Lista marzeń - Nelson Spielman Lori - ebook + książka

Lista marzeń ebook

Nelson Spielman Lori

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość, która przekracza granice śmierci.

FILM NETFLIXA INSPIROWANY TĄ POWIEŚCIĄ.

W życiu trzydziestokilkuletniej Brett Bohlinger wszystko jest poukładane: ma dobrą pracę, jej partnerem jest ambitny, przystojny prawnik, a po śmierci matki ma odziedziczyć pakiet większościowy firmy wraz ze stanowiskiem dyrektora. Jednak testament zmienia całe jej życie. Okazuje się, że matka zaplanowała dla niej zupełnie nową drogę życiową. No, może nie całkiem nową, bo zgodną z listą idealistycznych dziewczęcych postanowień, którą Brett spisała kiedyś jako nastolatka. Czy aspiracje i marzenia z dzieciństwa i wczesnej młodości mogą pasować do dorosłej kobiety? O tym właśnie opowiada Lista marzeń.

W tej książce jest wszystko, co kocham i czego szukam w kobiecej literaturze: jest mądra, zabawna i poruszająca. - Susan Elizabeth Phillips, autorka bestselleru "Panna młoda ucieka"
Niezwykły debiut… Ta książka chwyta za serce, a jeszcze bardziej wpływa na naszą duszę - Sarah Addison Allen, „New York Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 389

Oceny
4,5 (40 ocen)
25
12
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madzia935

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna historia.
00
ewamonika19

Nie oderwiesz się od lektury

Nie moge uwiezyc ze ta ksiazka to debiut, swietnie napisana wciaga od pierwszej strony I nie chcemy jej odlozyc dopuki nie dowiemy sie jak skonczy sie ta lista marzen, polecam wspaniala przygoda
00
Kazia1234

Nie oderwiesz się od lektury

ciepła opowieść o szukaniu swoich marzeń, miłości i sensu życia
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia
00



Dla moich rodzi­ców, Franka i Joany Nel­so­nów

Kto patrzy na zewnątrz – śni,Kto zwraca się ku wnę­trzu – budzi się.Carl G. Jung

Rozdział pierwszy

Orze­chowa klatka scho­dowa ma złą aku­stykę. Głosy docho­dzące z jadalni są znie­kształ­cone, nie­wy­raźne, natrętne. Trzę­są­cymi się rękami zamy­kam za sobą drzwi. Świat wokół mnie cich­nie. Opie­ram głowę o fra­mugę i głę­boko wcią­gam powie­trze. Pokój cią­gle ma jej zapach – per­fum Eau d’Hadrien i mydła z koziego mleka. Meta­lowe łóżko trzesz­czy, kiedy się na nie wdra­puję. Ten dźwięk dodaje mi otu­chy, jak pobrzę­ki­wa­nie dzwo­necz­ków w ogro­dzie, który do niej nale­żał, i łagodny ton głosu, kiedy mówiła, że mnie kocha. Przy­cho­dzi­łam do tego łóżka, kiedy dzie­liła je z moim ojcem, żeby powie­dzieć, że brzuch mnie boli, albo poskar­żyć się na stra­szy­dła, które scho­wały się pod moim łóżecz­kiem. Za każ­dym razem Mama brała mnie pod koł­drę, mocno przy­tu­lała, gła­skała i szep­tała do ucha:

– Pocze­kaj tylko. Zaraz będzie lepiej. – I rze­czy­wi­ście, sta­wał się cud. Otwie­ra­łam oczy i był już ranek, a przez koron­kowe firanki sączyło się cie­pło­złote świa­tło.

Zrzu­cam nowe, czarne czó­łenka i z ulgą masuję stopy. Prze­su­wam się do tyłu i opie­ram o żółte poduszki w turecki wzór. Zatrzy­mam sobie to łóżko. Nie­ważne, kto będzie się go doma­gał, jest moje i koniec. Ale tego sty­lo­wego domu będzie mi bra­ko­wało.

– Jest nie­za­chwiany, zupeł­nie jak bab­cia – mówiła o nim Mama. Jed­nak dla mnie żaden dom ani osoba nie zasłu­gi­wały na to okre­śle­nie lepiej niż córka babci, moja Mama, Eli­za­beth Boh­lin­ger.

Nagle coś przy­cho­dzi mi do głowy. Mru­gam, żeby spły­nęły łzy, i scho­dzę z łóżka. Gdzieś tu ją scho­wała. Jestem pewna. Ale gdzie dokład­nie? Otwie­ram drzwi gar­de­roby. Po omacku błą­dzę dłońmi po desi­gner­skich suk­niach i kostiu­mach. Natra­fiam na sze­reg jedwab­nych blu­zek, które roz­stę­pują się jak teatralne kotary. Jest. Uło­żona w pudełku po butach, jak w gniazdku, butelka kruga, która spę­dziła w tej gar­de­ro­bie ostat­nie cztery mie­siące. Kiedy już ją trzy­mam, ogar­nia mnie poczu­cie winy. Ten szam­pan należy do Mamy, nie do mnie. Wydała masę pie­nię­dzy na tę eks­klu­zywną butelkę, kiedy wra­ca­ły­śmy z pierw­szej wizyty u leka­rza. Natych­miast po powro­cie do domu ukryła ją, żeby się nie zawie­ru­szyła wśród innych bute­lek na dole. Dla Mamy to był sym­bol nadziei. Po szczę­śli­wie zakoń­czo­nej kura­cji mia­ły­śmy otwo­rzyć tego wyjąt­ko­wego szam­pana i wypić toast za dal­sze cudowne życie.

Prze­su­wam pal­cem po srebr­nej folii i zagry­zam wargę. Nie mogę go wypić. Był prze­zna­czony na świę­to­wa­nie, a nie dla pogrą­żo­nej w żało­bie córki, która nie miała nawet tyle siły, żeby do końca wysie­dzieć na sty­pie.

Coś przy­kuwa moją uwagę. Mię­dzy pudeł­kiem, gdzie zna­la­złam szam­pana, a parą zamszo­wych moka­sy­nów tkwi cienka, czer­wona ksią­żeczka, dzien­nik, jak sądzę, prze­wią­zana żółtą wstążką. Skó­rzana okładka jest pod­nisz­czona i spę­kana. Na bile­ciku w kształ­cie serca, takim, jaki zwy­kle dołą­cza się do pre­zentu, Mama napi­sała: Dla Brett. Pocze­kaj z otwar­ciem, aż poczu­jesz się sil­niej­sza. Dzi­siaj otwórz tylko szam­pana i wypij za nas. Były­śmy takim wspa­nia­łym duetem. Kocham Cię, Mama.

Wodzę pal­cem po liter­kach. Ktoś tak piękny powi­nien mieć ład­niej­sze pismo. W gar­dle mnie pie­cze. Nie­za­leż­nie od swo­jej wiary w szczę­śliwe zakoń­cze­nie, Mama wie­działa, że przyj­dzie dzień, w któ­rym będę potrze­bo­wała ratunku. Zosta­wiła mi szam­pana na dzi­siaj i kawa­łe­czek wła­snego życia, swoje myśli i marze­nia – na jutro.

Tylko że ja nie mogę cze­kać do jutra. Wpa­truję się w dzien­nik. Strasz­nie potrze­buję jej słów. W tej chwili. Tylko jeden rzut oka. Kiedy jed­nak roz­wią­zuję żółtą wstążkę, przed oczami staje mi postać Mamy. Krę­cąc głową, gani moją nie­cier­pli­wość. Jesz­cze raz patrzę na bile­cik. Chciała, żebym pocze­kała, aż będę sil­niej­sza. Jestem roz­darta mię­dzy jej a moją wolą. W końcu odkła­dam dzien­nik.

– Dla cie­bie – szep­czę i doty­kam ustami okładki – zacze­kam.

Nie­ocze­ki­wa­nie w ciszy sły­szę swój szloch. Zasła­niam usta, żeby go powstrzy­mać, ale jest już za późno. Zwi­jam się w kłę­bek, czuję żebra pod pal­cami. Całe ciało boli mnie z tęsk­noty. Jak ja sobie pora­dzę bez niej na tym świe­cie? Tak bar­dzo jestem jej córką.

Chwy­tam szam­pana. Trzy­ma­jąc butelkę mię­dzy kola­nami, zwal­niam korek, który prze­la­tuje przez cały pokój i ląduje na noc­nym sto­liku, obok bute­leczki Kytrilu. Miał ją uchro­nić przed wymio­tami. Przy­su­wam się do sto­lika, wysy­puję garść trój­kąt­nych table­tek i od razu sobie przy­po­mi­nam, jak zaczę­łam je poda­wać Mamie. Była wtedy po pierw­szej che­mii i uda­wała przede mną, że to nic takiego.

– Naprawdę czuję się nie­źle. Cza­sami przy men­stru­acji bywało gorzej.

Jed­nak w nocy wymioty nade­szły jak tsu­nami. Połknęła jedną tabletkę, a potem popro­siła o następną. Leża­łam przy niej, aż far­ma­ceu­tyki przy­nio­sły ulgę i zdo­łała zasnąć. Tuli­łam ją i gła­ska­łam. Robi­łam to tak, jak ona mnie nauczyła. Potem, w przy­pły­wie despe­ra­cji, zamknę­łam oczy i bła­ga­łam Boga, żeby ura­to­wał moją Matkę.

Nie wysłu­chał mnie.

Prze­sy­puję tabletki do pla­sti­ko­wej bute­leczki. Nie zamy­kam wieczka i umiesz­czam bute­leczkę na skraju sto­lika, żeby łatwo mogła dosię­gnąć. Ale nie… Mama ode­szła. Nie połknie już żad­nej tabletki. Muszę się napić.

– Twoje zdro­wie, Mamo – szep­czę. Głos mi się zała­muje. – Byłam taka dumna, że jestem twoją córką. Na pewno o tym wie­dzia­łaś.

Po jakimś cza­sie pokój zaczyna wiro­wać, a ból na szczę­ście ustę­puje. Odsta­wiam butelkę na pod­łogę i nacią­gam na sie­bie puchową koł­drę. Chłodna pościel pach­nie leciutko lawendą. Tro­chę dziwne, że tak tu leżę, a pię­tro niżej kłębi się tłum obcych ludzi. Wsu­wam się głę­biej pod koł­drę. Poda­ruję sobie jesz­cze chwilę ciszy, zanim wrócę na dół. Tylko minutkę.

Gło­śne stu­ka­nie wyrywa mnie z otę­pie­nia. Sia­dam. Dopiero po chwili uświa­da­miam sobie, gdzie jestem… Cho­lera, stypa! Zsu­wam się z łóżka i w dro­dze do drzwi poty­kam o butelkę.

– Au! Kur­czę!

– Wszystko w porządku, Brett? – pyta, sto­jąc w drzwiach, moja szwa­gierka, Cathe­rine. Po czym wzdy­cha i nie cze­ka­jąc, aż odpo­wiem, wcho­dzi do pokoju. Natych­miast kuca obok wil­got­nego dywanu i pod­nosi butelkę.

– Boże! Wyla­łaś tu Closs du Mesnil rocz­nik 1995?

– Naj­pierw tro­chę wypi­łam.

Sia­dam obok Cathe­rine i wycie­ram orien­talny dywan rąb­kiem sukni.

– Jezu, Brett, ta butelka kosz­to­wała ponad sie­dem­set dola­rów.

– Mhm.

Mozol­nie wstaję i patrzę na zega­rek.

– Która teraz jest?

Cathe­rine wygła­dza czarną lnianą sukienkę.

– Już pra­wie druga. Wła­śnie poda­jemy lunch – odpo­wiada i zakłada mi włosy za ucho.

Cho­ciaż jestem od niej dużo wyż­sza, czę­sto wywo­łuje we mnie wra­że­nie, jak­bym była jej nie­sfor­nym dziec­kiem. Nie zdzi­wi­łoby mnie, gdyby pośli­niła palec, żeby przy­kle­pać mi włosy nad czo­łem.

– Bar­dzo mizer­nie wyglą­dasz, Brett – mówi i popra­wia mi perełki pod szyją. – Twoja mama by powie­działa, że nie­za­leż­nie od żałoby, musisz o sie­bie dbać.

Nie­prawda. Mama by powie­działa, że wyglą­dam ślicz­nie nawet z roz­ma­za­nym maki­ja­żem. Pochwa­li­łaby, że moje natu­ralne kędziorki tak się puszą pod wpły­wem wil­goci, zamiast kry­ty­ko­wać zwa­rio­wany koł­tun, który w ten spo­sób powstaje, a moje zapuch­nięte oczy okre­śli­łaby sło­wem – udu­cho­wione albo poetyc­kie.

Czuję, jak łzy napły­wają mi do oczu, i odwra­cam się. Kto będzie mi doda­wał pew­no­ści sie­bie teraz, kiedy Mama ode­szła? Schy­lam się, żeby pod­nieść butelkę, ale pod­łoga zaczyna falo­wać i wiro­wać. Boże! Jestem na pokła­dzie łódki w cza­sie cyklonu. Łapię się ramy łóżka jak liny ratun­ko­wej i cze­kam, aż wichry ucichną.

Cathe­rine prze­chyla głowę, dotyka ide­al­nie poma­lo­wa­nym paznok­ciem dol­nej wargi i przy­gląda mi się.

– Kocha­nie, a może zosta­niesz na górze? Przy­niosę ci talerz.

Mam tu zostać? Co za pomysł. W końcu to stypa mojej Matki. Muszę zejść. Tylko że pokój tań­czy, a ja nie mogę zna­leźć butów. Kręcę się w kółko. Czego to ja szu­kam? Drep­czę boso w kie­runku drzwi i nagle sobie przy­po­mi­nam.

– A tak, buty. No, pokaż­cie się, buty.

Opa­dam na kolana i zaglą­dam pod łóżko. Cathe­rine bie­rze mnie pod łokieć i sta­wia na nogi.

– Brett, prze­stań. Jesteś pijana. Położę cię do łóżka. Prze­śpisz to.

– Nie! – Wyry­wam się z jej uści­sku. – Nie mogę tego prze­ga­pić!

– Ależ możesz. Twoja matka nie chcia­łaby, żebyś…

– No, tu są. – Pod­no­szę swoje nowe czó­łenka i z tru­dem wpy­cham w nie stopy. Jezu, chyba mi uro­sły o dwa numery przez tę godzinę.

Idę kory­ta­rzem naj­pro­ściej, jak potra­fię, z pal­cami w butach, a pię­tami na zewnątrz. Roz­po­star­łam ramiona, żeby utrzy­mać rów­no­wagę. Odbi­jam się jak kula bilar­dowa raz od jed­nej ściany, raz od dru­giej. Sły­szę za sobą Cathe­rine. Mówi sta­now­czo, cho­ciaż cicho, tro­chę jakby przez zaci­śnięte zęby:

– Brett, natych­miast prze­stań!

Myli się, sądząc, że odpusz­czę stypę. Muszę oddać hołd mojej Matce. Pięk­nej, kocha­ją­cej Matce…

Jestem już na klatce scho­do­wej, a cały czas sta­ram się wsu­nąć stopy w buty. Są małe, jakby je zro­biono dla Bar­bie. W poło­wie scho­dów noga wykręca mi się w kostce.

– Aj!

Cały ten tłum gości, wszy­scy, któ­rzy przy­szli, żeby ostatni raz oka­zać sza­cu­nek mojej Matce, odwra­cają głowy i patrzą na mnie. Widzę, jak prze­ra­żone kobiety pod­no­szą ręce i zakry­wają usta, a pano­wie rzu­cają się, żeby mnie pod­trzy­mać. Ląduję na środku hallu w pod­ka­sa­nej czar­nej sukience i bez jed­nego buta.

Budzi mnie brzęk tale­rzy. Wycie­ram strużkę śliny z kącika ust i sia­dam pro­sto. Mru­gam kilka razy i roz­glą­dam się. Jestem u Mamy. To dobrze. Będzie miała dla mnie aspi­rynę. Świa­tła w salo­nie są czę­ściowo wyga­szone i kręcą się tu jacyś ludzie. Wkła­dają tale­rze i kie­liszki do brą­zo­wych, pla­sti­ko­wych pudeł. Co tu się dzieje? Nagle jak­bym dostała kijem base­bal­lo­wym. Gar­dło mi się zaci­ska i zasła­niam usta. Cały ból, roz­pacz i smu­tek znowu na mnie spły­wają.

Mówiono mi, że długa walka z rakiem jest gor­sza niż krótka, ale nie mam pew­no­ści, czy to się spraw­dza w przy­padku tych, któ­rzy zostają. Śmierć Mamy nastą­piła tak szybko po dia­gno­zie, że wydaje mi się to zupeł­nie nie­re­alne, jak sen, z któ­rego zaraz z wes­tchnie­niem ulgi się obu­dzę. Zamiast tego czę­sto zaraz po prze­bu­dze­niu nie pamię­tam o tej tra­ge­dii i potem muszę prze­cho­dzić przez uświa­da­mia­nie sobie i prze­ży­wa­nie wszyst­kiego od nowa, znów i znów, jak Bill Mur­ray w Dniu Świ­staka. Czy kie­dy­kol­wiek się przy­zwy­czaję, że w moim życiu już nie ma tej jedy­nej osoby, która kochała mnie bez­wa­run­kowo? Czy przyj­dzie dzień, kiedy będę myślała o Mamie bez uczu­cia, że serce mi pęka?

Kiedy masuję bolące skro­nie, pod powie­kami poja­wiają mi się obrazki z mojego upo­ka­rza­ją­cego upadku ze scho­dów. Chyba się zapadnę pod zie­mię.

– Hej, śpiąca panienko! – Shel­ley, moja druga szwa­gierka, pod­cho­dzi do mnie, trzy­ma­jąc w ramio­nach trzy­mie­sięczną Emmę.

– O Boże! – jęczę i cho­wam twarz w dło­niach. – Ale ze mnie idiotka.

– Czemu? Uwa­żasz, że jesteś jedy­nym czło­wie­kiem na świe­cie, któ­remu zda­rzyło się urżnąć? Jak tam twoja kostka?

Pod­no­szę z nogi torebkę z lodem, który pra­wie cał­kiem się roz­pu­ścił, i robię kilka kółek stopą.

– Nic mi nie będzie. – Kręcę głową. – Wydo­brzeję szyb­ciej niż moje ego. Jak mogłam zro­bić coś takiego Mamie? – Odkła­dam torebkę z lodo­watą wodą na pod­łogę i zbie­ram się z sofy. – W skali od jed­nego do dzie­się­ciu jak źle wypa­dłam?

Shel­ley mnie pokle­puje.

– Powie­dzia­łam wszyst­kim, że jesteś wyczer­pana. Kupili to. Nie brzmiało to nie­praw­do­po­dob­nie, bo wyglą­dasz, jak­byś od tygo­dni nie spała – odpo­wiada i spo­gląda na zega­rek. – Słu­chaj, Jay i ja musimy już ucie­kać. Zro­biło się po siód­mej.

W hallu widzę Jaya, jak pochy­lony nad trzy­let­nim Tre­vo­rem upy­cha jego rączkę do rękawa jasno­żół­tego prze­ciw­desz­czo­wego płasz­czyka, w któ­rym chło­piec wygląda jak minia­tu­rowy stra­żak. Błę­kitne oczka spo­glą­dają na mnie i maluch krzy­czy:

– Cio­cia Błett!

Roz­pły­wam się. Mam cichą nadzieję, że mój bra­ta­nek ni­gdy nie nauczy się wyma­wiać popraw­nie „r”. Pod­cho­dzę do niego i prze­gar­niam mu wło­ski.

– Jak się pan miewa?

Jay zapina meta­lowy zatrzask pod szyją synka i się pro­stuje. Gdyby nie wyraźne kurze łapki, Jay wyglą­dałby raczej na dwa­dzie­ścia sześć lat, a nie na trzy­dzie­ści sześć, które mu już stuk­nęło. Przy­gar­nia mnie ramie­niem.

– Dobrze się spało?

– Prze­pra­szam – mówię i strzą­sam grudkę tuszu spod oka.

Jay cmoka mnie w czoło.

– Spoko. Wszy­scy rozu­miemy, że naj­cięż­sze to jest dla cie­bie.

Ma na myśli to, że ze wszyst­kich dzieci Boh­lin­ge­rów tylko ja jesz­cze pozo­staję sin­gielką i nie mam wła­snej rodziny. I naj­bar­dziej z rodzeń­stwa byłam zależna od Mamy. Brat lituje się nade mną.

– Wszy­scy za nią tęsk­nimy – mówię i cofam się.

– Ale ty jesteś jej córką – mówi mój naj­star­szy brat, Joad, który wła­śnie wycho­dzi zza zakrętu kory­ta­rza. Jego wielka postać pra­wie ginie pod nie­mal całym kwiet­ni­kiem. W odróż­nie­niu od Jaya, który sta­ran­nie zacze­suje na bok rzed­nące włosy, Joad goli głowę cał­ko­wi­cie, na jajo, co w połą­cze­niu z oku­la­rami w prze­zro­czy­stych opraw­kach przy­daje mu stylu tro­chę wiel­ko­miej­skiego, a tro­chę pre­ten­sjo­nal­nego. Teraz Joad się obraca i cmoka mnie w poli­czek. – Były­ście bar­dzo ze sobą zwią­zane. Jay i ja nie dali­by­śmy rady bez cie­bie. Szcze­gól­nie w ostat­nim cza­sie.

To prawda. Kiedy minio­nej wio­sny zdia­gno­zo­wano u Mamy raka jaj­nika, posta­no­wi­łam, że razem przez to przej­dziemy. To ja opie­ko­wa­łam się nią po ope­ra­cji, sie­dzia­łam przy niej pod­czas che­mio­te­ra­pii i nale­ga­łam, żeby zwró­cić się do dru­giego, a potem trze­ciego spe­cja­li­sty. I kiedy wszy­scy eks­perci potwier­dzili, że roko­wa­nia są jak naj­gor­sze, to ja byłam przy niej w dniu, w któ­rym zde­cy­do­wała się prze­rwać tę ohydną kura­cję.

Jay ści­ska mi rękę. Nie­bie­skie oczy ma pełne łez.

– Wiesz, że jeste­śmy z tobą, sio­strzyczko, prawda?

Kiwam głową i wyj­muję paczkę chu­s­te­czek higie­nicz­nych z kie­szeni. Smutną ciszę prze­rywa głos Shel­ley, która wcho­dzi do hallu, nio­sąc fote­lik samo­cho­dowy Emmy, i mówi do Jaya:

– Kocha­nie, zabie­rzesz to drzewko szczę­ścia, które przy­słali moi rodzice? – Po czym spo­gląda na mnie i na Joada i dodaje: – Wy go nie chce­cie, prawda?

Joad wymow­nie wska­zuje głową prze­ogromny kwiet­nik, który trzyma, jakby można go było nie zauwa­żyć.

– Już mam.

A ja dorzu­cam:

– Weź, oczy­wi­ście.

Tro­chę jestem zdzi­wiona, że ludzie mogą przy­wią­zy­wać wagę do drzewka, kiedy Mama dopiero co umarła.

Moi bra­cia z rodzi­nami wycho­dzą w jesienną noc. Odda­lają się od kamien­nego domu, a ja stoję i przy­trzy­muję skrzy­dło drzwi, tak jak robiła to Mama. Ostat­nia wycho­dzi Cathe­rine. Popra­wia apaszkę od Her­mesa przy koł­nie­rzu zamszo­wego płasz­cza.

– Do jutra – mówi i odci­ska mi na policzku różową szminkę.

Wzdy­cham. Jakby nie dość było roz­pa­try­wa­nia, komu przy­pad­nie które drzewko, jutro o dzie­sią­tej trzy­dzie­ści wszyst­kie aktywa Matki zostaną roz­dzie­lone pomię­dzy jej dzieci. Nastąpi coś w rodzaju uro­czy­sto­ści wrę­cze­nia nagród Boh­lin­ger. Za kilka godzin zostanę pre­ze­sem Boh­lin­ger Cosme­tics i sze­fową Cathe­rine. Nie mam pew­no­ści, czy któ­rej­kol­wiek z tych funk­cji jestem w sta­nie spro­stać.

Z kokonu wietrz­nej nocy wykluwa się bez­chmurny, błę­kitny pora­nek. Uznaję to za dobry omen. Z tyl­nego sie­dze­nia lin­colna patrzę na brzeg jeziora Michi­gan i jesz­cze raz myślę, co im powiem. Och! Jestem zaszczy­cona. To wiel­kie wyróż­nie­nie. Ni­gdy nie zastą­pię Matki, ale zro­bię wszystko, żeby firma na­dal się roz­wi­jała.

Czuję tępy ból głowy i znów prze­kli­nam fakt, że wypi­łam tego cho­ler­nego szam­pana. Co ja sobie myśla­łam? Czuję się podle – i to nie tylko fizycz­nie. Jak mogłam to zro­bić Mamie? Czy można się spo­dzie­wać, że po tym wszyst­kim moje rodzeń­stwo będzie mnie trak­to­wało poważ­nie? Wyj­muję puder­niczkę z torebki i pudruję nos i policzki. Dzi­siaj muszę wyglą­dać na osobę opa­no­waną i kom­pe­tentną, bo taki powi­nien być dyrek­tor gene­ralny. Bra­cia powinni sobie uświa­do­mić, że pora­dzę sobie z zarzą­dza­niem firmą, nawet jeżeli zda­rzyło mi się nie zapa­no­wać nad plą­czą­cymi się po alko­holu nogami. Cie­kawe, czy będą dumni ze swo­jej małej sio­strzyczki, która w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat awan­suje z kie­row­nika działu mar­ke­tingu na dyrek­tora wiel­kiej firmy? Nie­za­leż­nie od wczo­raj­szych wypad­ków, myślę, że tak. Każdy z nich ma swoją pracę i poza tym, że posia­dają udziały firmy, nie mają za wiele do czy­nie­nia z rodzin­nym biz­ne­sem. A Shel­ley jest logo­pedą i peł­no­eta­tową mamą. Zupeł­nie jej nie obcho­dzi, kto popro­wa­dzi firmę teścio­wej.

Jeśli kogoś się oba­wiam, to Cathe­rine. Moja szwa­gierka ukoń­czyła pre­sti­żową Whar­ton School of Busi­ness i repre­zen­to­wała Stany Zjed­no­czone w pły­wa­niu syn­chro­nicz­nym na olim­pia­dzie w 1992 roku. Ma wystar­cza­jąco dużo rozumu, uporu i ducha współ­za­wod­nic­twa, żeby popro­wa­dzić trzy firmy naraz. Przez ostat­nie dwa­na­ście lat była wice­dy­rek­to­rem i prawą ręką Mamy. Bez Cathe­rine Boh­lin­ger Cosme­tics pozo­sta­łaby małym, dobrze pro­spe­ru­ją­cym lokal­nym pro­du­cen­tem. Kiedy weszła na pokład, zdo­łała prze­ko­nać Mamę, żeby roz­wi­nąć markę. Na początku 2002 roku Cathe­rine dostała cynk, że Oprah Win­frey pra­cuje nad nowym pro­gra­mem pod tytu­łem Rze­czy, które uwiel­biam. Przez dwa­dzie­ścia jeden tygo­dni wysy­łała do Harpo Stu­dios prze­pięk­nie opa­ko­wane paczuszki zawie­ra­jące natu­ralne mydła i bal­samy Boh­lin­ger oraz zdję­cia i arty­kuły poświę­cone naszej przy­ja­znej śro­do­wi­sku, eko­lo­gicz­nej fir­mie. Pako­wała wła­śnie dwu­dzie­stą drugą paczuszkę, kiedy zadzwo­nili. Oprah wybrała do pro­gramu orga­niczną maseczkę Boh­lin­ger z czar­nej her­baty i pestek wino­gron.

Po emi­sji pro­gramu nastą­piło coś na miarę eks­plo­zji. Nagle każde spa i każdy dom han­dlowy chciały mieć w ofer­cie linię kosme­ty­ków Boh­lin­ger. W ciągu sze­ściu mie­sięcy pro­duk­cja wzro­sła czte­ro­krot­nie. Trzy wio­dące spółki zaofe­ro­wały nie­wia­ry­godne sumy w zamian za sprze­daż marki, ale Cathe­rine wyper­swa­do­wała to Matce. Otwo­rzyła za to sklepy w Nowym Jorku, Los Ange­les, Dal­las i Miami, a po kolej­nych dwóch latach wpro­wa­dziła markę na rynki zagra­niczne. I cho­ciaż lubię sobie wyobra­żać, że moja dzia­łal­ność mar­ke­tin­gowa także przy­czy­niła się do tego suk­cesu, to jed­nak jestem pewna, że gdyby nie Cathe­rine Hum­ph­ries-Boh­lin­ger, nasza firma nie sta­łaby się przed­się­bior­stwem obra­ca­ją­cym milio­nami dola­rów.

Nie można zaprze­czyć, że Cathe­rine jest w tym ulu kró­lową, a ja, kie­ru­jąc dzia­łem mar­ke­tingu, jedną z lojal­nych psz­czół robot­nic. Tym­cza­sem za kilka minut role mają się odwró­cić i to ja stanę się sze­fową Cathe­rine, co mnie prze­raża jak cho­lera.

W czerwcu Mama, pod­da­wana kolej­nym eta­pom tera­pii, rzadko bywała w fir­mie. Cathe­rine wezwała mnie wtedy do swo­jego gabi­netu.

– Brett, koniecz­nie musisz się nauczyć zasad, na jakich funk­cjo­nu­jemy – powie­działa, opie­ra­jąc sple­cione dło­nie na bla­cie biurka z wiśnio­wego drewna. – Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo wszy­scy tego nie chcemy, nie­długo nasze życie bar­dzo się odmieni, a ty musisz być szcze­gól­nie dobrze przy­go­to­wana do swo­jej nowej roli.

Prze­wi­dy­wała, że Mama umrze! Jak mogła w ogóle brać coś takiego pod uwagę?! Jed­nak Cathe­rine jest po pro­stu realistką. Sta­ram się wyci­szyć.

– Oczy­wi­ście z chwilą odej­ścia two­jej matki wszyst­kie jej udziały przejdą na cie­bie. Jesteś w końcu jej jedyną córką, a także jedy­nym dziec­kiem zatrud­nio­nym w fir­mie. I współ­pra­cu­jesz z nią dłu­żej niż kto­kol­wiek inny.

Czuję, jak rośnie mi klu­cha w gar­dle. Mama zawsze żar­to­wała, że zaczę­łam pra­co­wać w fir­mie już w pie­lu­chach. Łado­wała mnie do nosi­dełka i razem roz­wo­zi­ły­śmy mydła i bal­samy do lokal­nych skle­pów i na tar­go­wi­ska.

– Będziesz miała więk­szość udzia­łów – cią­gnęła Cathe­rine – a to ozna­cza, że zosta­niesz pre­ze­sem zarządu.

Coś w jej chłod­nym, wywa­żo­nym tonie wywo­łuje we mnie myśl, że ma do mnie żal. Ale czy można mieć jej to za złe? Ta kobieta jest naprawdę bły­sko­tliwa, a ja po pro­stu przy­pad­kiem uro­dzi­łam się jako córka Eli­za­beth.

– Pomogę ci się do tego przy­go­to­wać – kon­ty­nu­owała Cathe­rine, stu­ka­jąc w kla­wia­turę note­bo­oka – cho­ciaż oczy­wi­ście nie twier­dzę, że to konieczne. Myślisz, że możemy zacząć od jutra? Powiedzmy o ósmej. – To nie było pyta­nie, tylko pole­ce­nie.

Codzien­nie rano sia­da­łam na krze­śle obok Cathe­rine i słu­cha­łam o zawi­ło­ściach trans­ak­cji mię­dzy­na­ro­do­wych, taks cel­nych i pro­wa­dze­nia firmy. Pani wice­pre­zes wysłała mnie na tygo­dniowe semi­na­rium z zakresu zarzą­dza­nia do Harvard Busi­ness School, abym zapo­znała się z naj­now­szymi tren­dami w tej dzie­dzi­nie, i zapi­sała mnie na cykl szko­leń online doty­czą­cych róż­no­rod­nych zagad­nień, począw­szy od two­rze­nia budżetu, a skoń­czyw­szy na rela­cjach z pra­cow­ni­kami. Cza­sem mnie to wszystko przy­tła­czało, ale ni­gdy nie pomy­śla­łam, żeby się wyco­fać. Będę z dumą nosiła koronę, która nale­żała do Mamy. Mam tylko nadzieję, że moja szwa­gierka nie będzie mi miała za złe, że od czasu do czasu popro­szę ją o wypo­le­ro­wa­nie moich insy­gniów.

Kie­rowca Mamy pod­wozi mnie pod numer 200 na Ran­dolph Street. Patrzę w górę na zbu­do­waną z gra­nitu i stali syl­wetkę Chi­cago’s Aon Cen­ter. Biura w takim miej­scu są pew­nie obłęd­nie dro­gie. No, oczy­wi­ście, praw­nik Mamy nie jest byle kim. Wjeż­dżam na trzy­dzie­ste dru­gie pię­tro. Dokład­nie o dzie­sią­tej trzy­dzie­ści Cla­ire, atrak­cyjna rudo­włosa asy­stentka, wpro­wa­dza mnie do gabi­netu pana Midara, gdzie moi bra­cia z żonami zebrali się już wokół pro­sto­kąt­nego maho­nio­wego stołu.

– Czy napije się pani kawy, panno Boh­lin­ger, a może her­baty albo wody?

– Nie, dzię­kuję.

Wybie­ram krze­sło obok Shel­ley i roz­glą­dam się. Biuro pana Midara jest zgrab­nym połą­cze­niem tra­dy­cji i nowo­cze­sno­ści. Pro­ste wnę­trze z mar­muru i szkła zmięk­czają orien­talne dywany i kilka wyra­fi­no­wa­nych anty­ków. Całość tchnie luk­su­sem.

– Ład­nie tu – odzy­wam się.

– Prawda. To Stone. Uwiel­biam go.

– Tyle tu gra­nitu, że można by otwo­rzyć kamie­nio­łom.

Cathe­rine chi­cho­cze, jak­bym ją roz­ba­wiła.

– Edward Durell Stone. To jego pro­jekt.

– Aha.

Czy jest coś, czego ta kobieta nie wie? Inte­li­gen­cja Cathe­rine nie działa na mnie dobrze. Czuję się przy niej igno­rantką. Poza tym jest bar­dzo silna, więc sama wydaję się sobie sła­be­uszem. I jest nie­zwy­kle kom­pe­tentna, więc jestem tu nie­po­trzebna, jak bie­li­zna mode­lu­jąca na Vic­to­rii Bec­kham. Uwiel­biam Cathe­rine, ale jej per­fek­cjo­nizm mnie prze­raża, co wynika zarówno z mojego braku pew­no­ści sie­bie, jak i z jej aro­gan­cji. Mama kie­dyś powie­działa, że mam tyle samo inte­li­gen­cji, co Cathe­rine, ale tylko nie­wielką część jej pew­no­ści sie­bie, i dodała: „I dzięki Bogu”. To był jedyny przy­pa­dek, kiedy Mama wyra­ziła się kry­tycz­nie o Kata­rzy­nie Wiel­kiej, ale ten maleńki incy­dent spo­wo­do­wał, że poczu­łam się dużo lepiej.

Tym­cza­sem Cathe­rine kon­ty­nu­uje, jakby mnie to inte­re­so­wało:

– Inwe­sto­rem był Stan­dard Oil Com­pany. Jeżeli się nie mylę, ukoń­czyli budowę w sie­dem­dzie­sią­tym trze­cim roku.

Jay odsuwa się na krze­śle, tak że znaj­duje się poza zasię­giem jej wzroku, i prze­cią­gle ziewa, ale Joad wydaje się cał­ko­wi­cie pochło­nięty tym, co mówi żona.

– Tak, kocha­nie – potwier­dza. – I jest to trzeci co do wiel­ko­ści budy­nek w Chi­cago. – Spo­gląda na Cathe­rine, szu­ka­jąc apro­baty. Cho­ciaż mój naj­star­szy brat jest jed­nym z naj­wy­żej cenio­nych archi­tek­tów mło­dego poko­le­nia, mam nie­od­parte wra­że­nie, że pozo­staje nieco zastra­szony przez kobietę, którą poślu­bił. – Wyż­sze są już tylko Trump Tower i Wil­lis Tower.

A Cathe­rine, zwra­ca­jąc się wła­ści­wie do mnie, dopo­wiada:

– Wil­lis to daw­niej­sza Sears Tower.

– Sears? Jak ten dom han­dlowy? A na co im taki wielki budy­nek?!

Tym razem Cathe­rine patrzy, jakby nie wie­działa, czy mówię poważ­nie, czy żar­tuję, a Jay z dru­giego końca stołu uśmie­cha się do mnie sze­roko.

– Ten budy­nek ma osiem­dzie­siąt cztery kon­dy­gna­cje – cią­gnie Cathe­rine.

Nasze dywa­ga­cje na temat archi­tek­tury prze­rywa pospieszne wej­ście wyso­kiego, lekko potar­ga­nego i zady­sza­nego męż­czy­zny. Ma około czter­dziestki. Prze­cze­suje włosy pal­cami i popra­wia kra­wat.

– Witam pań­stwa – pozdra­wia nas w dro­dze do stołu. – Nazy­wam się Brad Midar, prze­pra­szam, że musieli pań­stwo na mnie cze­kać.

Męż­czy­zna okrąża stół i podaje rękę każ­demu z nas, a my się przed­sta­wiamy. Kiedy się uśmie­cha, widać, że ma lekko krzywe zęby, co przy­daje mu sym­pa­tycz­nego, tro­chę chło­pię­cego wdzięku. Cie­kawa jestem, czy moje rodzeń­stwo myśli to samo, co ja. Czemu Mama zaan­ga­żo­wała tego mło­dego i zupeł­nie obcego czło­wieka, a nie pana Gold­blatta, który od lat był adwo­ka­tem rodziny?

– Wra­cam ze spo­tka­nia na dru­gim końcu mia­sta – wyja­śnia Midar. – Nie sądzi­łem, że to mi zaj­mie tyle czasu.

Kła­dzie na bla­cie plik doku­men­tów. Spo­glą­dam na Cathe­rine, która ma przy­go­to­wany notes i pióro. Kulę się. Czemu nie pomy­śla­łam, żeby robić notatki? Jak, do dia­bła, chcę pro­wa­dzić całą wielką firmę, skoro nawet nie pamię­tam o notat­niku?

Pan Midar chrząka.

– Pozwól­cie pań­stwo, że na wstę­pie powiem, jak bar­dzo mi przy­kro z powodu straty, jaką ponie­śli­ście. Bar­dzo lubi­łem Eli­za­beth. Spo­tka­li­śmy się nie­dawno, dopiero w maju, zaraz po dia­gno­zie, ale mam wra­że­nie, jak­bym ją znał całe lata. Nie mogłem przyjść na stypę, ale byłem na pogrze­bie. Odpro­wa­dzi­łem ją nie jako praw­nik, lecz jako przy­ja­ciel.

Z miej­sca polu­bi­łam tego zapra­co­wa­nego czło­wieka, który zna­lazł czas, żeby przyjść na pogrzeb mojej Matki – kobiety, którą znał zale­d­wie szes­na­ście tygo­dni. Nasuwa mi się myśl o moim praw­niku – i chło­paku – Andrew, który znał Mamę przez cztery lata, ale nie zdo­łał zmie­nić roz­kładu dnia na tyle, żeby uczest­ni­czyć w sty­pie. Sta­ram się stłu­mić ból. W końcu Andrew pro­wa­dzi teraz ważną sprawę. I wyrwał się na pogrzeb.

– Jestem zaszczy­cony, że Eli­za­beth Boh­lin­ger wybrała mnie na wyko­nawcę testa­mentu – cią­gnie Midar. – Możemy zaczy­nać?

Po upły­wie godziny dobro­czyn­ność Mamy jest nam już lepiej znana, a Jay i Joad Boh­lin­ger mają dość pie­nię­dzy, żeby do końca swo­ich dni żyć roz­rzut­nie. Jak Mamie udało się zgro­ma­dzić taką for­tunę?

– Brett Boh­lin­ger otrzyma swoją część spadku w póź­niej­szym ter­mi­nie. – Midar zdej­muje oku­lary do czy­ta­nia i spo­gląda na mnie. – W tym miej­scu jest odno­śnik. Prze­czy­tam wyja­śnie­nie póź­niej.

– Okej – mówię i dra­pię się po gło­wie. Dla­czego Mama nie chciała, żebym dostała spa­dek już dzi­siaj? Może wyja­śnie­nie jest w tym małym, czer­wo­nym dzien­niku, który mi zosta­wiła. Ale nagle spływa na mnie olśnie­nie. Dostaję całą firmę, która obec­nie jest warta miliony. Bóg jeden wie, jak sobie z tym pora­dzę. Czuję w skro­niach tępy ból.

– Teraz prze­cho­dzimy do sprawy domu. – Praw­nik znowu zakłada oku­lary i odnaj­duje wła­ściwe miej­sce w doku­men­cie. – „Nie­ru­cho­mość przy North Astor Street pod nume­rem sto trzy­na­stym ma przez dwa­na­ście mie­sięcy pozo­stać nie­na­ru­szona. W tym cza­sie ani budy­nek, ani jaki­kol­wiek ele­ment wypo­sa­że­nia nie ma być sprze­dany ani wyna­jęty. Moje dzieci mają prawo zamiesz­ki­wać w domu nie dłu­żej niż przez trzy­dzie­ści kolej­nych dni i mogą uży­wać wypo­sa­że­nia dla swo­ich potrzeb”.

– Poważ­nie? – odzywa się Joad. – Mamy wła­sne domy. Nie ma potrzeby, żeby­śmy korzy­stali z tego.

Czuję, że twarz mi czer­wie­nieje. Zaczy­nam oglą­dać paznok­cie. Naj­wy­raź­niej mój brat sądzi, że jestem współ­wła­ści­cielką loftu, w któ­rym miesz­kam z Andrew. Jed­nak mimo że zamiesz­ka­li­śmy w nim razem trzy lata temu, zaraz po tym, jak Andrew go kupił, i zain­we­sto­wa­łam w urzą­dza­nie wię­cej pie­nię­dzy niż on, nie mam tytułu wła­sno­ści. Z praw­nego punktu widze­nia loft nie należy do mnie. A z mojego punktu widze­nia tak jest dobrze. Pie­nią­dze ni­gdy nie miały dla mnie takiego zna­cze­nia jak dla Andrew.

– Bra­cie – odzywa się Jay pojed­naw­czo – Taka jest wola Mamy. Musimy ją usza­no­wać.

Joad kręci głową.

– Ależ to non­sens. Dwa­na­ście mie­sięcy nie­bo­tycz­nych podat­ków, nie mówiąc o kosz­tach utrzy­ma­nia tego muzeum.

Kręcę głową. Joad odzie­dzi­czył cha­rak­ter po naszym ojcu. Jest sta­now­czy, prag­ma­tyczny i nie bawi się w sen­ty­menty. Ta jego bez­na­mięt­ność jest cza­sem przy­datna. Na przy­kład w cza­sie przy­go­to­wań do pogrzebu. Ale dzi­siaj takie zacho­wa­nie jest nie­godne. Gdyby pozwo­lić dzia­łać Joadowi, jesz­cze dzi­siaj przed zacho­dem słońca posta­wiłby na pod­jeź­dzie przed domem Mamy tabliczkę NA SPRZE­DAŻ i kon­te­ner na śmieci. Będzie ina­czej. Dała nam dosyć czasu, żeby­śmy mogli przej­rzeć jej rze­czy i stop­niowo się z nimi poże­gnać. Dla Andrew te przed­mioty są nazbyt sta­ro­świec­kie, ale moż­liwe, że cho­ciaż jeden z moich braci zechce zatrzy­mać wiele cen­nych dro­bia­zgów.

W tym samym roku, w któ­rym wyje­cha­łam do Nor­th­we­stern, Mama kupiła zruj­no­waną kamie­nicę od komor­nika. Ojciec bar­dzo ją za to kry­ty­ko­wał, mówiąc, że bie­rze sobie na głowę taki pro­blem. Tyle że wtedy był już jej eks-mężem. Mama mogła sama podej­mo­wać decy­zje. Dostrze­gła coś magicz­nego w spę­ka­nych skle­pie­niach i śmier­dzą­cych dywa­nach. Pochło­nęło to całe lata wytę­żo­nej pracy i wyrze­czeń, ale w końcu upór i cier­pli­wość Mamy zwy­cię­żyły. Dzi­siaj dzie­więt­na­sto­wieczny budy­nek, usy­tu­owany w naj­bar­dziej pożą­da­nej oko­licy mia­sta, Gold Coast, jest perełką. Mama, która była córką pro­stego hut­nika, żar­to­wała, że jest jak Louise Jef­fer­son. Szkoda, że mój ojciec nie żył dosyć długo, żeby zoba­czyć, jak spek­ta­ku­larną meta­mor­fozę prze­szedł ten dom i ta kobieta, któ­rej, jak sądzę, ni­gdy nie doce­niał.

– Jest pan pewien, że Matka była w pełni władz umy­sło­wych, kiedy two­rzyła testa­ment? – pyta­nie Joada prze­rywa moje roz­my­śla­nia.

W sze­ro­kim uśmie­chu praw­nika dostrze­gam jakiś pod­tekst.

– O, umy­słowo była w zna­ko­mi­tej kon­dy­cji, zapew­niam pana. Powiem wię­cej: ni­gdy nie widzia­łem, żeby ktoś tak świet­nie wszystko sobie zapla­no­wał.

– Kon­ty­nu­ujmy – odzywa się Cathe­rine, która zawsze pozo­staje przede wszyst­kim mene­dże­rem. – Ze sprawą domu upo­ramy się we wła­ści­wym cza­sie.

Pan Midar chrząka.

– Wobec tego przejdźmy do sprawy Boh­lin­ger Cosme­tics.

Głowa mi pęka. Czuję na sobie spoj­rze­nie czte­rech par oczu. Pamięć pod­suwa mi wczo­raj­szą scenę i czuję, jak nara­sta we mnie panika. Jaki dyrek­tor gene­ralny upija się na sty­pie wła­snej matki? Nie zasłu­guję na to sta­no­wi­sko. Jed­nak jest już za późno. Sta­ram się nadać twa­rzy jak naj­bar­dziej obo­jętny wyraz, zupeł­nie jak aktorka nomi­no­wana do nagrody Aka­de­mii. Cathe­rine sie­dzi z pió­rem w ręce, gotowa zapi­sy­wać istotne szcze­góły.

– „Wszyst­kie moje udziały w Boh­lin­ger Cosme­tics oraz sta­no­wi­sko dyrek­tora gene­ral­nego prze­ka­zuję mojej…

Zacho­wuj się natu­ral­nie. Nie patrz na Cathe­rine.

– …syno­wej, Cathe­rine Hum­ph­ries-Boh­lin­ger”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Life List

Copy­ri­ght © 2014 by Lori Nel­son Spiel­man

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cja na okładce

© Sarah Gibb/Tall House Cre­ative

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Lista marzeń, wyd. II, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-972-1

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer