często się widujecie? Co tydzień?

Bardzo szybkie, niemal mimowolne przytakiwanie na wszystkie pytania. Przedstawiciel naczelnych wykazuje podstawowe umiejętności komunikacyjne.

– Tak jak myślałam. Musi więc pan czuć się cały czas poddany osądzającemu spojrzeniu matki. Od lat. Od dekad. Może – przerywam dla efektu, nadając mojemu głosowi nutę tragicznego współczucia – może właśnie dlatego, nawet dzisiaj, kiedy powinien pan być panem własnych wyborów, wciąż nie ma pan odwagi rzucić aikido, chociaż jest jasne, że go nienawidzi. Być może świadomość zdradzania wartości, które wpajała panu matka, wywołuje w panu nieustanny niepokój. Może wciąż próbuje pan wmówić mamie, że też jest zwolennikiem pacyfizmu i duchowego rozwoju, i żyje w strachu, że mamusia pewnego dnia wybuchnie pogardliwym śmiechem i każe panu skończyć z tą śmieszną pantomimą, która upokarza was oboje. Mój Boże. – Potrząsam głową, pocierając włosami o obrzydliwe tatami, ale ta scena jest tego warta. – To musi być straszne, tak przez trzydzieści lat przeglądać się w oczach mamy i nie rozpoznawać w nich siebie. Czytać w nich gorzką prawdę o tym, że nie jest się akceptowanym, jakim się jest, ale trzeba żyć w kłamstwie przed własną matką.

Tarzan patrzy na mnie. W jego byczej szyi intensywnie pracują mięśnie i ścięgna i rozumiem, że przełknął to wszystko.

– Koniec zajęć na dzisiaj – mówi, odchodząc szybko, żebym nie widziała, że jest roztrzęsiony.

– Oczywiście mogę się mylić, mógł pan zostać nauczycielem aikido tylko dlatego, że tu było więcej miejsc niż dla instruktorów fitnessu! – krzyczę za nim, gdy biegnie do swojego kantorka.

Wstaję, otrzepuję się i w drodze do szatni mijam Berganzę.

– Jak pan widzi, już wiem, jak się bronić – szepczę.

– Ale też wie pani, że następnym razem ten żubr weźmie odwet i potraktuje panią jeszcze gorzej, prawda?

– Zachowałam sobie na zaś nieco domysłów na temat sprawności seksualnej osób nadużywających sterydów.

Wydaje mi się, że słyszę śmiech komisarza. To dziwne. Przecież Berganza nigdy się nie śmieje.

2

Kęsy i okruchy

Powiedziawszy to wszystko, wyznaję, że zrobienie instruktorowi tego, co właśnie zrobiłam, nie sprawiło mi przyjemności. To było marnowanie umiejętności zawodowych za darmo. Jestem ghostwriterką. Kiedy używam mojej intuicji, aby wejść do czyjejś głowy, zrekonstruować jego osobowość i wczytać się w nią, chcę otrzymać zapłatę. Chcę, żeby to było napisanie książki dla tego faceta, podpisanie jej jego nazwiskiem i wzięcie za to pieniędzy. Albo – ale to dopiero pieśń przyszłości – pomoc Berganzy w jakimś śledztwie, tak jak kilka tygodni temu, w dodatku w serii zupełnie przypadkowych okoliczności. Berganza jest przekonany, że to się może udawać w przyszłości, do tego systematycznie. Sama nie wiem. Może zgodziłam się tylko dlatego, że to coś nowego, a Berganza to jedna z niewielu osób na świecie, które nie są mi niesympatyczne. A może dlatego, że wydaje mi się on w tej chwili jedyną osobą na świecie mającą więcej niż piętnaście lat, dla której ja nie jestem niesympatyczna.

Oficjalnie zatrudnił mnie w policji jako konsultantkę do spraw komunikacji i public relations. Prawda jest taka, że chce, abym robiła „to, co robię najlepiej”, czyli wnikała w ludzkie umysły, ale tym razem chodzi o umysły przestępców, aby zmusić ich do przyznania się do winy, świadków, których wiarygodność trzeba zweryfikować, oraz ofiar, których osobowości trzeba zrekonstruować, aby zrozumieć kontekst zbrodni. Przynajmniej tak mi się wydaje, że o to mu chodzi: fakt, że co pół dnia wypowiada się za pomocą jednej monosylaby, nie ułatwia mi zrozumienia, co ma na myśli. Mimo to muszę przyznać, że intryguje mnie ten pomysł, choć nie jestem pewna, czy ma sens, ale kogo to obchodzi, przecież to kolejna praca za pieniądze.

Myślę o tym, jadąc z siłowni do wydawnictwa pośród świątecznych iluminacji dzielnicy, która kiedyś była surowym miasteczkiem robotniczym, a teraz błyszczy cekinami niczym bikini tancerki w Crazy Horse.

Nienawidzę Bożego Narodzenia.

Co za banał.

Enrico czeka na mnie w swoim gabinecie z dwustuletnimi meblami, podłogą z lastriko retro, snobistycznie przetartymi aksamitami obić i półkami z ciemnego drewna pełnymi pierwszych wydań. Wchodzę, a przed sobą widzę antyczne biurko i głowę Enrica, uzbrojoną w okulary i nieproporcjonalną, uśmiechającą się do mnie zza blatu, a na środku stoi butelka torfowej whisky.

– Witaj z powrotem, Vani! – woła mój szef z serdecznością, która nie ma sensu.

Prześwietlam go zwężonymi oczami. Zamykam za sobą drzwi, po czym siadam naprzeciwko niego bez słowa powitania.

Biorę butelkę do ręki i przyglądam się jej.

– Bruichladdich. Twoja ulubiona. A może źle pamiętam? – mówi z uśmiechem Enrico.

Przyglądam się uważniej. Enricowi, nie butelce. Poważnie, to nie ma absolutnie żadnego sensu. Nie dalej niż dwadzieścia dni temu załatwiłam go na cacy. Z opatrznościową pomocą Berganzy zmusiłam go do wycofania się z półniewolniczej umowy o pracę, na której trzymał mnie przez lata, i do podpisania nowej, z podwyżką. Na swój sposób Enrico też trochę zyskał, a przynajmniej uniknął zbyt wielu strat: udało mu się uchronić wydawnictwo i swoją posadę przed monstrualnym skandalem, udało mu się też zatrzymać mnie, swoją cenną ghostwriterkę: i on, i ja wiemy, że odpowiada mu to bardziej, niż chciałby przyznać. Nie zmienia to jednak faktu, że został ośmieszony przez pracownicę niskiego szczebla i jej znajomego gliniarza. Może nie stracił aż tak wiele, ale zrobił z siebie kompletną dupę. Więc powinien mnie powitać z grymasem. Z aurą obrażonego majestatu. Takiego Enrica znam. A nie gościa fundującego mi butelkę tego, co faktycznie już jest moją ulubioną whisky.

Nie lubię rzeczy, których nie rozumiem.

Odkładam whisky na biurko.

– Timeo Danaos et dona ferentes[1] – cytuję, nie mając nadziei, że Enrico to doceni.

Kontakt z kulturą wysoką zawsze destabilizuje Enrica. I rzeczywiście, teraz też się rozprasza i rzuca zaniepokojone spojrzenie na moje fioletowe paznokcie. Na czarny prochowiec. Na buty z ćwiekami. Nie podoba mu się, że przychodzę do wydawnictwa, wyglądając jak eksponat z tunelu grozy w Disneylandzie. Zawsze próbuje mnie wprowadzać tylnymi drzwiami. Boi się, że redaktorzy, dwie sekretarki, graficy w biurze z białymi komputerami i tak dalej zadadzą o kilka pytań za dużo na temat dziwnej dublerki Diaboliny, która od czasu do czasu pojawia się w redakcji, i odkryją, że Wydawnictwo Erica opłaca ghostwriterkę. Uściślijmy: Enrico żyje w przerażeniu, że rozejdzie się wieść, iż „w wydawnictwie jest kobieta, której płaci się za pisanie książek za autorów”. W końcu nawet sekretarki i korektorki mają ten przykry zwyczaj wychodzenia z przyjaciółmi na drinka, pogawędkę, krótko mówiąc – mają życie. Zamiast trzymać karimatę do spania pod biurkiem i zawsze pozostawać w gotowości w razie nagłych wypadków.

Enrico, którego znałam, dałby mi popalić za to ubranie. Tymczasem ten Enrico szybko wraca spojrzeniem do mojej twarzy i szczerzy się w uśmiechu à la Humpty Dumpty. Jeszcze centymetr i kąciki jego ust połączą się za uszami, no i nie mam pojęcia, jaki to będzie miało wpływ na pokrywę jego czaszki.

– Okej – mówi. – Czas wrócić do naszej rutyny. Były pewne, ekhm, spory, wiadomo, ale teraz jesteśmy tu znowu, jak kiedyś, skupieni na wspólnym celu: żebyś nadal dla nas pracowała. Proponuję więc zakopać topór wojenny i bez dalszych ceregieli przejść do twojego następnego zadania.

– No to przejdźmy.

– Świetnie. – Opada na oparcie krzesła, ręce ma splecione na brzuchu w pozie odzwierciedlającej moją. Żałosne. To jedna z tych psychobehawioralnych sztuczek, których uczą neurobiolodzy: kiedy chcesz nawiązać kontakt z rozmówcą, masz tendencję do naśladowania jego gestów i postawy. Nauczyłam się tego w zeszłym roku, gdy pisałam dla nadętego neurochirurga książkę, która była pełna takich rzeczy. Był tam cały dział poświęcony komunikacji podprogowej, NLP, Anthony’emu Robbinsowi i Miltonowi Ericksonowi. Jak jesteś ghostwriterką, to uczysz się mnóstwa rzeczy.

Mój szef chrząka i w końcu przechodzi do rzeczy.

– Wiesz, kim są Giay Marinowie, prawda, Vani?

– Nie, Enrico. Tam, gdzie mieszkałam przez ostatnie trzydzieści cztery lata, na stacji orbitalnej pozbawionej jakiegokolwiek kontaktu z planetami Układu Słonecznego, nigdy nie słyszałam o Giay Marinach. Niestety.

Enrico chichocze, jakby w to uwierzył.

Co za pytanie. Wszyscy w Turynie znają Giay Marinów. Nawet taka kontrkulturowa socjopatka jak ja. Każdy szanujący się turyńczyk odpowiada „Giay Marin”, gdy ktoś inny mówi do niego Ferragamo, Gucci, Prada itepe. Nie żebym miała choć powierzchowne pojęcie o tym, kim są Ferragamo, Gucci, Prada itepe ani co robią, ale są to nazwiska, które w pewnym momencie wbiją ci się w głowę; a jeśli jesteś z Turynu, w końcu też poznajesz Giay Marinów. Bo po pierwsze: ile domów mody jest w Turynie? Całkiem więc zrozumiałe, że te nieliczne wyróżniają się niczym orchidee na parapecie pełnym kaktusów. Ale drugi, główny powód jest taki, że moi ziomkowie uwielbiają, czczą wręcz Giay Marinów. Ponieważ żadna marka nie odzwierciedla tak dobrze sabaudzkiego ducha na scenie międzynarodowej.

W najbardziej piemonckiej z piemonckich tradycji powściągliwej trzeźwości i efektywności Giay Marinowie to przede wszystkim dynastia świetnych krawców. Rzemieślników, którzy od lat sześćdziesiątych zyskali sobie światową markę raczej dzięki nienagannemu wykończeniu niż sensacyjnym pomysłom. Ludzi, którzy ubierali śpiewaków operowych, a nie gwiazdki pop. Ludzi, do których dyskretnie zwracają się pierwsze damy. To zrozumiałe, że turyńczycy są dumni. A już zwłaszcza odkąd wybuchło uwielbienie dla wszystkiego, co jest made in Italy. Samochody moich współobywateli zwalniają z szacunkiem, gdy mijają bramę historycznej rezydencji Giay Marinów na wzgórzu za Padem; starsi ludzie opowiadają o czasach, gdy pracowali w fabryce w Moncalieri i jak na Boże Narodzenie pracownicom z najdłuższym stażem rozdawano suknie haute couture odrzucone przez rygorystyczną kontrolę jakości z powodu praktycznie niedostrzegalnych wad. Wielki Armando Giay Marin, założyciel firmy, wspominany jest jako dobrotliwy półbóg i często przeciwstawiany innej postaci o równej sławie, ale znacznie bardziej kontrowersyjnej we współczesnej historii Turynu, a mianowicie Giovanniemu Agnellemu[2].

Nie mówiąc już o tym, że najgłośniejszy przypadek przestępczości, który wstrząsnął miastem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dotyczył właśnie Giay Marinów.

Morał: to po prostu śmieszne pytać kogoś z Turynu, czy zna Giay Marinów.

– Oczywiście, że znam Giay Marinów – konkluduję, ponieważ wygląda na to, że trzeba to powiedzieć Enricowi w C-dur.

– Może jednak nigdy nie słyszałeś o Irmie Envrin – odpowiada Enrico. Mówiąc to, podnosi palec wskazujący, jak kaznodzieja.

Faktycznie, nigdy nie słyszałam o Irmie Envrin. Kimkolwiek ona jest.

– Spodoba ci się. Jestem pewien, że będzie to dla ciebie bardzo interesujące.

Racja. Kiedy Enrico tak się zachowuje, zazwyczaj kończy się na tym, że piszę pieprzną autobiografię byłych call girls, które przedstawiają swoją przeszłość jako rodzaj długiego ludzkiego Tetrisa.

– Oczywiście, że mi się spodoba, Enrico. Przecież właśnie dałeś mi podwyżkę.

Enrico udaje, że tego nie słyszał. Nawet dość przekonująco.

– Irma Envrin pracowała dla rodziny Giay Marinów przez całe sześćdziesiąt siedem lat, to znaczy od czternastego roku życia. Była tam już wtedy, gdy Armando Giay Marin miał ledwie szesnastu pracowników i szył tylko męskie garnitury, i była tam, kiedy wyprodukował pierwszą kobiecą suknię, dla swojej matki, jak głosi legenda. Była tam, gdy Grace Kelly przyjechała incognito do Turynu, aby przymierzyć suknię w ich salonie, była tam podczas tragedii Alda i Adriana, była tam, kiedy Carla Bruni zamawiała kreację Giay Marin na swoje pierwsze publiczne wystąpienie jako prémière dame. Przez uchylone drzwi kuchni ta kobieta widziała życie najciekawszej rodziny Turynu. Smażyła skandaliczne jajka na bekonie dla szwedzkich modelek, które budziły się późno w łóżku Adriana Giay Marina, i robiła szybką kawę dla Alda Giay Marina, który wychodził z domu o szóstej, aby przejść się po fabryce, zanim zniknie w czeluściach biur zarządu. Koordynowała pracę nawet dwudziestu pięciu kucharzy i kelnerów podczas uroczystych kolacji i robiła kogel-mogel dzieciom Armanda, kiedy były małe i odrabiały lekcje na kuchennym stole obok niej. Osobiście przygotowała wspaniały tort weselny na ślub Adriana z Delią Visconti Bligny. Rozumiesz, Vani? Ta kobieta jest żywą wewnętrzną pamięcią jednej z najromantyczniejszych dynastii naszych czasów i ta pamięć musi być utrwalona, uwieczniona, zanim starość ją zabierze.

– Kucharka – mówię. Jeśli się nie mylę, Enrico ani razu nie wypowiedział tego fatalnego słowa. – Okej, Irma Envrin była kucharką Giay Marinów. Tak trudno to powiedzieć? Jak, do cholery, udało ci się ją namierzyć? Chyba nie istnieje coś takiego jak Izba Zawodowa Kucharek Bogaczy, a stara gospodyni raczej nie ma strony na Facebooku.

– Armando Giay Marin wspomniał o niej mimochodem w wywiadzie z lat osiemdziesiątych, na który natknąłem się przypadkiem, kiedy robiłem porządki na strychu. Skromnie mówiąc, zapaliła mi się żarówka. Zbadałem sprawę i najwyraźniej ta pani nadal żyje, ma się dobrze i jest gotowa na wywiad.

Oczywiście. Jeśli chodzi o wywęszenie pieniędzy, Enrico wiedziałby, jak podążać za tropem, nawet gdyby prowadził on przez Antarktydę, Wielką Mgławicę Andromedy i Mordor.

Dokonuję w głowie szybkiej kalkulacji.

– Powiedziałeś, że pracowała dla Giay Marinów przez sześćdziesiąt siedem lat, a zaczęła w wieku czternastu lat. To daje osiemdziesiąt jeden lat. Czy jesteśmy pewni, że ta słynna historyczna pamięć nie jest obecnie nieco zbyt historyczna i nie dość pamiętliwa?

– Bardzo trafne pytanie. Prawdę mówiąc, już się temu przyjrzałem i wygląda na to, że pani Envrin zaczyna trochę tetryczeć.

– Ach. Świetnie. To znaczy: biedna kobieta.

– Dlatego właśnie trzeba ten wywiad zrobić natychmiast! – woła Enrico. – Zanim wszystko zapomni, zanim bezpowrotnie zatrą się szczegóły i nie będzie już pamiętała, co to znaczy „blanszowanie” czy „kąpiel wodna”! I właśnie dlatego nie mogę zlecić tego zadania zwykłemu redaktorowi czy ankieterowi, ale potrzebuję prawdziwego ghostwritera, który załata wszystkie dziury, które z dużym prawdopodobieństwem…

– Chwileczkę. Co z tym ma wspólnego „blanszowanie” czy „kąpiel wodna”? – Mam przeczucie, że coś tu nie gra, ale wciąż nie mogę się dowiedzieć co.

– Cóż, rozmawiamy o gotowaniu – odpowiada Enrico.

– Myślałam, że rozmawiamy o Giay Marinach.

– Rozmawiamy o Giay Marinach za pośrednictwem kuchni. Czy ty mnie słuchasz, Vani?

– Szczerze mówiąc, to nie zawsze, jesteś zbyt nudny. Założę się jednak, że tej części nie sprecyzowałeś wystarczająco dobrze.

Enrico zaciska wargi. Szuka słów. Przyglądam się mu. Mam rację. Ma mi powiedzieć coś, co odkładał na sam koniec.

W jego oczach pojawia się dziwny błysk.

– Cóż, Vani, to bardzo proste. Projekt zakłada, że pojedziesz do tej Irmy Envrin i zbierzesz jej wspomnienia, a także jej przepisy, a następnie skomponujesz książkę, w której każdy przepis jest pretekstem do opowiedzenia fragmentu historii rodziny Giay Marinów. Przepis, rozdział. Po maksymalnie pięć, dziesięć stron, na każdą z, powiedzmy, czterdziestu potraw, plus minus. Zaczynasz od przepisu, a potem swobodnie wdajesz się w anegdoty, łapiesz, o co chodzi? Coś takiego: ciasto świąteczne, a więc rozdział o Bożym Narodzeniu w domu Giay Marinów. Ulubione danie Armanda, a więc rozdział poświęcony jego postaci, podkreślający przede wszystkim jego intymną osobowość. Wyszukana przekąska na początek uroczystej kolacji, a więc rozdział poświęcony słynnym gościom, którzy bywali w domu Giay Marinów, z ciekawostkami i niepublikowanymi szczegółami dotyczącymi tych postaci. I tak dalej. Taka hybryda na bogato, bardzo modna od chwili, gdy ukazały się książki wspomnieniowo-kucharskie Sophii Loren, Uga Tognazziego i Jacqueline Onassis, i bardzo odpowiednia na obecne czasy, kiedy książki kucharskie są na szczycie list przebojów. Sposób na opowiedzenie historii poprzez jedzenie, który pozwoli nam dotrzeć zarówno do odbiorców autorskich książek kucharskich, jak i do odbiorców beletrystyki i pamiętników. Nadążasz? Jestem pewien, że ty również dostrzegasz potencjał tego projektu. Myśleliśmy o tytule Kęsy i okruchy, ale może znajdziemy coś bardziej epickiego.

Milknie.

Milczę.

– Książka kucharska – odzywam się w końcu.

Nadal milczy.

Nadal milczę.

– Książka kucharska.

– Narracyjna książka kucharska.

– Ale nadal książka kucharska.

– Tak.

– Enrico.

– Tak?

– Dobrze się bawisz, prawda?

Grzechotnik udaje, że nie, ale jako aktor jest do bani.

Nareszcie wszystko się składa do kupy. Ostentacyjna uprzejmość. Prezent w postaci whisky. Wyciągnięta dłoń, aby zapomnieć o dawnych sporach. Wszystko po to, żebym ja opuściła gardę, a on mógł się cieszyć tą małą głupią wendetą. Koń by się uśmiał.

Rzecz w tym, że ten grzechotnik dobrze wie, że jeśli jest na świecie jedna rzecz, do której mam dwie lewe ręce, i to nie tylko ręce, nogi także, jest to gotowanie. Wie też, że kiedy piszę książkę w imieniu kogoś innego, muszę – muszę, nie ma innej możliwości: tak właśnie pracuję, jak każdy wart swojej ceny ghostwriter – stać się ekspertką w temacie. Jeśli prosi się mnie o błyskawiczne napisanie książki na temat międzynarodowego terroryzmu, bo właśnie gdzieś był zamach, zamknę się w czytelni gazet na osiem dni, a kiedy z niej wyjdę, będę wiedziała, jak zrobić ładunek wybuchowy z grejpfruta i żelu do włosów. Jeśli zlecą mi napisanie eseju na temat uprawy winorośli, w ciągu tygodnia mogę zdobyć taką samą wiedzę na temat mączniaka i nekrozy jak ostatni potomek rodu winiarzy z Friuli. Jeśli potrzebna jest powieść historyczna, to czytelnicy mogą zachodzić w głowę, czy nie jestem duchem faceta z opisywanej epoki, którego przywołało roztrzepane medium, a potem pozwoliło mu uciec na wolność.

Więc przydzielając mi książkę kucharską, Enrico wie, że będę musiała stać się ekspertką w gotowaniu.

A ponieważ nie jest to coś, czego można się nauczyć, czytając inne książki, wie, że skazuje mnie na rzecz, której nienawidzę najbardziej na świecie – a raczej której bym nienawidziła, bo prawdę mówiąc, nigdy dotąd tego nie robiłam na poważnie – czyli na fizyczne stanięcie przy piekarnikach, kuchenkach, deskach do krojenia i blenderach i zajmowanie się nimi tak długo, aż nauczę się opisywać konsystencję, jaką powinno osiągnąć dane ciasto, albo kolor, który wskazuje na właściwy stopień ugotowania.

– Enrico, jesteś smutnym człowiekiem. Małym smutnym człowiekiem z przerośniętą głową.

Enrico w końcu porzuca wszelkie pozory i wydaje z siebie nosowy chichot.

Przy tym gigantycznym pudle rezonansowym, jakim jest jego czaszka, brzmi on bardzo donośnie.

Gdybyż na tym aikido nauczyli mnie jakichś ofensywnych ruchów. W obecnej sytuacji jedyne, co mogę zrobić, to wymierzyć mu tuzinkowego kopniaka w goleń, a jeśli zareaguje, to pamiętać o tym, żeby dobrze upaść.

– Och, daj spokój, co to za problem! Zobaczysz, że jeszcze mi podziękujesz! Poza tym czy to nie ty chciałaś przestać pracować z szachrajami? To twoje słowa. A któż może być bardziej nieszkodliwy niż stara kucharka?

Wzdycham.

To akurat prawda. I tym się pocieszam.

Oraz whisky, którą czas włożyć do torby.

– To jeszcze nie wszystko – zatrzymuje mnie Enrico. – Jeszcze coś musisz wiedzieć. To oczywiste, że ponadosiemdziesięcioletniej kobiety nie można obwozić po całym kraju na spotkania promocyjne, wywiady dla gazet i telewizji, podpisywanie książek w księgarniach i centrach handlowych itede. Potrzebujemy więc współautora, który to zrobi, bo inaczej szlag trafi całą kampanię reklamową, co byłoby niewybaczalnym marnotrawstwem, biorąc pod uwagę potencjał produktu.

Cały Enrico: potrafi z absolutną łatwością przejść od wydymania ciebie do wydymania konkurencji.

– Pomyśleliśmy więc, żeby nadać książce formę dwugłosu, dialogu. Modna blogerka kulinarna pojawi się jako współautorka i rozmówczyni Irmy Envrin, skomentuje jej przepisy i anegdoty. To będzie takie przekazanie pałeczki, pomost między dawnym światem tradycyjnej kuchni babć a sceną współczesnej sztuki kulinarnej.

– I właśnie dlatego potrzebujesz swojej cennej i sowicie opłacanej ghostwriterki, a nie jakiegoś redaktora na głodowej pensji, który tylko przepisuje kuchenne opowieści. – Staram się akcentować „cennej i sowicie opłacanej”.

– Otóż to. Będziesz musiała, jak ty to mówisz, wejść do głowy blogerki kulinarnej i dostosować książkę do jej stylu, no i naturalnie, co już sobie powiedzieliśmy, załatać dziury w pamięci pani Envrin, bo ona może mieć już problem w relacjonowaniu zarówno anegdot, jak i przepisów.

Podkreśla te „przepisy”. Może jednak warto roztrzaskać mu przegrodę nosową. Niestety żaden instruktor sztuk walki nie wyjaśnił mi jeszcze, jak się to robi.

Jeszcze to. Będę musiała czytać blog kulinarny jakiejś laski. W sumie to może być akurat pozytywny aspekt całej sprawy.

– Czy mogę przynajmniej się skontaktować z tą całą blogerką, żeby mi pomogła w kwestii przepisów?

Jeśli jest profesjonalną kucharką, będzie wiedziała, jak opisać teksturę lub kolor ciasta itepe. Skoro będzie podpisywała książkę i dostawała tantiemy, to przynajmniej niech się do czegoś przyda.

– No nie wiem, Vani. To bardzo zajęta osoba.

Dolary przeciwko orzechom, że chodzi o to, co zwykle: wolałby sprzedać trumnę swojej matki, niż pozwolić mi kontaktować się z pisarzami.

– Swoją drogą, jeszcze mi nie powiedziałeś, kim jest ta laska.

Enrico ściska wargi.

– Jak tylko podpisze umowę, wszystko ci powiem.

Odchodzę z niczym. I nawet zęba mu nie wybiłam.

[1] Sentencja pochodząca z Eneidy Wergiliusza. W przekładzie Tadeusza Karyłowskiego: Lękam się Danajów, chociaż niosą dary (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Giovanni Agnelli (1921–2003) – wieloletni prezes zakładów Fiata, senator dożywotni Republiki Włoskiej.

3

There is just one kind of favour I’ll ask of you

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
1. Helikopter w ogniu
2. Kęsy i okruchy
3. There is just one kind of favour I’ll ask of you
4. Zdradzę pani sekret
5. Nie ma jak w domu
6. To będzie koszmarny bajzel
7. Szalotka i los
8. Co się stało, kiedy nie patrzyłam
9. Internet i topinambur
10. Media
11. Mgła
12. O wpadaniu w zastawione sieci
13. Suspens tostów i inne opowiadania
14. W jakim rodzaju kryminału jesteśmy
15. Złoto przeszłości
16. Gra w niebo-piekło
17. Mnóstwo fotografii
18. Kryminalna kuchnia

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Scrivere è un mestiere pericoloso

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agata Garbowska

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt i grafika na okładce: © Krzysztof Rychter

Scrivere è un mestiere pericoloso © 2016 by Alice Basso,

Published by arrangement with The Italian Literary Agency

and Graal Literary Agency.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Kwiecień, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-67014-66-3

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek