Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 23.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
19 osób interesuje się tą książką
Szczecin. Grudzień 1976 roku. Porucznik Ugne Galant trafia na terapię antyalkoholową. Ordynatorem Zakładu Zdrowia Psychicznego w Szczecinie, w którym śledczy zostaje zamknięty, jest profesor Szafir. Znany i ceniony w kraju naukowiec, który w tym samym czasie, w drugim skrzydle szpitala, przeprowadza badania na dzieciach "niedostosowanych społecznie". Wyniki tych doświadczeń szczególnie interesują Służbę Bezpieczeństwa oraz władzę komunistyczną, mierzącą się z zalewającymi kraj protestami robotników.
Ugne Galant, słysząc za sobą trzask zamykanych drzwi, jeszcze nie wie, że będzie musiał zmierzyć się nie tylko z własną chorobą, ale i z bestiami, które, by osiągnąć sukces, są w stanie posunąć się do najgorszych czynów. W matni szaleństwa spotka na swej drodze ludzi, którzy przeszli tę samą drogę i jak on nie mają już nic do stracenia.
Czy krocząc mroczną doliną, śledczy zdoła uwolnić się od upiorów przeszłości i zmierzyć z demonami żywiącymi się żądzą władzy, pieniędzy i sławy? Czy uda mu się uratować niewinnych? Jaką cenę przyjdzie zapłacić jemu i jego najbliższym, by uratować to co najcenniejsze?
Powieść została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce w latach 70. w Krychnowicach pod Radomiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Przemysław Kowalewski, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © Michał Grosicki
Redakcja: Urszula Drabińska
Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Olga Smolec-Kmoch
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & Marketing: Sławomir Wierzbicki
ISBN: 978-83-8402-799-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Powieść została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce w latach 1971–1974 w Wojewódzkim Zespole Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej w Krychnowicach i zostały przetworzone na potrzeby literackiej fabuły.
Zakład Zdrowia Psychicznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – Sanatorium Neuropsychiatrii, ul. Broniewskiego 23, Szczecin, 17 września 1975 roku
Dębowe, solidne drzwi prowadzące do największej z sal, w której przebywali młodzi pacjenci, delikatnie się uchyliły i stanęły w nich dwie osoby. Wyższa miała posturę atletki. Patrząc na jej szerokie, dobrze umięśnione ramiona można było niemal usłyszeć trzask prujących się szwów ubrań. Miała silnie zarysowaną kwadratową szczękę, nisko osadzony szeroki nos i wielkie usta, pociągnięte krwistoczerwoną szminką. Spod białego, niesymetrycznie założonego czepka wystawały kruczoczarne włosy, które zakręcały się na rumianych policzkach. Druga postać była dużo niższa. Miała podobny czepek, ale przez jego środek przechodził szeroki czarny pas oznaczający wyższą pozycję w hierarchii. Jasne włosy, splecione w długi warkocz, opadały na biały uniform.
W środku panowała ciemność. Jedyne światło docierało z zewnątrz, z lamp ulicznych. Jasnożółta poświata rozlewała się po pomieszczeniu, podkreślając pulsujące jednostajnym rytmem kontury osób owiniętych w koce. Wszyscy jeszcze spali. Kobiety spojrzały na siebie porozumiewawczo. Niższa wskazała łóżko stojące najbliżej drzwi. Duża kiwnęła głową i ruszyła w tym kierunku. Energicznie ściągnęła okrycie. Chłopiec leżał w pozycji embrionalnej. Miał na sobie szpitalną piżamę. Był drobny, a ogolone na zapałkę włosy na głowie jeszcze bardziej potęgowały wrażenie niedożywienia. Miał może dziesięć lat. Pielęgniarka chwyciła go za ramię i pociągnęła do siebie. Pacjent zerwał się przerażony.
– Co? Gdzie? Co się stało? – rzucił podniesionym głosem.
Kobieta pomogła mu usiąść i założyć filcowe kapcie.
– Dzień dobry, Adasiu – wyszeptała niższa, uśmiechając się dobrotliwie. – Już wszystko jest przygotowane.
– Ale ja nie chcę. – Odwrócił się, próbując chwycić koc. – To boli i jest mi niedobrze.
Wyższa pielęgniarka chwyciła go za rękę i pociągnęła do góry. Wstając, chłopiec wyjął spod poduszki jakiś przedmiot, po czym się wyprostował, spuścił głowę i wbił wzrok w podłogę. Poddał się. Wiedział, co będzie dalej. Zbudzeni hałasem malcy zaczęli podnosić się z miejsc i coraz głośniej komentować.
– Gagarina biorą! – padło gdzieś z głębi pomieszczenia.
Na sali zapanowało poruszenie. Niektórzy chłopcy usiedli, inni zaczęli podskakiwać na trzeszczących metalowych pryczach.
– Zostawcie go! – Dziecięcy głos niósł się z najdalszego rogu pomieszczenia. – Uwaga! Delbeta z Golemem przyszły na polowanie!
Niższa kobieta spojrzała na salę i przebiegła wzrokiem po łóżkach. Niedobrze, pomyślała. Za chwilę znowu się zacznie. Kiwnęła na potężną koleżankę. Ta położyła swoją wielką dłoń na szyi chłopca, lekko zacisnęła i szturchnęła go.
– Ruszaj się! – ryknęła.
Próbował zapierać się nogami, ale ona była dużo silniejsza. Jeszcze raz pchnęła Adasia, aż przetoczył się na korytarz i upadł na zimną posadzkę. Z ręki wypadła mu plastikowa zabawka.
– Zostawcie go, kurwy! – Teraz krzyczących na pielęgniarki było więcej.
Nagle gdzieś ze środka sali ktoś rzucił jakimś przedmiotem, który przeleciał tuż nad głową niższej z sióstr. To był kapeć. Pielęgniarka spojrzała na miejsce, z którego przyleciał.
– Zieliński, wiem, że to ty! – krzyknęła w stronę cienia, który zamajaczył na ścianie i zniknął gdzieś na jednej z prycz. – Później się z tobą rozliczę – wyszeptała pod nosem.
Zatrzasnęła drzwi i ruszyła. Złapała chłopca za ramię i pociągnęła za sobą. Jęknął z bólu.
– Tam! – krzyknął i wskazał ręką leżącą na podłodze rzecz.
Niższa podeszła i ją podniosła. Obróciła w dłoni. To była plastikowa rakieta kosmiczna z okrągłym okienkiem pośrodku, z którego wyglądała uśmiechnięta twarz astronauty. Pielęgniarka też się uśmiechnęła i podała chłopcu zabawkę. Ten przycisnął ją do piersi.
Kobieta o posturze atletki ponownie chwyciła malca za rękę. Przez chwilę ciągnęła go po świeżo wypastowanej podłodze. Zapach lizolu drażnił nozdrza. Żeby dojść do pawilonu piątego, w którym mieścił się gabinet doktora Szafira, trzeba było pokonać korytarz, wspiąć się schodami na drugie piętro, przejść przez oddział dla starszych dzieci i stamtąd łącznikiem do sal zabiegowych. Pielęgniarka się zatrzymała. Wiedziała, że prowadzenie chłopca w ten sposób zabierze im zbyt dużo czasu. Spojrzała na koleżankę. Ta skrzywiła się i sięgnęła do kieszeni, z której wyciągnęła strzykawkę. Była już przygotowana. Wzrok Adasia powędrował w miejsce, gdzie spojrzała, i zatrzymał się na długiej igle. Jego źrenice zrobiły się okrągłe.
– Nie, nie. – Wyciągnął przed siebie chudą dłoń w geście obronnym. – Tylko nie na topy…
Niższa uśmiechnęła się, ponagliła go gestem i schowała strzykawkę do kieszeni. Chłopiec podniósł się i niechętnie ruszył. Po kilku minutach dotarli na miejsce.
Nad drzwiami gabinetu zabiegowego zainstalowano czerwoną żarówkę. Zapalona oznaczała, że trwa badanie, wtedy nie można było wchodzić. Niższa zapukała i poprawiła fryzurę. Po chwili w drzwiach pojawił się mężczyzna w kitlu, z którego wystawały biały kołnierzyk i czarny krawat. Na korytarzu zapachniało old spice’em. Chłopiec się wzdrygnął. Lekarz nie wyglądał na swoje trzydzieści osiem lat. Był średniego wzrostu. Ciemne, gęste włosy lekko się kręciły, zakrywając uszy i opadając delikatnie nad brwi. Modne bokobrody ciągnęły się do połowy gładko ogolonych policzków. Miał silnie zarysowaną szczękę i symetryczny nos, pod którym układały się precyzyjnie przycięte, czarne jak węgiel wąsy i przystrzyżona bródka. Widać było, że mężczyzna dużo czasu poświęca na dbanie o swój wygląd. W atramentowych tęczówkach można było dostrzec błysk euforii. Uśmiechnął się, prezentując szereg białych, zdrowych zębów.
– Witam mojego ulubionego pacjenta. – Za jego plecami w tle zamajaczyła sylwetka kobiety w lekarskim fartuchu. – Proszę, kawalerze. – Profesor położył wypielęgnowaną dłoń na jego ramieniu i delikatnie pociągnął za sobą. – Usiądź i poczekaj chwilę. – Wskazał mu metalowy stołek znajdujący się przed parawanem.
Chłopiec powoli wszedł do środka. Gdy usłyszał trzask zamykanych za sobą drzwi, po jego ciele przebiegł dreszcz. Nie odwracał się, wiedział, że tuż za nim stoi Honorata. Potężna pielęgniarka zawsze asystowała przy zabiegach. Przełknął ślinę. Zrobił kilka kroków w przód i zatrzymał się przed białą kotarą. Wiedział, co się za nią znajduje. Potwór zadający ból. Poczuł, jak po twarzy ciekną mu łzy. Nogi mu drżały, usiadł na zimnym krześle.
– Adaś Piotrowski – powiedział lekarz do kobiety w białym fartuchu za biurkiem, która coś notowała. – To chyba już siódme twoje badanie? – Zaśmiał się. – Stajesz się prawdziwym czempionem.
– Bernard, taka sama dawka? – zwróciła się do niego kobieta. Sposób, w jaki to zrobiła, świadczył, że mogli być w bliskiej relacji.
Zza zasłony doszedł do chłopca aksamitny głos lekarza.
– Przypomnij, kwiatuszku, jaki był ostatni wynik Wechslera…1
Przekartkowała dokumenty.
– Patologia…
Słychać było, jak Szafir mocuje się z czymś za kotarą.
– A Bentona?2
Tym razem nie musiała długo szukać. Była przygotowana na kolejne pytanie.
– Też patologia…
Mężczyzna odkaszlnął, wyszedł zza kotary i spojrzał na białą jak kolor jego kitla twarz chłopca.
– Pamiętam, że nasz mały zuch chciałby kiedyś polecieć w kosmos. – Kucnął przed nim i spojrzał na zabawkę, którą trzymał w dłoni. – Jesteś gotowy, kawalerze, by zostać pierwszym Polakiem, który przekroczy granice? – Spojrzał na kobietę. – Dodajmy dziesięć mililitrów.
Podniosła głowę znad kartek i przez chwilę mierzyła go wzrokiem.
– Ale, Bernard, to będzie czterdzieści…
Szafir zamrugał powiekami na potwierdzenie swoich słów i ponownie zwrócił się do chłopca.
– Nasz mały kosmonauta pobije dziś rekord. – Wstał, pomógł mu ściągnąć piżamkę, po czym podał dłoń i pociągnął za zasłonkę.
Chłopiec wiedział, co za chwilę ukaże się jego oczom. Zacisnął wilgotne palce na plastikowej zabawce. Za kurtyną znajdował się metalowy ekran, do którego przymocowano stół zabiegowy okryty białym prześcieradłem. Na nim leżały szerokie skórzane pasy z wielkimi klamrami. Malec zatrzymał się, ale stojąca za nim pielęgniarka pchnęła go lekko. Pacjent wiedział, co ma robić. Usiadł na kozetce z twarzą zwróconą do metalowego ekranu. Lekarz podszedł i dwoma silnymi ruchami pierwszym pasem przymocował jego nogi do siedziska, drugim obwiązał tułów i przycisnął do lodowatego ekranu. Następnie sięgnął po trzeci pas, służący unieruchomieniu głowy. Chłopiec tylko cicho pojękiwał. Na końcu mężczyzna przykręcił mu w dwóch miejscach na skroniach urządzenie przypominające imadło.
– Wszystko będzie dobrze – mówił uspokajającym tonem. – Nie pierwszy raz to robimy…
Podszedł do metalowej szafki i ją otworzył. W środku znajdował się magnetofon szpulowy. Włączył go. Czerwona lampka zasygnalizowała gotowość. Przekręcił metalowy przełącznik i po chwili w pomieszczeniu rozległy się dźwięki. To była Anna Jantar. Jej aksamitny głos od razu rozlał się ciepłym brzmieniem po lodowatym gabinecie.
Dzień – wspomnienie lata,
Dzień – słoneczne ćmy.
Lekarz uśmiechnął się do Honoraty i tanecznym krokiem skierował za zagłówek łóżka, do którego przymocowano chłopca. Pielęgniarka środkiem odkażającym przemyła dolną część pleców chłopca, po czym sięgnęła po długą strzykawkę zakończoną cienką igłą. Podała ją profesorowi. Ten odmierzył odległość między kręgami.
– Teraz, kawalerze, trochę zaboli – oznajmił i nie czekając na niczyją reakcję, wbił igłę. Mały pacjent zawył z bólu. – Jestem w przestrzeni podpajęczynówkowej. Przechodzę do wypompowania czterdziestu mililitrów płynu mózgowo-rdzeniowego.
Szafir powoli odciągał tłok, który zaczął się wypełniać lekko opalizującym płynem. Kiedy strzykawka była już prawie pełna, powoli wysunął igłę z pleców. Chłopiec nie przestawał jęczeć. Lekarz odłożył strzykawkę i sięgnął po specjalny zestaw, do którego podłączony był ciśnieniomierz. Pacjent na chwilę ucichł.
Wówczas z szafki dobiegł refren piosenki.
Tyle słońca w całym mieście
Nie widziałeś tego jeszcze
Popatrz, o popatrz!
– Muszę przyznać, że jesteś prawdziwym bohaterem – mówił powoli lekarz, sięgając po długą igłę. – Jeszcze tylko wpuścimy odrobinę tlenu i za chwilę będziemy mogli zrobić ci piękne zdjęcia.
Wbił igłę w to samo miejsce, z którego wcześniej pobrał płyn mózgowo-rdzeniowy. Chłopiec trząsł się i coraz głośniej jęczał. Profesor włączył zestaw do infuzji gazu. Maszyna zaczęła wtłaczać tlen do mózgu pacjenta. Kiedy wskazówka przekroczyła kreskę świadczącą o wpompowaniu trzydziestu siedmiu mililitrów, chłopiec krzyknął tak przeraźliwie, że aż pielęgniarka podtrzymująca jego plecy spojrzała na ordynatora. Wtedy ciśnieniomierz oszalał. Ciałem malca rzucało. Z lekarki wydobył się wrzask.
– Zatrzymaj to! – krzyknęła.
Mężczyzna nerwowo wyciągał igłę. W tym czasie pielęgniarka już odpinała pasy. Chłopiec opadł nieprzytomny na łóżko. Zabawkowa rakieta, którą trzymał w rączce, dźwięcznie podskakując na białych płytkach, potoczyła się na środek gabinetu.
Zakład Zdrowia Psychicznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – Oddział Terapii Uzależnień od Alkoholu, ul. Broniewskiego 23, Szczecin, grudzień 1976 roku
Profesor poprawił krawat, odłożył okulary i zamknął tekturową teczkę. Podniósł wzrok i jeszcze raz spojrzał na siedzącego przed nim w białym podkoszulku i piżamie wysokiego blondyna. Mężczyzna zbliżał się do pięćdziesiątki. Baczny obserwator, a za takiego w swoim mniemaniu uchodził Bernard Szafir, pod gęstym, jasnym zarostem mógł zauważyć dawne blizny. Najdłuższa była wciąż wyraźna. Biegła od skroni przez czoło, przetaczała się po policzku, by zniknąć pod brodą. Druga była krótsza, za to głębsza i najwyraźniej niedbale zszyta, bo pozostawiła szerszą bruzdę. Lekarz zastanawiał się, dlaczego nikt dobrze nie opatrzył tych ran. Gdyby ktoś zrobił to od razu i rzetelnie, dzisiaj nie zostałby po nich ślad.
– To już trzeci tydzień izolacji. – Odchrząknął. – Zrobiliśmy detoksykację i jesteśmy w trakcie terapii farmakologicznej disulfiramem. Niestety po tym, co pacjent zrobił naszym sanitariuszom, jesteśmy zmuszeni kontynuować obserwację, zanim przeniesiemy go do sali, gdzie przebywają inni…
– Kiedy stąd wyjdę? – Głos przypominał papier ścierny szorujący po suchej desce. Mężczyzna ewidentnie nie mieścił się na małym metalowym krześle. Był na tyle wysoki, że musiał zapierać się bosymi stopami o dębowe biurko lekarza. Ogromne ramiona, nie mogąc znaleźć punktu oparcia, po prostu zwisały wzdłuż ciała, niemal ocierając dłońmi o drewnianą podłogę.
Szafir uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście, że znał historię człowieka, który przed nim siedział. Zanim przyjął go na oddział, zapoznał się z jego aktami. Ostrzegali go, że nie będzie z nim łatwo. On postanowił potraktować to jak wyzwanie. Lubił się mierzyć z najlepszymi, a tak mówili o tym… żulu. Musiał jednak przyznać, że historia tego człowieka była wyjątkowa.
Do Szczecina przyjechał z Litwy – jeszcze przed wojną, jako chłopiec. Matka była konsulem litewskim. Chodził do niemieckich szkół. Lubił sport i szachy. Reprezentował nawet Stettin na mistrzostwach Trzeciej Rzeszy w boksie w kategorii młodzików. Przeglądając teczkę, lekarz się zdziwił. Niektórzy mieli w swoich aktach dwie, góra trzy kartki. Na podstawie tych dokumentów można było napisać niezłą książkę. Niemal całą wojnę przesiedział w obozie pracy. Zaraz po wyzwoleniu trafił do milicji. Profesor, patrząc na niego, nie mógł uwierzyć, że ten człowiek mógł rozwiązać sprawę „łapacza latawców”. Pamiętał też tę historię z domem dziecka na Arkońskiej. Budynek spłonął wraz z grupą urzędników, członków partii, sędziami, adwokatami, a nawet kilkoma obcokrajowcami. Straszna katastrofa. Po tamtych wydarzeniach zmieniono podobno prawo dotyczące adopcji zagranicznych. W aktach była też mowa o wcześniejszych śledztwach, za które dostał awans i nagrody Ministra Bezpieczeństwa Publicznego i Spraw Wewnętrznych. Niestety tamte sprawy zostały oklauzulowane jako „ściśle tajne”. Komendant powiedział mu tylko, że jedna dotyczyła jakiejś sekty ze Wzgórza Kupały, a druga była związana z katastrofą tramwajową z grudnia sześćdziesiątego siódmego roku. Tyle. No i ta historia z jego partnerką. W aktach było kilka opinii bliskich współpracowników świadczących o tym, że po śmierci kapitan Barbary Romanowskiej facet się załamał i odjechał w wódę. Znalazł się na samym dnie. Pobicia, wytrzeźwiałki, akty wandalizmu. Dziwne, że nie wyleciał dyscyplinarnie ze służby.
– Obywatelu poruczniku… – Otworzył teczkę i jakby od niechcenia zerknął na dane osobowe. – Ugne Galant, tak?
Siedzący przed nim mężczyzna zaciągnął się papierosem.
– Wylegitymować się? – powiedział, przyglądając się dymowi, który właśnie wypuścił z płuc.
Szafir odkaszlnął.
– Komendant wojewódzki Milicji Obywatelskiej w Szczecinie wystąpił do sądu z wnioskiem o przymusowe leczenie obywatela. Sąd przychylił się do tej prośby i wskazał naszą placówkę jako najlepszą w obecnej sytuacji. Jednocześnie uzależnił przywrócenie obywatela społeczeństwu od… – Tu na chwilę wstrzymał oddech, wstał, podszedł do okna i je otworzył. Nabrał głęboko powietrza w płuca, po czym powoli je wypuścił. – Od mojej decyzji.
Jego wzrok zatrzymał się na drewnianym karmniku zawieszonym na gałęzi topoli. W środku znajdowały się trzy wróble. Przekrzykiwały się jeden przez drugiego, walcząc o okruchy chleba, które rozsypała jedna z pacjentek. Lekarz odwrócił się i uśmiechnął szeroko, wskazując obity czarną skórą zeszyt, który leżał na biurku.
– Wiecie, co to jest? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Dziennik, w którym zapisuję każdy przypadek, który do mnie trafił. Jest tak gruby, bo staram się dokładnie scharakteryzować każdego z moich pacjentów. Jeżeli zdecyduję się napisać „wyleczony” pod waszym nazwiskiem, to wówczas opuścicie mój szpital. Zatem niech pacjent się uzbroi w cierpliwość i współpracuje, a z pewnością już niedługo przejdziemy do kolejnego etapu.
Ordynator wyjął z kieszeni kluczyki, wybrał największy, pochylił się i otworzył jedną z szafek masywnego biurka. Schował do niej dziennik. Specyficzny dźwięk mechanizmu oznaczał, że nie był to zwykły, tradycyjny zamek. Ugne przez chwilę przyglądał się z zainteresowaniem ruchom lekarza, po czym złożył ręce na piersiach i zaczął oceniać wystrój pomieszczenia.
Gabinet przywodził na myśl raczej salonkę handlarza niewolników z plantacji w Georgii niż pokój ordynatora szpitala w komunistycznej Polsce, zmagającego się z niedoborem podstawowych artykułów higienicznych. Wokół roznosił się zapach old spice’a. Skórzane kanapy i fotele ustawiono wokół stolika kawowego wykonanego z jakiegoś egzotycznego drewna. Przy jednej ścianie stały: szafa i komoda, nad którą wisiało zdobione lustro. Po drugiej stronie biblioteczka z książkami, z metalowymi okuciami. Obok lampa, z której rozlewało się delikatne, rozproszone światło. W rogu, na stoliku, wykonany ręcznie ogromny model jakiegoś żaglowca. Profesor siedział za szerokim dębowym biurkiem wykończonym inkrustacjami i rzeźbieniami. A obok niego umieszczono stojak z flagą. Ugne przyjrzał się bliżej. To była bandera. Sierp i młot wskazywały, że pochodziła z radzieckiego okrętu wojennego. Pewnie prezent od jakiegoś sowieckiego oficera, pomyślał. Za ogromnym drewnianym meblem znajdowało się wysokie okno, z którego rozciągał się widok na ośnieżony park i ogród. Jakiś metr dalej wisiał obraz w szerokiej drewnianej ramie ze złotymi zdobieniami. Milicjant zatrzymał na nim wzrok. To był portret Bernarda Szafira. Siedział na wysokim krześle i miał na sobie czerwoną tunikę z gronostajami. Głowę uniósł wysoko i przenikliwym wzrokiem wędrował gdzieś za horyzont.
Ugne poczuł, że coś podchodzi mu pod gardło. Chciał splunąć. Już nawet się obrócił, ale kątem oka dostrzegł coś nietypowego. Zatrzymał wzrok na zabawce stojącej na biurku, która nie pasowała do tego wszystkiego wokół – była odrapana i brudna. Powstrzymał się od splunięcia i zaciągnął papierosem tak mocno, że żar niemal poparzył go w palce. Wypuścił dym, po czym wstał, podszedł do okna i wyrzucił niedopałek. Stał teraz pół metra od lekarza. Pomimo że doktor nie należał do niskich, jak każdy, kto stanął obok Galanta, mógł się tak poczuć.
– Nie mam tyle czasu – powiedział milicjant. Rozejrzał się po zasypanym śniegiem ogrodzie. Chciał zanotować w pamięci każdy szczegół. Gabinet ordynatora, ulokowany na drugim piętrze, był jednym z nielicznych pomieszczeń bez krat w oknie. Ugne odwrócił się i spojrzał w oczy mężczyzny. – Dobrowolnie zgłosiłem się na leczenie. Wiem, że już nie muszę pić. Jeżeli mnie nie wypuścicie, sam wyjdę.
Szafir się uśmiechnął.
– Nie jest obywatel pierwszy, który będzie chciał nas opuścić bez pożegnania. – Zrobił dwa kroki i usiadł za biurkiem. – I pewnie nie ostatni. Moim obowiązkiem jest jednak poinformować obywatela, że wówczas będziemy musieli wdrożyć procedurę, która wpłynie na zmniejszenie ochoty pacjenta do działań niezgodnych z prawem.
Milicjant podszedł do biurka i sięgnął po zabawkę, która stała obok ramki. Ze zdjęcia spoglądała piękna brunetka o smutnym uśmiechu. Przypominała mu urodą wokalistkę Abby.
– Ma pan dzieci? – zapytał.
– Nie, ale to nie wasza sprawa. – Lekarz sięgnął, żeby zabrać mu rakietę, ale Ugne chwycił przegub jego dłoni. Drugą ręką uniósł zdobycz, by lepiej jej się przyjrzeć. To była kopia Wostoka 1, w którym Jurij Gagarin odbył pierwszą kosmiczną podróż.
– Wiesz, doktorku, że Gagarin miał dublera? Niejakiego Grigorija Nielubowa. W ostatniej chwili okazało się, że Grisza nie poleci. Podobno rozpił się chłop z rozpaczy i trzy lata później rzucił się pod pociąg. Nie wiem, czy to prawda, ale jestem pewny, że ta zabawka nie należy do ciebie, i podobnie jak Grisza jakoś tu nie pasuje…
Ordynator wyrwał rękę i wcisnął guzik znajdujący się pod biurkiem. Po chwili do gabinetu wpadło dwóch rosłych mężczyzn w kitlach. Stanęli w drzwiach i spojrzeli na milicjanta, a później na lekarza. Ugne odłożył rakietę i podniósł obie ręce.
– Do izolatki z nim! – krzyknął ordynator do przybyłych mężczyzn.
Zanim sanitariusze dopadli Galanta, ten odwrócił się i wyszeptał:
– Mam nadzieję, że następnym razem, gdy się spotkamy, znajdziesz czas, by opowiedzieć historię tej podróży w kosmos.
Uniósł rękę i spojrzał na cyferblat. Rozproszony blask miejskiej latarni ledwie oświetlał pęknięte szkiełko zodiaka. Mniejsza wskazówka zatrzymała się przed trzecią, dłuższa dochodziła do dwunastej. Ugne zerknął w głąb sali. W pomieszczeniu znajdowały się jeszcze cztery łóżka, na których spali opatuleni kocami „kuracjusze”. O ich dobrym śnie świadczyły nie tylko rytmicznie poruszające się ciała, lecz także dźwięki, które wydawali. Tak właśnie musiała brzmieć każda inauguracja żniw w lokalnym pegeerze, gdy wszystkie traktory ruszały w pole.
Galant się skrzywił. Pewnie nigdy się do tego nie przyzwyczai. Spod poduszki wyciągnął paczkę giewontów. Przez chwilę siedział na pryczy, nie nakładał filcowych kapci leżących pod metalowym łóżkiem. W pomieszczeniu było chłodno. W nocy pewnie nie grzali. Zerwał koc z łóżka i zarzucił na siebie. Nie starał się cicho poruszać, wiedział, że nie ma takiej potrzeby. Nawet syrena portowa by ich nie zbudziła.
Nagle dotarł do niego dźwięk przekręcanego zamka, a po chwili na środek sali wylała się żółta poświata. Ugne wstał i zanim dotarł do drzwi, usłyszał odgłos oddalających się kroków. Komuś się śpieszyło. Wychylił się. Kątem oka zauważył fragment fartucha lekarskiego znikającego za rogiem korytarza. W powietrzu unosiła się delikatna woń piżma i róży, a może maciejki. Gdzieś już czuł ten zapach.
Wyszedł na korytarz i ruszył w kierunku schodów. Pawilon czwarty znajdował się na trzecim piętrze budynku A. Wszedł na górę i po chwili znalazł się w łączniku. W drugim skrzydle znajdowało się Sanatorium Neuropsychiatrii Dziecięcej. Słyszał od innych pacjentów, że to przejście jest jedynym miejscem, do którego nie zaglądają sanitariusze. Pośrodku, niemalże przy samej podłodze, znajdowało się małe okienko – chyba jedyne poza gabinetem ordynatora, w którym nie było krat. Było zbyt małe, by się przecisnąć, ale wystarczająco duże, by oglądać przez nie świat. Galant uchylił je, założył na siebie koc, usiadł, oparł się o ścianę i sięgnął po zapalniczkę. Jasnożółty płomień na krótką chwilę rozświetlił pomieszczenie, a to wystarczyło, by dostrzegł twarz. W przymałej piżamie, z podciągniętymi do piersi nogami tuż obok okna siedział chłopiec i wpatrywał się w nieproszonego gościa.
– Nie pomyliło ci się coś, wapniaku? – zapytał szeptem i wyciągnął chudą dłoń po pogniecioną paczkę papierosów. – To nie jest teren starych szajbusów.
Miał jakieś trzynaście lat. Wysoko postawiona ciemna grzywa i drobne, rzadkie włoski pod nosem. Brązowe tęczówki, które teraz jaśniały ciepłą energią, nie pasowały do okrągłej buzi i zadziornego uśmieszku, który wyeksponował wyłamaną do połowy dwójkę.
Galant schował dłoń z papierosami za siebie i zlustrował chłopaka.
– Jak się nazywasz?
Ten ponownie się wyszczerzył.
– Nie piliśmy razem brudzia, wapniaku. – Powędrował wzrokiem za paczką. – Nie bądź pizda, kopsnij szluga.
Ugne uśmiechnął się i skierował papierosy w stronę chłopaka. Ten wyjął dwa, jeden schował za ucho, a drugi włożył do ust. Kiwnął głową, patrząc na rękę, w której mężczyzna trzymał benzynową zapalniczkę.
– Czyli jak na ciebie mówią?
Chłopak zapalił papierosa i głęboko się nim zaciągnął. Nerwowo wypuścił dym i przez chwilę przyglądał się zarośniętej twarzy Galanta.
– Pele.
Mężczyzna uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Młody pacjent odwrócił wzrok i spojrzał na zewnątrz.
– Mówią, że strzelam bramki jak on. – Znów się zaciągnął, ale tym razem wypuścił dym przez uchylone okno.
Ugne dopiero teraz sam zapalił.
– Dlaczego tu jesteś, Pele? – zapytał.
– Napisali, że mam zaburzenia zachowania czy jakoś tak, no i mnie tu wsadzili… – Chłopiec nie odwrócił nawet głowy.
– Za zaburzenia nie trafia się do wariatkowa – wyszeptał Galant. – Jesteś niepełnoletni, nie mogli cię tu tak po prostu skierować.
Dzieciak zmierzył go wzrokiem.
– Co ty możesz wiedzieć, wapniaku? – Szybko zaciągnął się papierosem i równie szybko wypuścił dym z płuc. – A ty co tu robisz?
Ugne się uśmiechnął.
– Właściwie to sam się nad tym zastanawiam. – Spuścił głowę i cicho zarechotał. – Chyba chcę się nauczyć być taki sam jak reszta…
Nastolatek znowu nerwowo się zaciągnął.
– Jeżeli chcesz być taki jak reszta, to nie musisz siedzieć w domu bez klamek, wystarczy, że będziesz kradł, chodził do kościoła i chlał. – Wsadził papierosa w szczelinę w zębach i zrobił głupią minę.
Galant podniósł głowę i się zaśmiał. Tym razem nie starał się tłumić swojej reakcji.
– No właśnie po to się tu zamknąłem, żeby przestać chlać. – Zgasił szluga na framudze okna i wystrzelił kiepa w dół.
– Dałeś się tu zamknąć, żeby nie pić wódy? – Pele wyjął papierosa z ust. – Przecież wszyscy piją…
Ugne wyprostował się, ściągnął koc i położył go na plecach chłopaka.
– Dlaczego twoi starzy zgodzili się cię tu umieścić? – zapytał.
Pele zadarł głowę i zrzucił okrycie na podłogę.
– Mówiłem ci już, wapniaku. – Zaciągnął się po raz ostatni, odwrócił się i nie zgasiwszy papierosa, pstryknął niedopałek przez okno. Przez chwilę przyglądał się, jak czerwony punkcik przecina ciemność i znika w białym puchu. – Dyrektor szkoły zakablował moim opiekunom, że wagaruję i jaram fajki. Napisał, że warunkiem pozostawienia mnie w szkole jest udział w tym syfie…
Nagle z oddali dotarł do nich odgłos kroków. Chłopak zerwał się na równe nogi i rzucił się do biegu. Odwrócił się jeszcze na chwilę.
– Nie chcesz, wapniaku, by cię tu znaleźli. – Jego oddech był przyśpieszony, a twarz nabrała koloru szpitalnych ścian. – Lepiej się zwijaj, bo jak cię złapią na łamaniu Kodeksu Szafira, to skończysz na ruszcie.
Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął dłoń do chłopaka.
– Ugne jestem.
Pele już miał biec, ale cofnął się i podał wątłą dłoń mężczyźnie, po czym zniknął w ciemności.
Galant się nie śpieszył. Przeszedł korytarz i już miał zejść po schodach, gdy nagle zobaczył przed sobą dwóch sanitariuszy. Wyrośli jak spod ziemi. Jeden w ręku trzymał pałkę, drugi sięgał po kajdanki. Byli jak jin i jang. Ten z pałką, niższy od milicjanta o głowę, był zbity w sobie. Posturą przypominał zapaśnika. Drugi był wysoki, niemal dorównywał wzrostem przeciwnikowi, jednak był dużo chudszy i nie sprawiał wrażenia walczaka.
– O, to ordynator się ucieszy. – Chudy ruszył w stronę pacjenta. – Ręce! – krzyknął i zaszedł go od tyłu.
Ugne zmierzył wzrokiem mężczyznę przed sobą. Zapaśnik wyszczerzył twarz w bezzębnym uśmiechu. I wtedy Galant poczuł przypływ adrenaliny, a mózg zaczął pracować na przyśpieszonych obrotach. To był jego dar. W sytuacjach zagrożenia jego umysł operował kilkukrotnie szybciej niż zwykłego śmiertelnika. Analizował otoczenie, tworzył różne hipotezy, scenariusze walki, podpowiadał najlepsze rozwiązania. Serce nie tłoczyło szybciej utlenionej krwi do mózgu. Ugne nie panikował, wręcz przeciwnie. Jak przed każdą partią szachów starał się racjonalnie przewidzieć ruchy rywala. To dlatego był niepokonany na ringach bokserskich. Zanim jego rękawice zetknęły się w powitalnym geście z rękawicami oponenta, miał już go rozpracowanego. Wiedział, jak będzie. Teraz też znał zakończenie.
Na początek tego z tyłu. Jest jego wzrostu, więc najlepiej uderzeniem z byka. To powinno go powalić. Następnie unik, obrót na ugiętych kolanach i seria ciosów. Dwa na korpus i hak w podbródek. To powinno wystarczyć. Pacjent nie wiedział tylko jednego. Jak zareaguje jego ciało? Nie miał już przecież trzydziestu lat. Dawno nie trenował. Wskutek ciężkiego chlania utracił szybkość i siłę. Uśmiechnął się do stojącej przed nim osoby i wtedy poczuł pociągnięcie za dłoń. Błyskawicznie się odkręcił, szarpnął rękę mężczyzny, podciągnął go do siebie i uderzył głową prosto w jego nos. Usłyszał trzask pękającej kości i zobaczył nogi unoszącego się w powietrzu nieprzytomnego sanitariusza. Już miał się odwrócić, gdy nagle poczuł silne uderzenie w głowę i jak za zaklęciem wszystko się skończyło. Zrobiło mu się błogo i zapadł się w ciemność.
To była jedyna placówka zdrowia psychicznego, która się zgodziła. Nie była szczęśliwa, że musi wyjechać z Poznania, ale szpitale i oddziały psychiatryczne w Gnieźnie, Owińskach i Lubiążu nie przyjmowały już rezydentów. Szpital Tworkowski w Pruszkowie czy szpital w Kobierzynie pod Krakowem były za daleko. Była wdzięczna ordynatorowi Szafirowi, że się zgodził. Uniwersytet Medyczny imienia Karola Marcinkowskiego w Poznaniu nie miał takiej renomy jak akademie medyczne w Warszawie czy Krakowie i to absolwenci tamtych uczelni byli przyjmowani z otwartymi rękoma w większości ośrodków psychiatrycznych. Zatem nie miała co narzekać.
Z początku dostała przydział na Oddziale Terapii Uzależnień od Alkoholu. Dopiero tu dowiedziała się o badaniach małżeństwa Szafirów. Poprosiła o możliwość pracy przy projekcie. Studiowała pedopsychiatrię i wydawało się jej naturalne, że w przyszłości będzie pracowała z dziećmi. Jakież było jej zaskoczenie, gdy usłyszała w telefonie głos Zuzanny Szafir. Dostała pracę. Nie zaprosili jej do zespołu, ale i tak była w siódmym niebie, że pozwolili jej asystować. Łączyła teraz pracę na Oddziale Terapii Uzależnień z przyglądaniem się przełomowym badaniom prowadzonym przez małżeństwo w Sanatorium Neuropsychiatrii Dziecięcej.
Gdy wnieśli Galanta, rozmawiała z jednym z pacjentów. Towarzysze z sali nadali mu przydomek Rumcajs. Nietrudno było się domyślić dlaczego. Tylko on w całym szpitalu był tak potężnie zbudowany oraz miał czarną, długą brodę i gęste, kręcone włosy. Siedział teraz na łóżku i wbijał w nią swoje wielkie czarne oczy. Podobnie robiła cała reszta osób z sali numer czterdzieści cztery. Ze swoich prycz wpatrywali się w wysoką kobietę, czekając tylko, aż się pochyli, by zajrzeć za dekolt, gdzie kryły się jędrne piersi. W większości byli ciężkimi alkoholikami skierowanymi do szczecińskiego szpitala na przymusowy odwyk.
Sanitariusze rzucili Galanta na pryczę i wyszli, kontynuując sprzeczkę na temat umiejętności piłkarskich Kasztelana i Kensego. Pacjenci przez chwilę przypatrywali się tej scence, po czym przenieśli z powrotem wzrok na ładną brunetkę. Ta zerwała się z miejsca i podbiegła do pryczy, na której leżał półnagi Ugne. Był nieprzytomny. Rezydentka położyła go w pozycji bocznej i podłożyła poduszkę pod głowę. Po chwili otworzył oczy. Jego wzrok był nieobecny, jakby wciąż znajdował się w innym miejscu.
– Co oni ci dali? – zapytała, po czym podeszła do wezgłowia i sięgnęła po kartę informacyjną. Przeczytała w skupieniu, a potem usiadła na wolnym skrawku pryczy obok Galanta i przykryła go kocem. – Nie powinni ci dawać obetrolu w trakcie kuracji. Pewnie ordynator nic o tym nie wie – szeptała, nie chcąc, aby inni pacjenci ją usłyszeli.
– Siostra się nim nie przejmuje – wycharczał niski mężczyzna z dziurami po ospie. Siedział na sąsiedniej pryczy i przyglądał się wszystkiemu w ciszy. – Niedługo znowu go zabiorą do izolatki. Nawet nie mieliśmy okazji go poznać, bo co chwila kurwiszony gdzieś go ciągają.
Dziewczyna spojrzała krótko na niego, a później przebiegła wzrokiem po twarzach pozostałych. Przypominali groteskowe upiory na wakacjach. Ludzkie strzępy w brudnych szpitalnych szlafrokach. Z zapadniętymi policzkami, podkrążonymi oczami poprawiali drżącymi dłońmi kępki rzadkich włosów i szczerzyli się w bezzębnych uśmiechach. Każdy inny. Rumcajs był wielki, ale trudno było o nim powiedzieć coś więcej. Właściwie się nie odzywał. Nie dlatego, że był niemową. Po prostu przestał otwierać usta, gdy go tu zamknęli. Nie rozmawiał nawet z żoną, która odwiedzała go raz w miesiącu. To ona mówiła, a on słuchał. Za to Chrypek, z twarzą przeoraną bliznami po ospie, dużo gadał, ale ciężko było go zrozumieć. Wypił jakiś chemiczny syf zamiast wódy i trzeba mu było ratować przełyk. I jeszcze Profesor, i Blacha. Ci również nie spuszczali wzroku z dziewczyny.
– Mówiłam już, że nie jestem siostrą. – Uśmiechnęła się. – Mam na imię Bogna.
Szpakowaty mężczyzna z wydętym brzuchem, dobrze po pięćdziesiątce, zeskoczył z pryczy i podszedł do niej. Zapiął guziki w piżamie i przyjął oficjalną postawę.
– Władysław Bąbolewski, nauczyciel fizyki w Zespole Szkół Mechanicznych w Szczecinie. – Wyciągnął dłoń. – Przepraszam, że pierwszy…
Gdzieś z tyłu rozległ się szczery, donośny śmiech.
– Profesor, ty już po raz piąty się pani Bognie przedstawiasz!
Po chwili za przyczyną Blachy zaśmiewała się cała sala. Tak naprawdę nazywał się Bogdan Puła. Zawodowy kierowca Przedsiębiorstwa Transportowego Handlu Wewnętrznego w Szczecinie. Po tym, jak roztrzaskał ciężarówkę o cokół pomnika wdzięczności Armii Radzieckiej, został skierowany na przymusowe leczenie. Podczas uderzenia nic mu się nie stało dzięki temu, że był nawalony jak stodoła. Spłynął przez otwarte drzwi na skwer przed pomnikiem i zasnął jak dziecko. Miał szczęście, że trafił na dobrego obrońcę. Prokurator chciał mu postawić zarzut działalności antypaństwowej i antyradzieckiej.
Bogna sięgnęła jeszcze raz po kartę pacjenta.
– Dlaczego przez tydzień był w izolatce? – Podniosła głowę znad dokumentu i spojrzała na Profesora.
Ten przebiegł wzrokiem po twarzach Rumcajsa i Blachy.
– Ordynator jest bardzo przywiązany do regulaminu, który sam stworzył. – Odchrząknął. – Nazywa go Kodeksem Szafira. Jednym z punktów jest ścisłe przestrzeganie zasad poruszania się po obiekcie. Po dziewiętnastej nie można wychodzić z sali. – Machnął głową na nocniki stojące pod pryczami. – Ten tutaj ledwie przyszedł na oddział, a wybrał się na nocny spacer. Nikt nie wie jak, bo drzwi na noc są zamykane. Nie dość tego, pobił sanitariusza…
Bogna spojrzała z politowaniem na mężczyznę, który próbował się unieść na rękach. Wstała i mu pomogła, po czym pochyliła się nad małą szafką stojącą obok pryczy i otworzyła szufladę. Chwilę w niej pogmerała i wyjęła biały podkoszulek. Podała go Galantowi i zawiesiła wzrok na przeoranej bliznami klatce piersiowej. Przez chwilę przesuwała wzrok po jego szerokich ramionach, wciąż wyraźnie odznaczających się bicepsach i mięśniach przedramienia. Był inny. Odróżniał się od reszty towarzystwa nie tylko posturą i pamiątkami wyrytymi na ciele, lecz także urodą. W jego poharatanej twarzy wciąż było coś chłopięcego.
Ugne oparł się o zimną ścianę i błędnym wzrokiem powiódł po ciele stojącej przed nim rezydentki. Uśmiechnął się półgębkiem.
– A mówili, że trafiłem do piekła…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział 1. Bernard Szafir
Rozdział 2. Pele
Rozdział 3. Bogna
Rozdział 4. Lwowiak
Epilog
Od autora
Bibliografia
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Epigraf
Meritum publikacji