44,99 zł
Niektórzy uważają, że lisy są podobne do duchów, bo też gromadzą qi, ale nic bardziej mylnego. Jesteśmy żywymi istotami, takimi jak wy, po prostu zazwyczaj lepiej wyglądamy…
Mandżuria, rok 1908. W ostatnich latach rządów dynastii Qing właściciel restauracji znajduje na swoim progu zamarzniętą kurtyzanę. Jej śmierć wywołuje plotki o lisach, które według ludowych wierzeń zwodzą śmiertelników, przybierając postać pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn. Bao, detektyw obdarzony niezwykłą zdolnością wykrywania kłamstw, otrzymuje zadanie ustalenia tożsamości zmarłej.
Tymczasem rodzina chińskich aptekarzy, mimo biegłości w leczeniu chorób, nie potrafi uwolnić się od klątwy, która nad nimi wisi. Wydaje się jednak, że gdy w ich życie wkracza niebezpiecznie czarująca służka zwana Śnieżną, ich los w końcu się odmienia. Tylko czy na pewno? Śnieżna skrywa wiele sekretów, a przede wszystkim jest matką, która pragnie pomścić swoje utracone dziecko. Trop zaprowadzi ją z północy Chin aż do Japonii, a Bao będzie podążał za nią niczym wierny pies. Zarówno Śnieżna, jak i Bao, poruszając się wśród mitów i błędnych wyobrażeń o lisich duchach, spotkają starych przyjaciół i nowych wrogów – a trup nadal będzie ścielić się gęsto.
Yangsze Choo mistrzowsko eksploruje świat śmiertelników i duchów, ludzi i innych stworzeń, a także olśniewające momenty, gdy ich ścieżki się krzyżują. Lisia żona, napisana z epickim rozmachem i pełna wyjątkowych, niezapomnianych bohaterów, to zachwycająca powieść o dawnych miłościach i drugich szansach, głębi matczynej miłości oraz pradawnych ludowych podaniach, które mogą okazać się prawdą.
Yangsze Choo to malezyjska pisarka chińskiego pochodzenia. Po ukończeniu studiów licencjackich na Harvardzie, pracowała w korporacjach, a następnie napisała debiutancką powieść The Ghost Bride. Narzeczona ducha, która stała się bestsellerem „New York Timesa” i została zekranizowana jako serial Netflixa. Jej druga powieść Nocny tygrys została wybrana jako lekturę klubu czytelniczego Reese Witherspoon, a jej fragmenty czytano podczas platynowego jubileuszu królowej Elżbiety II.
Proza Choo jest bogata, a powolne odkrywanie skomplikowanych relacji łączących bohaterów, którzy spotykają się po latach, trzyma w ogromnym napięciu. Wspaniała rzecz. – „Publishers Weekly” Intrygująca, chytrze pomyślana i zagadkowa powieść, dla której warto uwierzyć w niewiarygodne (…) Bogata azjatycka tradycja związana z lisim folklorem stanowi tło dla złożonej, nastrojowej historii o tożsamości i odkrywaniu tajemnic rozgrywającej się w Mandżurii na początku XX wieku.– „Kirkus”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 516
Mandżuria, 1908
Może znacie tę historię: późnym wieczorem do drzwi niczego niepodejrzewającego studenta puka piękna kobieta.
– Kto tam? – pyta młodzieniec, wyglądając do zaniedbanego ogrodu, gdzie w świetle księżyca kwiaty i krzewy gną się w dziwne kształty.
– Wpuść mnie. – Nieznajoma ma czarujący uśmiech i butelkę jego ulubionego wina ryżowego.
Zgadza się, choć z wahaniem, bo powinien się przecież uczyć do cesarskich egzaminów. Co ta dziewczyna robi tu sama? W końcu wiejska willa leży na odludziu! I dlaczego jej oczy tak dziwnie lśnią w mokrej od deszczu ciemności? Dochodzi jednak do wniosku, że wszystko w porządku – to pewnie prostytutka, którą jego przyjaciele przysłali tu dla żartu. Piją więc wino, każde wydarzenie pociąga za sobą kolejne i – mimo że ona się rumieni, a jego książki leżą odłogiem – student spędza jeden z najprzyjemniejszych wieczorów swojego życia.
Sęk w tym, że niewiele z niego pamięta. Szczegóły nikną przy blasku lampy i śmiechu. Pożąda jednak kolejnego spotkania; chwyta jej dłonie (o bardzo długich palcach z ostrymi paznokciami) i nie chce ich puścić.
– Mieszkam tam – oznajmia kobieta, wskazując dziwaczny pagórek. – Idź tą drogą i miń szczyt, a mój dom będzie czwarty z kolei.
Następnego wieczoru – po tym, gdy służący położy się spać, student wyrusza. Gdyby zwracał uwagę na takie rzeczy, zorientowałby się, że trakt powoli zanika, aż zostaje z niego ledwie ścieżynka wśród wybujałej trawy, on jednak niczego nie zauważa, tak jest zauroczony. Wzdłuż szlaku stoi wiele osobliwych domów, wszystkie mają ciemne okna przypominające puste oczodoły. Wspaniałe posiadłości, małe rudery. Na każdym nadprożu wyraźnie wypisano rodowe nazwisko. Czwarty dom od szczytu to imponujący dworek, na bramie widnieje nazwisko Hu1.
Odwiedza ją raz po raz, zaniedbując naukę, a tymczasem w domu gromadzi się stos nieotwartych listów od rozgniewanych rodziców. Skóra marszczy mu się jak zwiędły liść, puchną mu migdałki, a kręgosłup wygina się w łuk. W końcu zmartwiony sługa sprowadza mnicha, by wyrzucił z niego złe duchy. Kiedy czar pryska, student zawodzi i szlocha, upokorzony oraz wściekły; drżącymi rękami zdziera z siebie ubranie. Zbiera się zbrojna drużyna złożona z miejscowych wieśniaków, którzy przysięgają, że na spadzistym pagórku nie ma żadnych domów ani wielkich posiadłości. Tylko dawno zapomniany cmentarz. Czwarty grób od wierzchołka, jak wiele chińskich mogił, przypomina na wpół zagrzebany w ziemi domek. Przy pomocy motyk i szpadli włamują się do środka i odkrywają, że legowisko urządził tam sobie lis.
W tej historii zmiennokształtny lis zwykle kończy ugotowany lub nadziany na rożen przez wściekły motłoch. To jednak nie powinno się zdarzyć, jeśli tylko zachowacie ostrożność. Większość lisów zachowuje. Jak inaczej przetrwałybyśmy setki lat? Lis z tej opowieści był chciwy i głupi – przez takie osobniki reszta z nas cieszy się złą reputacją.
Lisice, powiadają ludzie, to nikczemne kobiety.
Nawet w najlepszych czasach komuś takiemu jak ja niełatwo przeżyć. Na przykład by złapać pociąg z Mukdenu do Dalianu, musiałam wydostać się z trawiastych równin Kirinu. Pierwszy dzień był najtrudniejszy, bo potrzebowałam ubrań. Ostatecznie ściągnęłam ze sznura na pranie bluzkę i bawełniane spodnie jakiejś wieśniaczki. Cnotliwy lis nie powinien kraść, lecz desperacko potrzebowałam odzienia. Młoda naga kobieta pojawiająca się na skraju drogi aż prosi się o kłopoty.
Egzystuję albo jako mały psowaty o gęstym futrze, spiczastych uszach i schludnych czarnych łapkach, albo właśnie jako młoda kobieta. Żadna z tych postaci nie zapewnia mi bezpieczeństwa w świecie rządzonym przez mężczyzn. Prawdę mówiąc, wolałabym wyglądać jak czyjaś babka – dzięki temu zyskałabym przynajmniej odrobinę godności odpowiedniej do mojego wieku. Przy okazji chciałabym odnotować, że większość opowieści skupia się na pięknych lisicach, które żywią się energią życiową qi, niewiele zaś mówi się o samcach. Kobiety obdarzone własnym rozumem, biegające wolno i robiące, co im się żywnie podoba, bez wątpienia spotkają się z ostracyzmem. Sprytny przystojny mężczyzna to zupełnie inna sprawa. Większość lisich samców przechodzi na przymusową emeryturę lub sfinguje własną śmierć dopiero wtedy, gdy ich niesamowity, wiecznie młody wygląd zaczyna niepokoić ludzi. Nawet nie pytajcie, co myślę o tej dziejowej niesprawiedliwości – z zasady unikam samców mojego gatunku.
Zdobywszy strój, pokonałam resztę trasy etapami, błagając napotkanych ludzi o podwózkę. Oczywiście nie miałam pieniędzy. Takie są skutki mieszkania wśród łąk, patrzenia, jak chmury dryfują po bezkresnym błękitnym niebie, i jedzenia polnych myszy. Od lat nie byłam w mieście. W Mukdenie zastałam obcokrajowców szastających pieniędzmi na prawo i lewo oraz wynędzniałych wieśniaków uciekających przed głodem. Za czasów dynastii Ming, zanim miasto ustanowiono mandżurską stolicą północy, nosiło nazwę Shenyang i było ufortyfikowanym garnizonem. Świat zmieniał się bez ustanku, lecz bitwy o miasta toczyły się jak dawniej.
Załatwienie pewnej osobistej sprawy, o której opowiem wam w przyszłości, zajęło mi więcej czasu, niż podejrzewałam, zdołałam jednak wsiąść do pociągu, oddając się w ręce alfonsa. Powiedziałam mu, że muszę pilnie dostać się do Dalianu, odległego portowego miasta.
– Rozumiem – odparł, głaszcząc mnie po ramieniu. Sprawdzając jakość mięsa. – Wyglądasz bardzo zdrowo. Nie masz gruźlicy, prawda?
Potrząsnęłam głową.
– Jestem silna. Pług ciągnę lepiej niż niejeden wół.
– Odtąd to nie ty będziesz orać – mruknął z uśmiechem. – Chodź ze mną, załatwię ci posadę niańki. To porządna praca.
Kupił nam bilety. Trzecia klasa, twarde siedzenia. Zapach potu, solonej ryby, żelazista woń rozgrzanego metalu. Pociąg był czymś niesłychanym. Widywałam go już, gdy pruł przez łąki niczym metalowy koń, wydmuchujący wstęgi czarnej sadzy. Myślałam nawet, by się nim przejechać, ale byłam zbyt zajęta. Zbyt zajęta i zbyt szczęśliwa. Obnażając zęby, odwróciłam się od okna. Nie chciałam wspominać tego, co straciłam. Przynajmniej podróżowaliśmy szybko. Moje serce dudniło niecierpliwie. Zżerały mnie gniew i niepokój, że jeśli wkrótce nie dotrę do Dalianu, ofiara może mi się wymknąć.
Za oknem krajobraz przesuwał się szybciej, niż pędzą cienie chmur, i wkrótce zostawiliśmy za sobą trawiaste równiny. Wokół rozciągała się jednostajna sceneria północno-wschodnich Chin: płaskie smugi brązów i szarości przerywane topolowymi i wierzbowymi zagajnikami. Alfons obserwował mnie, gdy pochłonięta widokiem przyciskałam twarz do szyby.
– Nie boisz się wyjeżdżać z domu? – Miał przyjazny sposób bycia. Dziewczęta, strzeżcie się mężczyzn, których uśmiech nie obejmuje oczu.
– Nie. – Zwykle mówię prawdę. Łganie to zbyt wiele zachodu. – To i tak nie był mój prawdziwy dom.
Uśmiechnął się pobłażliwie, bez wątpienia myśląc o jakiejś uczepionej zbocza góry, dotkniętej nieszczęściem, osadzie.
– Dlaczego jesteś sama, bez rodziny?
– Och – rzuciłam. – Kiedyś miałam męża. – Zmarszczka przecięła jego czoło, gdy dokonywał pośpiesznych kalkulacji. Czyli nie dziewica. – Miałam też dziecko.
Jeszcze gorzej. Cena za mnie spadała z każdą chwilą. Jak przystało na skromną dziewczynę, ukryłam uśmiech za rękawem. Tymczasem on dopytywał, zniechęcony:
– Co się stało z twoim mężem?
– Nie jestem już mężatką – ucięłam cicho. – I szukam pewnego człowieka. Mandżurskiego fotografa zwanego Bektu Nikan. Słyszał pan o nim?
– Nie. – Gdy pociąg zatrzymał się na stacji, alfons kupił pierożki z wieprzowiną ze świń tuczonych śmieciami. – Jesz z dużą gracją – zauważył.
– Co ma pan na myśli? – Pauza. Usta pełne pierożka.
– Takie piękne białe zęby. – Pożerał wzrokiem moją gładką skórę, niepoznaczoną dziobami po ospie. Moje błyszczące oczy. Wpatrywałam się w niego, aż rozszerzyły mu się źrenice. Złapał mnie za łokieć i wyprowadził na korytarz. Na moment ogarnęły mnie wątpliwości – czyżbym źle oszacowała, kiedy należy przeprowadzić zasadzkę? Nie dało się go jednak powstrzymać. W korytarzu pchnął mnie na rozkołysaną ścianę. Jedną ręką chwycił mnie za włosy. Drugą macał pod moją bluzką. Szarpnęłam się instynktownie, lecz w kobiecym ciele byłam za słaba. To zawsze największe niebezpieczeństwo czyhające na każdą lisicę. Gdybym nie uważała, mógłby mi złamać kark. Dysząc, przycisnął wargi do moich warg, jego oddech cuchnął stęchlizną niczym ściek. Zamknęłam oczy, powoli wzięłam oddech i zebrałam myśli.
Niedługo potem mężczyzna leżał na podłodze z oczami wywróconymi ku górze. Wciąż oddychał. Przeszukałam mu kieszenie, wzięłam portfel i powlokłam jego ciało w stronę otwartych drzwi wagonu. Przewracało mi się w żołądku. Czy ktoś nadchodził? Pociąg z drżeniem przechylił się na zakręcie. Energicznie pchnęłam alfonsa. Wytoczył się z wagonu jak worek mąki i sturlał po nasypie.
Wracając na miejsce, ukradkiem otarłam twarz i poprawiłam włosy zaplecione w dwa schludne warkocze jak u pierwszej lepszej służącej. Samotnie podróżująca dziewczyna zwracała uwagę. Oparłszy głowę o szybę, by uspokoić przyspieszone tętno, układałam w myślach możliwe scenariusze. Choć nie było tłumu, w wagonie trzeciej klasy podróżowało wielu mandżurskich żołnierzy znanych jako chorążowie, każdy z charakterystyczną fryzurą: częściowo ogolona głowa i długi warkocz.
Czasy nie należały do spokojnych ani bezpiecznych. Rządy założonej na północy dynastii Qing – mandżurskiej, nie chińskiej – chyliły się ku upadkowi. Mimo że ród władał Chinami od trzech stuleci, społeczeństwo wciąż uważało jego członków i członkinie za najeźdźców i kipiało zniecierpliwieniem. Nie pomagało, że na tronie zasiadała obecnie cesarzowa wdowa, niegdysiejsza konkubina, o której plotkowano, że wytruła wrogów. Tymczasem Rosjanie i Japończycy, którzy pracowicie odkrawali sobie po kawałku północnego wschodu, zajmowali miejsca w wagonach pierwszej klasy. Chiny, pomyślałam ponuro, pożerane są jak pieczone prosię. Powinnam uważać, by to samo nie spotkało mnie.
W końcu jeden z mandżurskich chorążych wkroczył do akcji i usiadł obok.
– Skąd jesteś?
– Z Kirinu.
– Nie wyglądasz mi na tutejszą. Jesteś Mandżurką? – Zerknięcie na moje niezabandażowane stopy w wyplatanych ze słomy butach.
Mandżurowie nie praktykują krępowania stóp, choć Chińczycy Han kultywują je od prawie tysiąca lat. Okropny zwyczaj, zawsze tak uważałam. Żadne inne stworzenia nie pętają w ten sposób swoich samic: w delikatnym wieku czterech lub pięciu lat łamie się dziecku sklepienie stopy i bandażuje ją tak, by przypominała kopyto. Dziewczynki mogą wtedy jedynie drobić, krzywiąc się z bólu i przytrzymując stołów oraz krzeseł, byle zdjąć ciężar ze złamanych palców. Biedne maleństwa dzielnie przełykają łzy, bo wierzą, że dzięki temu ktoś ważny wybierze je na żonę.
Wzruszyłam ramionami, ignorując pytanie, lecz żołnierz się nie zrażał.
– Jedziesz do Dalianu?
– Tak.
– Po co?
– Szukam mężczyzny.
Parsknął na to śmiechem i klepnął się w brzuch.
– No to już nie musisz szukać, bo przed sobą masz porządnego chłopa!
– Nie szukam porządnego chłopa – wyjaśniłam z uśmiechem. – Poluję na mordercę.
Mukden
„W śniegu znaleziono ciało”.
Mężczyzna pociera twarz. Drga mu lewa powieka.
Detektyw pochyla się w przód. Jest wcześnie i wschodzące słońce maluje przeciwległą ścianę na złotoróżowy kolor. Siedzą przy pustym stoliku w popularnej restauracji obsługującej bogatych i modnych mieszkańców Mukdenu. Z krokwi zwisają czerwone latarnie, a wielkie okrągłe stoły i krzesła z palisandru stoją w gotowości, jakby w każdej chwili do środka mógł wśliznąć się znany polityk ze swoją świtą, śmiejąc się i wydmuchując chmury papierosowego dymu. Gu, właściciel lokalu, wezwał detektywa na spotkanie: sześć tygodni temu w pobliskim zaułku odkryto zwłoki kobiety.
Nie było żadnych śladów przestępstwa, mówi Gu. Pewnie zasnęła i zamarzła na śmierć. To najbardziej prawdopodobny scenariusz. Przygryza wargę. Powiadomiono lokalne władze i zabrano ciało do miejskiej kostnicy. To smutna, lecz pospolita historia, myśli detektyw, zwłaszcza w tym lodowatym mieście wysuniętym daleko na północny wschód Chin, dawnej stolicy mandżurskiej dynastii. Dlaczego więc Gu zabiegał o jego usługi w tak dyskretny sposób?
– Prawdę mówiąc, jej ciała wcale nie znaleziono w zaułku. Siedziała oparta o tylne drzwi mojej restauracji. Personel poinformował mnie wczesnym rankiem i potajemnie przenieśliśmy szczątki ulicę dalej. Nie zrobiliśmy nic złego! – Przybiera defensywną postawę, ucieka spojrzeniem. – Ale gdyby rozeszło się, że znaleziono ją na naszym progu, ludzie zaczęliby plotkować.
Trup przynosi pecha, szczególnie gdy człowiek prowadzi popularny lokal specjalizujący się w organizacji wesel i uroczystych bankietów. Gu zapewne przekupił urzędników, by wyciszyli sprawę. Detektyw zastanawia się, dlaczego go tu wezwano, skoro denatki pozbyto się bez problemu.
– Musi ją pan zidentyfikować. Mieliśmy ostatnio pożar w kuchni, dokładnie miesiąc po znalezieniu zwłok, i moja żona sądzi, że to duch tej kobiety mści się za przeniesienie ciała. Żona konsultowała się z mnichem, który twierdzi, że do przeprowadzenia rytuału religijnego potrzebne nam jej nazwisko. – Mężczyzna mruga nerwowo. – Była ubrana jak kurtyzana. Nie chciałem mieć nic wspólnego z uciekinierką z burdelu.
Wiele ważnych osób ma powiązania z przestępczością zorganizowaną. Detektyw, niski, krzepki mężczyzna o psim wyglądzie, sztywnieje.
– Co się stało z ciałem?
– Zostało pochowane. Minął miesiąc. – Gu bębni palcami o wypolerowany blat, jakby w ten mroźny poranek wolał przebywać gdziekolwiek indziej, byle nie tu.
– Gdzie ją znaleziono?
Właściciel wstaje gwałtownie.
– Pokażę panu.
Ciemne przejście o zatłuszczonych ścianach wiedzie do kuchni. Tam znajdują się drzwi wychodzące na wąską uliczkę, szeroką na ledwie metr dwadzieścia, biegnącą wzdłuż dwupiętrowej bryły restauracji. Górny pawilon nie ma przedniej ściany, więc przy dobrej pogodzie ludzie siedzą blisko balustrady i popijają herbatę, schowani za wiszącymi parawanami z trzciny. Jednak uliczkę wytyczono z boku, z dala od ciekawskich spojrzeń. Ciągnie się wzdłuż muru aż do kuchni. Po przeciwnej stronie – goły mur.
– Sprzątacz znalazł ją tuż po otwarciu drzwi. Na szczęście byłem na miejscu, bo zajrzałem tu o świcie, by sprawdzić księgi rachunkowe. Inaczej biedak mógłby stracić głowę i zacząć biegać z wrzaskiem po okolicy. – Gu garbi ramiona, szykując się na powiew zimowego powietrza zza otwieranych drzwi. Mechanizm trochę się zacina. – Siedziała okutana na stopniu. Gdy chłopak szarpnął za klamkę, wpadła do środka. Ależ ryknął! W pierwszym odruchu chciałem powiadomić władze, ale potem zdałem sobie sprawę, jak źle mogłoby to dla nas wyglądać. Nigdy wcześniej jej nie widziałem, więc nie wiem, czemu postanowiła zamarznąć akurat na naszym progu. Musiałem wziąć na restaurację duży kredyt i z trudem uiszczamy comiesięczne opłaty. Jeśli interes upadnie, jesteśmy skończeni. Dlatego powiedziałem sprzątaczowi, żeby pomógł mi ją dźwignąć. Przenieśliśmy ją na róg ulicy. Na szczęście było tak wcześnie, że nikt się tu nie kręcił. Chłopak jest trochę powolny, więc kazałem mu przysiąc, że nikomu nie powie. Z tego samego powodu pana poprosiłem o pomoc. – Spogląda na gościa błagalnie. – Ma pan doskonałą reputację.
Detektyw kiwa głową, rozumie bowiem, co klient ma na myśli. „Detektyw” to nie jest najwłaściwsze określenie. Sam uważa się raczej za załatwiacza. Kogoś, kto neutralizuje napięcia, aranżuje umowy. Jednak jego największą zaletą jest umiejętność wychwycenia kłamstwa.
Od dzieciństwa umiał wykryć fałsz. Nikt inny zdaje się nie słyszeć tego tajemniczego odgłosu, cichego ostrzeżenia, które rozlega się, kiedy kłamstwo opuszcza czyjeś usta i niczym pszczoła unosi się na wysokość warg. W młodości detektyw krótko uczęszczał do szkoły na opłotkach Mukdenu. Pewien starszy chłopiec przyniósł na obiad trzy bułeczki na parze nadziewane soczystym mięsem i zawiścią pozostałych uczniów. Jednak gdy w porze posiłku rozwinął tobołek, w środku zostały tylko dwie bułeczki.
Oskarżenia śmigały po podwórzu, dopóki detektyw nie syknął:
– Sam ją zjadłeś! Nie udawaj, że ktoś ci ukradł!
Miał wtedy osiem lat, był mały jak na swój wiek, głowę miał wielką jak arbuz. Wciąż pamięta wyraz szoku, a następnie nienawiści na obliczu chłopca, który pomawiał innych o kradzież. Dwie sekundy później wylądował z twarzą w piachu, a z lewego nozdrza ciekła mu krew.
Do dziś nie rozgryzł, po co starszy kolega kłamał. Czy zamierzał oskarżyć nielubianego rówieśnika? A może kierował nim jeden z tych niewyjaśnionych impulsów: chęć zasiania fermentu i wytrącenia z równowagi ich łagodnego nauczyciela o smutnym wyglądzie? Tak czy inaczej, ta pierwsza lekcja, której gorycz zmieszała się ze smakiem piachu, nauczyła go, jak ważne jest trzymanie wiedzy w sekrecie.
Teraz jest starszy, ma pałąkowate nogi i oblicze przywodzące na myśl pysk wiernego psiska, toteż ludzie przypisują jego skuteczność mądrości i doświadczeniu. Dziwnym zrządzeniem losu zwą go Bao – tak jak legendarnego sędziego dynastii Song, który rozwiązywał sprawy kryminalne. Sędzia Bao był tak bardzo znany ze swoich umiejętności dedukcyjnych, że wręcz podniesiono go do rangi boga. Tak więc, gdy tylko detektywowi trafia się nowa sprawa, może być pewien, że pojawią się żarty, uwagi, a nawet przesądny strach, iż oto nadciąga sam Bao Gong mający przeprowadzić śledztwo.
Bao szybko rozgląda się wokół. Widział tysiące takich zaułków. Jedyną interesującą cechą tego jest to, że – jak zauważył właściciel – nie ma do niego dostępu z żadnego innego budynku. To, że nieznajoma postanowiła zamarznąć na jego progu, istotnie zakrawało na złą wróżbę. Czy z powodu pokątnego przeniesienia zwłok Gu dręczyły wyrzuty sumienia, czy też naprawdę dochodziło tu do nadprzyrodzonych zjawisk, jak wspomniany pożar w kuchni?
– Była lekko ubrana, nie miała okrycia wierzchniego.
– Jak wyglądał jej strój?
– Morelowa changyi wyszywana w kwiaty, luźne spodnie i pozłacane ozdoby do włosów. Krzykliwa kreacja, jak u zawodowej damy do towarzystwa. Śnieg przykrył ją niczym warstwa mąki ryżowej. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wyszła tak lekko ubrana.
– Czy ciało było sztywne, kiedy je przenosiliście?
Gu zamyka oczy, próbuje sobie przypomnieć.
– Miała lodowate dłonie i stężałe rysy, ale większe mięśnie jeszcze nie zesztywniały. – Wygląda, jakby zrobiło mu się niedobrze.
A więc od jej śmierci nie minęło wiele czasu. Może ledwie kilka godzin.
– I jest pan pewien, że nie było śladów przestępstwa?
– Później słyszałem, że lekarz sądowy nie znalazł żadnych ran. Śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. – Restaurator znów przechodzi do defensywy. – Poza tym miała taką minę…
– Wyglądała na przestraszoną? – Bao wie, że twarze umarłych mogą przybrać zbolały, wręcz nieziemski wyraz.
– Nie, na zachwyconą. Uśmiechała się. – Gu pociera twarz. – Nie jestem w stanie wyrazić, jakie to było przerażające. Twarz i otwarte oczy oprószył śnieg, więc wyglądała jak panna młoda w dzień ślubu, zerkająca zza welonu – jakby zobaczyła coś wspaniałego!
Zbity z tropu Bao dopytuje:
– Jest pan przekonany, że wyglądała na szczęśliwą?
– Tak. Początkowo powiedziałem sobie, że miała chyba dobrą śmierć, nic więc nie szkodzi, że przesunęliśmy ciało. Ale gdy wspomniałem o tym żonie, bardzo się zaniepokoiła. Stwierdziła, że to robota lisa.
Bao powoli wypuszcza powietrze. Od zamierzchłych czasów lisów obawiano się i darzono je szacunkiem. U zarania dziejów niebiańskie lisy uchodziły za istoty boskie. Później, za czasów dynastii Tang i Song, zyskały reputację chytrych oszustów potrafiących przybierać ludzkie kształty. Dziś jednak w ich nadprzyrodzone moce wierzą głównie wieśniacy.
Gu krzywi twarz w grymasie.
– Żona pochodzi z północy, gdzie uważają, że lis może zwabić człowieka w śmiertelną pułapkę. Codziennie płacze i powtarza, że jesteśmy przeklęci; że nie powinienem był dotykać ani przenosić ciała. Odchodzę od zmysłów! Restauracja cieszy się popularnością, ale mocno się zapożyczyłem, żeby ją otworzyć. Dopiero zaczynamy wychodzić na swoje. – Ponieważ Bao milczy, właściciel dodaje szybko: – Słyszałem od naszego wspólnego znajomego, że interesuje się pan lisami. W przeciwnym razie nie ośmieliłbym się pana kłopotać. Chodzą zresztą słuchy, że rozważa pan przejście na emeryturę.
Bao czuje, jak mrowi go skóra czaszki. Latami badał każdą wzmiankę o lisach w kontekście różnych niezwykłych wydarzeń. Przyjaciele śmieją się z niego, sądząc, że to niegroźna pasja, a klienci półgłosem powtarzają plotki o gościach, którzy odwiedzają go o zmierzchu. Bao kwituje je uśmiechem.
A jednak to prawda – lisy niezmiernie go interesują.
Niejeden mężczyzna lubi mawiać, że niezłe z niego ziółko. Często towarzyszą temu mrugnięcie i uśmiech. „Lepiej uważaj, panienko – zdają się sugerować jego brwi – bo twarda ze mnie sztuka”. Ale wystarczy skierować rozmowę na zabójstwo i zaraz się wycofują. Pamiętam, że w cesarskich Chinach kara za morderstwo zawsze należała do najbardziej okrutnych. Nic dziwnego, że moja uwaga o polowaniu na mordercę skłoniła mandżurskiego chorążego do szybkiego odwrotu, co z kolei zapewniło mi spokojną podróż do Dalianu.
Tam pociąg zatrzymał się w falującym obłoku pary, a ja wysiadłam wraz z tłumem pasażerów. Pewna kobieta miała na sprzedaż żywe, spętane gęsi. Ich długie szyje wystawały żałośnie z koszyka.
– Za ile? – spytałam, przesuwając palcem po upierzonej szyi. Ptak się wzdrygnął. Kobiecie zabłysły oczy. Szybko wymieniła cenę, a ja bez targowania się sięgnęłam do portfela alfonsa i jej zapłaciłam.
Nigdy nie wiadomo, jak się sprawy potoczą. Każda najmniejsza zmiana powoduje zawirowanie w zamieci możliwości. Postanowiłam nabyć dwie śliczne, tłuściutkie gęsi, co wpłynęło na kształt całego mojego śledztwa (określenie to brzmi dużo lepiej niż słowa takie jak „zemsta” czy „krwawy dług”). Taszcząc ptaki, zachodziłam w głowę, co mnie opętało, że je kupiłam. Może przeprawa z alfonsem wstrząsnęła mną bardziej, niż chciałam przyznać. Mój początkowy plan, by znaleźć cichy zaułek, gdzie mogłabym je zjeść, okazał się śmiechu wart. Dalian, czy też Dalnij, jak nazywają go Rosjanie, był teraz wielkim, nowoczesnym miastem.
Jego głęboki, wolny od lodu port położony na czubku Półwyspu Liaotuńskiego, ceniono już za rządów dynastii Tang – przechodził kolejno przez mandżurskie i rosyjskie ręce, by obecnie znaleźć się w japońskich. Rosjanie rozplanowali miasto w stylu zachodnim, lecz utracili Dalian po niedawnej wojnie rosyjsko-japońskiej. Jak zaobserwowałam, wędrując szerokimi bulwarami, Japończycy pracowicie włączyli się w jego budowę.
Nie doceniłam tempa, w jakim toczyły się sprawy. Doszłam do wniosku, że mieszkanie na trawiastych równinach i patrzenie, jak chmury płyną po niebie, mnie zmiękczyło. Co ja sobie myślałam? Że położę gdzieś swój posykujący tobołek i po prostu pożrę jego zawartość? To mogłoby się udać w jakiejś wiosce, ale nie w tętniącym życiem nowoczesnym mieście! Słońce zachodziło, zalewając ulicę jasnym, smutnym światłem w kolorze żółtych forsycji. Dawniej patrzyłam, jak jego promienie pozłacają łąki. Na kolanach zamiast rozzłoszczonej gęsi trzymałam dziecko. Ciepłe, senne. Pełne mleka i słodkich snów. Żal powraca w najmniej oczekiwanych momentach, jak złodziej kradnący radość.
Ból w mojej piersi nigdy nie zniknie; ta ziejąca, krwawa ciemność, która pochłonęła mnie na dwa ostatnie lata. Grób mojego dziecka na dalekiej północy porósł trawą. Całymi miesiącami kładłam się na nim każdej nocy w próżnej nadziei, że ogrzeję córeczkę. Było tak zimno, a ona była taka mała i straciłam ją na zawsze. Kryjąc twarz w grudach suchej ziemi, myślałam, że umrę z rozpaczy i furii. Ale w przeciwieństwie do nieboszczyków żyjący dochodzą do siebie. Ponuro uczepiłam się myśli o zemście, tej cienkiej żyły wypełnionej krwią, która pulsowała i utrzymywała mnie przy życiu. Człowiekiem, który zlecił jej śmierć, był mandżurski fotograf zwany Bektu Nikanem.
Na dwa lata ślad po nim zaginął, niedawno odkryłam jednak, że udał się na południe, do Dalianu. Niezwłocznie ruszyłam w pościg, lecz teraz z konsternacją przekonałam się, że miasto jest dużo większe, niż się spodziewałam. Jak miałam znaleźć Bektu i jednocześnie zapewnić sobie schronienie? Incydent w pociągu jedynie potwierdził, jakie niebezpieczeństwa czyhają na samotną młodą kobietę. Gdyby zaatakowało mnie dwóch, lub więcej mężczyzn, mogliby mnie pokonać.
Kiedy przygnębiona patrzyłam na drogę, obok przystanęły kobieta w średnim wieku i jej sędziwa służąca. Napotkawszy mój wzrok, odeszły pośpiesznie. Kilka chwil później służąca wróciła. Wysoka i nerwowa, przypominała zająca z wielkimi, wyłupiastymi oczami.
– Czy te gęsi są na sprzedaż? – Skinęłam głową. – Skąd pochodzą?
– Z północy – odparłam. Wyglądały mi na przykłady wiejskiego chowu: małe i raczej twarde.
– Ty też stamtąd jesteś?
– Tak, z Kirinu.
Zdawało się, że z jakiegoś powodu ją to ucieszyło. Gdybym zechciała zanieść ptaki do domu jej pani, otrzymałabym dodatkową zapłatę. Zgodziłam się, bo i tak nie miałam dokąd pójść. Podczas marszu kobieta zasypała mnie pytaniami. Skąd pochodzę? Czym się zajmowała moja rodzina? Udzielałam mglistych odpowiedzi, ponieważ też miałam do niej parę pytań. Na przykład: czy słyszała o tej nowej sztuce zwanej fotografią i czy w Dalianie ktoś ją praktykuje?
Odrzekła:
– Och! To pasja naszego młodego panicza. Zna wielu fotografów, bo jego przyjaciel prowadzi studio.
Niecierpliwie przyśpieszyłam kroku. Przy odrobinie szczęścia wkrótce namierzę fotografa, który przyjechał z Mukdenu.
Celem naszej wędrówki okazała się tradycyjna chińska apteka. Ostra, gorzka woń zaatakowała moje nozdrza już z daleka: dang gui na nieregularne miesiączki, żeń-szeń, czerwone daktyle i inne środki, które należało ugotować ze świńskimi nóżkami lub ogórkami morskimi, by powstała lecznicza zupa. Budynek wzniesiono z szarej cegły i pokryto falistą dachówką, a okapy ozdobiono rzygaczami w kształcie zwierząt. Sklep zdawał się prosperować, sądząc po szerokiej fasadzie i nieprzerwanym strumieniu klientów, którzy wychodzili ze środka, ściskając zawinięte w papier pakiety suszonych ziół i korzeni. Zza imponującego dwupiętrowego sklepu wyzierały niższe dachy i wewnętrzne dziedzińce, a także dom mieszkalny.
Wejście od frontu zarezerwowano dla klientów, nie dla obszarpanych wieśniaczek niosących gęsi, weszłyśmy więc boczną bramą. Poinstruowano mnie, bym wypuściła ptaki w dużej zagrodzie dla drobiu za kuchnią. Gorzki zapach lekarstw ustąpił miejsca napływającemu z kuchni aromatowi duszonego boczku. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. Służąca kazała mi czekać na dziedzińcu, aż wróci ze swoją panią, kobietą, która jako pierwsza wypatrzyła mnie i moje gęsi. Nosiła kreację z jedwabiu i dobrej jakości bawełny, jak przystało na żonę bogatego kupca. Jej palec zdobił pierścionek z bladobiałego jadeitu przypominający grudkę baraniego tłuszczu.
Przyjrzała mi się uważnie. Miała gładką, pulchną twarz i naoliwione czarne włosy. Między brwiami i w opadających kącikach ust widniały zmarszczki wyglądające jak ślady na sprasowanym tofu odsączonym na płótnie.
– Słyszałam, że pochodzisz z Kirinu. Szukasz pracy? Jest bardzo łatwa, będziesz usługiwać starszej pani.
– Ile ma lat?
– Jest po sześćdziesiątce.
Stłumiłam prychnięcie. W moich oczach sześćdziesiąt to niedużo. W tym wieku ludzie dopiero zaczynają rozumieć, że pogoda nigdy nie będzie im posłuszna, że prawdziwa miłość zdarza się najwyżej dwa razy w życiu i że jedno nierozważne „tak” wypowiedziane w młodości może splątać twoje losy z cudzymi na długie lata. To jednak nie miało znaczenia.
– Dlaczego ja?
Większość ludzi poszukujących służącej nie sprowadza do domu wędrownych handlarek wystających na ulicy ze swoim drobiem. Kobieta nie wyglądała na głupią. Jej wygięte w podkówkę usta sugerowały, że mogłaby zliczyć wszystkie pary pałeczek w swojej kuchni.
– Moja teściowa jest bardzo wybredna w kwestii tego, kto się nią zajmuje. Ale jeśli przyjechałaś z północy, może się zgodzi. Sama też stamtąd pochodzi. – Ściągnęła wargi. Najwyraźniej nie była to cała historia, ponieważ jednak pilnie potrzebowałam dachu nad głową, podczas gdy będę szukać ofiary, zgodziłam się. – Zanim podejmie decyzję, będzie się chciała z tobą zobaczyć.
Przed rozmową gospodarze zapewnili mi czyste ubrania, gorącą kąpiel i porządny posiłek. Skoro oferowali takie warunki, musieli być bardzo zdesperowani, zaczęłam się więc zastanawiać, jakie okropne obowiązki wchodziły w grę.
– Pierwsze spotkanie musi odbyć się po zmroku. To jeden z jej warunków, zanim kogokolwiek zatrudni.
Uniosłam brwi. Teraz, gdy już tu byłam, w tym przedziwnym domu za apteką, niemal czułam woń tajemnicy snującą się po krętych korytarzach. A może był to tylko zapach duszonego boczku?
Po gorącej kąpieli wręczono mi czysty strój i miskę ryżu zmieszanego z jęczmieniem, okraszonego duszonym boczkiem i kapustą sitowatą. Zrobiło się późno i w domu zapadła cisza – dopiero wtedy służąca powiodła mnie korytarzami i w górę po stromych schodach z wypolerowanego drewna. Wykonano je z myślą o małych, krępowanych stopach, toteż każdy stopień był nie szerszy niż dłoń. Prowadziły do kobiecych kwater.
Na piętrze znajdował się przestronny pokój dzienny z balkonem wychodzącym na dziedziniec. Okna były otwarte, wpuszczając do środka wiosenną noc, a obok krzesła z palisandru paliła się lampa. Na krześle siedziała drobna starsza kobieta. Jej wyprostowana sylwetka skojarzyła mi się z przesiadującymi w oknie pieskami: czujnymi, choć bojaźliwymi.
Jej płochliwość mnie zaskoczyła. Wnioskując ze słów gospodyni, spodziewałam się wiedźmy trzęsącej całym domem, ona jednak sprawiała wrażenie niemal zalęknionej. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, szerzej otworzyła oczy.
Kiedy Bao był dzieckiem, jego stara niania zabrała go do lisiej kapliczki na tyłach domu sąsiada. To bóg, powiedziała, zginając jego małą rączkę w swojej szorstkiej i poczerwieniałej dłoni.
Lisi bóg mieszkał w ciemnej świątynce, niewiele większej od otwartej z przodu skrzynki, tuż za domem sąsiada. Zbudowano ją przed jakimiś pięćdziesięcioma laty, po tym, jak poważna choroba niemal zabrała dziadka obecnego właściciela.
– Był bardzo chorowity, a jego matka nie miała innych synów – opowiadała niania. – Modliła się więc do huxiana, lisiego bóstwa, i którejś nocy miała sen.
Weszli przez niską furtkę. Najwyraźniej stara piastunka miała w zwyczaju odwiedzać świątynkę za cichym przyzwoleniem służących z drugiego domu. Przydało to całej eskapadzie tajemniczości i aury czegoś zakazanego. W rodzinie Bao ściśle przestrzegano zasad konfucjanizmu – ojciec nigdy nie pochwalał czczenia zwierząt, narzekał, że to nic innego jak wiejski zabobon. W północnych Chinach lisa, jeża, łasicę, szczura i węża uznaje się za wudamen, Pięć Wielkich Domostw, czyli pomniejsze bóstwa bogactwa i pomyślności. Ojciec uznawał to za niedorzeczność. Dlaczego bóg fortuny miałby pełzać na brzuchu lub gnieździć się w wilgotnych norach? Bao musiał zgodzić się z tą logiką, choć gdy tamtego dnia dreptał za nianią, przeszedł go dreszcz zachwytu.
– O czym był ten sen? Ten o dziadku sąsiada?
– Och – rzuciła piastunka – więc jednak słuchałeś?
Zaśmiał się nieco płochliwie. Mocniej chwycił ją za rękę. Czuł się nieswojo, zakradając się do ogrodu na tyłach cudzego domu, mimo że rodziny utrzymywały raczej przyjazne stosunki.
– W tamtym czasie ów dziadek był ledwie małym chłopcem, takim jak ty, choć miewał ataki choroby, podczas których toczył pianę z ust. Jego matce przyśnił się starzec w jedwabnej szacie, który oznajmił, że jeśli wzniesie dla niego świątynię na tyłach domu, jej syn wyzdrowieje. I tak się stało! – Bao pamięta uśmiech w głosie kobiety, ale jej twarz całkiem rozmyła się w jego pamięci. – Dlatego dziś pomodlimy się do huxiana, by zabrał twój…
Dziwne, że nigdy nie może sobie przypomnieć, co dokładnie chciała dla niego wymodlić. Słowa rozpłynęły się niczym smuga dźwięku, a może po prostu nie uważał. Był wtedy taki mały, taki malutki, że musiał sięgać w górę, by ją złapać za rękę. Nie dorastał nawet do rygla w ogrodowej furtce. Wciąż pamięta jednak oświetlone słońcem liście i olbrzymie łodygi bambusa. Spędził sporo czasu, włócząc się po zagajniku, podnosząc liście i przeskakując nad młodymi pędami, podczas gdy niania uwijała się przy kapliczce.
Ciemne, otwarte z przodu pudło ze spadzistym daszkiem wykonano z wysmaganego żywiołami szarego drewna. W środku stał kamienny posążek, wyprostowany i smukły. Jak zauważył chłopiec, przypominał bardziej kota niż lisa.
– Cii! – upomniała go prędko staruszka i przeprosiła bóstwo za jego nieuprzejmość. To także pamięta – że jej złożone dłonie drżały lekko, gdy zapalała ofiarne kadzidełka.
Kiedy teraz o tym myśli, uświadamia sobie, że właśnie po tej wizycie jego uszy zaczęły odróżniać prawdę od kłamstwa. Co dokładnie stało się z nim w ten słoneczny poranek pod liśćmi bambusa? Wspomnienie znika, a on wraca myślami do obecnej sytuacji.
Ciało kobiety znalezione w śniegu.
Fale głodu gnają wieśniaków do miasta, gdzie umierają w zaułkach i zamarzają w naprędce skleconych schronieniach. Te zwłoki należą jednak do młodej kobiety, której nie brakowało ani jedzenia, ani porządnych ubrań. Tak jak sugerował Gu, właściciel restauracji, była prawdopodobnie kurtyzaną z dzielnicy rozkoszy. Jedną z tych kobiet, które wynajmuje się na przyjęcia, gdzie śpiewają, grają na qin i kokieteryjnie przekomarzają się z klientami, dolewając im wina. Ważni goście wybierają dziewczęta, które chcą zabrać do domu, jakby były deserem lub dodatkową atrakcją.
Bao wzdycha. Sprowadzanie zbiegłych kobiet to zadanie, którego zwykle unika, lecz ta bezimienna dziewczyna zasługuje na upamiętnienie. Jej lekki ubiór i brak okrycia mogą zaskakiwać. Gu powiedział, że tamtej nocy panował mróz. Tak siarczysty, że śnieg zsuwał się z falistych dachów, tworząc sypkie zaspy. Dlaczego zasnęła wśród nich, ogarnięta radosnym delirium?
Żona Gu upierała się, że to robota lisów. Na dźwięk tych słów serce Bao fiknęło osobliwego koziołka, jakby znów był dzieckiem w szeleszczącym bambusowym gaju. Od dawna towarzyszy mu poczucie, że lisy i jego niezwykła umiejętność rozpoznawania prawdy są ze sobą ściśle splecione – ta tajemnica zżera go przez większość życia.
Przyśpieszając kroku, Bao kieruje się do dzielnicy rozkoszy, buty ślizgają mu się na oblodzonych kocich łbach. Tu, na północy, budynki wzniesiono z cegły i szarego kamienia, dachówki są śliskie i ciemne od topniejącego śniegu. Między budynkami i w poprzek ulicy wiszą rzędy czerwonych latarni. Nocą zapalają się, spowijając dzielnicę różowawym, optymistycznym blaskiem. Zupełnie inaczej niż o poranku w dniu takim jak ten, gdy mokre chodniki pokrywa warstwa zakrzepłych szmat i podartego papieru.
Bao zagaduje personel różnych przybytków, pyta, czy nie zginęła im ostatnio jakaś dziewczyna. Pewien księgowy informuje, że dwie mieszkanki dzielnicy zmarły niedawno na gruźlicę, a jedna uciekła. Robi pauzę z dłonią zawieszoną nad ciężkimi czarnymi paciorkami liczydła.
– Ta zaginiona była z Pawilonu Feniksa.
– Słyszał pan jakieś plotki o lisach?
– O lisach? – Księgowy ze zdumieniem unosi wzrok. – Ma pan na myśli te zwykłe czy hulijing, lisie duchy?
– Obojętnie. Ktoś coś wspominał?
– Jeden z naszych portierów przysięgał, że późną nocą widział przed herbaciarnią białego lisa. Usłyszałem o tym, kiedy pod koniec miesiąca przyszedł po wypłatę.
– Co to był za dzień?
Księgowy otwiera rejestr i podaje datę: tej samej nocy zwłoki kobiety wylądowały pod tylnymi drzwiami Gu.
Bao gwałtownie wypuszcza powietrze, ściska mu się żołądek.
– Był pewien, że to lis?
– Ja myślałem, że widział białego psa, ale on upierał się co do ogona. Prawdziwa lisia kita, mówił. Prosił o dodatkowe pieniądze, chciał bowiem pójść do świątyni i poddać się egzorcyzmom. Oczywiście odmówiłem. – Rozmówca spogląda na Bao przenikliwie. – Jeśli interesują pana lisy, powinien pan pogadać z Bektu Nikanem.
– Kto to taki?
– Mandżurski fotograf, który na zlecenie kilku przybytków robił kurtyzanom zdjęcia do katalogu. Zajrzał tu, gdy doszły go słuchy, że nasz portier mówił o białym lisie. Dziwny człek, źle mu z oczu patrzy. Dziewczęta niezbyt go lubiły.
– Dlaczego pytał o lisy?
– Zależało mu na skórze białego lisa. Powiedział, że ludzie dobrze zapłacą, by dać się z nią sfotografować. – Księgowy krzywi się mimowolnie.
Lisy – Bao dobrze o tym wie – budzą lęk, ale są też czczone jako bóstwa. Poza tym kradną mężczyznom oddech – ich qi, życiową energię, napędzającą każdego człowieka. Słynny uczony Ji Yun, który miał na ich punkcie obsesję, rzekł kiedyś: „Ludzie i przedmioty to dwa różne gatunki, lisy zaś plasują się gdzieś pomiędzy; ciemność i światło chadzają różnymi ścieżkami, lisy zaś plasują się gdzieś pomiędzy”.
Przestrzeń między światłem a ciemnością oznacza cienie. Niepokojące królestwo wierzących. Bao czasem rozważa, czy zalicza się do tej kategorii. Z pewnością brak mu wiary starej niani, która co tydzień dreptała do lisiej świątynki z drobnymi ofiarami w postaci ciasta lub owoców. Nie miała prawie nic własnego – nawet swojego pokoju, bo odkąd Bao był niemowlęciem, spała na podłodze przy jego łóżku. Była uparcie przesądną wieśniaczką, która bardzo go kochała. Temu nie sposób zaprzeczyć.
Wtedy znów zaczyna wspominać dzieciństwo i dzień, w którym odkrył, że słyszy kłamstwa.
My, lisy, wzbudzamy w ludziach silne emocje swoim wyglądem. Właśnie ta cecha sprawia, że zamykają nas w skrzyniach lub skazują na śmierć. Gdy więc staruszka na mój widok szerzej otworzyła oczy, natychmiast zrobiłam się czujna.
W północno-wschodnich Chinach pełno jest wieśniaków, którzy nadal oddają nam cześć przy lisich kapliczkach, konsultują się z mediami twierdzącymi, że przemawiają przez nie lisie duchy, i wzywają egzorcystów, by je wypędzali. To relacja oparta zarówno na miłości, jak i na nienawiści. Dawniej lisy uznawano za święte, ale tam, gdzie kiedyś nas poważano, teraz piętnuje się nas jako zwodniczych oszustów. Moja potencjalna pracodawczyni wyglądała wprawdzie jak typowa babcia. Mała, wyprostowana, raczej urocza, mimo że synowa opisała ją jako wybredną. Ja jednak wiedziałam swoje. Wyraz jej oczu – zaskoczenie i coś w rodzaju rozpoznania – sprawił, że zamrowiły mnie uszy. To było spojrzenie osoby wierzącej: kogoś, kto spotkał kiedyś jednego z nas, choć sam mógł o tym nie wiedzieć.
– Pani – odezwała się sędziwa służąca – to ta młoda kobieta.
Staruszka przekrzywiła głowę.
– Podejdź bliżej, do światła.
Miała cichy, rozsądny głos. Kolejny powód do ostrożności, bo wcale nie brzmiała jak obłąkana. (Swoją drogą, ludzkie szaleństwo może nam się przysłużyć. Rzadko wierzy się tym, którzy zachowują się jak wariaci. Wyrażenie „szalony jak lis” napawa nas więc sporą dumą).
Wkroczyłam w krąg żółtego światła lampy. Naprawdę nie ma się czego bać, przekonywałam samą siebie mimo przyśpieszonego tętna. To tylko starsza pani, nie żaden daoistyczny egzorcysta, choć wolałam nie wnikać, dlaczego zwykła staruszka prowadzi rozmowy o pracę „wyłącznie po zmroku”.
– Jesteś z północy? – spytała.
– Tak, furen. – Zwróciłam się do niej z szacunkiem, jak do przełożonej lub pani domu. Przygotowałam sobie całą historię, jak to przyjechałam ze wsi, by pracować jako niańka, okazało się jednak, że trafiłam w ręce alfonsa (sama prawda), ale ona wcale o to nie pytała.
Zagadnęła tylko:
– Czy na łąki dotarła już wiosna?
– Siewki nawołują, a kostrzewa owcza wypuszcza zielone pędy. – Niemal poczułam ciężką woń ziemi. Przepełniło mnie to niezrozumiałym smutkiem.
– Czy mogłabyś się okręcić? – Ze zdumieniem spełniłam prośbę. Sędziwa służąca wyglądała na zdenerwowaną bez wyraźnego powodu. – Masz cień – zauważyła staruszka.
– Jak wszyscy, furen.
– Nie, nie wszyscy. Ale twój jest ładny i solidny.
Służąca pochwyciła moje spojrzenie i kaszlnęła zawstydzona. Ja jednak od razu zrozumiałam, o co chodzi starszej pani. Obawiała się duchów. Zachciało mi się śmiać. Jeśli na tym polegał problem, nie było żadnych przeszkód, bym przyjęła tę posadę, bo z całą pewnością byłam żywym stworzeniem.
A jednak się nie roześmiałam. Zachowałam powagę, co, zdaje się, spodobało się mojej potencjalnej pracodawczyni.
– Nie boję się duchów – powiedziałam.
I była to najszczersza prawda.
W ten sposób zaczęłam usługiwać owdowiałej matce właściciela apteki. Rozmowa skończyła się tak późno, że znów umierałam z głodu. Na ulicy kupiłam szaszłyki jagnięce od przysadzistego mężczyzny, który piekł je nad koksownikiem. Wedle jego słów sklep z lekami świetnie prosperował i słynął z sukcesów, a założyła go szanowana rodzina parających się medycyną Chińczyków Han z Mukdenu. Jednak mimo skuteczności w zwalczaniu cudzych chorób sami nie byli zbyt długowieczni.
– Spadkobierca zawsze umiera młodo. Mówi się, że najstarszy syn nigdy nie dożywa dojrzałego wieku. Obecny właściciel też urodził się jako drugi.
– Mają pecha, ale innych umieją wyleczyć – wtrącił inny sprzedawca. Łypał na mnie pytająco, więc szybko stamtąd czmychnęłam i przelazłam przez kilka murków, by upewnić się, że nikt mnie nie śledzi.
Nie będę zagłębiać się w szczegóły, lecz zamiana z kobiety w lisa i na odwrót nie jest sprawą prostą, koniecznie musiałam więc znaleźć bezpieczną kryjówkę na tę noc. Cieszyłam się, że udało mi się zdobyć pracę, która miała zapewnić mi schronienie, podczas gdy będę polowała na Bektu Nikana. Nie zapomniałam o nim. Ani na jeden dzień, nawet na godzinę. Prześladowała mnie wizja połamanych kosteczek mojego dziecka; nie pozwalałam jej zblednąć. Wpełzłam pod krzak na dziedzińcu domu porzuconego w trakcie budowy i zwinęłam się w kłębek. Zawsze wybieram miejsce, które wygląda na najbardziej nawiedzone, ponieważ inni będą go unikać. Świetnie sprawdzają się zwłaszcza chińskie cmentarze. To dlatego ludzie gadają, że lisy mieszkają w grobach.
Nazajutrz wczesnym rankiem stawiłam się w aptece. Do swojej nowej pracodawczyni miałam się zwracać tai furen, przydomkiem oznaczającym „starszą panią domu”, by odróżnić ją od synowej, czyli żony obecnego właściciela. To ona – pani Huang, blada kobieta, której usta skojarzyły mi się z tofu – przyjęła mnie w głównej części domu.
– Jak masz na nazwisko? – spytała.
– Hu – odparłam. W języku chińskim istnieje nazwisko, które również wymawia się w ten sposób, przez co brzmi jak słowo „lis”, jednak zapisuje się je za pomocą innego znaku. Często używamy go jako przykrywki.
– A na imię?
My, lisy, nosimy bardzo proste imiona. Nic wymyślnego – znałam raz lisicę o niefortunnym imieniu Plamka. Gdy żyje się tak długo, lepiej niczego nie komplikować.
– Na imię mam Śnieżna. – Zawsze przedstawiałam się słowem, które oznaczało śnieg lub jakoś się z nim wiązało. Xue’er po mandaryńsku, tsas po mongolsku, nimanggi po mandżursku, yuki po japońsku. Te piękne, poetyckie imiona nigdy mi się nie znudziły.
– Śnieżna… – Pani Huang zmarszczyła brwi. W rozrzedzonym porannym świetle sączącym się przez okienka nad drzwiami, ujęte w rzeźbione ramy i podklejone naoliwionym papierem dla ochrony przed chłodem, wyraźnie widziałam, że uważa moje imię za zbyt powabne. – Nie ma mowy. Będziemy cię nazywać Ah San. – Z chińskiego tłumaczy się to jako „numer trzy”. Wielu wieśniaków w zasadzie nie miało imion: często wołano ich za pomocą liczebników lub nazw zwierząt, takich jak „Ah Niu” (krowa) czy „Ah Gou” (pies), których celem było odstraszanie złych duchów. Rozstrzygnąwszy tę kwestię, pani Huang dodała: – Musisz jedynie zajmować się moją teściową.
Okazało się, że staruszka odprawiła poprzednie służące wkrótce po ich zatrudnieniu. Pani Huang wyglądała na nieszczęśliwą. Nie zdradziła, czym zawiniły tamte dziewczyny, powtórzyła jedynie, że teściowa jest wybredna, ale jej mąż bardzo kocha matkę, dlatego nie mają innego wyjścia, jak tylko przyjmować i zwalniać kolejne posługaczki.
Oprócz sędziwej służącej Ting rodzina zatrudniała też wiele osób pracujących w sklepie. Był tak wielki, że całkiem słusznie nazywano go magazynem leków – tworzył rozbrzmiewającą echem pieczarę, bardzo ciemną i ponurą, z biegnącymi po bokach ladami. Za nimi umieszczono setki drewnianych szufladek, a każda z nich kryła suszone korzenie i rzadkie ingrediencje. Były też półki ze słojami pełnymi żeń-szenia i suszonych grzybów, w tym słynnych lingzhi. Światło sączyło się przez sufit położony na wysokości drugiej kondygnacji, a galerię obwieszono zakurzonymi czerwonymi lampionami.
O mojej nowej pani Ting powiedziała:
– Ostatnio obawia się ludzi.
Ta nagła niechęć skłoniła ją niedawno do przejścia na emeryturę, a szkoda, bo jej dobre rady i dryg do interesów od dawna zapewniały aptece powodzenie. Zjawiłam się w samą porę, oznajmiła Ting defensywnie. To, że starsza pani przeniosła się na tylny dziedziniec domu, nie znaczyło wcale, że nie jest już ważna.
Jej nowe kwatery składały się z niewielkiego podwórza i dwupokojowej przybudówki, która dawniej służyła za magazyn. Panował tam mrok i czuć było suszoną rzodkwią oraz żółtym pyłem z równin. Wcale mi to nie przeszkadzało – doskonale widziałam w ciemności. Ting wyszła szybko, z wargami zaciśniętymi w wąską linię. Chyba powiedziała więcej, niż zamierzała. Zdarza się to większości ludzi, jeśli tylko wystarczająco długo zachować przy nich milczenie.
Jeżeli moja nowa pani czuła choć odrobinę smutku czy żalu z powodu odsunięcia na boczny tor, nic na ten temat nie mówiła. Gdy byłyśmy same, opowiadała przede wszystkim o swoim dzieciństwie na dalekiej północy. Północne Chiny to zlepek terytoriów należących do wielu różnych plemion, takich jak Mongołowie, Mandżurowie, Koreańczycy i wymarli już dziś Kitanowie. Do tego dochodzą ekspansyjne ambicje Rosjan i Japończyków. A jednak zawsze odkrywam, że wszyscy ludzie są do siebie zadziwiająco podobni, zwłaszcza gdy chodzi o lęki.
Większość mężczyzn boi się ciemności, utraty kondycji fizycznej, bezwzględnych kobiet i dzieci zrodzonych z cudzej krwi. I wielu innych rzeczy, choć posuną się bardzo daleko, byle tylko temu zaprzeczyć. Szczerze mówiąc, zawsze uważałam, że przyznanie się do strachu to pierwszy krok, by się od niego uwolnić. No ale oczywiście nie jestem mężczyzną.
Chciałam od razu zabrać się do poszukiwania Bektu Nikana, lecz nie wypuszczano mnie przez tydzień. Nocą wszystkie zewnętrzne drzwi i bramy zamykano, a podwórze patrolował strażnik – mówiono, że to dla ochrony przed kradzieżą, ponieważ wiele rzadkich toników i medykamentów było wartych więcej niż ich waga w złocie. Mimo zżerającej mnie niecierpliwości czułam też ulgę, mając bezpieczne miejsce do spania i pod dostatkiem jedzenia. Tak długo pozostawałam sama, że gwar tego wielkiego, tętniącego życiem domu rozgrzewał mnie od środka. Gościło tu wiele młodych dam, między innymi kuzynek, ciotek i przyjaciółek rodziny. Gdy czekałam na swoją panią, podsłuchiwałam wymieniane przez nie plotki.
– Czy ta dziewczyna to nowa służąca babci?
– Podejrzanie atrakcyjna, całkiem jak lisica.
Nerwowo zastrzygłam uchem. Nie, nie. To tylko jeden z popularnych żarcików.
– Lepiej, żeby nie zobaczył jej Bohai. A może właśnie powinien!
Piskliwe śmiechy. Ponieważ marniały tu niczym ptaki w klatce, trudno było je winić za ich trzpiotowatość. W tym momencie na werandzie pojawiła się moja pani. Z zawstydzeniem wyjaśniła:
– Mój wnuk, Bohai, studiuje w Japonii zachodnią medycynę.
Odkąd sąsiedni kraj przeszedł błyskawiczną modernizację i otworzył się na zachodnią naukę, wielu młodych Chińczyków wyjeżdżało tam na studia. Chińscy obywatele pozbyli się już złudzeń co do upadającej dynastii Qing i jej coraz bardziej skorumpowanej administracji. Era pradawnych cesarskich egzaminów, które uprawniały do objęcia stanowisk urzędniczych, dobiegała końca i nikt nie wiedział, co przyniesie przyszłość.
– Słyszałam, że pani wnuk zna wszystkich nowo przybyłych fotografów w mieście.
– Fotografia to jego pasja. – Posłała mi uśmiech. – Chciałabyś, bym spytała Bohaia, czy ostatnio zjawił się ktoś nowy?
Tak, tak, chciałabym. O Bohaiu, jedynym młodym mężczyźnie w rodzinie, wiedziałam na razie, że ma dwadzieścia trzy lata, jest kawalerem, a pod koniec miesiąca zamierza wrócić do Japonii i podjąć studia medyczne. Fascynujące, że w rodzinie było tyle młodych kobiet i prawie żadnych mężczyzn! Przypomniał mi się sprzedawca szaszłyków, który twierdził, że najstarszy syn tego rodu zawsze umiera młodo.
Moja pani rzekła:
– Twoje wypytywanie o fotografów to chyba znak, że nadszedł czas, by przed śmiercią dać sobie zrobić portret.
Posunięci w latach Chińczycy oraz Chinki uwielbiają rozprawiać o końcu swojego życia. W wielu wioskach najjaskrawszym przejawem nabożności synowskiej jest to, że dzieci zawczasu kupują rodzicowi rzeźbioną drewnianą trumnę. Trzyma się ją zwykle na tyłach domu – i raptem zaczęłam się zastanawiać, czy w którejś z przybudówek nie czeka na moją rozmówczynię drewniana skorupa na ostatnią podróż.
To, że staruszka postanowiła się sfotografować, ogromnie ułatwiło mi poszukiwania Bektu Nikana. Jeśli wciąż wykonywał swój zawód, nie mógł uciec daleko. Obnażyłam zęby, jakbym chciała nimi kłapnąć.
– Wyglądasz na rozjuszoną, Ah San – zauważyła z zaskoczeniem moja pani. – Czyżby ktoś sprawił ci przykrość?
Słowo „przykrość” żadną miarą nie przystawało do pokładów rozpaczy i gniewu w moim sercu, odparłam więc tylko:
– Zanosi się na deszcz.
Gdy upewniłam się, że jest starannie opatulona, poleciła jeszcze:
– Przekaż Ting, że chciałabym, by towarzyszył mi Bohai.
Wkrótce po tym, jak stara niania zabrała Bao do lisiej kapliczki, chłopiec dostał wysokiej gorączki. Jego skóra nabrała żółtawej barwy, bolał go brzuch, godzinami zanosił się od płaczu. Białka jego oczu zrobiły się żółte jak latarnie i rodzice obawiali się najgorszego. Jednak stara niania dalej wznosiła żarliwe modły i codziennie wędrowała do lisiej świątynki. Z każdej wyprawy przynosiła drobny prezent dla Bao: liść bambusa, kamyk w niespotykanym kształcie kurzej kości miedniczej. Chłopiec nie był pewien, czy miało to na celu świadczyć o jej pielgrzymkach, czy odwrócić jego uwagę, by na chwilę zapomniał o płaczu.
– Za dużo w nim ciepła i wiatru – zawyrokował lekarz badający Bao. – Śledziona i pęcherzyk żółciowy się zablokowały. Widzą państwo, jakie żółte ma oczy?
Zalecił bylicę włosowatą i grzyby poria warzone z ziołami. Bao wypił gorzkie lekarstwo, a łzy ciekły mu po twarzy.
Szeptane rozmowy w sąsiednim pokoju. Ojciec, urzędnik państwowy, przyszedł zerknąć na synka. Matka, która zwykle więcej uwagi poświęcała jego starszemu bratu, obiecującemu uczniowi, siedziała przy łóżku Bao z zaczerwienionymi oczami.
– Co to za bzdury? – spytał ojciec, omiatając wzrokiem liście i kamyki przy wezgłowiu. – Wyrzuć to, są brudne.
Matka zgarnęła drobiazgi i oboje pochylili się nad nim.
– Czy ja umrę? – spytał Bao. Ostatnią osobą, nad którą ojciec nachylał się w ten sposób, spoglądając złowróżbnie, był leżący na łożu śmierci dziadek chłopca.
– Nic się nie martw – uspokoiła go matka. – Od takiej choroby nikt jeszcze nie umarł.
Wtedy się pojawiło. Dziwne, przenikliwe bzyczenie towarzyszące jej słowom. Rozejrzał się wokół z przestrachem, na chwilę zapominając o swoim nieszczęściu.
– No właśnie. Nie ma powodów do niepokoju – zawtórował jej ojciec.
Znowu to bzyczenie. Przybierało na sile, gdy ojciec poruszał wargami. Bao wpatrywał się w niego z rozdziawionymi ustami.
– Co z nim? Na mózg mu padło? – zapytał ojciec ostro. Odgłos umilkł.
– To tylko gorączka. – Matka obronnym gestem położyła synowi dłoń na czole. Wiedział, że jego głowa jest dla rodziców bardzo ważna. Nie rozmawiali o niczym innym, wciąż tylko: ile wierszy synek zapamiętał albo jak szybko potrafi dodawać z pomocą liczydła. Ojciec przystąpił w młodości do cesarskich egzaminów i otrzymał przydział w miasteczku na dalekiej północy. „Gdyby tylko w dniu egzaminu nie bolał mnie brzuch, poradziłbym sobie znacznie lepiej” – powiedział kiedyś. Bao i jego brat wymienili spojrzenia. Starszy chłopiec ze strachu zmarszczył przelotnie brwi, a wtedy Bao zrozumiał, że sprawa jest poważna.
Niezależnie od zapewnień matki to samo dotyczyło jego choroby. Ból brzucha był tak dotkliwy, że zbierało mu się na wymioty, lecz żołądek miał pusty, bo łykał tylko gorzki posmak swojego spierzchniętego języka.
W końcu opuchlizna jamy brzusznej ustąpiła, ból w kończynach osłabł. Jednak uczenie się i zapamiętywanie wciąż nie wchodziło w grę. Bao spędzał dni, leżąc w łóżku, patrzył, jak opromienione słońcem liście migocą na dziedzińcu za oknem. Już prawie przyszło lato – krótkie, zaskakująco gorące, lato północy, które nadciągało wraz z chmurami żółtego pyłu. Śpiewały cykady, przypominając mu o bzyczącym wizgu, który usłyszał w głosach rodziców.
Kilka dni później objawił się znowu, gdy ich służąca rozmawiała z kucharką sąsiada nad wysokim murem. Zawołała, że skończyły im się jajka, więc nie mogą jej żadnego pożyczyć. Ewidentne kłamstwo: u jej stóp leżała miska pełna świeżych jaj zniesionych przez ich kury. Bao ogarnęła fascynacja.
– Powiedz to jeszcze raz – poprosił.
– Co takiego?
– Że nie mamy jajek.
Odmówiła, sądząc, że się z niej nabija, lecz jeszcze tego samego dnia chłopiec przeprowadził eksperyment z pomocą swojej niani.
– Zagrajmy w grę – zaproponował. – Ty coś powiesz, a ja będę mówił, czy to prawda, czy fałsz.
Stara piastunka była jedyną osobą, która zachowała spokój podczas jego choroby. Chłopiec jak przez mgłę pamiętał, że którejś nocy, gdy czuł się wyjątkowo źle, matka zbeształa nianię za jej beztroskę: „Kobieto bez serca, mój syn może umrzeć!”, na co staruszka stłumionym głosem odparła coś, czego nie dosłyszał.
– Ile mam lat?
– Siedem.
– Ile lat ma mój brat?
– Jedenaście.
– Nie, źle się bawisz! Musisz kłamać! – zawołał z oburzeniem.
– W porządku. Twój brat ma cztery lata. – Robiła to dla niego, ale i tak je usłyszał. Nikłe, wymowne brzęczenie.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem – zażądał.
– Wczoraj wyprałam twoje niebieskie spodenki.
– Fałsz.
– Gdy byłam mała, oddałam obiad żebrakowi i matka mnie zbiła.
– Prawda! – Oczy mu zalśniły.
Stara niania cmoknęła. Nie chciała, by nadmiernie się ekscytował.
– Ostatnia zagadka – oświadczyła.
– Martwiłaś się, kiedy zachorowałem?
– Nie.
– Dlaczego?
Odwróciła wzrok. Dziwne, że po latach Bao nie potrafi przywołać w pamięci jej twarzy. Czuje jedynie ostrą, medyczną woń olejku z białych kwiatów, którego używała na artretyzm.
– Lisi bóg wyjawił mi, że z całą pewnością będziesz wiódł długie życie.
Dziś Bao ma sześćdziesiąt trzy lata. Ciekawe, czy niania uznałaby, że już ma za sobą długie życie. Może jest teraz w tym samym wieku co ona wtedy, może nawet ją prześcignął – trudno stwierdzić, bo w jego dziecięcych wspomnieniach wszyscy dorośli zdają się straszliwie starzy. W kwestii lisów uważa się za agnostyka. W końcu wśród ludzi wykształconych traktuje się je jako ludowy przesąd, nie może jednak zaprzeczyć osobliwej tęsknocie, którą czuje za każdym razem, gdy słyszy słowo hulijing oznaczające lisiego ducha. Zupełnie jakby jego pierś była wydrążonym pudłem lutni, której struny wibrują na tajemniczym wietrze. W ostatnim czasie ta potrzeba wydaje się jeszcze silniejsza, jak gdyby kończył mu się czas na spotkanie z lisim bogiem.
Księgowy z dzielnicy czerwonych latarni wspomniał, że zaginiona dziewczyna mieszkała w Pawilonie Feniksa. Gdy kobiety uciekają, często tłumi się wszelkie pogłoski na ten temat, by nie zachęcać innych. Kurtyzany umierają też od chorób lub w wyniku samobójstwa. W dzielnicy nie prowadzi się oficjalnego rejestru mieszkańców, a urzędnicy rutynowo odbierają łapówki.
Z tą świadomością Bao kieruje się do Pawilonu Feniksa, gdzie pyta o Qiulan, Jesienną Orchideę. To kobieta, której wyświadczył kiedyś przysługę. Właśnie minęła pora obiadu i do pokoju napływa zapach pao cai, piklowanych warzyw.
Qiulan ma duży biust i wygląda na zaniedbaną, jej niegdysiejsza uroda zaczyna blednąć. Nigdy nie była utalentowaną rozmówczynią, ale nadrabiała dobrym humorem, kiedy więc kompletowano grupę kobiet na przyjęcie, jej imię zawsze padało jako czwarte lub piąte z kolei. Jednak z każdym spotkaniem Qiulan sprawia wrażenie smutniejszej i cięższej. Rozmazana smuga szminki na jej wargach kształtem odpowiada wąskiemu ustnikowi fajki do palenia opium. Dziś na widok Bao ledwie jest w stanie zdobyć się na uśmiech.
– Wujku Bao – wita go zwrotem grzecznościowym zarezerwowanym dla starszych członków rodziny, mimo że nie są ze sobą spokrewnieni. – Co cię sprowadza?
Detektyw kładzie na stole prezent w postaci laopo bing, miękkich ciastek nadziewanych kandyzowaną beninkazą szorstką. Oczy Qiulan wyglądają na zmęczone i opuchnięte. Bao obawia się, że wkrótce będzie musiała przejść na emeryturę albo zostanie wyrzucona.
– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o kobiecie, która zaginęła sześć tygodni temu. Możliwe, że pracowała w wysokiej klasy przybytku.
– Dlaczego sądzisz, że mogę pomóc? Czy ja ci wyglądam na wysoką klasę? – Nie zamierza jej okłamywać. Nie może znieść nikłego echa fałszu wychodzącego z jego ust, kojarzącego mu się ze zdziczałą pszczołą, zbywa ją więc milczeniem. Qiulan śmieje się krótko. – Cóż, tak czy siak, niedługo już popracuję w tym zawodzie.
Bao nie pyta, czy spłaciła dług. Dziewczęta sprzedawane do burdeli muszą wziąć na siebie koszty własnego uwięzienia, do których co miesiąc dochodzą okrutne odsetki wraz z opłatą za pokój i wyżywienie. Jeśli proszą służącą, by wyskoczyła kupić przekąski czy spinki do włosów, muszą dać jej napiwek, by pozostać z nią w dobrych stosunkach. Na tyle różnych sposobów odbiera się im wszystko, co mają. Detektyw schyla głowę i wbija wzrok w drewniany blat. Wędruje po nim mrówka, mała podróżniczka zmierzająca donikąd.
– Słuchaj – podejmuje kobieta pół żartem, pół serio. – Powiem ci wszystko, co wiem, jeśli tylko uregulujesz moje długi. – Oboje wiedzą, że go na to nie stać. Poza tym nigdy nie łączyła ich tego rodzaju relacja.
– Mógłbym być twoim dziadkiem. – Zawsze udziela takiej odpowiedzi.
– Mam to gdzieś. Będę dobrą żoną. Nie chcesz mieć syna, by przedłużył twój ród? – Z każdym kolejnym razem w głosie Qiulan znać coraz większą desperację. Jej uroda więdnie, dobry humor utrzymuje się z trudem, i to wyłącznie dzięki magii opiumowej fajki. Czasem, gdy kaszle, śluz pstrzą jaskrawe plamki krwi.
– Nie zamierzam żenić się ponownie – odpowiada z dużą łagodnością.
– O kim tak ciągle myślisz? – Od czasu do czasu Qiulan przybiera kokieteryjny ton, jak ten, którym raczy klientów, wydaje się jednak, że naprawdę chce poznać wszystkie jego sekrety. Kiedy z rzadka ją odwiedza, znudzona własnym życiem, przerażona przyszłością, cierpliwie wierci mu dziurę w brzuchu.
Bao kręci głową. Zna tę grę. Walutą Qiulan są informacje o prywatnym życiu innych osób. Często okazuje się przydatna, bo dobrze gra na qin i bywa zapraszana na liczne przyjęcia, gdzie nie przyćmiewa najpopularniejszych kurtyzan. Poza tym cechuje ją prawdomówność.
– Powiedz, wujku Bao, byłeś kiedyś zakochany?
– Owszem.
– W kim? – Oczy Qiulan rozbłyskują. Dziwne, że pomimo osobistych rozczarowań plotki o miłości wciąż budzą w niej iskierkę zainteresowania.
– To było dawno temu. Była moją przyjaciółką z dzieciństwa, ale wyszła za innego, więc i ja poślubiłem inną.
Qiulan odłamuje kawałek miękkiego ciastka. „Jaka nudna historia”, zdają się mówić jej wyskubane brwi. Z westchnieniem odpowiada na jego początkowe pytanie:
– Ta, co zaginęła, była nowa. Chunhua.
Mimo jej pozornej szorstkości Bao wyczuwa, że jest przybita.
– Byłyście blisko?
– Przypominała mi mnie, kiedy byłam młodsza. Nadskakiwałam wszystkim z nadzieją, że ktoś się we mnie zakocha i wykupi mnie z niewoli. A tak w ogóle to dlaczego o nią pytasz? Myślałam, że w życiu nie wziąłbyś zlecenia od burdelu.
– Masz rację, moim klientem jest ktoś inny.
– Czy to pan Wang? – Ku jego zdumieniu Qiulan ciągnie: – To bogaty człowiek, który często zatrudnia zawodowe damy do towarzystwa. Zabiera ja na przyjęcia dla swoich partnerów w interesach. Chunhua zniknęła podczas ostatniego takiego spotkania w herbaciarni. – Tu wymienia nazwę lokalu oddalonego od restauracji Gu o nieco ponad trzy kilometry.
Bao notuje adres. Taki dystans da się pokonać pieszo, choć w mroźną zimową noc i bez płaszcza byłoby to wielce nieprzyjemne. Nikt przy zdrowych zmysłach, zwłaszcza samotna kobieta, nie poważyłby się na taką wyprawę bez potrzeby.
Widząc jego ściągniętą twarz, Qiulan pyta gwałtownie:
– Coś jej się stało, prawda?
– Zamarznięte ciało młodej kobiety znaleziono na czyimś progu. Zostałem poproszony o ustalenie jej tożsamości, by można było odprawić w jej intencji rytuał religijny.
Qiulan z wyraźnym trudem przełyka ślinę. Próbuje się nie rozpłakać, choć w jej oczach niebezpiecznie wzbierają łzy.
– Czy to była Chunhua?
– Nie wiem. Już ją pochowano, a ponieważ stało się to poza dzielnicą czerwonych latarni, możliwe, że nikogo stąd nie powiadomiono. – Bao nie wspomina, że Gu przekupił urzędników i wyciszył sprawę. – Mam tylko opis przekazany mi przez osobę, która ją znalazła. Średniego wzrostu, ubrana w jasny jedwabny strój w morelowym odcieniu. Wymyślne ozdoby do włosów. Tuż po dwudziestce?
– Ten opis pasuje do prawie każdej z nas – odpowiada Qiulan obronnym tonem. – I nie tylko stąd. Wielu bogatych kupców utrzymuje kochanki. Chunhua miała dziewiętnaście lat.
– A może kojarzysz jej strój?
– Nie wiem, co miała na sobie tamtej nocy. Cały tydzień byłyśmy bardzo zajęte, bo kilka dziewczyn chorowało. Nie wybraliby jej na tę kolację, gdyby tak bardzo nie brakowało nam personelu. Pan Wang to ważny klient. Zawsze prosi o profesjonalne śpiewaczki i muzyczki, nawet na małe przyjęcia.
– Czy wydawała się czymś podekscytowana lub przygnębiona?
– Niczego takiego nie zauważyłam. Nie była profesjonalną śpiewaczką ani muzyczką, jak lubi pan Wang, ale była młoda i radosna. Czasem proponowała, że pozałatwia za mnie różne sprawy, takie tam drobiazgi. Inne dziewczyny, gdy widzą, że jesteś na wylocie, nie chcą mieć z tobą nic wspólnego. Ale ona miała dobre serce. Zawsze się dogadywałyśmy. – Przełyka ślinę.
– Czy miała jakąś szczególną słabość?
Qiulan wpatruje się w rzeźbiony parawan za jego plecami. Mucha bzyczy pijacko nad jej głową.
– Nie brała opium, ale potrafiła zgłupieć na punkcie przystojnego mężczyzny. W ten sposób tu skończyła. Alfons zwabił ją, jak to zwykle, obietnicami miłości i małżeństwa. A skoro o przystojnych mężczyznach mowa, był jeden gość, który tamtego wieczoru zwracał na siebie uwagę. Po powrocie do domu dziewczęta nie rozmawiały o niczym innym. Nikt nie zauważył zniknięcia Chunhuy, wszyscy myśleli, że wróciła przed czasem. Następnego ranka nadal jej nie było i wtedy podniesiono alarm. Nie lubią tu, jak znikają im kobiety.
To niedopowiedzenie – Bao domyśla się tego, gdy Qiulan gwałtownie spuszcza wzrok. Wciąż jednak ma do rozwiązania pewien problem. Nijak nie da się potwierdzić, że tajemnicza kobieta to Chunhua, choć wydaje się to bardzo prawdopodobne. Wielka szkoda, że opis podany przez właściciela restauracji okazał się tak oszczędny, ale pewnie był w zbyt wielkim szoku, by należycie się jej przyjrzeć. Trupa uważa się za zbiornik yin, negatywnej energii, a zatem za coś przynoszącego nieszczęście. Nic dziwnego, że Gu od kilku tygodni chodzi przerażony.
– Czy Chunhua to było jej prawdziwe imię?
– Nie.
„Chunhua” tłumaczy się jako „wiosenny kwiat”, tak jak „Qiulan” oznacza jesienną orchideę. Tego rodzaju lekkie, kwiatowe imiona nadaje się kobietom z dzielnicy rozkoszy. Niemal każdy przybytek wybiera sobie jakiś temat przewodni.
– A znasz to prawdziwe?
Qiulan neguje głową.
– Nasz dom nie przechowuje tego rodzaju danych, żeby uniknąć starć z krewnymi.
– Czy ktoś jej kiedyś robił zdjęcie? – Gdyby tak było, Bao mógłby poprosić Gu o identyfikację. Fotografia to relatywnie nowa sztuka, ale – choć niektórzy obawiają się, że jeśli ktoś uwieczni ich podobiznę na kliszy, skradnie im duszę – cieszy się coraz większą popularnością. Sama cesarzowa wdowa pozowała do kilku portretów w stroju bogini miłosierdzia.
– Tak. Właściciel zamówił parę zdjęć do katalogu. Chunhua załapała się na fotografię grupową zrobioną przez mandżurskiego artystę Bektu Nikana. – O tym samym człowieku wspominał księgowy – to on rozpytywał o białego lisa, którego widział portier. – Ale odbitki z nią nie wybrano do druku. Musiałbyś poprosić o nią Bektu. – Qiulan spuszcza wzrok. – Krąży plotka, że może pan Wang zabrał ją do swojej willi. Na poprzednim bankiecie zauważył, że Chunhua przypomina jedną z jego ulubionych śpiewaczek operowych, co wzbudziło zazdrość kilku innych dziewcząt. Dlatego nie chciały, żeby została wybrana na następne przyjęcie, to, podczas którego zniknęła. Słyszałam, że pan Wang ma w swojej wiejskiej willi sekretny dziedziniec, gdzie trzyma kobiety. Co, jeśli ona żyje i tam przebywa? – Bao zapisuje to ołówkiem w notesie. Qiulan woli wyobrażać sobie przyjaciółkę żywą w domu bogacza niż zamarzniętą na czyimś progu. Oboje jednak wiedzą, który scenariusz jest bardziej prawdopodobny. – Jeśli chcesz poznać jej prawdziwe imię, jedź do wioski Wu na zachód od miasta. Mówiła mi, że stamtąd pochodzi. Jej rodzina to szmaciarze, zbierają stare łachmany, a potem je sprzedają. Ale ona zakochała się w alfonsie i z nim uciekła. – Kurtyzana garbi ramiona. – Miała młodszą siostrę, z którą nie miała odwagi się kontaktować. Było jej wstyd. Tak jak mówiłam, przypominała młodszą wersję mnie. Głupia dziewucha.
Z oczu ciekną jej łzy. Bao nie jest pewien, czy płacze nad utraconą przyjaciółką, czy nad sobą.
Ioto wraz z moją staruszką czekałam przed sklepem z lekami na Bohaia, który miał nam towarzyszyć podczas wizyty u fotografa. W końcu drzwi otworzyły się i ze środka wyszedł panicz. Prawie parsknęłam śmiechem. Bohai wyglądał jak jajko. Miał bladą, owalną twarz, małe oczka i cienkie, przylizane włosy uczesane z modnym przedziałkiem po boku. Na dodatek przybrał podejrzliwą minę: istne jajko na twardo.
– Babciu. – Jego głos okazał się nieco piskliwy. – Zaziębisz się! Musisz się fotografować akurat dziś? – Mimo tego marudzenia zdawał się darzyć starszą panią dużą sympatią. Gdy przyjechała riksza, pomógł jej wdrapać się na rozkołysane wyżyny, a potem do niej dołączył.
Moja pani zerknęła na mnie z niepokojem.
– Chcę wziąć także Ah San.
– Ona może pójść piechotą – odparł młodzieniec, musiałam więc drałować za nimi. Nie miałam jednak nic przeciwko. Wiatr szczypał mnie w policzki, a tymczasem ogarnęło mnie wybuchowo radosne poczucie, że jestem coraz bliżej mojej ofiary, czyli Bektu Nikana. Raz wymknął mi się w miasteczku na dalekiej północy, bo dotarły do mnie fałszywe pogłoski, że nie żyje. Niedawno, kiedy podążyłam za nim do Mukdenu, wyśliznął mi się po raz drugi.
Z tego, co zdołałam usłyszeć, biegnąc za rikszą, mieliśmy odwiedzić japońskiego fotografa o nazwisku Oda.
– To studio twojego przyjaciela? – spytała moja pani.
– Tak – potwierdził Bohai. – Babciu, ta twoja nowa służąca… Nie zauważyłaś w niej nic dziwnego?
Koła zadudniły na wyboju, przez co umknęła mi część jej odpowiedzi.
– …Bohaiu, chcę, abyś był bardzo ostrożny. Wiesz dlaczego.
Studio fotograficzne okazało się schludne i nieźle prosperowało. Najwyraźniej było duże zapotrzebowanie na tę nową sztukę, która potrafiła uwiecznić ludzką podobiznę. Malowane tło stwarzało iluzję odległego krajobrazu, właściciel zaopatrzył się też w różne rekwizyty, z którymi klienci pozowali. Włoski na karku stanęły mi dęba; z woniami środka do czyszczenia mebli, chemikaliów z ciemni i ogromnego bukietu woskówki mieszał się niewyraźny piżmowy zapach, który sprawił, że poczułam się nieswojo. To problem tak długiego życia. Od czasu do czasu, jakby z przeznaczenia, wpadnie się na starych znajomych.
Moja pani przekartkowała album podany jej przez Odę. Jego chiński był doskonały, choć do Bohaia zwracał się po japońsku.
– Jeśli sobie pani życzy, mogę wykonać portret jeszcze dziś, ze zniżką dla przyjaciół – oznajmił. Tyle wystarczyło, by moja pani uśmiechnęła się i wyraziła zgodę.
– Gdzie Shirakawa? Nie zatrzymał się u ciebie? – Bohai zerknął na zasłonkę oddzielającą atelier od zaplecza.
– Dzisiaj go nie ma.
– Och. – Bohai z niewiadomych przyczyn wyglądał na rozczarowanego. Niepokój zatrzepotał mi w żołądku. „Shirakawa” znaczy „biała rzeka” – to dość popularne japońskie nazwisko. Jednak każde nazwisko zawierające znak nawiązujący do koloru białego od razu wydaje mi się podejrzane. Podobnie jest zresztą z czarnym. Ale o tym później.
Oda zerknął na Bohaia znad aparatu.
– Uważaj na siebie wieczorami, nie pij z nieznajomymi. Znaleźli kolejną ofiarę śmiertelną.
– Kto zginął? – Nutka strachu w głosie mojej pani.
– Student. Znaleziono go w zaułku. Shirakawa mi mówił.
Odzie mogło się wydawać, że tylko przekazuje najnowsze wieści, lecz po tym, jak staruszce zadrżały wargi, poznałam, że się zmartwiła. Spojrzała na wnuka i wykręciła dłonie na podołku. Przypomniawszy sobie pogłoskę, że najstarsi synowie z aptekarskiego rodu umierają młodo, zaczęłam się zastanawiać, czy to nie wyjaśniałoby unoszącej się wokół Bohaia aury drażliwości i niepokoju. Ja także zrobiłam się czujna.
Nagłe niewyjaśnione zgony niezwykle mnie interesowały.
Gdy wychodziliśmy, zamarudziłam w studiu, by spytać Odę, czy słyszał o mandżurskim fotografie zwanym Bektu Nikanem. Zareagował nerwowym zaskoczeniem.
– Nie mam pojęcia, o kim mówisz. – Odwrócił się gwałtownie i wyszedł na zewnątrz, gdzie czekali Bohai i moja pani. Zmrużyłam oczy. Oda i jego atelier wprawili mnie w ogromny niepokój. Zżerało mnie przeczucie, że coś mi umyka. Może powinnam tu wrócić. Sama.
Nie tylko ja zrobiłam się podejrzliwa. W domu pani zagadnęła mnie:
– Zdawało mi się, że rozumiesz Odę i mojego wnuka. Mówisz po japońsku?
Wiodąc długie życie, poznajesz wiele języków, wykpiłam się jednak mglistą historyjką, której używałam już wcześniej:
– Pochodzę z sierocińca na północy, gdzie mieszkali japońscy i rosyjscy osadnicy. A także Koreańczycy i Mongołowie.
– Było ci ciężko? – Sprawiała wrażenie przejętej. To właśnie zaczynałam w niej lubić. Nie było powodu, by zamożna wdowa dbała o takie sprawy, ona jednak miała dobre serce.
– Czasem. – Westchnęłam w pewien szczególny sposób, licząc, że zniechęci ją to do zadawania następnych pytań. Znów zajęłyśmy się gręplowaniem włóczki do wyszywania. Tak na marginesie: nienawidzę wyszywać. Ale to jedna z kobiecych sztuk, które mimo niechęci trzeba opanować, by uchodzić za prawdziwą damę.
– Dlaczego nie masz męża? – chciała wiedzieć staruszka.
– Byłam już mężatką. Nie interesują mnie ponowne zaślubiny.
Łagodnie pokiwała głową.
– Rozumiem. – Pewnie założyła, że owdowiałam lub uciekłam. – Skoro mówisz po japońsku, czy mogłabyś wyświadczyć mi przysługę? Chciałabym, byś miała oko na Shirakawę, przyjaciela Bohaia. Boję się, że go wykorzystuje. Czasem mam wrażenie, jakby rzucił urok na mojego wnuka.
Postarałam się, by moja twarz zachowała neutralny wyraz. Słowa takie jak „zaczarowany” oznaczają dla lisów złe wieści. W końcu nie trzeba wiele czasu, by plotki o diabelskich sztuczkach przerodziły się w prawdziwe polowanie na lisy2. Sama jednak byłam ciekawa tego Shirakawy, zwłaszcza po wygłoszonej przez fotografa Odę uwadze o nagłych zgonach.
Moja pani postanowiła urządzić skromną kolację dla swojego wnuka i kilku jego przyjaciół. Miało to być kameralne przyjęcie: Bohai, trzech jego znajomych, babka i ojciec, właściciel sklepu z lekami. Jego matka, pani Huang, odrzuciła zaproszenie. Podała jakąś niejasną wymówkę, lecz podejrzewałam, że zamierza powstrzymywać przebywające w domu młode damy przed szpiegowaniem. Były w wieku, który czynił je niebezpiecznie gotowymi do zamążpójścia – nie można było pozwolić, by wdały się w jakiś niestosowny romans. Zawsze zdumiewało mnie, że ludzie zamykają w domu córki, a nie synów. Gdyby pozamykali też wszystkich młodzieńców, byłoby znacznie mniej kłopotów. Ale czy miałam prawo się wtrącać? Kroczyłam w końcu prywatną, cichą ścieżką zemsty.
Kolacja miała odbyć się w głównej jadalni, gdzie podczas uroczystych posiłków zasiadano przy olbrzymim okrągłym stole z palisandru. Miałam usługiwać mojej pani. Służących nie dotyczyły żadne zakazy związane z przebywaniem w mieszanym towarzystwie. Uważano, że jesteśmy zbyt niskiego pochodzenia, by nas ograniczać, a po dżentelmenach wręcz należało się spodziewać, że będą sobie wśród nas przebierać. Na samą myśl obnażyłam zęby – choć tylko troszeczkę.
Poza tym moja pani prosiła, bym przysłuchiwała się Shirakawie. Jak wyjaśniła: „Mój wnuk często rozmawia z nim po japońsku, a ja chcę wiedzieć, o czym dyskutują”.
Kucharka uwijała się całe popołudnie. Dalian to miasto portowe słynące z owoców morza. Ryby, małże i jeżowce rosną w jego lodowatych wodach, aż zrobią się przepysznie pulchniutkie. Tego wieczoru podano ostrygi zawinięte w delikatne omlety ze szczypiorkiem i mikuna o słodkim mięsie, smażonego na patelni, a następnie duszonego z czosnkiem i fermentowaną czarną fasolą. Był też „pijany kurczak”, gotowany na parze, osolony i podlany winem ryżowym, z cieniutkimi krążkami zielonej cebulki na lśniącej złotej skórce.
Zanim goście przybyli, zapadł zmierzch, lecz jadalnię oświetlały lampy naftowe. Płonęły tak jasno, że ludzie wchodzący do środka z ciemnego korytarza mrugali w nagłym blasku. Każdego obserwowałam w takim właśnie stanie: ze zmrużonymi oczami, nieco oszołomionego. Dziwaczna to była parada, a ostre cienie rzucane przez lampy tylko przydawały jej osobliwości.
Ojciec Bohaia wyglądał na zmęczonego i udręczonego. Posłał mojej staruszce pytające spojrzenie, jakby zastanawiał się, po co zaaranżowała tę kolację. Jako następny zjawił się Bohai, który zagonił do pokoju parę przyjaciół: Lu Donga i Chen Jianyiego. Lu był bardzo wysoki i szczupły, dolna warga wywijała mu się jak u wielbłąda. Chen z kolei miał tak pospolitą urodę, że trudno go było opisać. Średniego wzrostu, o przeciętnie szerokiej twarzy. Minęłam w życiu tysiące takich Chenów, od książąt po sprzedawców melonów. Stojąc po cichu za krzesłem mojej pani, zauważyłam, że staruszka wychyla się do przodu, by otaksować młodzieńców. Bardziej interesowały ją ich cienie niż oblicza. Każdy cień był czarny i wyrazisty, chrupki niczym wafelek, i spostrzegłam, jak rozluźniają jej się ramiona.
– A gdzie twój przyjaciel Shirakawa? – spytała.
Bohai odparł dość obcesowo:
– Trochę się spóźni. Kazał przekazać przeprosiny. – Zaczynałam coraz lepiej go rozumieć. Nie zamierzał zachowywać się niegrzecznie, po prostu się niepokoił. Jednak jego ojciec zmarszczył brwi.
– Kim jest ten Shirakawa? Jak długo się znacie?
Reakcja młodzieńców wywołała konfuzję. Lu i Chen również zdawali się znać Shirakawę, lecz ich opowieści o nim okazały się niespójne i wzajemnie sprzeczne. Jeden twierdził, że Shirakawa chodził z nimi do szkoły, drugi – że w przeszłości wyświadczył im wielką przysługę. Zgadzali się tylko co do tego, że jest niezwykle czarującym erudytą, być może najmądrzejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki