Labirynt śmierci - Philip K. Dick - ebook + książka

Labirynt śmierci ebook

Philip K. Dick

4,2
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Doskonała powieść, w której mroczna atmosfera skrywa morderstwa, pytania o istnienie Boga i naturę rzeczywistości.

Na planetę Delmak-O przybywa czternaścioro obcych sobie ludzi. Żaden z niech nie może ufać drugiemu, a śmierć może uderzyć w każdej chwili. Nie znają czekających ich zadań, a awaria przekaźnika wyklucza możliwość sprowadzenia pomocy. Wkrótce staje się dla nich jasne, że są obiektem jakiegoś doświadczenia. Na rozległej planecie uwagę przyciąga budynek kryjący tajemnice pchające kolonistów ku paranoi. Ginie pierwsze z nich. Bóg albo nie istnieje, albo postanawia unicestwić swoje stworzenia.

Doskonała powieść, w której mroczna atmosfera skrywa morderstwa, pytania o istnienie Boga i naturę rzeczywistości.

Dick prowadzi nas przez rzeczywistość i szaleństwo, życie i śmierć, grzech i zbawienie… jest naszym własnym Borgesem. Ursula K. Le Guin  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
4,2 (21 ocen)
13
3
3
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgus13

Nie oderwiesz się od lektury

książka rewelacyjna, polecam
00
ewahaniazosia

Nie polecam

Katastrofa. Czyta Iwona ze starej nawigacji. Rebis przebiło warstwę mułu na dnie.
00



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Sen, w którym śnimy

Pierw­szy raz prze­czy­ta­łem Labi­rynt śmierci w 1987 roku. Albo w 1988. Data nie ma tu jed­nak więk­szego zna­cze­nia. Waż­niej­sze wydaje mi się co innego: ta powieść miała wtedy tro­chę inny prze­bieg i inne zakoń­cze­nie.

Phi­lip K. Dick napi­sał Labi­rynt śmierci w 1968 roku, książka zaś uka­zała się w 1970, czyli pocho­dzi z tego samego mniej wię­cej okresu, co Galak­tyczny dru­ciarz i Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8. Dwa lata wcze­śniej powstała Blade run­ner. Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?, a rok wcze­śniej został opu­bli­ko­wany Ubik. Sławy dwóch ostat­nich ksią­żek niniej­sza powieść nie zdo­była, cho­ciaż ucho­dzi za jeden z naj­mrocz­niej­szych utwo­rów Dicka, pozo­sta­jący rów­no­cze­śnie w głów­nym nur­cie jego lite­rac­kich poszu­ki­wań, któ­rym służy w tym przy­padku także spo­sób nar­ra­cji mogący sil­nie koja­rzyć się kon­struk­cją z młod­szą o trzy­na­ście lat powie­ścią Oko na nie­bie.

Jak można wno­sić z zacho­wa­nych doku­men­tów, pier­wot­nie książka miała mieć tytuł Czas L.I.N.A. (The Hour of the T.E.N.C.H.), cho­ciaż w tym samym okre­sie (paź­dzier­nik 1968) sam autor opi­sy­wał ją już w kore­spon­den­cji z Donem Wol­l­he­imem jako Labi­rynt śmierci. Nie­mniej wcze­śniej­szy tytuł odnaj­du­jemy w liczą­cym 422 strony manu­skryp­cie poda­ro­wa­nym przez Phi­lipa K. Dicka The Browne Popu­lar Cul­ture Library przy Bow­ling Green State Uni­ver­sity w Ohio. Jak podaje Patrick Clark, wydawca poświę­co­nego Dic­kowi fan­zinu PKD otaku, wer­sja ta nie­wiele różni się od prze­ka­za­nej wydaw­nic­twu – póź­niej­sze poprawki, cho­ciaż cał­kiem liczne, miały cha­rak­ter sty­li­styczny, nie fabu­larny.

Z innych listów autora wia­domo, że jesz­cze w stycz­niu 1970 roku zasta­na­wiał się nad osta­teczną posta­cią tytułu, ale w lipcu tego roku książka uka­zała się jako A Maze of Death.

W Pol­sce pierw­szy raz powieść została wydana w trze­cim obiegu, jako tak zwana „klu­bówka”, opa­trzona sygna­turą dru­karni 265/87, co suge­ruje 1987 rok. Nazwi­ska tłu­ma­cza nie podano. Pierw­sze ofi­cjalne wyda­nie, w obec­nie przed­sta­wia­nym prze­kła­dzie Arka­diu­sza Nako­niecz­nika, poja­wiło się w 1992 roku w wydaw­nic­twie Alfa.

Powra­ca­jąc do lek­tury Labi­ryntu śmierci w 2017 roku, mia­łem w pamięci nie­które sceny tej powie­ści, żywa była też wizja mrocz­nego i wie­lo­znacz­nego Budynku w wer­sji ory­gi­nal­nej, jak i uzbro­jo­nej wer­sji minia­tu­ro­wej. To samo doty­czyło Cho­dzą­cego po Ziemi i zasad przed­sta­wio­nej w książce reli­gii, która w grun­cie rze­czy nie jest już reli­gią. Nie­mniej kilku zapa­mię­ta­nych scen nie odna­la­złem, co zde­cy­do­wa­nie mnie zasko­czyło. Nie były to wiel­kie „zguby”, żadna nie wpły­wała na fabułę czy prze­kaz powie­ści, lecz zdu­miony tym się­gną­łem do daw­niej czy­ta­nych egzem­pla­rzy, by spraw­dzić tych kilka „krnąbr­nych” aka­pi­tów. Oka­zało się, że są takie same jak w now­szych wyda­niach, w tym także ory­gi­nal­nym wyda­niu anglo­ję­zycz­nym. Dziwne.

Podą­ża­jąc tro­pem myśle­nia Dicka, mógł­bym praw­do­po­dob­nie stwier­dzić, że ktoś musiał te stare książki pod­mie­nić w mojej biblio­teczce. Jest też druga moż­li­wość, zapewne jesz­cze lepiej pasu­jąca do spo­sobu postrze­ga­nia świata przez autora Przy­po­mnimy to panu hur­towo – ktoś mógł sko­ry­go­wać nie­które frag­menty mojej pamięci. No i jest moż­li­wość trze­cia, na­dal miesz­cząca się w tej samej kon­wen­cji – nie­po­strze­że­nie prze­sze­dłem w ciągu tych trzy­dzie­stu lat do innego stru­mie­nia czasu albo do nie­mal iden­tycz­nej rze­czy­wi­sto­ści rów­no­le­głej, która różni się jed­nak tym, że powieść Phi­lipa Kin­dreda Dicka A Maze of Death uka­zała się w niej w tro­chę innej wer­sji (a wia­domo, że taka wer­sja ist­niała nawet tutaj i teraz, w tym stru­mie­niu czasu).

Nie jest to pierw­sze „dic­kow­skie déjà vu”, jakie przy­tra­fiło mi się pod­czas pracy nad serią „Dzieł wybra­nych” P.K.D. uka­zu­jącą się nakła­dem Domu Wydaw­ni­czego REBIS. Nie jest też naj­bar­dziej zło­żone z nich, ponie­waż dotyka tylko mnie, bez udziału osób trze­cich wpi­su­ją­cych się nie­kiedy w „ubi­kowe” zaiste sce­na­riu­sze.

Oczy­wi­ście w grę wcho­dzi też znacz­nie prost­sze wyja­śnie­nie zwią­zane z zawod­no­ścią ludz­kiej pamięci, o któ­rej funk­cjo­no­wa­niu napi­sano całe tomy (czę­sto zapo­mi­na­jąc przy tym, co już wcze­śniej zostało na ten temat powie­dziane), stwa­rza­niem przez nasz umysł fał­szy­wych wspo­mnień i obu­do­wy­wa­niem ich racjo­na­li­za­cjami. Jest to wytłu­ma­cze­nie cał­kiem praw­do­po­dobne i w pełni do mnie prze­ma­wia, nawet jeśli jako mało lite­rac­kie może wywo­łać pewien nie­do­syt. Wiemy, że tak to działa. Działa ogól­nie, nie tylko w przy­padku utwo­rów Phi­lipa K. Dicka. Co wię­cej, on sam poświę­cił temu zja­wi­sku sporo uwagi – było obecne w jego pro­zie, ale także w psy­cho­lo­gicz­nych i filo­zo­ficz­nych reflek­sjach.

Autora Labi­ryntu śmierci nie­zmien­nie fascy­no­wało zja­wi­sko subiek­tyw­nego postrze­ga­nia świata. Fabu­lar­nie dał temu wyraz także w niniej­szej książce, w któ­rej nie ma jed­nego nar­ra­tora. Histo­rię opo­wiada kilka osób, przy czym za każ­dym razem patrzymy na bieg wyda­rzeń poprzez inną parę oczu. Nie są to w więk­szo­ści wypad­ków rela­cje tak roz­bieżne jak we wspo­mnia­nym już Oku na nie­bie, gdzie zasto­so­wany został bar­dzo podobny tryb nar­ra­cji, nie­mniej i tutaj zda­rza się, że autor sil­nie róż­ni­cuje indy­wi­du­alny spo­sób odczy­ty­wa­nia nawet bar­dzo pro­stego prze­kazu. Ow­szem, sytu­acja w pewien spo­sób się póź­niej wyja­śnia, cho­ciaż osta­tecz­nie wyja­śnie­nie to cofa nas do punktu wyj­ścia, autor zaś zdaje się powta­rzać z naci­skiem: Tak, każdy z nas żyje w osob­nym świe­cie, i to nie tylko dla­tego, że „czło­wiek z natury jest samotny”, jak suge­ro­wali egzy­sten­cja­li­ści. Dick naj­wy­raź­niej dostrze­gał pro­blem gdzie indziej – jeste­śmy samotni, ponie­waż nie potra­fimy poko­nać barier komu­ni­ka­cji. Mówiąc tym samym języ­kiem czy uży­wa­jąc tych samych zwro­tów, odno­simy je do pojęć, idei i inter­pre­ta­cji, które są wła­ściwe tylko nam. I zwy­kle nie podej­rze­wamy nawet, że pró­bu­jąc komu­ni­ko­wać się z innymi, pono­simy kolejne porażki, za prawdę bio­rąc pozory stwa­rzane wsku­tek odgry­wa­nia ról spo­łecz­nych, powta­rza­nia komu­na­łów i wymie­nia­nia komu­ni­ka­tów, które tak naprawdę są tylko szu­mem infor­ma­cyj­nym. Ow­szem, można tak trwać, lecz Phi­lip K. Dick mówi: To nie życie, to wege­ta­cja.

Ludzi zda­wał się autor postrze­gać jako monady, mię­dzy któ­rymi nie ma istot­nego kon­taktu, jego światy powie­ściowe zaś można zapewne inter­pre­to­wać jako wyraz zadzi­wie­nia tym, jak spo­łe­czeń­stwo może trwać (i jak mogło powstać), skoro wydaje się, że w grun­cie rze­czy nie jest spo­łecz­no­ścią dzie­lącą te same myśli i idee. A nie dzieli ich, skoro każdy może postrze­gać je, i naj­pew­niej postrzega, odmien­nie, będąc jed­no­cze­śnie śle­pym i głu­chym na te róż­nice. Bariera komu­ni­ka­cji wydaje się nie­po­ko­nana, w dodatku tylko nie­liczni potra­fią ją dostrzec. Nie­liczni na tyle, że ich ist­nie­nie nie zmie­nia jako­ści życia spo­łecz­nego.

Można powie­dzieć, że jest to sza­le­nie pesy­mi­styczny obraz, który nawet dla pisa­rza mógł być trudny do znie­sie­nia. Czy P.K.D. pró­bo­wał jakoś się z nim zmie­rzyć, czy usi­ło­wał kry­tycz­nie podejść do wła­snej hipo­tezy?

Naj­pew­niej tak. Sądzę, że już sam fakt, iż zaczął to zja­wi­sko opi­sy­wać, mógł być jego pry­watną bata­lią. I to bata­lią toczoną na róż­nych pozio­mach.

Pierw­szym byłby poziom symu­la­cji. Dokład­niej rzecz bio­rąc, symu­la­cji życia spo­łecz­nego. W tym przy­padku z przy­czyn oczy­wi­stych cho­dzi­łoby o symu­la­cję lite­racką – potrak­to­wa­nie histo­rii jako spe­cy­ficz­nej struk­tury dyna­micz­nej w spo­sób podobny do tego, jak wiele lat póź­niej stało się to moż­liwe w symu­la­cjach kom­pu­te­ro­wych, które dały począ­tek róż­nym grom symu­la­cyj­nym. Weźmy postać X, dodajmy postać Y, zetknijmy je, osadźmy w śro­do­wi­sku spo­łecz­nym, dajmy im pry­watne histo­rie i zobaczmy, co zro­bią. Może da się dzięki temu coś zro­zu­mieć z całej tej ukła­danki. Oczy­wi­ście można stwier­dzić, że czę­sto tak wła­śnie wygląda pro­ces pisa­nia (w każ­dym razie wzmianki auto­rów, że ich postaci są krnąbrne i pró­bują „żyć wła­snym życiem”, wcale nie są takie rzad­kie), lecz w tym przy­padku cho­dziło raczej o coś innego, widocz­nego zwłasz­cza w oby­cza­jo­wych powie­ściach P.K.D. Nie ma w nich fan­ta­stycz­nych gadże­tów czy roz­wią­zań fabu­lar­nych, deko­ra­cje są zwy­czajne, ale postaci odnaj­dują się w tych świa­tach w jesz­cze mniej­szym stop­niu niż w pozo­sta­łych utwo­rach Dicka, jesz­cze trud­niej­sza wydaje się ich komu­ni­ka­cja z resztą dra­ma­tis per­so­nae. Może dla­tego, że nie dys­po­nują całym zaso­bem środ­ków tech­nicz­nych, a przede wszyst­kim wachla­rzem wła­ści­wych filo­zo­ficz­nej wyobraźni Phi­lipa K. Dicka fan­ta­stycz­nych idei, które roz­ja­śnia­łyby mroki ich codzien­no­ści.

Godzi się przy oka­zji wspo­mnieć, że autor poświę­cał wiele uwagi dosłow­nej symu­la­cji świata spo­łecz­nego. Nie był w tym osa­mot­niony wśród twór­ców fan­ta­styki, nie­mniej zwraca uwagę jego wytrwa­łość w owej mate­rii. Gdy mowa o tema­cie, w kon­tek­ście pol­skiej fan­ta­styki nauko­wej zwy­kle przy­wo­łuje się Sta­ni­sława Lema i jego Kon­gres futu­ro­lo­giczny (1971), cho­ciaż pier­wo­wzór przed­sta­wio­nej tam wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści (dzieło fan­to­ma­tyki) został powo­łany do życia dzięki che­micz­nemu oddzia­ły­wa­niu na ludzki umysł, ze środ­kami słu­żą­cymi zarówno do nasi­la­nia ilu­zji i nad­bu­do­wy­wa­nia jej kolej­nych pię­ter, jak i środ­kami ją zno­szą­cymi (z grupy tak zwa­nych „ocy­ka­nów”). Inni auto­rzy, pró­bu­jący poło­żyć tech­no­lo­giczne lub pseudotech­no­lo­giczne fun­da­menty pod wir­tu­alną rze­czy­wi­stość, się­gali jesz­cze dalej, zwra­ca­jąc się na przy­kład w stronę tele­pa­tii (jak John Brun­ner). Phi­lip K. Dick eks­plo­ro­wał ten obszar w podobny spo­sób, czego wyra­zem meta­fi­zyczny „wspólny sen” w Oku na nie­bie, ale już w Labi­ryn­cie śmierci poszedł krok dalej, i to w stronę, która ma cał­kiem dużo wspól­nego z dzi­siej­szymi wer­sjami wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Rewo­lu­cja infor­ma­tyczna otwo­rzyła przed ludz­ko­ścią sporo zna­czą­cych ście­żek. Jedną z nich jest moż­li­wość two­rze­nia symu­la­cji, które wpraw­dzie nie się­gają poziomu postu­lo­wa­nego przez futu­ry­styczne wizje socjo­lo­giczne (a zda­niem nie­któ­rych ni­gdy tego poziomu nie osią­gną, gdyż wyma­ga­łoby to mocy obli­cze­nio­wej prze­wyż­sza­ją­cej wszel­kie teo­re­tycz­nie dostępne kie­dy­kol­wiek ludz­ko­ści zasoby), ale pozwa­lają na coraz więk­szą swo­bodę w kształ­to­wa­niu wir­tu­al­nego śro­do­wi­ska, tak fizy­kal­nego, jak i spo­łecz­nego. Można jed­nak sądzić, że obecna wir­tu­alna rze­czy­wi­stość jest jesz­cze w powi­ja­kach. Zwy­kle możemy ją tylko oglą­dać na ekra­nie, a próba wej­ścia do cyfro­wego świata wymaga zło­żo­nych i nie­ko­niecz­nie wygod­nych w uży­ciu urzą­dzeń. Etap „doce­lowy na dzi­siaj” to moż­li­wość wnik­nię­cia do symu­la­cji za pomocą jak naj­prost­szych środ­ków, prost­szych zapewne nawet niż te przed­sta­wiane przez Dicka, który ideę anty­cy­po­wał cał­kiem uda­nie: należy tak przy­go­to­wać sygnały dla wszyst­kich ośrod­ków mózgo­wych zawia­du­ją­cych ana­lizą danych z narzą­dów zmy­słów, by mózg cał­kiem oszu­kać. Niech weź­mie wytwo­rzoną przez pro­gram fik­cję za jedyną prawdę. Współ­cze­śni auto­rzy, jak Char­les Stross, zwra­cają co prawda uwagę, iż nawet wir­tu­alna swo­boda będzie miała swoje gra­nice, zwią­zane choćby z nawy­kami będą­cymi skut­kiem fizycz­no­ści naszych poza­wir­tu­al­nych postaci (Acce­le­rando, 2005), nie­mniej do mode­lo­wa­nia spo­łecz­nych inte­rak­cji nada­wać może się takie śro­do­wi­sko cał­kiem dobrze i w tej mate­rii ogra­ni­czeń będzie zapewne nie­wiele, sporo zaś dodat­ko­wych moż­li­wo­ści.

Phi­lip K. Dick, który chyba jed­nak nie był opty­mi­stą, gdy cho­dzi o ocenę gatunku ludz­kiego, sku­pił się w Labi­ryn­cie śmierci na jed­nej z tych moż­li­wo­ści dodat­ko­wych i to ona spo­wo­do­wała, że powieść ucho­dzi za mroczną. Mowa o agre­sji, którą można nie­mal bez­kar­nie uwol­nić w śro­do­wi­sku przy­po­mi­na­ją­cym nader reali­styczny sen. Porów­na­nie z marze­niami sen­nymi nie jest przy­pad­kowe, ponie­waż rze­czy­wi­ście tra­fiamy w ich ciągu na sytu­acje, które noszą zna­miona odre­ago­wa­nia fru­stra­cji, czy to przez agre­sję, czy przez inne typy zacho­wań. Oczy­wi­ście jest to rów­no­cze­śnie bar­dzo ogólne nawią­za­nie do pod­staw psy­cho­ana­lizy z jej inter­pre­ta­cją kon­fliktu „natura ver­sus kul­tura” oraz ner­wic powo­do­wa­nych przez nie­umie­jęt­ność oka­zy­wa­nia emo­cji. W sumie nic nowego, jed­nak Phi­lip K. Dick uznał ten ele­ment za istotny w swo­jej powie­ści, suge­ru­jąc wprost, iż pobyty całej grupy we wspól­nej rze­czy­wi­sto­ści wir­tu­al­nej mogłyby mieć zna­cze­nie tera­peu­tyczne, a dokład­niej – mogłyby zapo­biec oka­zy­wa­niu agre­sji „na jawie”, i to nawet wtedy, gdyby śmierć była odczu­wana w wir­tu­alu rów­nie dotkli­wie i bole­śnie, jak poza nim, i powo­do­wała cał­kiem realny żal i smu­tek. Czy aż do poziomu kathar­sis? Tego autor nie pre­cy­zuje.

Oprócz mie­rze­nia się z pro­ble­mem komu­ni­ka­cji mię­dzy­ludz­kiej (a także komu­ni­ka­cji czło­wieka ze świa­tem) za pomocą wspo­mnia­nych wyżej środ­ków „doraź­nych”, czyli łago­dzą­cych skutki dys­funk­cji, Dick zda­wał się szu­kać też środ­ków „sys­te­mo­wych”. W sze­ro­kiej per­spek­ty­wie był to zresztą pod­sta­wowy motyw jego twór­czo­ści, obecny w niej przez kil­ka­dzie­siąt lat. Zapewne to jedna z naj­le­piej zna­nych i naj­czę­ściej komen­to­wa­nych cech pisar­stwa P.K.D., wią­zana z róż­nymi poza­li­te­rac­kimi przy­czy­nami, głów­nie jego oso­bo­wo­ścią, lecz gdzie­kol­wiek by szu­kać przy­czyny, waż­niej­sze wydaje mi się w tym momen­cie coś innego, mia­no­wi­cie czy­tel­ność i przy­stęp­ność jego pomy­słów oraz ich wyraźna atrak­cyj­ność dla odbior­ców. Raczej trudno wysnuć z tego wnio­sek, że wszy­scy byli czy są rów­nie oso­bliwi, wyczu­leni lub nad­wraż­liwi jak Phi­lip K. Dick. To zaprze­cza­łoby cho­ciażby pro­stej zasa­dzie roz­kładu sta­ty­stycz­nego. Wła­ściw­szy wydaje się wnio­sek, że umiał on po pro­stu cał­kiem przy­stęp­nie przed­sta­wić w pro­zie to, co jest pro­ble­mem więk­szo­ści ludzi, nawet jeśli nie potra­fią tego ubrać w słowa czy trudno im się przy­znać przed sobą do nie­po­ko­ją­cych pytań. Pyta­nia te doty­czyły zaś zja­wisk wręcz onto­lo­gicz­nych, samych pod­staw poję­cia rze­czy­wi­sto­ści, oraz epi­ste­mo­lo­gicz­nych, czyli tego, jaką mamy szansę ową rze­czy­wi­stość poznać i zwe­ry­fi­ko­wać. Jak wspo­mnia­łem, była to swo­ista bata­lia, toczona na tysią­cach stron powie­ści, opo­wia­dań i ese­jów, w trak­cie któ­rej autor poszu­ki­wał punktu zacze­pie­nia. Dodał­bym, że w ten spo­sób Dick pod­wa­żał ponie­kąd jed­no­cze­śnie swoją autor­ską rolę „wszech­wie­dzą­cego nar­ra­tora” i zara­zem stwórcy świata powie­ści. W moim odczu­ciu w jego tek­stach mamy z reguły do czy­nie­nia z nar­ra­to­rem nie­ko­niecz­nie dosłow­nie „zagu­bio­nym”, ale poszu­ku­ją­cym. Nie zawsze do końca pew­nym, co naprawdę dzieje się w jego uni­wer­sum i czy przed­sta­wiana wła­śnie kon­cep­cja, na któ­rej zostało oparte, może się spraw­dzić.

Sama myśl prze­wod­nia owych poszu­ki­wań była w jakiejś mie­rze wręcz pla­toń­ska, cho­dziło bowiem o odkry­cie spo­sobu dotar­cia do jak naj­au­ten­tycz­niej­szej wer­sji „rze­czy­wi­sto­ści”, skon­stru­owa­nie oręża pozwa­la­ją­cego prze­drzeć się przez pokłady ilu­zji „rze­czy­wi­stość” ową masku­ją­cych. Można zapewne powie­dzieć, że Dick sta­rał się wyna­leźć „ocy­kan” dający szansę doj­rze­nia i pozna­nia cze­goś wię­cej, śro­dek, który wolno utoż­sa­mić z nie­któ­rymi wer­sjami Ubika.

Lista obsza­rów pene­tro­wa­nych w trak­cie tych poszu­ki­wań byłaby cał­kiem długa. Od che­mii (!) pod posta­cią popu­lar­nych w latach sześć­dzie­sią­tych nar­ko­ty­ków, przez chiń­ską księgę I Ching, po reli­gię. Ten ostatni motyw poja­wia się także w Labi­ryn­cie śmierci, będąc jed­nym z klu­czo­wych ele­men­tów powie­ści. Nie jest to jedyny taki przy­pa­dek w twór­czo­ści Phi­lipa K. Dicka, co wię­cej, w póź­niej­szych latach miał to być ele­ment pierw­szo­pla­nowy jego myślo­wych pere­gry­na­cji, nie­mniej wła­śnie odwo­ła­nie do sys­te­mów reli­gij­nych jest chyba jed­nym z naj­bar­dziej Dic­kow­skich, przy­naj­mniej gdy cho­dzi o lata sześć­dzie­siąte.

Jak zazna­czył autor w poprze­dza­ją­cej powieść notce: „Reli­gia przed­sta­wiona w tej powie­ści nie jest pokrewna żad­nemu zna­nemu wyzna­niu. Powstała w wyniku […] próby stwo­rze­nia abs­trak­cyj­nego, logicz­nego sys­temu reli­gij­nego opie­ra­ją­cego się na nie­pod­wa­żal­nym zało­że­niu, że Bóg ist­nieje”. Innymi słowy, cho­ciaż boha­te­ro­wie tek­stu roz­wa­żają kwe­stie wiary i posłu­gują się tym ter­mi­nem, jak szybko odkry­wamy, samej „wiary” tam nie ma. Wszy­scy wie­dzą, że Bóg ist­nieje, doświad­cza­jąc na co dzień dowo­dów jego egzy­sten­cji i skut­ków jego skłon­no­ści do inge­ro­wa­nia w życie śmier­tel­ni­ków. Trudno powie­dzieć tym samym, czy tak naprawdę na­dal cho­dzi o reli­gię. Może raczej o kolejną postać Ubika ujaw­nia­ją­cego ukryty przed naszymi oczami ład świata, który możemy pró­bo­wać odkryć. Oczy­wi­ście poszu­ki­wa­nia takie mają bar­dzo długą tra­dy­cję w histo­rii ludz­ko­ści, z tą wszakże róż­nicą, że lite­racki ład Dicka ist­nieje w świe­cie jego powie­ści jako pew­nik, pod­czas gdy histo­rycz­nie trudno o ana­lo­giczny poziom obiek­tyw­nie potwier­dzal­nego suk­cesu. Nie tylko zresztą na grun­cie wiary – filo­zo­fia nauki też może dodać ze swej strony mnó­stwo zło­żo­nych dys­put nad wia­ry­god­no­ścią wyni­ków obser­wa­cji czy gra­nic ludz­kiego pozna­nia.

Gdyby podą­żać dalej tym tro­pem, zapewne dałoby się wysnuć wnio­sek, że poszu­ki­wa­nia Dicka doty­czyły spraw zasad­ni­czo abs­trak­cyj­nych, inte­re­su­ją­cych od strony filo­zo­ficz­nej (co było prawdą, jak nie­raz stwier­dzał Lem, komen­tu­jąc twór­czość P.K.D.), lecz dla doświad­cze­nia codzien­nego nie tak istot­nych. Wsze­lako nie­ko­niecz­nie tak wła­śnie rzecz wygląda.

Nie­kiedy można spo­tkać się z suge­stią, że przy­szło nam żyć w rze­czy­wi­sto­ści Phi­lipa K. Dicka. Stwier­dze­nie to jest rzecz jasna bar­dzo ogólne, gdyż nie od razu wia­domo, o jakim aspek­cie owej rze­czy­wi­sto­ści mowa. Nie­któ­rzy wyja­śniają, że cho­dzi o odma­lo­wane przez P.K.D. obli­cze kor­po­ra­cyj­nego kapi­ta­li­zmu, które spra­wia, że nie wyj­miemy z wła­snej lodówki kupio­nego oso­bi­ście kefiru, dopóki nie opła­cimy się tej lodówce. I nie wyj­dziemy z domu, dopóki nie ure­gu­lu­jemy rachun­ków z drzwiami. Są to nawią­za­nia do powsta­łego przed rewo­lu­cją infor­ma­tyczną Ubika, mocno koja­rzące się jed­nak z obec­nymi meto­dami pro­du­cen­tów opro­gra­mo­wa­nia i coraz dalej idącą kom­pu­te­ry­za­cją gospo­darstw domo­wych. Lodówka zaiste może mieć swój adres sie­ciowy, a skoro tak, to pro­du­cent może ją kon­tro­lo­wać. Podob­nie zresztą jak każdy wystar­cza­jąco wprawny ama­tor wła­my­wa­nia się do róż­nych pod­sys­te­mów glo­bal­nej sieci.

A skoro o sieci mowa… Początki WWW, w nie­ja­kim uprosz­cze­niu zna­nego nam jako Inter­net, to 1990 rok. Nie­mniej prace, które – cho­ciaż nie bez­po­śred­nio – zaowo­co­wały jego powsta­niem, pro­wa­dzone były już wcze­śniej, a decy­zję o stwo­rze­niu pierw­szej zde­cen­tra­li­zo­wa­nej sieci kom­pu­te­ro­wej, nazwa­nej póź­niej ARPA­NET-em, pod­jęto w USA w 1967 roku. Jak już wspo­mnia­łem, rewo­lu­cja infor­ma­tyczna przy­nio­sła wiele nowi­nek, które zde­cy­do­wa­nie (i zapewne bez­pow­rot­nie) zmie­niły nasze życie. Co wię­cej, zmiany te idą nie­po­rów­na­nie dalej i mają więk­szy zasięg, niż działo się to w trak­cie rewo­lu­cji naukowo-tech­nicz­nej. Postę­pują też o wiele szyb­ciej, dając nam znacz­nie mniej czasu na oswo­je­nie się z nowo­ściami.

I wła­śnie „rze­czy­wi­stość Inter­netu” jest zapewne naj­bar­dziej dic­kow­skim aspek­tem naszej codzien­no­ści.

Inter­net jest moim zda­niem wspa­nia­łym wyna­laz­kiem, jed­nym z naj­więk­szych w histo­rii ludz­kiej cywi­li­za­cji. Jest też świet­nym narzę­dziem komu­ni­ko­wa­nia się, dają­cym bez­pre­ce­den­sowe moż­li­wo­ści. To tyle, jeśli cho­dzi o poten­cjał. Nie­mniej, jak każde narzę­dzie, wymaga opa­no­wa­nia jego obsługi, a z tym jest już gorzej, co w zasa­dzie nie powinno zaska­ki­wać, gdyż tylko w świe­cie ide­al­nym byłoby ina­czej. W postu­la­tach etycz­nych XIX wieku, który wów­czas wyda­wał się stu­le­ciem sza­lo­nych zmian, wiele było o szla­chet­nym wyko­rzy­sta­niu kolej­nych wyna­laz­ków epoki. Wiek XX przy­niósł tera­pię szo­kową, po któ­rej nie powin­ni­śmy się chyba dzi­wić, że spora część Inter­netu przed­sta­wia nam sprawy banalne, a jesz­cze więk­sza (jak Deep Web i Dark Web) służy spra­wom nie do końca jasnym czy wręcz dzia­łal­no­ści prze­stęp­czej. To zaś jakoś zga­dza się z fak­tem, że Inter­net stał się już polem roz­ma­itej rywa­li­za­cji nie zawsze szcze­rze zaprzy­jaź­nio­nych państw i od pew­nego czasu mówi się o woj­nie cyber­ne­tycz­nej (wycią­ga­jąc przy oka­zji uro­cze słowo „cyber­ne­tyka” z języ­ko­wego lamusa).

Ale to nie wszystko. Jest jesz­cze inna, być może nawet waż­niej­sza kwe­stia doty­cząca dostępu do roz­po­wszech­nia­nia infor­ma­cji. W całej histo­rii ludz­ko­ści mie­li­śmy w tej mate­rii do czy­nie­nia z róż­nymi mono­po­lami. Naj­czę­ściej były to mono­pole pań­stwowe, ale należy też pamię­tać o roli prasy, agen­cji infor­ma­cyj­nych, tele­wi­zji czy publi­ka­cji nauko­wych. I oto gmach tra­dy­cyj­nych auto­ry­te­tów (nawet nie zawsze auten­tycz­nych, nie­kiedy też pro­gra­mowo nasta­wio­nych na mani­pu­la­cje, ale zawsze porząd­ku­ją­cych prze­strzeń infor­ma­cyjną) i cała struk­tura wia­ry­god­no­ści infor­ma­cyj­nej zostały zde­wa­sto­wane. Ist­nieją wpraw­dzie na­dal, ale prze­ciętny użyt­kow­nik sieci nie zawsze z tego korzy­sta. Nie zawsze umie, nie zawsze chce pod­jąć wysi­łek nauki. Zna­lazł się raczej w skó­rze jed­nego z boha­te­rów Dicka, który nie wie już, co jest rze­czy­wi­sto­ścią, i bez więk­szego trudu może zako­twi­czyć się w tej, która aku­rat zaofe­ro­wała mu schro­nie­nie. I nie ma tu zna­cze­nia, jak ma się ona do pozo­sta­łych, no i do tej, którą zwy­kli­śmy jed­nak uzna­wać za „realną”.

Tra­fi­li­śmy w ten spo­sób do świata, który jest rów­nie rze­czy­wi­sty, czy raczej nierze­czy­wi­sty, jak światy z utwo­rów Phi­lipa K. Dicka. Światy ilu­zji, światy zasłon, światy skry­wa­jące praw­dziw­sze obli­cza. Tak naprawdę zaś jest to bez­lik świa­tów mogący zdą­żać w swo­jej licz­bie do zrów­na­nia się z sumą użyt­kow­ni­ków Inter­netu. Każdy z nich może wykre­ować w sieci wła­sną „rze­czy­wi­stość”, i to zapewne nie­jedną. Nie suge­ruję przez to, że użyt­kow­nicy WWW są cał­kiem pozba­wieni roz­sądku czy, co zapewne waż­niej­sze, kry­ty­cy­zmu. Nie­mniej ta grupa nie sta­nowi raczej więk­szo­ści. I trudno się dzi­wić. Jak wcze­śniej nad­mie­ni­łem, spro­wa­dzi­li­śmy sobie ten twór na głowy i upo­wszech­ni­li­śmy go w takim tem­pie, że zabra­kło czasu na wytwo­rze­nie powszech­niej­szej „odpor­no­ści” (zakła­da­jąc oczy­wi­ście, że takowa w ogóle się pojawi, co może się oka­zać nazbyt opty­mi­stycz­nym zało­że­niem).

Widać zatem, że dic­kow­ska atmos­fera z wolna się zagęsz­cza. W tej sytu­acji zapa­mię­ta­nie z daw­nej lek­tury książki innej nieco, niż oka­zała się przy ponow­nym się­gnię­ciu po tekst, nie powinno w zasa­dzie dzi­wić. Jest to dro­biazg, który na doda­tek wpi­suje się w szer­szy obraz. I to dro­biazg jakby nie­groźny, zaist­niały w mikro­skali. O wiele bar­dziej zna­czące może oka­zać się to, co Phi­lip K. Dick mówił o makro­skali zja­wisk spo­łecz­nych. To, co prze­kłada się na spo­łeczne roz­my­cie obrazu świata, jego dowolną subiek­ty­wi­za­cję, skalę moż­li­wej dez­in­for­ma­cji i nowe posta­cie wojny infor­ma­cyj­nej.

Wielu ma Phi­lipa K. Dicka za wizjo­nera. Moż­liwe, że nim był, ale obec­nie każdy z nas, cał­kiem łatwo i bez szcze­gól­nych pre­dys­po­zy­cji, może się stać w pewien spo­sób Phi­li­pem K. Dic­kiem poszu­ku­ją­cym praw­dziw­szego albo wła­ściw­szego dlań obrazu świata. Cho­ciaż nie­ko­niecz­nie od razu wizjo­ne­rem.

Rado­sław Kot

Dedykacja

Moim dwóm cór­kom,

Lau­rze i Isie

Od autora

Reli­gia przed­sta­wiona w tej powie­ści nie jest pokrewna żad­nemu zna­nemu wyzna­niu. Powstała w wyniku przed­się­wzię­tej przeze mnie i Wil­liama Sarilla próby stwo­rze­nia abs­trak­cyj­nego, logicz­nego sys­temu reli­gij­nego opie­ra­ją­cego się na nie­pod­wa­żal­nym zało­że­niu, że Bóg ist­nieje. Powi­nie­nem także dodać, że nie­ży­jący już biskup James A. Pike dostar­czył mi pod­czas naszych roz­mów prze­bo­ga­tego mate­riału teologicz­nego, z któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem oka­zji się zetknąć.

Opi­sane w książce pośmiertne dozna­nia Mag­gie Walsh są wzo­ro­wane na moich wła­snych prze­ży­ciach po zaży­ciu LSD. Z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami.

Świat przed­sta­wiony w powie­ści jest opi­sany w spo­sób skraj­nie subiek­tywny; rozu­miem przez to, że w ciągu całego toku nar­ra­cji rze­czy­wi­stość jest postrze­gana jedy­nie pośred­nio, to zna­czy za pośred­nic­twem któ­rejś z postaci. W poszcze­gól­nych roz­dzia­łach są to różne osoby, choć naj­czę­ściej wyko­rzy­stuję w tym celu Setha Mor­leya.

Całość mate­riału doty­czą­cego Wotana i zmierz­chu bogów jest oparta nie na ory­gi­nal­nych mitach, lecz na Pier­ście­niu Nibe­lunga Richarda Wagnera.

Odpo­wie­dzi na pyta­nia zada­wane linowi zostały wzięte z I Ching, chiń­skiej Księgi prze­mian.

Tekel uphar­sin zna­czy po ara­mej­sku: „Zwa­żył już, a teraz dzielą”. W tym języku mówił Jezus Chry­stus. Powinno być wię­cej takich jak on.

Rozdział pierwszy

Jak zwy­kle praca okrop­nie go nudziła. Wła­śnie dla­tego w ubie­głym tygo­dniu poszedł do kabiny łącz­no­ści statku i pod­łą­czył prze­wody nadaj­nika do elek­trod, które miał wsz­cze­pione na stałe do szy­szynki. Jego modli­twa pobie­gła prze­wo­dami do nadaj­nika, a stam­tąd do naj­bliż­szego z sieci prze­kaź­ni­ków. Od kilku dni obi­jała się po całej Galak­tyce, tra­fia­jąc przy oka­zji – miał nadzieję – na jedną z boskich pla­net.

Modli­twa była bar­dzo pro­sta. „Ta cho­lerna robota w dziale inwen­ta­ry­za­cji okrop­nie mnie nudzi. To uciąż­liwa praca, bo sta­tek jest za duży, a w dodatku prze­lud­niony. Jestem bez­u­ży­tecz­nym modu­łem zastęp­czym. Czy mógł­byś mi pomóc zna­leźć coś bar­dziej twór­czego i roz­wi­ja­ją­cego?” Modli­twę skie­ro­wał, ma się rozu­mieć, do Orę­dow­nika. Gdyby nie przy­nio­sła rezul­tatu, zaadre­so­wałby ją do Kon­struk­tora.

Ale modli­twa nie zawio­dła.

– Zostaje pan prze­nie­siony, Tal­l­chief – oznaj­mił szef, wcho­dząc do jego służ­bo­wej komórki. – Co pan na to?

– Nadam modli­twę dzięk­czynną – odparł Ben i poczuł się bar­dzo pod­nie­siony na duchu. Każdy czuł się pod­nie­siony na duchu, kiedy jego modli­twa została wysłu­chana. – Kiedy mam się prze­nieść? Zaraz?

Ni­gdy nie ukry­wał nie­chęci do szefa, a teraz miał po temu jesz­cze mniej powo­dów niż kie­dy­kol­wiek.

– Benie Tal­l­chief – odparł jego zwierzch­nik – modli­twa jest jak modliszka.

– Pan ni­gdy się nie modli? – zapy­tał ze zdzi­wie­niem Ben.

– Tylko w osta­tecz­no­ści. Cenię ludzi radzą­cych sobie ze swo­imi pro­ble­mami bez niczy­jej pomocy. Tak czy ina­czej pole­ce­nie prze­nie­sie­nia jest ważne. – Rzu­cił doku­ment na biurko Bena. – Mała kolo­nia na pla­ne­cie Del­mak-O. Ni­gdy o niej nie sły­sza­łem, ale przy­pusz­czam, że dowie się pan wszyst­kiego, gdy się pan tam zjawi. – Zmie­rzył Bena zamy­ślo­nym spoj­rze­niem. – Ma pan prawo wziąć jeden z nosa­czy statku. Opłata wynosi trzy srebrne dolary.

– Zgoda – powie­dział Ben i wstał, ści­ska­jąc doku­ment w dłoni.

Poje­chał eks­pre­sową windą do kabiny łącz­no­ści, tylko po to, by się prze­ko­nać, że nadaj­nik jest zapchany bie­żą­cymi spra­wami statku.

– Będzie­cie mieli póź­niej tro­chę czasu? – zapy­tał głów­nego radio­ope­ra­tora. – Mam jesz­cze jedną modli­twę, ale nie chcę wam blo­ko­wać sprzętu, jeśli go potrze­bu­je­cie.

– Roboty po uszy do końca dnia – odparł radio­ope­ra­tor. – Słu­chaj no, koleś, chyba nada­li­śmy ci modli­twę w zeszłym tygo­dniu, prawda? Nie wystar­czy ci?

W każ­dym razie przy­naj­mniej pró­bo­wa­łem, pomy­ślał Tal­l­chief, opusz­cza­jąc nadaj­nik i jego zapra­co­waną obsługę i wra­ca­jąc do kwa­tery. Gdyby mnie kie­dyś pytali, powiem, że robi­łem, co mogłem, ale wszyst­kie kanały były jak zwy­kle zajęte spra­wami służ­bo­wymi.

Czuł, jak nara­sta w nim ocze­ki­wa­nie: wresz­cie jakaś twór­cza praca, i to aku­rat wtedy, kiedy naj­bar­dziej jej potrze­bo­wał. Jesz­cze kilka tygo­dni tutaj, roz­my­ślał, a znowu przy­ssał­bym się do butelki, jak w daw­nych, god­nych poża­ło­wa­nia cza­sach. Wła­śnie dla­tego mi to dali, doszedł do wnio­sku. Wie­dzieli, że jesz­cze tro­chę, a nie wytrzy­mam. Pew­nie bym wylą­do­wał w aresz­cie pokła­do­wym, razem z innymi. Ilu ich tam jest? Zdaje się, że dzie­się­ciu. Nie­dużo jak na sta­tek tej wiel­ko­ści, w dodatku z takimi suro­wymi prze­pi­sami.

Z gór­nej szu­flady szafki wyjął nie napo­czętą butelkę szkoc­kiej i odkrę­cił zakrętkę. Mała liba­cja, pomy­ślał, nale­wa­jąc alko­hol do papie­ro­wego kubka. Uro­czy­stość. Bogo­wie lubią takie cere­mo­nie. Wypił whi­sky i ponow­nie napeł­nił kubek.

Żeby jesz­cze bar­dziej uświet­nić tę chwilę, wyjął – co prawda z ocią­ga­niem – swój egzem­plarz Księgi; było to tanie, paper­bac­kowe wyda­nie Jak w wol­nej chwili powsta­łem z mar­twych, co i Tobie może się udać A.J. Speck­tow­sky’ego, jedyne, jakie kie­dy­kol­wiek miał, co tłu­ma­czyło jego przy­wią­za­nie do książki. Otwo­rzyw­szy ją na chy­bił tra­fił (bar­dzo zale­cana metoda), prze­czy­tał kilka zna­jo­mych aka­pi­tów apo­lo­gii pro vita sua wiel­kiego XXI-wiecz­nego komu­ni­stycz­nego teo­loga.

Bóg nie jest niczym nad­na­tu­ral­nym. Sta­no­wił pierw­szy i zara­zem naj­bar­dziej natu­ralny spo­sób zaist­nie­nia cze­go­kol­wiek.

To prawda, pomy­ślał Ben Tal­l­chief. Jak dowio­dły póź­niej­sze bada­nia teo­lo­giczne, Speck­tow­sky był zarówno pro­ro­kiem, jak i logi­kiem; wszyst­kie jego prze­po­wied­nie prę­dzej lub póź­niej zna­la­zły potwier­dze­nie w rze­czy­wi­sto­ści. Oczy­wi­ście, pozo­stało jesz­cze sporo nie wyja­śnio­nych zagad­nień… Na przy­kład przy­czyna powsta­nia Kon­struk­tora (chyba że ktoś był gotów zado­wo­lić się poglą­dem gło­szo­nym przez Speck­tow­sky’ego, że istoty tej klasy powsta­wały same z sie­bie, poza cza­sem, a tym samym poza zasię­giem związku przy­czy­nowo-skut­ko­wego). Jed­nak więk­szość odpo­wie­dzi znaj­do­wała się na tych, wie­lo­krot­nie powie­la­nych, stro­nach.

W miarę zata­cza­nia coraz szer­szych krę­gów moc, dobro i wie­dza Boga wyraź­nie sła­bły, tak że na obrzeżu naj­więk­szego kręgu jego dobro i wie­dza były już bar­dzo słabe – zbyt słabe, żeby mógł obser­wo­wać Nisz­czy­ciela Formy, powo­ła­nego do życia pod­czas boskiego aktu two­rze­nia kształ­tów. Pocho­dze­nie Nisz­czy­ciela Formy nie jest jasne; nie można na przy­kład jed­no­znacz­nie stwier­dzić, czy (po pierw­sze) sta­no­wił od początku odrębną istotę, zdolną, jak sam Bóg, do aktu samo­kre­acji, czy (po dru­gie) sta­nowi tylko jeden z jego aspek­tów, a tym samym…

Ben prze­stał czy­tać. Sie­dział, popi­ja­jąc whi­sky i trąc ze znu­że­niem czoło. Miał czter­dzie­ści dwa lata i już wiele razy prze­czy­tał całą Księgę. Jego życie, choć dłu­gie, nie dodało zbyt wiele do zawar­tych w niej tre­ści, przy­naj­mniej do tej pory. Wyko­ny­wał wiele zawo­dów, wywią­zu­jąc się rze­tel­nie ze swo­ich obo­wiąz­ków, ale ni­gdy nie poświę­ca­jąc się im cał­ko­wi­cie. Może teraz mi się uda, pomy­ślał. W tym nowym miej­scu. Może to jest moja wielka szansa.

Czter­dzie­ści dwa lata. Jego wiek zdu­mie­wał go już od dosyć dawna, a zawsze kiedy tak sie­dział, usi­łu­jąc zro­zu­mieć, co się stało z mło­dym, szczu­płym, dwu­dzie­sto­let­nim męż­czy­zną, mijał kolejny rok, który trzeba było dopi­sać do rachunku; suma cią­gle rosła, a on wciąż nie potra­fił sko­ja­rzyć jej ze swoją osobą. W dal­szym ciągu myślał o sobie jako o mło­dzieńcu, a kiedy zda­rzało mu się zoba­czyć swoją twarz na bar­dziej aktu­al­nej foto­gra­fii, oku­py­wał to cięż­kim wstrzą­sem psy­chicz­nym. Wła­śnie dla­tego uży­wał do gole­nia maszynki elek­trycz­nej, nie chcąc się oglą­dać w lustrze w łazience. Ktoś zabrał mi mój praw­dziwy wygląd i pod­sta­wił to, myślał od czasu do czasu. Cóż, cza­sem tak bywa, wes­tchnął z głębi piersi.

Spo­śród swo­ich wielu jało­wych zajęć lubił tylko jedno i do tej pory dość czę­sto powra­cał do niego we wspo­mnie­niach. W roku 2105 obsłu­gi­wał radio­wę­zeł nada­jący muzykę na ogrom­nym statku wio­zą­cym kolo­ni­stów na jedną z pla­net w sys­te­mie Deneba. W maga­zy­nie taśm zna­lazł nagra­nia wszyst­kich sym­fo­nii Beetho­vena, wymie­szane na chy­bił tra­fił z orkie­strową wer­sją Car­men i utwo­rami Deli­besa; odtwa­rzał Piątą, swoją ulu­bioną, nie­skoń­cze­nie wiele razy, nasą­cza­jąc jej dźwię­kami wydo­by­wa­ją­cymi się z gło­śni­ków wszyst­kie, nawet naj­bar­dziej odle­głe pomiesz­cze­nia statku. O dziwo, nikt nie pro­te­sto­wał, więc Ben słu­chał jej do upo­je­nia, ale po pew­nym cza­sie prze­niósł uczu­cia na Siódmą, a wresz­cie, w peł­nym unie­sie­nia koń­co­wym okre­sie podróży, na Dzie­wiątą, któ­rej już ni­gdy nie zdra­dził.

Może jedyne, czego mi trzeba, to sen, pomy­ślał. Życie w pół­śnie, z nie­wy­raź­nymi, zama­za­nymi szcze­gó­łami, przy wtó­rze cichych dźwię­ków muzyki Beetho­vena.

Nie, posta­no­wił, chcę być! Chcę dzia­łać i coś osią­gnąć. Z każ­dym rokiem staje się to dla mnie coraz waż­niej­sze i z każ­dym rokiem coraz dalej mi ucieka. Naj­waż­niej­szą cechą Kon­struk­tora jest to, że potrafi wszystko odno­wić, może powstrzy­mać pro­ces roz­kładu, zastę­pu­jąc jeden przed­miot dru­gim, o dosko­nal­szej for­mie. Kiedy i ten zacznie się roz­kła­dać, bo dopad­nie go Nisz­czy­ciel Formy, Kre­ator zastąpi go następ­nym. To zupeł­nie tak samo jak z poko­le­niami psz­czół: stare nisz­czą sobie skrzy­dełka i umie­rają, ale natych­miast na ich miej­scu poja­wiają się młode. Ale ja tego nie potra­fię. Roz­kła­dam się, bo Nisz­czy­ciel Formy trzyma mnie mocno w gar­ści. Może być już tylko gorzej.

Boże, pomóż mi, pomy­ślał.

Ale nie zastę­puj mnie. Z kosmo­lo­gicz­nego punktu widze­nia wszystko byłoby w porządku, ale ja wcale nie chcę prze­stać ist­nieć. Chyba to rozu­miesz, skoro speł­ni­łeś moją prośbę.

Alko­hol spro­wa­dził na niego sen­ność; ku swemu zdzi­wie­niu stwier­dził, że sie­dzi i kiwa bez sensu głową. Musi jak naj­szyb­ciej oprzy­tom­nieć! Zerwaw­szy się z miej­sca, pod­szedł do prze­no­śnego fono­grafu, wziął pierw­szą z brzegu płytę wizyjną i poło­żył ją na tale­rzu. Natych­miast na prze­ciw­le­głej ścia­nie pokoju poja­wiły się kolo­rowe, geo­me­tryczne kształty, poru­sza­jące się jak żywe istoty, ale nie­na­tu­ral­nie pła­skie. Odru­chowo dotknął regu­la­tora głębi obrazu i kształty zyskały trzeci wymiar. Po chwili zwięk­szył także gło­śność.

– …Lego­las słusz­nie prawi. Nie godzi nam się strze­lać znie­nacka do starca, nawet gdy­by­śmy stra­chem lub nie­uf­no­ścią się kie­ro­wali. Nie spusz­czaj­cie go z oka i cze­kaj­cie cier­pli­wie!

Pokrze­pia­jące słowa sta­rego eposu szybko przy­wró­ciły mu wła­ściwą per­spek­tywę. Wró­cił do biurka, usiadł przy nim i wyjął doku­ment, który otrzy­mał od zwierzch­nika. Marsz­cząc brwi, wpa­try­wał się w zako­do­waną infor­ma­cję, usi­łu­jąc ją odczy­tać. Te liczby, dziurki i litery ozna­czały dla niego nowe życie, nadej­ście nowego świata.

– …Mówisz, jak­byś dobrze znał Fan­gorna. Czy tak jest w isto­cie?

Akcja toczyła się wartko dalej, ale on nie zwra­cał na nią naj­mniej­szej uwagi, bo powoli zaczy­nał rozu­mieć treść depe­szy.

– Cóż masz nam do powie­dze­nia takiego, czego żeś nam nie obwie­ścił pod­czas poprzed­niego spo­tka­nia? – zapy­tał ostry, dono­śny głos. Ben pod­niósł wzrok i ujrzał przed sobą odzianą w szare szaty postać Gan­dalfa. Gan­dalf mówił do niego, do Bena Tal­l­chiefa. Żądał, żeby zdał mu rela­cję. – A może chcesz odwo­łać któ­reś ze swych twier­dzeń?

Ben wstał i wyłą­czył fono­graf. Na razie nie czuję się na siłach, żeby z tobą roz­ma­wiać, Gan­dal­fie. Mam do zro­bie­nia wiele rze­czy, praw­dzi­wych rze­czy. Nie mogę się wplą­tać w tajem­ni­czą, nierze­czywistą kon­wer­sa­cję z mityczną posta­cią, która praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie ist­niała. Jeżeli o mnie cho­dzi, to wszyst­kie stare war­to­ści prze­stały nagle ist­nieć. Muszę roz­gryźć, co zna­czą te prze­klęte dziurki, liczby i litery.

Treść depe­szy zaczy­nała sobie powoli toro­wać drogę do jego umy­słu. Sta­ran­nie zakrę­cił butelkę whi­sky. Miał wyru­szyć w podróż zupeł­nie sam, żeby w kolo­nii dołą­czyć do pozo­sta­łych osób, ścią­gnię­tych z naj­róż­niej­szych miejsc. Wyma­gane umie­jęt­no­ści klasy 5, ope­ra­cja z grupy C, siatka płac K-4. Mak­sy­malny okres trwa­nia: dwa lata. Od chwili przy­by­cia pełna pen­sja i opieka medyczna. Wszyst­kie otrzy­mane wcze­śniej pole­ce­nia zostały auto­ma­tycz­nie anu­lo­wane, więc mógł wyru­szyć bez zwłoki, nawet nie koń­cząc roz­po­czę­tej pracy.

W dodatku tak się składa, że mam trzy srebrne dolary, żeby zapła­cić za nosa­cza, pomy­ślał. A więc tak to wygląda; nie muszę się o nic mar­twić. Może tylko…

Nie mógł za nic zro­zu­mieć, na czym ma pole­gać jego praca. Litery, liczby i dziurki nie mówiły nic na ten temat, albo raczej on nie potra­fił wydo­być z nich tej wia­do­mo­ści, na któ­rej mu naj­bar­dziej zale­żało.

Mimo to wszystko wyglą­dało cał­kiem nie­źle. Podoba mi się, pomy­ślał. Biorę to. Nie chcę niczego odwo­ły­wać, Gan­dal­fie; modli­twy nie­czę­sto są wysłu­chi­wane, więc wolę nie gry­ma­sić.

– Gan­dal­fie, ty ist­nie­jesz już tylko w ludz­kiej wyobraźni, a to, co mam przed sobą, pocho­dzi od Jedy­nego, Praw­dzi­wego i Żywego Boga, który jest cał­ko­wi­cie realny – powie­dział. – Czy mógł­bym liczyć na coś wię­cej?

Odpo­wie­działa mu cisza; nie widział już Gan­dalfa, bo wyłą­czył fono­graf.

– Może pew­nego dnia to odwo­łam, ale nie teraz – dodał. – Rozu­miesz?

Cze­kał, wie­dząc, że usły­szy tylko ciszę, i zda­jąc sobie sprawę, iż może ją prze­rwać lub przy­wo­łać z powro­tem jed­nym dotknię­ciem wyłącz­nika fono­grafu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: A Maze of Death

Copy­ri­ght © 1970, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1998, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick, Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Labi­rynt śmierci, wyd. III, Poznań 2017)

ISBN 978-83-8062-863-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer