Lipcowe dziewczyny - Phoebe Locke - ebook + książka

Lipcowe dziewczyny ebook

Phoebe Locke

3,9

Opis

Co roku, tej samej nocy, kolejna dziewczyna znika bez śladu.

Żona Lexa także zaginęła. Wyszła z domu w dzień ataku terrorystycznego w Londynie i od tamtej pory nikt jej nie widział. Czy Olivia znalazła się wśród ofiar zamachu, czy spotkało ją coś zupełnie innego?

Dziesięcioletnia Addie skrywa tajemnicę. Tego samego dnia jej tata wrócił do domu cały we krwi. Początkowo myślała, że został ranny w jednym z wybuchów, ale jej starsza siostra, Jessie, znalazła za łóżkiem ojca portfel zaginionej kobiety.

Jessie jako opiekunka zajmuje się dzieckiem Lexa. Twierdzi, że chce tylko pomóc. Nie mówi mu jednak całej prawdy, a życie życiem Olivii przychodzi jej coraz łatwiej…

Phoebe Locke – pisarka brytyjskiego pochodzenia, debiutowała w 2018 roku thrillerem Człowiek z lasu. Zanim zajęła się pisarstwem na pełny etat, pracowała w akademii kreatywnego pisania, oraz prowadziła londyński salon literacki Speakeasy. Wcześniej publikowała pod swoim prawdziwym nazwiskiem – Nicci Cloke.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (68 ocen)
22
27
13
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agapepl123

Nie oderwiesz się od lektury

Każdego siódmego dnia lipca ginie jedna młoda kobieta. W tym samym czasie druga, ciągle ta sama dostaje rzecz, która należy do tej zabitej... Kto jest mordercą, jaki ma motyw. Czy winny znajdzie odnaleziony? Świetny kryminał, wciąga. Polecam.
00
DominikaWojciechowska

Dobrze spędzony czas

Ciekawe zwroty akcji. Polecam
00

Popularność




2005

Przed

1

Wszystko zaczęło zmie­niać się latem, kiedy skoń­czy­łam dzie­sięć lat. Wciąż miesz­ka­li­śmy w tym samym miesz­ka­niu, na dru­gim pię­trze gale­riowca przy Bri­xton Road, gdzie mogłam prze­sia­dy­wać na beto­no­wym bal­ko­nie i patrzeć na sunące obok dachy auto­bu­sów. Ale w tam­tym cza­sie coraz mniej czu­łam się tam jak w domu. Na pory­so­wa­nym kuchen­nym stole pię­trzył się stos rachun­ków, na któ­rych wid­niały czer­wone litery. Płaty lodu zsu­wały się po tyl­nej ścia­nie smut­nej i pustej lodówki. Tata był w pracy, gdy wycho­dzi­łam do szkoły i gdy z niej wra­ca­łam, a także przez całą noc; cze­kał przed szpi­ta­lami, barami i lot­ni­skami. Wszę­dzie, gdzie mógł spo­tkać kogoś na tyle zde­spe­ro­wa­nego, kto nie przej­mo­wałby się roz­bi­tym bocz­nym luster­kiem i rzę­żą­cym sil­ni­kiem. I cho­inką zapa­chową dyn­da­jącą pod przed­nim luster­kiem w miej­scu, w któ­rym powinna znaj­do­wać się licen­cja.

Jes­sie także zaczęła wię­cej pra­co­wać. Sklep z peru­kami mie­ścił się w arka­dach pod torami kole­jo­wymi, gdzie pociągi dud­niły nam nad gło­wami. Jes­sie poma­gała w jego pro­wa­dze­niu, odkąd skoń­czyła pięt­na­ście lat. Zabie­rała mnie cza­sem ze sobą, jeśli Laine miała dobry humor. Pozwa­lały mi sie­dzieć na zaple­czu i prze­bie­rać pal­cami w naelek­try­zo­wa­nych akry­lo­wych wło­sach, aż te prze­sta­wały iskrzyć. Zada­niem Jes­sie było wypa­ko­wy­wać je z folii i roz­cze­sy­wać, tak żeby Laine mogła je od razu wysta­wić. Na bia­łych sty­ro­pia­no­wych gło­wach, sto­ją­cych w witry­nie i cią­gną­cych się rzę­dami wzdłuż ścian, dziew­czyny ukła­dały pełne peruki, a w szkla­nych szaf­kach i na sto­ja­kach – pasemka do prze­dłu­ża­nia. Laine miała do mnie sła­bość. Zosta­wiała mi stare maga­zyny, sia­dała i sty­li­zo­wała moje włosy w skom­pli­ko­wane fry­zury. Jej dłu­gie paznok­cie łasko­tały mnie po skó­rze głowy. Ale jesz­cze bar­dziej kochała moją sio­strę. Długo zajęło mi zro­zu­mie­nie, że sklep był za mały, by tak czę­sto pra­co­wały w nim dwie osoby. Nawet przed tam­tym latem prze­waż­nie były­śmy tam tylko my, ni­gdy nie widzia­łam tam żad­nych klien­tów. Laine nie potrze­bo­wała Jes­sie. Praw­do­po­dob­nie przez więk­szość tygo­dni nie mogła sobie pozwo­lić, żeby jej pła­cić, ale mimo to w każdy pią­tek wrę­czała mojej sio­strze małe brą­zowe koperty. Kochała nas albo było nas jej żal – zawsze mia­łam pro­blem, by to roz­róż­nić.

Czę­sto, gdy zamy­kały sklep, Laine wycią­gała alko­hol z szafki pod kasą. Razem z Jes­sie sia­dały na wysta­wo­wej gablo­cie, machały nogami i kazały mi przy­mie­rzać perukę za peruką. Po paru minu­tach nabie­ra­łam śmia­ło­ści i para­do­wa­łam w tę i z powro­tem w szpil­kach Laine, a one zwi­jały się ze śmie­chu. Laine była jedyną osobą, poza Jes­sie, która była w sta­nie mnie do tego zachę­cić. Ale nawet to nie mogło trwać wiecz­nie.

Jej brat poja­wił się w sobotę, przy­no­sząc kar­to­nowe pudełko, zawil­got­niałe z jed­nej strony od spodu, i posta­wił je na ladzie. Sie­dzia­łam na swoim krze­sełku na cia­snym zaple­czu, ale drzwi były otwarte. Laine wyszła na lunch. Jes­sie stała za kasą, a ja patrzy­łam, jak natych­miast unio­sła ręce, by popra­wić włosy, i jak oparła się na ladzie, sta­jąc jedną stopą na pal­cach.

Jego włosy były ciem­niej­sze niż Laine, która far­bo­wała się na kar­me­lowo; gęste czarne loki miał krótko ostrzy­żone. Nosił lustrzane pilotki, mie­niące się na żółto-nie­bie­sko, miał ostre rysy twa­rzy. Pochy­lił głowę, żeby oku­lary zsu­nęły się z jego nosa, a on mógł przyj­rzeć się dobrze mojej sio­strze.

– Hej – powie­dział łagod­nym i niskim gło­sem. – Jest Laine?

Jes­sie wzru­szyła ramio­nami i spoj­rzała na niego obo­jęt­nie. Ale ze swo­jego miej­sca mogłam dostrzec, jak ner­wowo ude­rzała stopą o pod­łogę. Jej włosy wła­śnie odra­stały – mysie przy gło­wie, żół­ta­wo­białe na całej dłu­go­ści – ale ponie­waż Laine aku­rat bawiła się swo­imi nowymi pro­stow­ni­cami, były błysz­czące i gład­kie, co sta­no­wiło nie lada wyczyn.

– Wyszła – odpo­wie­działa, a potem wska­zała na pudełko. – Co to?

– Towar – rzu­cił i zdjął oku­lary. – Ty jesteś Jess, nie?

– Jes­sie.

Cie­szy­łam się, że to powie­działa. Że go popra­wiła. Tata cały czas mówił na nią Jess – Jes­sica, kiedy jej doku­czał, był pijany lub zde­ner­wo­wany – i ni­gdy go nie popra­wiała. Nie podo­bało mi się to. Tata wybrał jej imię, ale to mama skró­ciła je do „Jes­sie”.

– No tak, Jes­sie. Jestem młod­szym bra­tem Laine.

– Elliott. Tak, wiem.

Teraz spoj­rzał na nią ina­czej, a w kąci­kach jego ust poja­wił się lekki uśmiech. Twarda sko­rupa, którą się ota­czała, czę­sto zdu­mie­wała ludzi.

– Nikt mnie tak nie nazywa – powie­dział.

– Laine tak.

Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, do środka weszła jego sio­stra. W jed­nej ręce trzy­mała otwartą puszkę coli, w dru­giej do połowy zje­dzoną kanapkę.

– Och – przy­wi­tała go. – Przy­sze­dłeś wcze­śniej.

Jes­sie odsu­nęła się prędko, jak ktoś nie­mal zła­pany na gorą­cym uczynku. Zaczęła wyrów­ny­wać głowy za kasą i szczot­ko­wać włosy, więc tylko ja widzia­łam, jak Elliott gapi się na Jes­sie, igno­ru­jąc traj­ko­czącą Laine.

Jej pierw­szy chło­pak, o któ­rym mi powie­działa, zerwał z nią parę mie­sięcy wcze­śniej. Tego dnia ode­brała mnie ze szkoły i kiedy wra­ca­ły­śmy do domu, dostała ese­mesa. Wciąż pamię­tam, jak wtedy wyglą­dała: krótka żółta koszulka odsła­nia­jąca jej szczu­pły brzuch, fio­le­towe air maksy z flu­ore­scen­cyj­nymi sznu­rów­kami, ciemny kok z wysta­ją­cymi spod spodu koń­ców­kami wło­sów. Kol­czyk w nosie był nowy, ale nie nosiła go zbyt długo; trze­cie małe kółko w lewym uchu było czer­wone i chro­po­wate. O mnie dbała bar­dzo, a o sie­bie pra­wie w ogóle. Pamię­tam, jak wzru­szyła ramio­nami i scho­wała tele­fon do kie­szeni. I to, jak parę minut póź­niej wysy­czała pod nosem: „Pizda”.

– Wszystko w porządku? – zapy­ta­łam.

Wzięła mnie za rękę, ści­snęła ją i puściła.

– Jedyną osobą, któ­rej możesz zaufać, jestem ja, okej? – odpo­wie­działa. – Ja i ty, to wszystko.

Del­lar – miał rację, jedyną osobą, która zwra­cała się do niego po imie­niu, była Laine – wró­cił do sklepu kilka dni póź­niej. Sta­ły­śmy na zewnątrz, a Laine zamy­kała na kłódkę antyw­ła­ma­niowe rolety, zbłą­kana czer­wona akry­lowa nić wciąż tkwiła w moich wło­sach, nie­bie­ska spły­wała w dół po mojej szkol­nej spód­nicy. Jes­sie śmiała się, zasła­nia­jąc twarz ręką, kiedy opo­wia­dała nam o jakimś chło­paku, któ­rego spła­wiła poprzed­niego wie­czoru. Ten aspekt naszej rela­cji był dziwny – była dla mnie jak matka, ale jed­no­cze­śnie wciąż miała sie­dem­na­ście lat. I jako sie­dem­na­sto­latka wycho­dziła tuż po tym, jak poło­żyła mnie spać, a potem budziła się w łóżku sto­ją­cym metr od mojego, z nie­zmy­tym maki­ja­żem, a jej poroz­rzu­cane ciu­chy zna­czyły szlak od drzwi do poduszki. Miała sie­dem­na­ście lat, ale mimo to budziła mnie do szkoły i przy­go­to­wy­wała mi śnia­da­nie.

– Śnia­da­nie to naj­waż­niej­szy posi­łek w ciągu dnia – mawiała, robiąc omlet z jed­nego jajka i ostat­niego pla­sterka szynki. Minęły rok czy dwa, zanim zaczęła doda­wać: – Tak przy­naj­mniej twier­dziła mama.

Kiedy Laine zatrza­snęła ostat­nią kłódkę, usły­sza­ły­śmy, jak spo­kojny i nie­ustę­pliwy rytm kro­ków prze­bija się przez szum pociągu nad naszymi gło­wami i stu­kot krat z mię­snego po dru­giej stro­nie ulicy. Obró­ci­ły­śmy się i zoba­czy­ły­śmy, jak do nas pod­cho­dzi. Let­nie słońce cho­wało się już za łukami. Atlan­tic Road pre­zen­to­wała się naj­le­piej w takim przy­ga­szo­nym poma­rań­czo­wym świe­tle. Wszyst­kie trzy odbi­ja­ły­śmy się w nie­bie­skich szkłach jego oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych.

– Hej – przy­wi­tała się Jes­sie, kiedy pod­szedł bli­żej i tylko się do niej uśmiech­nął.

Laine cmok­nęła z dez­apro­batą, ale wzięła mnie za rękę.

– Odpro­wa­dzę Addie do domu.

Kiedy odcho­dzi­ły­śmy, spoj­rza­łam nie­śmiało na Laine. Z pro­filu jej twarz wyglą­dała na łagod­niej­szą, mniej onie­śmie­la­jącą. Teraz, gdy szły­śmy tylko we dwie, wyda­wała się spo­koj­niej­sza.

– Czy twój brat lubi Jes­sie? – zapy­ta­łam, a ona popa­trzyła na mnie z poli­to­wa­niem.

– Skar­bie – powie­działa. – Elliott lubi wszyst­kich.

Prze­szły­śmy przez ulicę i zna­la­zły­śmy się na osie­dlu.

– Ona go lubi – rzu­ci­łam na próbę.

Gdy Laine nie odpo­wie­działa, zamar­łam.

2

Od tam­tej pory Del­lar był z nami cały czas. Razem z Jes­sie cze­kał na mnie pod szkołą. Krę­cił się po skle­pie, kiedy sie­dzia­łam na zaple­czu, zbyt prze­stra­szona, żeby do nich wyjść. Był przy nas póź­nym wie­czo­rem i wcze­snym ran­kiem, a także w jasną noc pomię­dzy nimi, kiedy prze­wra­ca­łam się we śnie i widzia­łam nie jedno, lecz dwa ciała na poje­dyn­czym łóżku Jes­sie. Jego zapach, ostry i czy­sty, kom­plet­nie róż­niący się od zapa­chu naszego ojca, wsią­kał we wszystko.

O dziwo, tata zda­wał się nie mieć nic prze­ciwko Del­la­rowi lub w ogóle go nie zauwa­żał. W moich wspo­mnie­niach z tam­tych mie­sięcy tata w ogóle rzadko się poja­wiał. Zawsze pra­co­wał nocami i o nie­ludz­kich porach, ale wtedy były to dłuż­sze, dziw­niej­sze zmiany. Nie było go przez dwa dni, następ­nie wra­cał do domu i spał kilka godzin, gdy Jes­sie, Del­lar i ja oglą­da­li­śmy tele­tur­nieje albo Ugo­to­wa­nych, po czym znowu wycho­dził. Dowie­dzia­łam się wtedy od Jes­sie, która fil­tro­wała dla mnie infor­ma­cje, i z pod­słu­cha­nych roz­mów, że musiał oddać czarną tak­sówkę i miał jakieś pro­blemy w pracy. Wie­dzia­łam, że kupił auto od kolegi z pubu, gra­na­to­wego forda mon­deo z mięk­kimi sza­rymi sie­dze­niami, prze­siąk­nię­tego ciężką wonią papie­ro­sów, któ­rej nie dały rady zama­sko­wać ani trzy, ani cztery, ani osta­tecz­nie nawet pięć cho­inek zapa­cho­wych. Dziś już wiem, że jeź­dził tym autem jako nie­le­galną tak­sówką. Wtedy koja­rzy­łam tylko, że na wszyst­kich koper­tach z nie­otwar­tymi rachun­kami wid­niały czer­wone litery, a tata wra­cał do domu na te dwie lub trzy godziny snu tylko dla­tego, że zasy­piał za kół­kiem. Wie­dzia­łam rów­nież – od zawsze – że nie wolno nam było roz­ma­wiać o pie­nią­dzach w jego obec­no­ści. A tak naprawdę naj­le­piej było nie odzy­wać się przy nim wcale. Bez­piecz­niej.

Powinno mnie iry­to­wać, że nagle musia­łam dzie­lić się z kimś uwagą Jes­sie. Od dawna była jedyną osobą, którą inte­re­so­wało, co nosi­łam, co jadłam, czy uczy­łam się pil­nie, czy nie. To ona pod­grze­wała ręcz­nik na ledwo grze­ją­cym kalo­ry­fe­rze, kiedy ja sie­dzia­łam w przy­go­to­wa­nej przez nią kąpieli. To ona otu­lała mnie koł­drą i mówiła, że mnie kocha, kiedy powoli zasy­pia­łam. A potem poja­wił się Del­lar. Sie­dział mię­dzy nami na kana­pie albo obok mnie przy stole – wpa­trzony w Jes­sie, która krę­ciła patel­nią nad pal­ni­kiem. Cze­kał cier­pli­wie w dużym pokoju, aż ona powie mi „dobra­noc” i zgasi świa­tło, zanim z nim wyj­dzie.

A jed­nak jego zacho­wa­nie spra­wiało, że trudno było być o niego zazdro­snym. Opo­wia­dał o tym, co mnie inte­re­so­wało, a o czym wcze­śniej wspo­mniała mu Jes­sie: o dino­zau­rach, kosmo­sie, syre­nach i naj­roz­ma­it­szych spo­so­bach na jedze­nie plac­ków ziem­nia­cza­nych. Pew­nego wie­czoru, kiedy Jes­sie suszyła włosy w naszym pokoju po tym, jak roz­ja­śniła je po raz pierw­szy od tygo­dni, Del­lar odwró­cił się do mnie w trak­cie prze­rwy na reklamy.

– Co czy­tasz?

Leża­łam bokiem w fotelu taty, z nogami prze­wie­szo­nymi przez pod­ło­kiet­nik i książką opartą na kola­nach.

– Paję­czynę Char­lotty – odpo­wie­dzia­łam, poka­zu­jąc mu żółtą ilu­stro­waną okładkę. Pocho­dziła z wiel­kiej sterty ksią­żek, które parę lat temu Jes­sie wycią­gnęła dla mnie z komody. Na wewnętrz­nej stro­nie okładki w każ­dej z nich napi­sano sta­ran­nie ołów­kiem: „Eli­za­beth Addi­son”. Paję­czynę czy­ta­łam już wtedy czwarty lub piąty raz. Po pro­stu lubi­łam mieć ją przy sobie.

– O, czy­ta­łem ją – powie­dział nie­spo­dzie­wa­nie. – To była ulu­biona książka Laine, kiedy byli­śmy mali. To ta z pają­kiem, prawda? I świ­nią?

– Tak! – Wypro­sto­wa­łam się natych­miast i spoj­rza­łam na niego poważ­nie, ści­ska­jąc książkę. – Jest taka dobra. Ale ma bar­dzo smutne zakoń­cze­nie.

– Pamię­tam – zaśmiał się. – Nasza mama pła­kała, kiedy czy­tała nam tam­ten frag­ment.

Zain­te­re­so­wana, wyobra­zi­łam go sobie pod koł­drą z młod­szą Laine, wtu­lo­nych w matkę, któ­rej twa­rzy nie mogłam dostrzec. Dzięki temu polu­bi­łam go jesz­cze bar­dziej, a jed­no­cze­śnie mu nie zazdro­ści­łam. Bo wcze­śniej, zanim nauczy­łam się czy­tać, to wła­śnie Jes­sie czy­tała mi bajki. Cho­wa­ły­śmy się we dwie pod pościelą z latarką. Nie wie­rzy­łam w to, że ktoś mógł robić to lepiej.

– Jakie książki jesz­cze lubi­łeś w dzie­ciń­stwie? – zapy­ta­łam, a on uśmiech­nął się, prze­cią­gnął i roz­siadł się wygod­niej na wytar­tej kana­pie.

– To będzie długa lista – zapo­wie­dział. – Gotowa?

Kilka tygo­dni póź­niej, w nie­dzielę, sie­dzie­li­śmy we trójkę na naszych tra­dy­cyj­nych miej­scach na sofie. Tale­rze po śnia­da­niu wciąż stały na pod­ło­dze, choć było już dobrze po połu­dniu. Zbie­ra­łam się na odwagę, żeby powie­dzieć Del­la­rowi, co myśla­łam o jed­nej z ksią­żek z jego listy. Cho­dziło o Matyldę, która podo­bała mi się bar­dziej niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek prze­czy­ta­łam. I wła­śnie wtedy usły­sze­li­śmy, jak tata otwiera drzwi od sypialni; po chwili w kory­ta­rzu roz­le­gły się jego nie­równe kroki. Zer­k­nę­łam na Jes­sie, ale ona wpa­try­wała się zawzię­cie w tele­wi­zor. Widzia­łam, jak zadrżały kąciki jej ust. Nie spo­dzie­wała się, że wsta­nie o tej porze.

W ciszy nasłu­chi­wa­li­śmy, jak mam­ro­tał do sie­bie, wsta­wia­jąc do zlewu zatłusz­czoną patel­nię i talerz. Lodówka otwo­rzyła się, a potem zamknęła z hukiem. Zaci­snę­łam pię­ści, żeby się nie wzdry­gnąć.

– Jes­sica! – Jego kroki zadud­niły w kory­ta­rzu. – Czemu nie ma nic do żar­cia?

Jes­sie popa­trzyła na Del­lara, pode­rwała się i wyszła z pokoju, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Prze­pra­szam – mówiła cicho, jakby to miało skło­nić go do tego samego. – Zro­bię ci coś. Posprzą­tam.

– Oczy­wi­ście, że kurwa posprzą­tasz! – Trza­snęła szafka, roz­legł się pusty dźwięk, jakby coś się prze­wró­ciło. – Nie myśl sobie, że będziesz tu sie­dzieć bez­czyn­nie cały dzień. – Jego głos nagle stał się przy­tłu­miony. Jes­sie zamknęła drzwi od kuchni. Pomy­śla­łam, że mu się to nie spodoba. To ukry­wa­nie go, to, że wsty­dzi się go przy gościu. Dobie­gło nas kolejne głu­che wal­nię­cie, tym razem ude­rzył w blat, wrzesz­cząc coś nie­zro­zu­miale.

Kiedy spoj­rza­łam na Del­lara, ten patrzył na mnie z zaci­śnię­tymi ustami.

– Chcesz iść na spa­cer? – zapy­tał, a ja przy­tak­nę­łam.

Wyszli­śmy z miesz­ka­nia, aku­rat kiedy coś się potłu­kło, tata odzy­wał się teraz ciszej, ale w spo­sób, który spra­wiał, że włosy sta­wały mi dęba. Minę­li­śmy tłum pró­bu­jący wejść do metra na sta­cji Bri­xton, gdzie połowa bra­mek była zamknięta. Prze­szli­śmy przez ulicę na rogu, koło McDo­nalda.

– Chcesz McFlurry? – zapro­po­no­wał Del­lar, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach. Miał na sobie tylko dżinsy i biały T-shirt mimo chłod­nego wia­tru. Wyglą­dał jak model. Znowu przy­tak­nę­łam.

– No to chodź – rzu­cił i pchnął podwójne drzwi.

W środku pano­wał tłok, jak zwy­kle, więc sta­nę­li­śmy w kolejce. Ręce Del­lara zwi­sały teraz luźno wzdłuż jego tuło­wia. Wbi­łam spoj­rze­nie w tablice z menu i nie odzy­wa­łam się sło­wem. Zasta­na­wia­łam się, co się dzieje w miesz­ka­niu, czy udało jej się zała­go­dzić sytu­ację tak, jak zazwy­czaj to robiła. Tata rzadko się na mnie zło­ścił. Ale z Jes­sie było ina­czej, zawsze zda­wała się go roz­cza­ro­wy­wać w spo­sób, który nie do końca rozu­mia­łam. I cho­ciaż trud­niej było mu wystra­szyć ją niż mnie, nie ozna­czało to, że nie pró­bo­wał.

Del­lar omiótł spoj­rze­niem swoje adi­dasy.

– Ty i Jes­sie jeste­ście dobrymi przy­ja­ciół­kami, co?

– Naj­lep­szymi – zgo­dzi­łam się.

– Wiesz, że ona cię kocha, prawda?

Przy­tak­nę­łam jesz­cze raz, ale tym razem odwró­ci­łam głowę.

Poło­żył mi dłoń na ple­cach, jego dotyk był chłodny i miękki.

– Chcę tylko, żebyś wie­działa, że nie zamie­rzam tego zmie­niać.

Pod­nio­słam na niego wzrok, ale nic nie powie­dzia­łam.

– Pomy­śla­łem po pro­stu – dodał – jeśli oczy­wi­ście mia­ła­byś na to ochotę… Może mogli­by­śmy się przy­jaź­nić we trójkę?

W tym momen­cie rodzina przed nami ode­szła, ści­ska­jąc brą­zowe torby z zamó­wie­niem, więc zro­bi­li­śmy krok do przodu, zanim zdą­ży­łam odpo­wie­dzieć. Kiedy wyszli­śmy z McDo­nalda z wil­got­nymi kub­kami lodów w dło­niach i kolo­ro­wymi cukier­kami zgrzy­ta­ją­cymi mię­dzy zębami, zro­biło mi się cie­plej.

To były małe rze­czy, ale ponie­waż Del­lar i Laine mieli sied­mio­let­niego przy­rod­niego brata Lloyda, oby­dwoje wie­dzieli, że to wła­śnie takie małe rze­czy mają naj­więk­sze zna­cze­nie. Któ­re­goś wie­czoru Del­lar przy­niósł mi trzy pierw­sze tomy Harry’ego Pot­tera – strony były mięk­kie i poza­gi­nane, w dodatku pach­niały moim uko­cha­nym kurzem z biblio­teki. Napra­wił nasz odtwa­rzacz DVD, a potem usiadł i obej­rzał ze mną wszyst­kie trzy Parki Juraj­skie, a Jes­sie, choć krę­ciła głową i wier­ciła się, też była zado­wo­lona. Zawsze pamię­tał, co mia­łam aku­rat w szkole, i ni­gdy nie zapo­mi­nał zapy­tać, jak mi poszło. No i umiał ryso­wać, to naj­waż­niej­sze. Ryso­wa­nie przy­cho­dziło mu bez kom­plet­nie żad­nego wysiłku, zresztą jak wszystko, ale był przy tym naprawdę sku­piony – wyglą­dał wtedy zupeł­nie ina­czej – dzięki czemu jego rysunki były wyjąt­kowe. Uwiel­biał szki­co­wać, choć uwa­żał tę czyn­ność za bez­u­ży­teczną. Ale jeśli Jes­sie szy­ko­wała się, nagrze­wa­jąc pro­stow­nicę, łatwo było go prze­ko­nać, żeby zatrzy­mał film i nary­so­wał mi Spi­der-Mana albo Nemo – a wie­czo­rami, kiedy Jes­sie nie zwra­cała spe­cjal­nej uwagi na to, co oglą­damy – Ter­mi­na­tora. Trzy­ma­łam te szkice pod łóż­kiem, sto­sik rósł, a ja coraz bar­dziej lubi­łam Del­lara. Któ­re­goś dnia, pod­czas jed­nej z tych nie­licz­nych oka­zji, kiedy spę­dza­ły­śmy wie­czór w domu same, zda­łam sobie sprawę, że za nim tęsk­nię.

Naza­jutrz mieli swoją pierw­szą poważną kłót­nię.

Sie­dzia­łam w wan­nie, woda była już let­nia, a skóra na moich pal­cach zro­biła się pomarsz­czona i biała. Nie chcia­łam wycho­dzić na zimno, nagrzany ręcz­nik wisiał zbyt daleko, bym mogła po niego się­gnąć. Zanu­rzy­łam głowę pod wodę, słu­cha­jąc pokrze­pia­ją­cego dud­nie­nia ich gło­sów, które docie­rało do mnie podob­nie jak cicha muzyka z tele­wi­zora. Dopóki nie wypły­nę­łam na powierzch­nię, żeby nabrać powie­trza. Wtedy oka­zało się, że Jes­sie była wście­kła.

– Nie mogę tam iść. Do piątku nie mam żad­nych pie­nię­dzy, mówi­łam ci już.

– Wylu­zuj. – Del­lar wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany. – Serio, ogarnę to. To mój kolega, otwo­rzyli się w zeszłym tygo­dniu. Będzie faj­nie.

– Nie chcę, żebyś znowu pła­cił. – Sły­sza­łam, że Jes­sie sta­rała się zapa­no­wać nad gło­sem, żeby brzmieć uprzej­mie. Była dobra w ukry­wa­niu swo­ich emo­cji. Robiła to przy mnie cały czas. – Pój­dziemy w week­end.

– To tylko parę drin­ków, nic wiel­kiego.

Wes­tchnę­łam i zanur­ko­wa­łam z powro­tem. Nie chcia­łam słu­chać, jak bar­dzo jej nie rozu­mie.

Choć może rozu­miał ją lepiej niż ja; a może z nim było po pro­stu ina­czej. Kiedy w końcu wyszłam z wanny i wło­ży­łam piżamę, usły­sza­łam, jak krzą­tała się po pokoju, szy­ku­jąc się do wyj­ścia.

Tam­tej nocy pozwo­liła zabrać się na kilka drin­ków i wła­śnie wtedy dotarło do mnie, że coś się zmie­nia. Może Jes­sie po raz pierw­szy była gotowa, by ktoś się nią zaopie­ko­wał.

3

Pewnej nocy, chyba na początku lipca, nie mogłam zasnąć, a Jes­sie i Del­lar poszli na imprezę. Leża­łam w łóżku, nasłu­chu­jąc samo­cho­dów, chło­pa­ków pusz­cza­ją­cych muzykę na osie­dlu i śmie­ją­cych się do sie­bie. Lato było już wystar­cza­jąco gorące i nie­spo­kojne, ale w tam­tym tygo­dniu pogoda zepsuła się zupeł­nie, zimny front to nad­cho­dził, to odcho­dził, więc ni­gdy nie wie­dzia­łam, czy się przy­kry­wać, czy nie. Prze­wró­ci­łam się na drugi bok i zaci­snę­łam powieki na dłu­żej, zanim dałam sobie spo­kój i wsta­łam z łóżka. Poszłam do dużego pokoju i zwi­nę­łam się w kłę­bek z Więź­niem Azka­banu, któ­rego pra­wie skoń­czy­łam; mogłam tam spo­koj­nie leżeć, bo wie­dzia­łam, że przez następne kilka godzin nikt nie będzie mi prze­szka­dzał. Lubi­łam cza­sem łazić po miesz­ka­niu i uda­wać, że jestem doro­sła na tyle, by decy­do­wać, gdzie zasnę. Zostało mi już tylko dzie­sięć stron książki, kiedy usły­sza­łam klucz w zamku i tłu­mione kaszl­nię­cie taty ścią­ga­ją­cego buty. Zamar­łam na kana­pie, a kiedy usły­sza­łam, że się zawa­hał, zawo­ła­łam do niego:

– Cześć, tato!

Zmie­nił kie­ru­nek i poja­wił się w drzwiach.

– Hej, mała.

– Wcze­śnie wró­ci­łeś.

– Aha… – Rozej­rzał się po pokoju, żyła na jego szyi pul­so­wała. – Gdzie twoja sio­stra?

– Wysko­czyła gdzieś – powie­dzia­łam, a strach ści­snął mi gar­dło. Nie wolno jej było zosta­wiać mnie samej w nocy. – Zaraz wróci.

– Okej. – Uśmiech­nął się do mnie, a na jego twa­rzy poja­wił się wąski ner­wowy gry­mas, który nadał jej suro­wość. – Wsko­czę pod prysz­nic.

Sły­sza­łam, jak włą­czył boj­ler, a jego dżinsy i koszulka wylą­do­wały na pod­ło­dze. Pró­bo­wa­łam sku­pić się na Har­rym Pot­te­rze, ale litery tań­czyły mi przed oczami, więc osta­tecz­nie sie­dzia­łam i gapi­łam się w ścianę, cze­ka­jąc, aż prysz­nic zaklika znowu, a rury z cie­płą wodą prze­staną skrzy­pieć.

Wysta­wił głowę zza drzwi pięć minut póź­niej, wycie­ra­jąc włosy ręcz­ni­kiem. Tym razem uśmiech przy­szedł mu chyba nieco łatwiej, bo błą­kał się po jego ustach.

– Głodna?

Nie chciało mi się jeść. Minęła jede­na­sta, byłam tro­chę spra­gniona, ale uśmiech­nę­łam się z wdzięcz­no­ścią.

– Omlet? – zapy­tał, a ja poszłam z nim do kuchni. Potra­fił przy­rzą­dzić o wiele wię­cej potraw, ale tylko ta była smaczna. Przy­glą­da­łam się, jak wbija jajka do miski; plecy miał nagie, a za sze­ro­kie dżinsy zwi­sały na jego chu­dym ciele. Na przed­ra­mie­niu wid­niał tatuaż – róża oplą­tana wstęgą, na któ­rej kie­dyś widoczne było imię. Rzed­nące włosy zacze­sał po kąpieli do tyłu. Wylał wymie­szane jajka na patel­nię i posta­wił ją na kuchence. Mru­gnął do mnie, kiedy prze­cho­dził obok, idąc do swo­jej sypialni.

Gdy wró­cił, miał na sobie stary szary T-shirt, a do ucha przy­ci­skał tele­fon. Ponie­waż nie ode­brała, zosta­wił wia­do­mość.

– Jes­sica, tu tata. Gdzie jesteś? Addie sie­dzi sama, a ja muszę wra­cać do pracy.

Krótko i na temat. Trzy­mał nerwy na wodzy. Jeśli dowie­dzia­łaby się, że jest wście­kły, nie wró­ci­łaby do domu.

Naprawdę ją kochał. Kochał nas obie, gwał­towną, nie­prze­wi­dy­walną miło­ścią, która dawała o sobie znać w naj­dziw­niej­szych momen­tach – kiedy się­gało się z tru­dem po kubek sto­jący na końcu półki, kiedy poda­wało mu się gazetę, kiedy śmiało się z cze­goś zabaw­nego w tele­wi­zji. Jego chude żyla­ste ramiona zamy­kały się wokół nas na chwilę i cało­wał nas w czoła z zamknię­tymi oczami. Nie poka­zy­wał nam tego czę­sto, ale miał to w sobie. Kochał nas.

Prze­rzu­cił omlet na talerz i posta­wiw­szy go przede mną, usiadł. Patrzył, jak nabi­jam kawa­łek na wide­lec.

– Ty nie jesteś głodny? – zapy­ta­łam go, a on pokrę­cił głową.

– Zjem potem.

Podra­pał jakąś plamę na dłoni, a potem prze­cią­gnął się, aż coś strze­liło mu w ple­cach. Zmu­si­łam się do kolej­nego kęsa.

– No i co – zaczął – nie­długo twoje uro­dziny, nie? Jesz­cze tylko kilka dni do szczę­śli­wej sió­demki. I skoń­czysz dzie­sięć lat.

Uśmiech­nę­łam się zado­wo­lona.

– Aha.

Znowu podra­pał się po dłoni i spoj­rzał na mnie uważ­nie; jego oczy były tak podobne do oczu Jes­sie.

– Czyli czas, żeby­śmy zaczęli myśleć z twoją sio­strą o pre­zen­tach. Musimy kupić ci coś, co ci się podoba.

Byłam ostrożna, żeby nie przy­tak­nąć zbyt chęt­nie i nie wyjść na chciwą. Nie zno­sił tego; to była jedna z rze­czy, o które lubił się cze­piać. Jes­sie zazna­czyła w gaze­cie coś, co jej się podo­bało. Ja pod­kra­dłam pla­ste­rek szynki z lodówki albo pró­bo­wa­łam skub­nąć rożek sera, kiedy nikt nie patrzył. Były­śmy chci­wymi dzie­wu­szy­skami i nie zmar­no­wał ani jed­nej oka­zji, by nam o tym przy­po­mnieć. Jes­sie tego nie lubiła.

Gdy jego oczy się zwę­ziły, zro­zu­mia­łam, że prze­sa­dzi­łam w drugą stronę.

– Nie uda­waj, że niczego byś nie chciała – powie­dział poiry­to­wany. – Znam was.

W gło­wie mia­łam pustkę.

– Może jakieś książki – wykrztu­si­łam, a on skrzy­wił się i zamy­ślił.

– Zawsze sie­dzisz z nosem w książce. – Ale potem wzru­szył ramio­nami i ode­tchnął. Odchy­lił się na krze­śle, opar­cie zaskrzy­piało; sku­pił uwagę na moim tale­rzu, na któ­rym wciąż leżała jesz­cze połówka omleta. – No dalej, jedz.

Ostroż­nie wci­snę­łam w cia­sto brzeg widelca, wykra­wa­jąc ide­alny kęs, ale za wolno. Widzia­łam, jak zmie­nia się atmos­fera w kuchni, sły­sza­łam, jak tata ude­rza mia­rowo stopą o nogę krze­sła.

– Nie baw się tym. – Był coraz bar­dziej wście­kły. – Prze­cież to dobry omlet. Wiesz, że w tym domu nie mar­nuje się jedze­nia.

Wzię­łam więk­szy kęs, niż chcia­łam, a zimne jajko przy­kle­iło mi się do pod­nie­bie­nia. Pró­bo­wa­łam je pogryźć, czu­łam jego palące spoj­rze­nie, i zakrztu­si­łam się.

– Jedz to – powie­dział cicho. – Masz zjeść to, co dla cie­bie zro­bi­łem.

Ale jedze­nie pode­szło mi do gar­dła, spa­ni­ko­wa­łam i wyplu­łam wszystko na talerz.

Przez sekundę patrzy­li­śmy na sie­bie. Naj­bar­dziej bałam się, kiedy jego twarz nie­ru­cho­miała tak jak teraz. Drgały tylko naj­mniej­sze mię­śnie wzdłuż jego żuchwy. To był moment, kiedy mógł prze­łknąć swój gniew – lub nie.

Zanim któ­reś z nas się poru­szyło, przy drzwiach wej­ścio­wych roz­legł się hałas – to były bran­so­letki Jes­sie, jej klu­czyki i torebka. Krzą­tała się w wie­czor­nej ciszy, poru­sza­jąc się w chmu­rze per­fum i ostrych dźwię­ków. Widzia­łam gniew prze­my­ka­jący po twa­rzy mojego ojca, jego usta wykrzy­wione w gry­ma­sie.

– Hej, już jestem – zawo­łała, prze­cho­dząc chwiej­nym kro­kiem przez kory­tarz do kuchni, i wtedy zro­zu­mia­łam, że była pijana. Tata też to widział, bo odsu­nął się nagle od stołu, wrzu­cił mój talerz i patel­nię do zlewu. Prze­szedł obok niej bez słowa, kiedy weszła do kuchni.

Tkwi­ły­śmy w bez­ru­chu, słu­cha­jąc, jak narzuca kurtkę i łapie leżące obok klu­cze. Kiedy zatrza­snęły się za nim drzwi, zauwa­ży­łam, że Jes­sie ode­tchnęła. Gdy dostrze­gła, że się jej przy­glą­dam, natych­miast przy­wo­łała na twarz uśmiech i usia­dła obok mnie przy stole.

– Czemu jesz­cze nie śpisz, mała?

Przy­nio­sła pocztę, która walała się na wycie­raczce. Menu, menu, menu, sztywne koperty z rachun­kami, któ­rych okienka wyglą­dały jak miny. Prze­bie­rała w nich zaob­rącz­ko­wa­nymi pal­cami. Złoty pier­ścio­nek, który nosiła na palcu wska­zu­ją­cym, był moim ulu­bio­nym – wąski krą­żek z ide­al­nie okrą­głym ciem­no­brą­zo­wym kamie­niem w środku, nie­mal jak drewno. Nale­żał do mojej mamy, powie­działa mi kie­dyś Jes­sie, i któ­re­goś dnia prze­każe go mnie.

– Nie mogłam zasnąć.

– Naprawdę? Też mia­ła­bym z tym pro­blem, gdy­bym sie­działa w kuchni i jadła śnia­da­nie.

Prze­wró­ci­łam oczami, pró­bu­jąc ukryć sła­bość, którą na­dal czu­łam.

– Czy­ta­łam. Zapro­po­no­wał mi omlet. Chyba nie wie­dział, jak jest późno.

Odło­żyła listy i wes­tchnęła.

– Nie bawi­łaś się dobrze? – zapy­ta­łam.

Jes­sie odwró­ciła się i spoj­rzała na mnie, się­gnęła ręką, by odgar­nąć moje włosy. Robiła to czę­sto, zwłasz­cza gdy coś wypiła. Kie­dyś wyja­śniła mi, że lubi patrzeć na moją twarz, bo przy­po­mi­na­łam jej mamę.

– Nie­spe­cjal­nie – odpo­wie­działa, co mnie zasko­czyło.

– Czemu nie? – mówi­łam tak cicho, jak­bym bała się spło­szyć jej szcze­rość.

Odsu­nęła rękę od mojej twa­rzy i roz­parła się na krze­śle; nagle wyglą­dała mło­dziej, wręcz kru­cho.

– Laine zamyka sklep. Nie stać jej na czynsz.

– Och. – Poczu­łam ukłu­cie stra­chu. – Znaj­dziesz inną pracę?

– Mam nadzieję. – Uśmiech­nęła się do mnie smutno i zła­pała mnie za rękę. – Któ­re­goś dnia nas stąd wycią­gnę, Addie – powie­działa. – Może to po pro­stu zająć nieco wię­cej czasu, niż przy­pusz­cza­łam, okej?

Strach znik­nął, a zamiast niego wez­brała we mnie fala cze­goś deli­kat­niej­szego, zim­niej­szego.

– Nie bądź smutna – popro­si­łam.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, co powie­działa; zamru­gała i wzięła głę­boki oddech, pusz­cza­jąc moją dłoń.

– Wszystko w porządku – powie­działa, wzru­sza­jąc ramio­nami i wsta­jąc od stołu. – Chodź. Czas do łóżka.

4

Po tym Jes­sie zabrała mnie do sklepu już tylko raz, któ­re­goś popo­łu­dnia po szkole, kiedy razem z Laine pako­wały do pudeł ostat­nie rze­czy i zmy­wały pod­łogi. Del­lar też tam był, odkrę­cał półki, które Laine sama przy­mo­co­wała do tyl­nej ściany. Wszy­scy mil­czeli. Sie­dzia­łam na swoim tabo­re­cie w rogu, ści­ska­jąc sto­sik maga­zy­nów, które trzy­ma­łam w szafce na zaple­czu. Kiedy skoń­czyli, sta­nęli we trójkę na małej powierzchni – jakimś cudem mniej­szej bez tych wszyst­kich rze­czy – i popa­trzyli na sie­bie.

– Coś się koń­czy – powie­dział Del­lar, ota­cza­jąc Laine ramie­niem. – Ale do przodu, co?

– Jasne – par­sk­nęła krótko szy­der­czym śmie­chem i odsu­nęła się od niego. Oparła się o pustą ladę, patrząc na targ.

– Co zro­bisz z towa­rem? – zapy­tała Jes­sie, spo­glą­da­jąc na smętne pudła, które przy­tasz­czyli pod drzwi. – Mogła­bym wysta­wić coś na eBayu, jeśli chcesz.

– Mam zna­jomą na targu – powie­dział Del­lar. – Weź­mie część peruk. Pew­nie nie zapłaci za nie naj­wię­cej, ale no wiesz…

– Naj­szyb­ciej – dokoń­czyła Laine, po czym wes­tchnęła i się­gnęła, by włą­czyć muzykę. – No dobra, to nasza impreza poże­gnalna czy co?

Kiedy wycho­dzi­li­śmy, byli już zde­cy­do­wa­nie szczę­śliwsi. Cała trójka spo­ciła się w tańcu, bra­ko­wało im tchu, a Del­lar roz­śmie­szył nas histo­rią o męż­czyź­nie, któ­rego jego kuzyn aresz­to­wał za bie­ga­nie nago po Cla­pham High Street. Sta­li­śmy przed skle­pem i patrzy­li­śmy, jak Laine opusz­cza rolety po raz ostatni. Był wcze­sny wie­czór, po desz­czo­wym popo­łu­dniu wyszło słońce, choć deli­kat­nie meta­liczny zapach uno­sił się wciąż w powie­trzu. Kebab po prze­ciw­nej stro­nie zaczy­nał już przy­go­to­wy­wać się na wie­czór, świeże bele mięsa obra­cały się powoli, pod­czas gdy jeden z pra­cow­ni­ków ści­nał z nich przy­pie­czone skrawki. Zabur­czało mi w brzu­chu i zauwa­ży­łam, że Jes­sie patrzy w tamtą stronę.

– Pub? – zapy­tał Del­lar. – Ja sta­wiam. Możemy iść do The Crown, wpusz­czą tam Addie.

– Tak! – Tym razem to Laine zarzu­ciła mu rękę na szyję, a po jej złym nastroju nie było już śladu. – Chodź­cie, dziew­czyny.

Jes­sie pokrę­ciła głową.

– Muszę odsta­wić Addie do domu i ugo­to­wać jej obiad. Może spo­tkamy się póź­niej.

Widzia­łam, jak Del­lar już otwiera usta, żeby się sprze­ci­wić, ale Laine ujęła go pod ramię i ski­nęła deli­kat­nie do Jes­sie.

– Pew­nie – powie­działa. – Widzimy się nie­długo, skar­bie. Cześć, Ads, dzięki za pomoc, kocha­nie.

– To nic. – Zawsty­dzi­łam się, kiedy cała trójka popa­trzyła na mnie. – Baw­cie się dobrze.

– A, cze­kaj. – Laine wysta­wiła palec, jakby nagle sobie o czymś przy­po­mniała. – Mam coś dla cie­bie. Ale nie otwie­raj tego do rana, dobrze? Tylko nie oszu­kuj.

Wrę­czyła mi paczuszkę owi­niętą w błysz­czący papier, a moje policzki zapło­nęły.

– Dzię­kuję. – Nie pamię­ta­łam, kiedy ostat­nio ktoś poza Jes­sie dał mi pre­zent.

– Śpij dobrze, malu­chu – rzu­cił Del­lar. – Jutro poświę­tu­jemy na poważ­nie.

Poki­wa­łam głową, czu­jąc, jak znów wzbiera we mnie to cie­płe uczu­cie. Po chwili patrzy­ły­śmy, jak ta dwójka zmie­rzała już w stronę pubu.

To zna­czy ja patrzy­łam. Kiedy zer­k­nę­łam w górę, Jes­sie znów wbiła wzrok w witrynę baru z keba­bem, a na jej twa­rzy ryso­wało się widoczne gołym okiem pra­gnie­nie, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam.

– No dobra, chodźmy – powie­działa, otrzą­snąw­szy się. – Prze­pra­szam, że musia­łaś tam tyle sie­dzieć, wiem, że się nudzi­łaś.

Wcale nie. Zawsze kocha­łam to miej­sce, kocha­łam spę­dzać z nimi czas. Wyobra­ża­łam sobie, że to kry­jówka z dala od reszty świata, miej­sce, które nale­żało tylko do nas. Nie musia­ły­śmy się tam o nic mar­twić. Kiedy obej­rza­łam się na rolety, zda­łam sobie sprawę, że to ni­gdy nie była prawda – na pewno nie dla Laine, praw­do­po­dob­nie rów­nież nie dla Jes­sie. A teraz to miej­sce znik­nęło.

W miesz­ka­niu Jes­sie zro­biła mi tosty z fasolą z resz­tek chleba, a sama na sto­jąco zja­dła to, co zostało na patelni, uważ­nie mi się przy­glą­da­jąc. Uda­łam, że jestem zmę­czona, i poszłam do łóżka wcze­śniej niż zwy­kle, żeby nie myślała, że musi ze mną zostać, i mogła spo­tkać się z Laine i Del­la­rem. Ale i tak zwle­kała, wal­cząc z wło­sami, gdy włą­czy­łam lampkę i otwo­rzy­łam książkę.

– Kiedy się obu­dzisz, będziesz miała dzie­sięć lat – powie­działa. – Nie­źle, co?

– Nie­źle – uśmiech­nę­łam się.

Pochy­liła się nade mną i poca­ło­wała mnie w poli­czek.

– Śpij dobrze. Widzimy się rano, okej?

Myśla­łam, że po jej wyj­ściu jesz­cze tro­chę poleżę, ale zdą­ży­łam prze­czy­ta­łać tylko kilka stron, zanim moje powieki zro­biły się cięż­kie, a książka zna­la­zła się bli­żej oczu. Odło­ży­łam ją, prze­wró­ci­łam się na bok i zasnę­łam, zanim ostat­nie pro­mie­nie let­niego słońca znik­nęły z pokoju.

Obu­dziła mnie czy­jaś roz­mowa, więc obró­ci­łam się, żeby ich przy­wi­tać. Głosy były jed­nak niż­sze niż Del­lara i Jes­sie, w dodatku docho­dziły z dużego pokoju. Spraw­dzi­łam godzinę na tanim pla­sti­ko­wym budziku sto­ją­cym na szafce Jes­sie – była druga nad ranem. Usia­dłam. Usły­sza­łam cichy i obcy śmiech, więc wsta­łam i przy­lgnę­łam do drzwi sypialni. Serce waliło mi jak mło­tem. Wtedy moich uszu dobiegł kolejny głos:

– Ciszej. Dzieci śpią.

Tata.

Cie­ka­wość wzięła górę. Uchy­li­łam drzwi i na pal­cach wyszłam na kory­tarz. Tata stał w dużym pokoju, zwró­cony ple­cami do mnie. Szpe­rał w paskud­nej komo­dzie, która była w miesz­ka­niu dłu­żej od nas. Prze­su­nę­łam się bli­żej drzwi, żeby lepiej widzieć pokój, i zoba­czy­łam Szczura w fotelu taty.

Leonard był jedy­nym przy­ja­cie­lem, któ­rego tata kie­dy­kol­wiek przy­pro­wa­dził do domu. Jakiś rok temu zapro­po­no­wał, żebym zwra­cała się do niego „wujku Leonar­dzie”, ale razem z Jes­sie nazy­wa­ły­śmy go w tajem­nicy „Szczu­rem”. Tata czę­sto mówił tak do niego wprost.

Odwró­ci­łam się, gotowa zakraść się z powro­tem do łóżka – nie chcia­łam widzieć się z Leonar­dem, zwłasz­cza w mojej let­niej piża­mie: sta­rej koszulce na ramiączka Jes­sie i parze za małych spode­nek – ale pod­łoga zaskrzy­piała i usły­sza­łam, jak tata zasuwa szu­fladę.

– Addie? – zawo­łał. – Co tu robisz?

Nie­chęt­nie cof­nę­łam się i sta­nę­łam w drzwiach.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam, jakby to nie oni mnie obu­dzili.

– Nie uści­skasz wujka Leonarda? – Wyszcze­rzył się do mnie z fotela taty, trzy­ma­jąc w ręku puszkę piwa. Miał na sobie to co zawsze: czarne bojówki, w któ­rych prze­waż­nie nosił kolejną puszkę, i za duży biały T-shirt bez nadruku, jeden z tych sprze­da­wa­nych w pacz­kach po trzy albo pięć. Jego prze­tłusz­czone i poprze­ty­kane siwi­zną jesz­cze gęściej niż u taty włosy – choć wie­dzia­łam, że był przy­naj­mniej dzie­sięć lat młod­szy – uro­sły tak, że teraz zakła­dał je za uszy. Nie był brzydki, ale jego twarz wyda­wała się jakoś wynędz­niała i pod­stępna; cza­sem mia­łam wra­że­nie, że wciąż czuję słabą woń ście­ków, choć minął ponad rok, odkąd stra­cił pracę.

– Daj jej spo­kój, Len. – Tata stał i patrzył na mnie, wciąż trzy­ma­jąc szu­fladę. – Do łóżka, sole­ni­zantko. I nie obudź sio­stry.

Przy­tak­nę­łam, a moje serce zabiło gwał­tow­nie. Jeśli nie spraw­dzi – jeśli wyjdą, zanim Jes­sie wróci do domu – nie przy­ła­pie jej. Kiedy zamknę­łam drzwi do pokoju, usły­sza­łam, jak Leonard powie­dział: „Ale wyro­sła”, na co tata odpowie­dział, coś mam­ro­cząc. Szu­flada znowu się otwo­rzyła, potem kolejna i zasta­na­wia­łam się, co było na tyle ważne, że tata wró­cił z pracy tak wcze­śnie. Przy­lgnę­łam do drzwi i modli­łam się, żeby wyszli albo cho­ciaż żeby tata poszedł spać. Jes­sie zoba­czy samo­chód na dole, będzie wie­działa, że ma się zakraść po cichu, i wszystko będzie okej.

– Masz – rzu­cił tata szorstko.

– Dzięki. – Leonard chyba dobrze się bawił; zasta­na­wia­łam się, ile piw już wypił. – Potem możemy wpaść do mnie. Obej­rzysz towar.

– Chodźmy – odpo­wie­dział tata. Mówił cicho, ale nie sta­now­czo, nie tak jak zazwy­czaj, kiedy zni­żał głos. – Chcę wra­cać do pracy.

– Czło­wieku, ale ty się poświę­casz! – Leonard zaśmiał się, w czym zawtó­ro­wał mu trzask otwie­ra­nej puszki i bul­got piwa. Mimo to sły­sza­łam, jak fotel zaskrzy­piał, gdy wsta­wał, a potem jak we dwóch wyszli z miesz­ka­nia. Wpeł­złam z powro­tem do łóżka i leża­łam tam, słu­cha­jąc prze­jeż­dża­ją­cych aut i noc­nych dźwię­ków w budynku. Mia­łam nadzieję, że Jes­sie bawiła się gdzieś tam w jasnym zatło­czo­nym pubie, mia­łam nadzieję, że Del­lar znów ją roz­śmie­szał. Kiedy zamknę­łam oczy, dotarło do mnie, że wła­śnie skoń­czy­łam dzie­sięć lat.

5

Następ­nego ranka Jes­sie obu­dziła mnie wcze­śniej. Co roku robiła to w ten sam spo­sób: wła­ziła na moje łóżko, ska­kała nade mną okra­kiem i śpie­wała, póki się nie pod­nio­słam albo póki na mnie nie wylą­do­wała. Tym razem stało się to dru­gie. Kiedy skoń­czy­ły­śmy się śmiać i udało mi się wyplą­tać z koł­dry, zacią­gnęła mnie do kuchni, gdzie cze­kały na mnie poukła­dane na stole pre­zenty. Obok stało śnia­da­nie, na które cze­ka­łam przez cały rok: pop-tarty, czyli ciastka z cze­ko­la­dowo-pian­ko­wym nadzie­niem. I coś nowego: do szklanki wody obok mojego tale­rza wsta­wiła różę.

Naj­bar­dziej lubię wra­cać do tego, jak cie­szyły ją moje uro­dziny. Rzadko kiedy pamię­tała o swo­ich.

– Naj­pierw ten! – powie­działa, lekko prze­su­wa­jąc w moją stronę jeden z zapa­ko­wa­nych pre­zen­tów. Moje oczy wciąż się kle­iły po nocy, ale wepchnę­łam sobie do ust tak dużo ciastka, jak tylko mogłam, i usia­dłam.

– Dzień dobry, sole­ni­zantko.

Odwró­ci­ły­śmy się zasko­czone, kiedy tata wszedł do miesz­ka­nia. Zamknął za sobą drzwi wej­ściowe i ruszył kory­ta­rzem, krę­cąc klu­czami na palcu. W dru­giej ręce trzy­mał nie­bie­ską pla­sti­kową torbę.

– Prze­pra­szam, że nie mia­łem czasu go zapa­ko­wać – wyja­śnił, sta­wia­jąc ją przede mną i pochy­la­jąc się, żeby poca­ło­wać mnie w czoło.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łam, z ustami wciąż peł­nymi pia­nek. To, że ich dwójka stoi tam i uśmie­cha się do mnie, wydało mi się nagle naj­lep­szym pre­zen­tem, jaki mogłam sobie wyma­rzyć.

Ale i tak otwo­rzy­łam torbę. Na początku wyglą­dała na pustą, ale kiedy przedar­łam się przez war­stwy cien­kiego pla­stiku, moje palce tra­fiły na coś meta­lo­wego. Było zimne, więc chwy­ci­łam to szybko i wycią­gnę­łam dłoń, a gdy ją otwo­rzy­łam, zoba­czy­łam drobny łań­cu­szek. Bran­so­letka, ładna i srebrna, a na niej – trzy zawieszki.

– Łał – wyrwało się Jes­sie, która zacho­wy­wała się nie­uf­nie, jakby pre­zent mógł pod­sko­czyć i mnie ugryźć.

– Podoba ci się? – zapy­tał tata, opie­ra­jąc rękę o moje krze­sło. Oby­dwie wie­dzia­ły­śmy, że tak naprawdę to nie było pyta­nie.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam mimo to, pochy­la­jąc się, żeby obej­rzeć bran­so­letkę z bli­ska. I naprawdę tak myśla­łam. To była naj­bar­dziej doro­sła, naj­droż­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek dosta­łam. Nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć. Muska­łam pal­cami każdą zawieszkę po kolei: ksią­żeczkę, serce i dziew­czynkę w spód­nicy o ostrych brze­gach. Pod­nio­słam wzrok.

– Dzię­kuję.

Wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się, żeby nalać sobie soku poma­rań­czo­wego, który zosta­wiła Jes­sie.

– To nic takiego. Pomy­śla­łem po pro­stu, że powin­naś mieć coś ład­nego, skoro jesteś coraz więk­sza. Dzie­sięć lat to wyjąt­kowy wiek, prawda, Jess?

– No – przy­tak­nęła Jes­sie, choć wciąż wpa­try­wała się w bran­so­letkę.

– Cóż, lepiej się zdrzemnę – rzu­cił tata, idąc w stronę drzwi. – Będę musiał dzi­siaj znowu wyjść w nocy. Zna­jomy potrze­buje pomocy z jaki­miś dosta­wami. – Odwró­cił się, pod­szedł i poca­ło­wał mnie znowu, tym razem w czoło; wyszło tro­chę dziw­nie, bo nie tra­fił, więc ustami za mocno ude­rzył mnie w głowę. – Baw się dzi­siaj dobrze.

– Dzięki, tato. – Zaczer­wie­ni­łam się. Nie była to żadna nowość, pra­co­wał prze­cież co wie­czór. Spę­dza­ły­śmy moje uro­dziny same z Jes­sie przez ostat­nie trzy lata. Dotarł do domu na czas, żeby zoba­czyć się ze mną rano, i to wystar­czyło, żeby moje serce zabiło moc­niej.

– Zało­żysz mi ją? – zapy­ta­łam Jes­sie, kiedy zamknęły się drzwi od sypialni. Aku­rat wtedy odwró­ciła się i hała­śli­wie wło­żyła do tostera kolejne ciastko, więc pomy­śla­łam, że nie usły­szała mojego pyta­nia.

– No to jak, otwo­rzysz następne? – Pode­szła i usia­dła, odgry­za­jąc kawa­łek ciastka, zanim poło­żyła je na moim tale­rzu. Rzu­ciła okiem na kory­tarz i zamknięte drzwi do pokoju taty, zanim wysu­nęła kopertę spod naj­więk­szego z trzech pre­zen­tów. – Mama przy­słała ci kartkę – oznaj­miła.

Tego dnia Jes­sie pozwo­liła mi pójść samej do szkoły.

– Muszę pomóc Laine z towa­rem – wyja­śniła. – No i wydaje mi się, że jesteś już zupeł­nie doro­sła, prawda?

– Aha – przy­tak­nę­łam, rumie­niąc się uro­czo.

– Masz iść pro­sto tam, dobrze? – Widzia­łam, jak w jej gło­wie kieł­kują wąt­pli­wo­ści. Jesz­cze pięć sekund i zmie­ni­łaby zda­nie.

– Pójdę – zapew­ni­łam ją szybko. – Obie­cuję! Nic mi się nie sta­nie.

– Wiem, że tak – ustą­piła. – Odbiorę cię, okej? A potem pizza i lody, pamię­taj.

Prze­łknę­łam ślinę. Myśla­łam o tym od tygo­dni.

Nie poszłam pro­sto do szkoły, cho­ciaż mia­łam taki zamiar. Skoń­czyło się na tym, że pod­eks­cy­to­wana odpo­wie­dzial­no­ścią – mimo że było to prze­cież coś, o czym wie­dzia­łam, że nie­które dzie­ciaki robiły same od dawna – szwen­da­łam się po oko­licy. Oglą­da­łam skle­powe witryny, przy­glą­da­łam się ludziom na przy­stan­kach i czu­łam się nie­moż­li­wie doro­sła. A gdy dotar­łam do bram szkoły i zoba­czy­łam pusty wybieg, zda­łam sobie sprawę, że się spóź­ni­łam.

Pobie­głam szybko do mojej klasy, pisz­cząc butami na par­kie­cie; wpa­dłam do środka, aku­rat kiedy pan Geary wła­śnie skoń­czył spraw­dzać obec­ność.

– Dzień dobry, Addie – powie­dział, zazna­cza­jąc, że jestem.

Usia­dłam na swoim miej­scu w ławce przy oknie, obok Henry’ego, który dźgnął mnie łok­ciem w bok i zapy­tał:

– Przy­nio­słaś cia­sto?

Henry Zhang był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i nie mówię tak tylko dla­tego, że był moim jedy­nym przy­ja­cie­lem – choć to też była prawda. Jeśli mam być szczera, ja też byłam praw­do­po­dob­nie jego jedyną przy­ja­ciółką. Gło­śny i bez­wstyd­nie dziwny, miał skłon­ność do zada­wa­nia iry­tu­ją­cych i skom­pli­ko­wa­nych pytań o nie­mal wszystko, co powie­dział pan Geary. Raz dopro­wa­dził nawet do zamknię­cia całej szkoły na jeden dzień po tym, jak wypu­ścił taran­tulę swo­jego brata Micha­ela do jed­nego z prze­wo­dów wen­ty­la­cyj­nych.

– Żyją w norach w cie­płych miej­scach – tłu­ma­czył nam, nie rozu­mie­jąc, o co to całe zamie­sza­nie. – To nada­wało się ide­al­nie.

Pająk naj­wi­docz­niej tak nie myślał, bo uciekł pro­sto na biurko dyrek­torki.

Zapo­mnia­łam jed­nej ze spe­cjal­nych zasad pana Geary’ego: w uro­dziny dzieci mogły przy­nieść cia­sto dla całej klasy. A ponie­waż zapo­mnia­łam o tym, zapo­mnia­łam zapy­tać Jes­sie, czy ja też mogę. Oczy­wi­ście Jes­sie kupiła mi tort, tyle że został na stole razem z resztą pre­zen­tów, jesz­cze nie­od­pa­ko­wany. Był mały – z małymi sza­rymi misiami, które uwiel­bia­łam, każdą kartkę mia­łam z tej serii – ide­al­nej wiel­ko­ści, żeby­śmy mogły zjeść go razem wie­czo­rem. Na pewno nie wystar­czy­łoby go dla trzy­dzie­stu dwóch osób z mojej klasy.

Pokrę­ci­łam głową, a Henry wzru­szył ramio­nami. Dźgnął mnie łok­ciem jesz­cze raz.

– Jesteś do bani – wyszep­tał. – No i wszyst­kiego naj­lep­szego!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki