Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Niemcy, 1939. Kiedy młodzieńcza miłość Matildy, Hans, jest w niebezpieczeństwie, dziewczyna nie waha się ukryć go na strychu. Przemyca mu jedzenie i rozmawia z nim szeptem. Całymi miesiącami żyją w świetle świec. Tylko jak długo można tak przetrwać?
Ameryka, 2018. Gdy Grace otwiera musztardową kopertę, jej cały świat rozpada się na kawałki. Okazuje się, że otrzymała spadek w miasteczku Dachau po babci, o której istnieniu nie miała pojęcia.
Grace odwiedza odziedziczoną księgarnię znajdującą się na starej brukowanej uliczce, pełną zagubionych wspomnień. Przegląda wyblakłe fotografie i odręcznie pisane listy, odkrywając historię młodej kobiety, która poświęciła swoje życie na zwracanie pamiątek więźniów Dachau ich rodzinom. Kobiety, która została rozdzielona ze swoją prawdziwą miłością. I która nigdy nie straciła nadziei…
Grace nawet nie przypuszcza, że gdy złoży w całość bolesną przeszłość swojej rodziny i odkryje pewien głęboko ukryty sekret, odmieni także siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
MATILDA
1943
Ziemia nie jest płaska. Wiem to teraz. Nie rozumiem, jak ktoś mógłby sądzić, że świat to coś innego niż skupisko wzgórz, gór, łąk i dolin, które nie pozwalają naszym oczom ujrzeć w jednej chwili zbyt wiele. Wzniesione ludzką ręką wieże, mury i ogrodzenia przyćmiewają tereny widoczne w dole, ukrywając prawdę, której większość nie może zgłębić, ale świadomość, że istnieje, pozostawia mojej wyobraźni to, co najgorsze.
Wielokrotnie odwiedzałam ten najwyższy punkt miasta. To powszechnie znane miejsce, stworzone niegdyś z myślą o podziwianiu widoków. Ludzie zjawiają się tutaj, by utrwalić fragment tej scenerii na płótnie albo kliszy filmowej. Bliskość takiego piękna to coś w rodzaju rzadkiego towaru, odkąd nasz kraj stał się głównym punktem wojny, niekończącej się na pierwszy rzut oka.
Nie ma takiego drugiego miejsca na świecie, gdzie można by stać przed jedenastowiecznym opuszczonym, otulonym cudowną zielenią zamkiem i jednocześnie widzieć zmienione w popiół ludzkie szczątki, unoszące się ku znękanemu niebu.
Modlę się, by to nie był on. Każdego dnia się modlę żarliwiej niż dnia poprzedniego. Nie powinniśmy wiedzieć, co jest źródłem tego dymu, ani też tego, skąd się bierze ten ostry, nieprzyjemny odór, który przykrywa swym całunem miasto. Oczywiście, nie mogąc rozpoznać owego zapachu, nikt się nad tym nie zastanawia, chyba że jest jakoś połączony z kimś, kto przebywa w tamtych murach. Chciałabym zapomnieć słowa określające okrucieństwa, które się dokonują zaledwie półtora kilometra dalej.
Choć ignorancja nie jest zbrodnią, stanowi w dzisiejszych czasach tymczasowe błogosławieństwo.
GRACE
2018
Nasze zwierciadlane podobieństwo zdradza to – więź spod znaku matki i córki. Miałyśmy te same niebieskie, głęboko osadzone oczy, choć zawsze uważałam, że jej błyszczą bardziej od moich. Może tak ją tylko postrzegałam. Czesałyśmy się też zazwyczaj tak samo. Obie uwielbiałyśmy, kiedy nasze długie włosy o popielatym odcieniu układały się w gęste, naturalne fale. Myślę, że to było dla niej najtrudniejsze – wyrzec się tego najwspanialszego elementu aparycji na rzecz niepewnych efektów nauki i medycyny. Od tamtej pory nie potrafię zapuścić długich włosów. Prześladuje mnie poczucie winy, teraz więc pozwalam im rosnąć do ramion. Wyrównuję przekrzywione zdjęcie, przypięte pinezką do ściany nad biurkiem, i przesyłam mamie w milczeniu słowa miłości.
– Spotykamy się za dziesięć minut w Lucky Brew? – woła ponad labiryntem boksów mój kolega, z którym dzielę ścianę. Jest najgłośniejszy w biurze i pierwszy, który zgłasza wniosek co do planów na najbliższy wieczór.
W otoczonej szkłem przestrzeni biurowej, w której zdaję się uwięziona przez większość dni, odbija się echem kakofonia odpowiedzi, począwszy od „piszę się na to”, a skończywszy na pohukiwaniach i gwizdach.
Opuszczam wzrok na rysunek i rozluźniam ramiona. Czas się rozstać z moim najnowszym dziełem. Chwila, kiedy kończę projekt dla klienta, to jak zwinięcie w rulon części mózgu i umieszczenie go w bezdennej tekturowej tubie. Przed studiami wyobrażałam sobie karierę architekta nieco inaczej niż to, czego obecnie doświadczam. Sądziłam, że będę pracować twarzą w twarz z klientami, odkrywając przed nimi niezliczone godziny myśli i planowania strategicznego, które przelewałam na papier. Tymczasem przekazuję tylko tekturowe tuby innym i jestem milczącym pośrednikiem, jakbym się w istocie niewiele różniła od maszyny wytwarzającej jakiś produkt. Nie jest chyba czymś złym pragnąć więcej, zwłaszcza w sytuacji, gdy zainwestowałam przeszło dziesięć lat życia w tę firmę, ale cóż, jest jak jest.
– Chcesz się do nas przyłączyć, Grace? – pyta Brian, uderzając dłonią w metalową poręcz łącznika między boksami.
Lucky Brew to bar studencki, cuchnie kiepskim piwem, brudnymi toaletami i odpadkami. Z niewiadomego powodu każdy męski pracownik tej firmy uważa ów lokal za swój drugi dom.
Zakręcam wieko ostatniej tuby i związuję wszystkie trzy na swoim biurku. Silę się na grzeczny uśmiech.
– Dzięki za propozycję – odpowiadam – ale czeka mnie pracowity wieczór.
Brian parska śmiechem i przewraca oczami. Wiedzą oczywiście, że nie mam nic ważnego do roboty, ale wolałabym się poddać borowaniu zęba, niźli spędzić z tymi mężczyznami więcej czasu ponad niezbędne minimum.
Biorę trzy tuby ze zrolowanymi planami i zanoszę je do gabinetu Paula. To pomieszczenie z wypisanym odręcznie hasłem nad tabliczką z jego nazwiskiem: SZEF ROKU. Odchrząkuję i stukam kłykciem w wypukłą szybę.
– Masz chwilę? – pytam.
Paul przekręca się na obrotowym fotelu, odchyla do tyłu i splata dłonie na karku. W jego przylizanych włosach odbija się blask świetlówek, a uśmiech odsłania więcej zębów, niż to jest konieczne.
– Dla ciebie mam zawsze mnóstwo czasu, Grace.
Siadam na skórzanym fotelu o prostym oparciu, równolegle do jego biurka.
– Chciałam porozmawiać o stanowisku architekta średniego szczebla. – Obracam się i zamykam drzwi gabinetu, pragnąc zaznać prywatności, której nie da się tu znaleźć, jak sądzę. – Pracuję dla tej firmy od dwunastu lat. Oboje wiemy, że mam kwalifikacje i doświadczenie odpowiednie do tego stanowiska.
Paul opuszcza dłonie na biurko i splata w idealny sposób palce, zmieniając ton rozmowy ze swobodnego na formalnie rzeczowy.
– Jestem świadom, że złożyłaś stosowne podanie – mówi.
– Owszem, ale chciałam też sprawdzić, jak się sprawy mają.
– Tak. – Wypuszcza powietrze przez nos. Jest ode mnie starszy najwyżej o rok albo dwa lata i kieruje tą firmą, co powinno dowodzić jego fachowości. Oboje ukończyliśmy studia ze specjalnością projektowania architektonicznego i zajmujemy się od tej pory tą dziedziną zawodowo. Niczym się od siebie nie różnimy, pomijając to, że przychodzę tu wcześniej niż on, a wieczorem wychodzę ostatnia, i wcale nie dlatego, bym pracowała gorzej niż on. – Posłuchaj, Grace, nie chcę ci robić nadziei na to stanowisko. Mamy wielu świetnych kandydatów. Decyzja nie będzie łatwa.
– Kandydatów z tej firmy?
– Nie, ale sama wiesz, że muszę traktować wszystkich równo.
Mam wielką ochotę parsknąć śmiechem, gdyż nie jestem pewna, czy on w ogóle rozumie pojęcie równości. Brak różnorodności, jeśli chodzi o zatrudnianie, i fakt, że jestem jedyną kobietą w firmie, nie świadczą o nim zbyt dobrze.
– Rozumiem.
– Nie trać jednak nadziei. W tej chwili nie mogę powiedzieć nic więcej.
– No tak, słusznie, Paul. – Podnoszę się z fotela i kładę tuby z rysunkami na biurku. – Życzę miłego wieczoru.
– Wszystko w porządku, Grace? – pyta i ma taki sam wyraz twarzy jak wtedy, gdy wyjaśniał, dlaczego nie powinnam wiązać zbyt wielkich nadziei na nowe stanowisko, i zarazem radził, bym ich nie traciła.
– Nigdy nie czułam się lepiej – zapewniam, po czym wychodzę z jego gabinetu.
Dopiero gdy znajduję się na zewnątrz budynku i kieruję w stronę metra, narasta we mnie gniew. Nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła liczyć na awans, rywalizując z mężczyznami, z którymi co wieczór stuka się szklanicą piwa. Byłam wszakże cierpliwa i ciężko pracowałam, a mimo to przez większość dni czuję się niczym osioł w kieracie – uczestniczka wyścigu donikąd.
Niby mogłabym się starać o inną posadę. W Bostonie jest wiele biur architektonicznych, ale cały ten czas i energia, jakie poświęciłam Carmello Designs, wydają się kompletnie pozbawione znaczenia.
Z tymi myślami wchodzę do swego bloku przy Bacon Hill i zbliżam się do skrzynki na listy. Mam ochotę zignorować stos rachunków, które na mnie czekają, ale zamówiłam nowy kabel zasilający do komórki; bardzo go potrzebuję. Powinni go dostarczyć właśnie dzisiaj.
Tak jak się spodziewałam, skrzynka jest zapełniona; wyciągam z niej stos papierzysk i przez moment staram się uporządkować to naręcze korespondencji, gdy naraz moją uwagę przykuwa duża, ciężka koperta z adresem jakiejś kancelarii prawniczej.
Ściska mnie w dołku, kiedy pokonuję trzy kondygnacje schodów, dzielące mnie od mojej kawalerki, i grzebię się z kluczem. Rzucam przesyłki na okrągły szklany stolik i otwieram kopertę w musztardowym kolorze, a następnie wyjmuję z niej całą jej zawartość.
Pod moimi oknami zawodzą syreny radiowozu, jednocześnie komórka informuje mnie o nadejściu nowych wiadomości, ale nic nie ma znaczenia, gdy po raz drugi odczytuję pierwszą linijkę tego listu.
Droga pani Laurent!
Mamy nadzieję, że niniejszy list zastanie Panią w dobrym zdrowiu i samopoczuciu. Kancelaria prawnicza Straus & Straus została zaangażowana w celu przekazania Pani, jako spadkobierczyni, pewnej nieruchomości na mocy testamentu Matildy Ellman. Ustalono, że jest Pani jej biologiczną wnuczką, a tym samym osobą uprawnioną do otrzymania w spadku wyżej wymienionej nieruchomości.
Istnieje kilka opcji dotyczących sposobu przejęcia tytułu własności, my zaś chętnie dokonamy tego wirtualnie, ponieważ miejsce Pani zamieszkania znajduje się na terenie Stanów Zjednoczonych. Proszę skontaktować się z nami przy pierwszej sposobności, tak abyśmy mogli przedyskutować konieczne procedury związane z niniejszą sprawą.
Z wyrazami szacunku,
Adwokat Brigitte CoraKonrad-Adenauer-Strasse 1080A85221 Dachau, Niemcy+49 8131 300020
Opadam na sofę, zadowolona, że ratuje mnie przed upadkiem na podłogę.
Matilda Ellman – nigdy o nikim takim nie słyszałam. Mama całe życie poszukiwała swoich biologicznych rodziców, powiedziano jej jednak, że prawdopodobieństwo ustalenia więzów krwi jest prawie niemożliwe, gdyż przybyła do Stanów Zjednoczonych jako osierocona imigrantka z Europy. Wysłano ją za granicę nawet bez informacji o imieniu, które jej nadano. To, że nigdy nie uzyskała odpowiedzi na dręczące ją pytania o rodzinę – ojca i matkę, a także miejsce pochodzenia – było najsilniejszą gorzką pigułką do przełknięcia, gdy się dowiedziała, że jest chora. Robiłam wszystko, by jej pomóc, ale nie wiedząc nawet, od czego zacząć poszukiwania, rzecz wydawała się w zasadzie niemożliwa. O ile się orientuję, mam do czynienia z jakimś szwindlem. Na dobrą sprawę mogłabym się założyć, że to zwyczajnie głupi kawał.
Wertuję pozostałe dokumenty i znajduję czarno–białą mapę miasta Dachau z adresem nakreślonym u góry kartki, także wizytówkę kancelarii prawniczej, przytwierdzoną na marginesie spinaczem. Ostatni w kopercie jest oprawiony folder z fotokopiami dokumentów i kartkami pokrytymi odręcznym pismem. Słowa uwieczniono po niemiecku, w języku, którego w ogóle nie znam.
To szwindel. Muszę w to wierzyć, choćby ze względu na swoje zdrowie psychiczne.
Sięgam do kieszeni płaszcza i wyjmuję komórkę, a potem jęczę, wyszukując w kontaktach numer taty. Upłynęły cztery miesiące od czasu, kiedy rozmawialiśmy. Powinnam być chyba zdziwiona, że nie trwało to dłużej. Mając nową rodzinę, rzadko sobie przypomina o swej pierworodnej córce, ale nauczyłam się już nie spodziewać zbyt wiele po tym, jak byłam od najmłodszych lat świadkiem rozpadu małżeństwa rodziców aż do chwili, gdy rok później zdiagnozowano u mamy raka płuc.
Tata odbiera po drugim sygnale.
– To ty, Grace? – rzuca do słuchawki.
Pytanie każe mi się zastanawiać, czy moje imię widnieje na liście kontaktów w jego komórce, czy też ojciec sili się na sarkazm.
– Tak, tato, to ja – odpowiadam. – Dzwonię, ponieważ chodzi mi o pewną sprawę, o której możesz coś wiedzieć.
Wątpię w to co prawda, gdyż to właśnie ja towarzyszyłam mamie przez lata, kiedy próbowała wpaść na jakikolwiek ślad swoich krewnych. Próbki jej DNA znajdują się pewnie w każdym laboratorium tego kraju, zważywszy na to, jak bardzo pragnęła uzyskać ową informację. Niczego wszakże nie znaleziono.
– Wszystko w porządku? Wydajesz się podekscytowana.
Jestem zaskoczona, że pamięta, w jaki sposób okazuję niepokój, ale nie zamierzam zagłębiać się w to teraz.
– Dostałam dziwny list z pewnej kancelarii prawniczej w Dachau w Niemczech. Poinformowano mnie, że jestem spadkobierczynią nieruchomości pozostawionej przez… – Moje spojrzenie znów skupia się na liście, który jakby wibruje na drżących kolanach. – Matildę Ellman. Najwidoczniej ktoś ustalił, że jestem jej biologiczną wnuczką.
– Matildę Ellman?… – powtarza tata, jakby wertował katalog nazwisk w swojej głowie. – Nigdy o nikim takim nie słyszałem. Powiedziałaś, że chodzi o Dachau w Niemczech?
– Tam się właśnie mieści ta kancelaria prawnicza, a drugi z adresów na mapie też jest zlokalizowany w tym mieście. Domyślam się, że to ta nieruchomość.
Z jego ust dobywa się przeciągłe westchnienie.
– Boże, Grace, nie wiem, co ci powiedzieć, kochanie. Spróbuj coś ustalić i zadzwoń do tej kancelarii z prośbą o więcej informacji. Nie mam pojęcia, co innego mógłbym ci poradzić.
– Tak, okej. Dam ci znać, co i jak. Mam nadzieję, że u was wszystko dobrze. Porozmawiamy później.
– Grace – mówi tata, nie pozwalając mi skończyć rozmowy. – Masz w najbliższym czasie chęć na wspólny obiad?
Zgodzę się. Wiem, że i tak nie poda dnia ani godziny, a jeśli ja to zrobię, nie zjawi się w umówionym miejscu i czasie.
– Jasne – mówię mimo to. – Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz wolny.
– Zadzwonię, kochanie. Życzę ci spokojnej nocy. I nie martw się zanadto. Twoja matka miała obsesję na tym punkcie.
Czuję, jak palą mnie policzki z frustracji, odkładam słuchawkę, by nie powiedzieć czegoś, czego mogłabym później żałować.
Zanoszę papiery do biurka z komputerem i włączam monitor. Czekając, aż uruchomi się przeglądarka, znów wertuję dokumenty i wyciągam jeden z nich. Pochodzi z Narodowej Bazy Danych DNA; jest tam mnóstwo informacji, które są dla mnie czarną magią, kiedy staram się to wszystko objąć w jednej chwili wzrokiem.
Zamykam oczy, biorę głęboki wdech i znów próbuję skupić uwagę na pierwszym ustępie strony zatytułowanej: Haplogrupa Linii Matczynej. Poniżej jest lista osób, w tym mama i Matilda Ellman. Z wyjątkiem mamy wszystkie pozostałe pochodzą z terenu Bawarii w Niemczech. Obracam się do komputera i wpisuję w okienko wyszukiwarki nazwisko Matildy, potem nazwę Dachau, Niemcy. Otwieram szeroko oczy na widok mnogości powiązanych artykułów. Nie widzę żadnej wzmianki o Matildzie Ellman, ale niemal przy każdym linku niepodobna uniknąć tematu Dachau, znanego jako miejsce założenia pierwszego obozu koncentracyjnego z czasów Holokaustu. Nieruchomość, którą dziedziczę, znajduje się właśnie w tym mieście.
Spodziewam się najgorszego przed kliknięciem pierwszego linku, ale wyobraźnia nie zdołała mnie przygotować na to, co widzę na ekranie. Od razu nasuwa się pytanie, czy ludzie wciąż tam mieszkają, ale nietrudno o odpowiedź. Ludzie zawsze żyli w tym mieście, a jednak kiedyś umarło ich ponad trzydzieści tysięcy w obrębie zaledwie kilku kilometrów kwadratowych.
MATILDA
KWIECIEŃ 1940
„Dzień był cieplejszy niż zwykle, niebo pokrywał wyjątkowy odcień błękitu, jakby stanowił odzwierciedlenie oceanu. Nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie bieliła się żadna chmurka. Trawa sięgała powyżej pasa, a kwiaty polne kwitły jakby za sprawą oficjalnego zaproszenia ze strony słońca. Wiatr śpiewał pieśń, jakiej nigdy przedtem nie słyszeliśmy, niby kołysankę wymazującą niepotrzebne pory dnia. Powietrze pachniało pościelą świeżo rozwieszoną na sznurze, a rześkie podmuchy szczypały nas w policzki, jakbyśmy biegli przez wilgotne zasłony”.
– To wszystko, co do tej pory napisałem – mówi Hans.
Podnosi się z miejsca u mego boku – zacienionego skrawka pod samotną brzozą pośród cichej połaci kwiatów polnych. Kręcąc głową, porzuca myśli, które przebiegają mu przez głowę, i wsuwa kartkę do kieszeni.
Uśmiecham się w odpowiedzi, wiedząc, że przez kilka godzin zmieniał każde z tych zdań ze sto razy. Jego marzenie to napisanie książki, ale każde słowo jest równie ważne co ostatnie, czasem nie potrafi ruszyć z miejsca, póki nie jest w pełni rad.
– Całkiem sporo jak na jeden dzień – mówię mu.
– Kłamiesz tak samo okropnie jak tańczysz, Matilda. Wiesz o tym?
Śmieję się z tej prawdy, której nie potrafię ukryć.
– Przypuszczam, że mogłabym się bardziej postarać – odpowiadam, unosząc brew i patrząc na niego.
Na jego policzkach błyszczą piegi niby pocałunki słońca, a ja, śmiejąc się cicho, łączę opuszką palca te kropeczki.
– Mało prawdopodobne… jak to, że wyrosnę z tych głupich plamek na twarzy – zapewnia.
– Dlaczego chciałbyś, żeby zniknęły? Nie przyszło ci do głowy, że zawdzięczasz każdą z nich jakiemuś dobremu uczynkowi? Gdyby tak było, nie wstydziłbyś się teraz, prawda? – Moje pytania sprawiają, że odwraca wzrok. Hans tak łatwo popada w zażenowanie, że trudno mu z tego powodu nie dokuczać odrobinę. – Poza tym kto jeszcze może powiedzieć, że ma na wierzchu dłoni szczęśliwą gwiazdkę utworzoną z piegów?
Uśmiecham się, wiedząc, że nie może zaprzeczyć.
Patrzy na swoją dłoń i zaciska pięść, ażeby uwydatnić kropki na kostkach, po czym kręci głową.
– Rzeczywiście. Nie wszyscy jesteśmy obdarzeni długimi, jasnozłotymi włosami, które połyskują w słońcu, czy dużymi, szafirowymi oczami jak u lalki. Ty jesteś nieskazitelna, a ja… no cóż… mam skazy, ot co. A skoro już o tym mowa, jeśli nie przyprowadzę cię prędko do domu, będę miał jeszcze więcej skaz – mówi.
To on jest z nas dwojga tym odpowiedzialnym. Ja jestem niczym wiatr – nieprzewidywalna i gotowa robić, co mi się podoba. Hans przypomina słońce, które ma tylko jeden obowiązek, bez względu na okoliczności. Wschodzi o określonej porze i tak samo zachodzi, dzień i noc – przewidywalny i solidny. Ja też potrafię być solidna, ale po co dorastać szybciej, niż to jest konieczne?
– Niech i tak będzie, ale dla porządku, wcale nie jestem nieskazitelna. Daleko mi do tego.
– Dla mnie jesteś doskonała – oznajmia Hans, przyglądając mi się przez długą chwilę. – Choć przypuszczam, że twoje policzki czerwienią się łatwiej niż u innych dziewcząt, ale to mi się akurat podoba.
Wydaje się, że doznaje dreszczu przyjemności, przyprawiając mnie o pąs, ilekroć jesteśmy sami, niestety, coraz rzadziej spędzamy ze sobą czas, a ja ze smutkiem myślę o tym, że zasady rządzące naszym życiem mogą się stać jeszcze surowsze.
W wieku siedemnastu lat powinniśmy żyć na świecie bez żadnych trosk. Ludziom nie jest dane zbyt wiele lat, gdy mogą unikać konsekwencji własnego postępowania. Nie wolno nam też zbyt wiele czynić na własny rachunek, dopóki nie jesteśmy dość dojrzali, by odróżniać dobro od zła, a wtedy dorosłość czai się tuż za rogiem. Potem już na zawsze, nim dotrzemy do nieba bram, na naszych barkach spoczywa jakaś praca tudzież obowiązek.
– Każdy dzień powinien być taki jak ten – mówię z przekonaniem.
– Powinien – odpowiada Hans, prowadząc nas przez wysoką trawę. – Ale wtedy istnielibyśmy w jakimś fantastycznym śnie, a nie w prawdziwym życiu.
– Nie zgadzam się. – Krzywię się z westchnieniem.
– No to przypuszczam w takim razie, że powinnaś jutro darować sobie szkołę i zobaczyć, co się stanie, tak?
– Starzejesz się, Hans – rzucam żartobliwie z domieszką złośliwości.
Zatrzymuje się przy skrzypiącej drewnianej bramie; jej przeznaczenie jest nieznane, gdyż brakuje przy niej palików ogrodzenia – pozostała tylko kołysząca się furtka prowadząca na łąkę. Ale wydaje się właściwe, że zawsze ją przekraczamy. Hans otwiera mi tę bramę i kłania się niby przedstawicielce królewskiego rodu.
– Fräulein – dworuje sobie.
Nasza chwila zabawy dobiega końca, kiedy drewniane szczeble zatrzaskują się za nami na zapadniętych w ziemi słupkach; Hans zajmuje miejsce u mego boku, a potem ruszamy brukowaną drogą.
– Zgłodniałam przez to świeże powietrze. Jak myślisz, co będziesz dziś jadł na kolację? – W chwili, gdy to pytanie wymyka mi się z ust, zaczynam tego żałować. – Nie powinnam była…
– Tilly, przestań się tak o mnie zamartwiać. Radzę sobie. Jestem pewien, że zjemy wołowinę w occie i kluski ziemniaczane, tak jak wy.
Mój żołądek wydaje jęk, po chwili jednak ściska się z bólu. Wiem już, że Hans będzie najprawdopodobniej jadł kapuśniak z czerstwym chlebem.
– Przyniosę ci trochę swojej kolacji. Nikt nie musi o tym wiedzieć.
Zaciska dłonie za głową i napręża tułów.
– Nie dzisiaj. Słyszałem rano, jak twój tata się wydziera. Po co go denerwować jeszcze bardziej? To by nie było mądre.
Często próbuję zapomnieć, że nie ma między nami żadnych sekretów, ale przecież wiem na ogół, co się dzieje, kiedy nie jesteśmy razem. Podłoga naszego mieszkania to jednocześnie sufit w mieszkaniu Hansa; tak jest od czasów dzieciństwa. Ściany są cienkie, a ja wiem z doświadczenia, że kiedy chodzimy na palcach, to niżej brzmi to tak, jakby przez most przebiegało stado słoni.
– Może będzie po pracy w lepszym humorze – mówię, świadoma, że nie ma co na to liczyć.
Papa jest przez większość czasu zły, zwłaszcza teraz, kiedy produkcję w jego fabryce zmniejszono o połowę. Haruje za dwóch i dostaje to samo wynagrodzenie co wcześniej, ale nie śmiem mówić tego na głos, wiedząc, że tata Hansa to jeden z robotników zmuszonych odejść z zakładu. Żydom nie wolno się już zatrudniać w fabryce samochodów czy w jakimkolwiek publicznym przedsiębiorstwie, które oferuje pracę, jaką mogą wykonywać wyłącznie oni. Z powodu drażliwości ojca mam ochotę mu powiedzieć, że mogłoby być znacznie gorzej, ale, co karygodne, on wie o tym i wciąż wyładowuje swoją złość na mamie i na mnie.
– Możliwe – oświadcza Hans, ale te słowa mają tylko wypełnić milczenie. Nikt nie jest ostatnimi czasy szczęśliwy. Jakby świat się zapadał i nie sposób się było zorientować, czy zapewni nam bezpieczeństwo, czy pociągnie nas za sobą w otchłań.
– Powinieneś napisać coś jeszcze wieczorem. Zniknąć w innym miejscu, choćby na chwilę.
Milczy, kiedy się zbliżamy do naszego domu. Ruszam za nim po schodkach, docierając wpierw do jego drzwi. Rodzice Hansa prowadzą tak głośną rozmowę, że słychać ją aż na korytarzu, a on odrzuca głowę z jękiem irytacji.
– O nie, tylko nie to.
Zza drzwi dobiega:
– Nie będziemy mogli tu zostać, Saro. Nie rozumiesz tego? Nie możemy udawać, że to przeminie. Jest coraz gorzej, a nam zaczyna już brakować marek. Niedługo zostaniemy z niczym. Jak wtedy wykarmimy dzieci?
– Co chcesz powiedzieć, Adamie? Że mamy oddać nasz dom tym nazistom?
– A myślisz, że ja tego chcę? Obawiam się tylko, że już niedługo nie będziemy mieli wyboru.
– Nie! – krzyczę, jakby Hans uczestniczył w rozmowie rodziców po drugiej stronie drzwi. – Nie możesz odejść. Byliśmy przez większość życia sąsiadami. Nie wyobrażam sobie zostać w tym domu bez ciebie.
Hans jest blady, wzrok ma spuszczony, wargi rozsunięte.
– Nie chcę odejść – mówi.
– Coś wymyślę – odpowiadam z przekonaniem. – Na pewno.
Nie chce patrzeć mi w oczy, chwytam go więc za ramiona, zmuszając do skupienia na mnie uwagi. Odrywa spojrzenie od skrzypiących desek pod stopami. W jego wzroku dostrzegam świadomość porażki, strach, bezradność i inne emocje, których nie umiem odgadnąć.
– To tylko kwestia czasu, Tilly. Jest wojna. Nie sposób powiedzieć, co się z nami stanie. Poza tym Hitler i naziści nie chcą tu nas, Żydów. To oczywiste.
– Ale niesprawiedliwe. I nigdy się na to nie zgodzę. Coś wymyślę, zobaczysz. Na pewno.
Nasze spojrzenia spotykają się na jedną zastygłą w czasie chwilę, podczas gdy w mojej piersi wzbiera ból. Nie wiem, czy składam obietnicę, której zdołam dotrzymać, ale nie ustanę, dopóki nie wyczerpię wszystkich możliwości.
– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką we wszechświecie, Tilly. I nie zmieni tego dzieląca nas odległość. Wiesz o tym.
Teraz to ja spuszczam wzrok. Hansa już wydalono z naszej szkoły i posłano do żydowskiej. Jego rodzina musiała oddać wszystkie przedmioty ze złota i srebra i to po tym, jak jego ojca zwolniono z pracy. Właściwie głodują i niedługo stracą dom. I wszystko z powodu ich wiary, a ja nie pojmuję dlaczego. Pytałam tyle razy w szkole, także mamę i papę, ale jakoś nikt nie potrafił mi udzielić odpowiedzi.
– Nie opuszczę cię – zapewniam go.
Drzwi jego mieszkania otwierają się i staje między nami jego ojciec z wyrazem szoku na twarzy.
– Co ty tu robisz, synu? Podsłuchiwałeś moją rozmowę z matką?
– Nie, ojcze – odpowiada Hans głosem potulnym i miękkim.
– Fräulein Ellman, może pójdzie pani do siebie? I proszę przekazać rodzicom pozdrowienia.
– Tak, Herr Bauer – odpowiadam.
– Niech pani zmyka.
Niekiedy spędzałam z rodziną Hansa święta Jom Kippur i Rosz Haszana, a także szabat w piątkowy wieczór. Podobały mi się ich opowieści, modlitwy przy świecach, wino, chałka. Piątkowe wieczory przepełniały chwile szczęścia pomimo wszelkich kłopotów, których każdy doświadczał w ciągu tygodnia. Czułam się zaszczycona, mogąc uczestniczyć w tym cotygodniowym rytuale i błogosławieństwach. Było to piękne, ale od jakiegoś czasu nie jestem już zapraszana. Niekiedy w piątkowe wieczory sama recytuję modlitwy w nadziei zapomnienia o niedobrych uczuciach, jakie mnie nawiedzały w minionym tygodniu. Zawsze okazuje się to skuteczne, ale czas, kiedy robiłam to z Hansem i jego rodziną, jawi się jako szczęśliwszy.
Mama i papa nie praktykują chrześcijaństwa tak jak inne rodziny. Obchodzimy wprawdzie ważniejsze święta, ale nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy w kościele. Może gdybyśmy przeznaczali więcej czasu na modlitwę, papa nie byłby cały czas taki zły.
Ta jedna kondygnacja schodów, która dzieli mnie od naszego mieszkania, przypomina strome zbocze góry. Nie chcę wracać do domu. Nie chcę słuchać kłótni towarzyszącej kolacji ani plotek o tym, co się wydarzyło w naszym regionie. Boję się i nie mam prawa tego wyznać.
Zachowuję się cicho, przemykając przez drzwi i zdejmując płaszcz tak, by robić jak najmniej hałasu. Wieszam swoje rzeczy i ściągam buty z nóg.
– Gdzie się podziewałaś, Matildo? Martwiłam się! – woła z kuchni mama.
Nie pomyślałam o żadnej historyjce, jaką mogłabym ją uraczyć, co zwykle robię. Za bardzo jestem zajęta tym, co przeżywa Hans. Zaciskam dłonie na wysokości talii i wchodzę ostrożnie do kuchni, gdzie mama szykuje posiłek w swoim ulubionym bladożółtym fartuszku z motywem czerwonych i fioletowych winogron. Jej rozpuszczone na karku nieskazitelne loki nasuwają myśl, że wychodziła dziś na zakupy.
– Czytałam książkę na polu maków. W tak piękny dzień chciałam odetchnąć świeżym powietrzem.
– Rozumiem – mówi mama, nie mrugnąwszy okiem. – Co teraz czytasz?
– Książkę napisaną przez…
– Tak, mów dalej.
– Pomóc ci przy kolacji?
– Byłaś z Hansem, prawda? – ciągnie mama, zataczając nad miską gniewne kręgi trzymaną w dłoni łyżką.
– Dlaczego nie wolno mi spędzać czasu z Hansem, mamo?
– Wiesz dlaczego. Nie muszę ci chyba tego po raz kolejny wyjaśniać.
– Musisz, bo nie ma to dla mnie żadnego sensu. To mój przyjaciel. Mogę spędzać z nim tyle czasu, ile mi się podoba.
Mama uderza drewnianą łyżką o ceramiczną miskę. Ten dźwięk sprawia, że tężeją mi ramiona, ale wzdycham niespiesznie i staram się za wszelką cenę uspokoić.
– Idź do swojego pokoju, Matildo. Zawołam cię, kiedy nadejdzie pora kolacji.
Zarzuca sobie ścierkę na ramię i stara się usunąć resztki tłuczonych ziemniaków z łyżki.
– Naród żydowski to nie stwory z rogami – mówię. – Ci ludzie nie są przestępcami ani zwierzętami, a mimo to odebrano im wszelkie prawa, a my przyglądamy się temu bez mrugnięcia okiem. Nie mogę mówić za ciebie ani za tatę, ale wstyd mi za nas ogólnie. Wstyd za tych wszystkich, którzy udają, że ta nienawiść nie narasta. Co złego Hans i jego rodzice wam zrobili? Kiedyś się przyjaźniłaś z Sarą, a tata traktował Adama jak brata. A teraz wydaje się, że przez całe życie byliście sobie obcy. To koszmarne.
Nie czekam nawet na odpowiedź mamy.
– Matilda, wracaj tu natychmiast! – woła karcącym tonem.
Wbrew rozsądkowi ignoruję jej słowa. Idę na górę, do swojej sypialni na poddaszu, i zamykam za sobą drzwi. Oboje, tata albo mama, wchodzą tu tylko wtedy, kiedy to konieczne. Tacie trudno zresztą poruszać się w pozycji wyprostowanej, a mama nie znosi wąskich stopni. Dla mnie ta przestrzeń jest idealna i przytulna. W ciągu dnia wpada tu dostatecznie dużo światła słonecznego, a w nocy, kiedy blask świec migocze na złotych pasmach tapety, to ciasne wnętrze tchnie niewytłumaczalnym urokiem.
Padam na materac i okrywam się wełnianym kocem. Cisza pozwala mi dosłyszeć nieznaczne echo krzyków dobiegających z mieszkania Hansa, które mieści się dwa piętra niżej.
Mogę coś zrobić. Jestem tego absolutnie pewna.
MATILDA
KWIECIEŃ 1940
Upływa kilka godzin i nie ma mowy, bym zasnęła. Schodzę ostrożnie na dół, omijając trzeci stopień, by uniknąć deski wydającej najgłośniejsze skrzypnięcie. Nauczyłam się już na pamięć, które są najbardziej obluzowane; wiem, że ich dźwięk zaalarmuje kogoś, że nie śpię. Miejsca przy ścianach wydają się najbezpieczniejsze i po chwili znajduję się za drzwiami frontowymi, przesuwając gołe stopy wzdłuż każdego centymetra, kiedy schodzę piętro niżej. Migotliwy blask świecy jest moim jedynym źródłem światła, ale pokonywałam tę trasę już tyle razy w środku nocy, że mogłabym to robić z zamkniętymi oczami. Sypialnia Hansa dzieli ścianę z korytarzem, zaledwie metr od drzwi wejściowych jego mieszkania.
Stukam trzykrotnie palcem w ścianę, odczekuję dwie sekundy, potem znowu stukam trzy razy. To sekretny kod, który opracowaliśmy jeszcze w szkole podstawowej. W tamtym czasie jedynym problemem były schody przeciwpożarowe, prowadzące na dach nad moją sypialnią, gdzie mogliśmy w ciepłe noce obserwować gwiazdy i snuć marzenia. Hans opowiadał o życiu, które istniało poza naszym zasięgiem, o światach niewyobrażalnych dla kogokolwiek na ziemi. Mówił, że każda gwiazda to dusza, która nas obserwuje i chroni przed niebiosami i nieziemskimi światami. Jego wyobraźnia jest jak książka pełna najwyrazistszych ilustracji, cudów, o których nigdy mi się nie śniło. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez słuchania o tym, co rodzi się każdego dnia w jego głowie.
Nieznaczny, ledwie słyszalny dźwięk palca stukającego w ścianę informuje mnie, że Hans nie śpi i wie, że tu jestem. Okrywam się staranniej szlafrokiem w obronie przed rześkim powiewem, który przedostaje się przez pobliskie okno. Moje stopy drętwieją od zimnych desek podłogi, ale poza tym cała wręcz płonę, nie mogąc się doczekać, kiedy mu przekażę szczegóły planu, który opracowałam.
Drzwi uchylają się odrobinę, pozostaje tylko niewielka szparka. Hans obraca się, by je zamknąć, potem przekręca gałkę do końca w prawo.
– Co ty tu robisz, Tilly? – szepcze. – Jest późno.
Ma na sobie biały podkoszulek i ulubione spodnie od piżamy w czerwone paski.
Nigdy wcześniej mnie nie pytał, co robię o tak późnej porze pod jego mieszkaniem. Życie za bardzo się zmieniło, byśmy mogli wrócić do dawnych przyzwyczajeń. Hans zdaje się żyć w lęku przed nieznanym, a ja chcę się zachowywać tak, jakby nic nam nie groziło i nic nie mogło między nami stanąć.
– Muszę z tobą porozmawiać. Mam pewien plan.
– Jaki plan? – pyta, jakby nie słyszał wcześniejszej rozmowy rodziców.
Biorę go za rękę i pociągam w głąb korytarza, w stronę schodów przeciwpożarowych. Upłynęło tyle czasu od chwili, kiedy wychodziliśmy na dach, ale to jedyne miejsce, gdzie nikt nie może nas usłyszeć.
– Jest zimno, Tilly. Zaziębisz się – mówi.
Zawsze martwi się bardziej o mnie niż o siebie. Jeśli się zaziębię, to on też, ale uważam, że sprawa jest na tyle ważna, że warto zaryzykować.
– Przestań się tak o mnie martwić. Chodź.
Z cichym westchnieniem niezadowolenia Hans podąża w ślad za moimi ostrożnymi krokami po drewnianych deskach najbliższych ściany. Potrzeba tylko kilku minut, by znaleźć niewielkie metalowe drzwi, które prowadzą na dach. Przestrzeń wydaje się mniejsza niż ostatnim razem, gdy tu byliśmy. Podejrzewam, że trochę wyrośliśmy przez tych kilka lat. Kwietniowe temperatury są bezlitosne, jakby nie chciały zrezygnować ze swych praw do zimowego chłodu. Powietrze kłuje w oczy, kiedy się mierzę z wiatrem i obejmuję ramionami, by się trochę ogrzać.
Zapomniałam już, jak pięknie bywało tu nocą. Wszystkie światła miasteczka stapiają się z ciemnością, jak gdyby jednoczyły się z gwiazdami.
Kiedy Hans bierze haust świeżego powietrza, odwracam się do niego. Płomień mojej świeczki gaśnie, pozostawiając po sobie strużkę dymu, ale gwiazdy zapewniają dość światła. Umieszczam lichtarz między stopami.
– Wyjedźmy – proponuję. – Ucieknijmy stąd. Jeśli opuścimy Niemcy i udamy się jak najdalej na wschód, będziemy bezpieczni.
Jego brwi marszczą się nad piegowatym nosem.
– To głupie, Matilda. Nie mamy marek, nie przetrwamy tej podróży. I jeśli przyłapią mnie na czymś zabronionym, to nie wiem, co się stanie, ale gdyby naziści schwytali ciebie, kiedy starasz mi się pomóc… wolę nie myśleć o tym, co mogłoby się z tobą stać.
Dotykam jego ramion.
– To absurdalne, Hans. Nic mi się nie stanie. Za rok oboje ukończymy osiemnaście lat. Jesteśmy dorośli i musimy zrobić to, co dla nas najlepsze.
Niezwłocznie kręci głową, odrzucając mój pomysł.
– Nie ma znaczenia, jak daleko zawędrujemy. Pomyśl o podbojach, jakich już dokonał Hitler. Naziści zajęli Polskę i Czechosłowację.
– Wyjazd to jedyny sposób – przekonuję. – Jak możesz inaczej sądzić?
– Nie przeżyjemy. I jeśli coś mi się przytrafi, a ty zostaniesz sama, to trudno przewidzieć, co się z tobą stanie.
Uderzam go w pierś, pragnąc mu wbić trochę rozumu do głowy.
– Chcesz, żeby ci wszystko zabrali?! – Moje gardło zaciska się wokół tych słów, tak jakbym starała się je ujarzmić szeptem.
– Nie patrzę na to w ten sposób, Tilly. Mogą spróbować zabrać wszystko, ale pewnych rzeczy nie można nikogo pozbawić – mówi, wskazując palcem skroń. – Pozostaną mi wspomnienia i opowieści, które żyją w mojej głowie… no i wciąż będę miał ciebie.
Moje mięśnie tężeją pod wpływem zimna, a rękami i nogami raz po raz wstrząsa dreszcz.
– To niesprawiedliwe – stwierdzam.
Hans patrzy mi głęboko w oczy. Widzę, że chce się ze mną zgodzić, ale nie zamierza się poddawać stosowanej przez nazistów taktyce zastraszania.
– Życie to odwieczna lekcja… i wyzwania, którym powinniśmy sprostać. Wierzę, że możemy przezwyciężyć… to.
Żadne z nas nie potrafi zdefiniować słowa „to”. Europa utraciła swoją wolną wolę, ale nie ulegnę słowom jakiegoś obłąkanego dyktatora. Nikt mi nie będzie mówił, kogo mam kochać, a kogo nienawidzić.
– Nie chcę, żebyś wyjeżdżał – zapewniam Hansa.
– Ani ja. – Obejmuje mnie i przyciąga do piersi. Pamiętam czas, kiedy byliśmy równi wzrostem, ale teraz jest ode mnie wyższy, tak bardzo w ostatnich latach wystrzelił w górę. Dziś ledwie sięgam mu brody. – Będzie dobrze, jeśli tylko w to uwierzymy. Wyobraź sobie szczęśliwe zakończenie tych koszmarnych czasów, a zobaczysz, że dojdziemy do tego punktu naszej opowieści.
Obejmuję go mocno, wdychając świeże powietrze i woń mydła, która przenika jego podkoszulek.
– Zawsze będziemy przyjaciółmi, prawda? – pytam na wszelki wypadek, by uzyskać dowód jego lojalności, coś, czego nigdy wcześniej nie potrzebowałam.
Hans cofa się o krok, uwalniając się z objęć, a ja przyglądam się uważnie jego twarzy. Patrzy na mnie tak, jak nigdy dotąd. Przywodzi to na myśl ból połączony z miłością, obronę przed jakimiś nieznanymi siłami.
– Nie jestem pewien, czy mogę się zawsze z tobą przyjaźnić, Tilly. Kocham cię w sposób, który oznacza coś więcej aniżeli przyjaźń. Kiedy cię widzę, w mojej piersi robi się ciepło, przenika ono każdy nerw mego ciała. Nie wystarcza mi, że cały czas przy tobie będę… po prostu… muszę być.
Chwytam się za pierś, próbując uspokoić oszalałe serce. Może nie dostrzega mojego przyspieszonego pulsu czy gorąca rozkwitającego na policzkach, ale nie mogę nad tym zapanować. Nigdy nie potrzebowałam zapewnień dotyczących naszego związku, ale kiedy o tym mówi – to, jak o tym mówi… – czuję iskrę radości, która przenika każdą cząstkę mego ciała.
Niewypowiedziane słowa to coś zaiste niezwykłego między nami, ale jego uczucia dorównują moim – uczucia, których nie wypowiadaliśmy na głos. Bałam się utraty jego przyjaźni i może tak samo było w jego przypadku, ale jeśli czas ucieka, a my nie mamy wpływu na to, co się stanie, to powinniśmy móc powiedzieć wszystko, co jest do powiedzenia. Jeśli jeszcze możemy.
– Powiedz mi, dlaczego właściwie uważasz, że chcę z tobą uciec? – pytam.
– Z tego samego powodu, dla którego chcę, byś była tu bezpieczna.
Nachyla się i po raz pierwszy poza marzeniami, które zachowuję wyłącznie dla siebie, jego wargi dotykają moich. Oboje jesteśmy zimniejsi niż nocne niebo i nasze usta przypominają lód, ale ciepło, którym się dzielimy, chroni nas przed największym chłodem dni i nocy. Serce wali mi tak mocno, że czuję echo jego uderzeń na piersi Hansa. Odrywa dłonie od moich ramion i kładzie mi je na policzkach. Miękki dotyk jego palców sprawia, że uginają się pode mną kolana, nie chcę, by ta chwila dobiegła końca. Nie chcę jej przerywać. Nigdy.
Nasze wargi odrywają się od siebie, ale Hans nie cofa się ani o centymetr.
– Oto, jak bardzo cię kocham, Tilly.
Po raz pierwszy w trakcie naszej odwiecznej przyjaźni brak mi słów. Wiem jednak, że ta chwila będzie najboleśniejszym ze wspomnień, jeśli zdarzy się najgorsze.
– Wracajmy do domu – mówi – nim ktoś zauważy naszą nieobecność.
To on nieodmiennie trzyma nas na wodzy i robi wszystko, byśmy nie wpakowali się w tarapaty.
Nie chcę tego, ale i tak postępuję zgodnie z jego poleceniem. Nie zamierzam napytać sobie biedy w sytuacji, kiedy między tatą i mamą bezustannie iskrzy. Wyobrażam sobie, że Hans myśli tak samo, ale z całkiem innych powodów.
Kiedy schodzimy na dół, przykłada palec do ust – znak, że nie powinniśmy się odzywać. Nachyla się i całuje mnie ostrożnie w policzek.
– Do zobaczenia jutro – szepcze.
– Dobranoc – odpowiadam z drżeniem.
Nigdy nie parałam się pisaniem, ale gdy tylko zamykam drzwi sypialni, ogarnia mnie przemożna chęć uwiecznienia na papierze wszystkiego, co stało się na dachu, tak jakbym potrzebowała słów, by przypomnieć sobie ogarniające mnie wtedy uczucie. Nie wiem, czy mój opis dorówna pięknej prozie Hansa, ale nie wolno mi nigdy tego zapomnieć – ani jednego szczegółu.
GRACE
2018
Siedzę na brzegu łóżka, od czwartej nad ranem obgryzając paznokcie. Spontaniczne decyzje nie są w moim stylu, ale po tym wszystkim, co przeczytałam i widziałam poprzedniego wieczoru, nie wiem, czy zdołam zasnąć, póki nie uzyskam odpowiedzi na setki dręczących mnie pytań. Ogrom niepewności budzi niepokój, jakiego nie odczuwałam już od lat. Zawsze staram się kontrolować każdy aspekt życia, by wiedzieć, co mi przyniesie jutrzejszy dzień, ale czegoś takiego się nie spodziewałam.
Na moich kolanach brzęczy telefon; widzę bilet lotniczy, który wykupiłam trzy godziny temu. Wysłałam Paulowi mejl z informacją, że coś mi nagle wyskoczyło, co oznacza, że będę potrzebowała trochę czasu dla siebie i tygodniowego urlopu. Łatwiej było podjąć tę decyzję, wiedząc, jak mało prawdopodobny jest mój awans.
Trudno powiedzieć, czy potrafię jasno myśleć o tak wczesnych godzinach, ale wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi muszę wyjechać do Europy, by przejąć nieruchomość na mocy przysługującego mi prawa spadkowego.
Dokumenty, które poleciłam przetłumaczyć z niemieckiego na angielski i które czyta się jak powieść lub pamiętnik, rozbudziły we mnie ciekawość co do Matildy Ellman, mojej babki. Z tego, co dotychczas ustaliłam, wydaje się osobą wszechwiedzącą i zdeterminowaną, zwłaszcza podczas najstraszniejszego okresu w dziejach. Nie potrafię sobie wyobrazić, co się mogło wydarzyć między faktami utrwalonymi na tych pierwszych stronicach a chwilą, gdy obie, ona i mama, zostały rozdzielone.
Włączam komórkę, ponownie sprawdzając godzinę. Odczekałam do przyzwoitej pory, żeby zadzwonić do Carli i uprzedzić ją, że wyjeżdżam. Jestem przygotowana na wykład, kiedy będę z nią rozmawiała, ale od tego są przyjaciele – rozwiewają wątpliwości, spowijające nasz umysł. Oczywiście, jest już za późno, by dostrzec na horyzoncie coś więcej niż tylko wyprawę do Niemiec.
Punktualnie o siódmej wybieram numer Carli i przechodzę na tryb głośnomówiący; wstaję przy tym, żeby spakować rzeczy na podróż.
– Dlaczego dzwonisz? Co się stało? – pyta.
Zazwyczaj przesyłamy sobie wiadomości albo odwiedzamy się bez zapowiedzi. Przyjaźnimy się od pierwszego roku w Boston College. My dwie przeciwko całemu światu, zawsze nierozłączne. Na przełomie trzeciego i czwartego roku wyprowadziłyśmy się z akademika do maleńkiego lokum; wydawało nam się, że zostaniemy tam już na zawsze, ale po studiach i dwóch dłuższych związkach, które zaliczyła Carla, zrozumiałyśmy, że każda z nas potrzebuje prywatnej przestrzeni. Choć trudno znaleźć dwa wolne i sąsiadujące ze sobą mieszkania, nam się udało i jest to rozwiązanie idealne.
Mogłabym zapukać w ścianę, potrzebując rozpaczliwie jej uwagi. Gdybym jej powiedziała, stojąc z nią twarzą w twarz, co zamierzam zrobić, uniosłaby brew i posłała mi gniewne macierzyńskie spojrzenie, które potrafię wyczuć przez telefon. Mogę odpowiadać szczerze na jej pytania, ale bez dalszych wyjaśnień z mojej strony pomyślałaby, że straciłam rozum.
– Wyjeżdżam dzisiaj do Niemiec, chciałam cię zawczasu uprzedzić. A tak przy okazji, możesz odbierać moją pocztę, gdy tam będę?
Carla krząta się w pośpiechu po swoim mieszkaniu i szykuje do wyjścia. Jedzie do rozwijającej się firmy księgowej jej ojca znajdującej się w dzielnicy finansowej. Jest zdeterminowana i chce się wspiąć na szczyt drabiny korporacyjnej bez szczególnych przywilejów; żyje nadzieją na status współwłaścicielki. Słyszę, jak stuka obcasami, co współgra z urywanymi oddechami w słuchawce.
– Przepraszam, chyba mówiłaś, że wyjeżdżasz dziś do Niemiec. Możesz to powtórzyć?
W dali daje się słyszeć trzask otwieranych i zamykanych szuflad, a sądząc po echach jej słów, jest akurat w łazience.
– Wyjeżdżam do Niemiec. Eee… odziedziczyłam tam jakąś nieruchomość. Muszę wszystko pozałatwiać i się zastanowić, co począć z tym spadkiem. Jestem pewna, że potrwa to tylko kilka dni.
Stukot obcasów cichnie, jej oddech zwalnia.
– Spotkaj się ze mną na korytarzu, Grace – mówi. – W tej chwili.
Spoglądam przelotem na swoje bawełniane szorty i podkoszulek byłego chłopaka, który mam od piętnastu lat, potem dotykam głowy, upewniając się, że mam na niej istne ptasie gniazdo, efekt nieprzespanej nocy. Carla widywała mnie w gorszym stanie, zwłaszcza przed kilkoma laty, w pierwszych miesiącach po śmierci mamy.
Wlokę się do drzwi i wychodzę na korytarz, następnie czekam, aż pojawi się Carla. Przygotowuje się do pracy. Jedna strona jej kasztanowych włosów w odcieniu toffi jest gładka i ułożona w fale, druga mokra, ale moja przyjaciółka zdążyła się już ubrać i umalować.
– Wiem, że to niespodziewane – odzywam się.
– Tak, od tego powinnyśmy zacząć – odpowiada, krzyżując ramiona na piersi. To pierwszy sygnał kwestionujący moją poczytalność.
– Moja biologiczna babka odnalazła mnie jakimś cudem i zapisała mi pewną nieruchomość. Dostałam świadectwo DNA, którego nie mogę zignorować. Matka przez całe życie próbowała odszukać swoich rodziców. Muszę ustalić, czy to prawda. A jeśli tak, to chcę poznać całą tę historię.
Carla zamyka na chwilę oczy, jakby ponownie analizowała każde moje słowo, by zrozumieć to, co mówię.
– I to wszystko wydarzyło się wczoraj wieczorem?
Rozmawiałyśmy poprzedniego dnia podczas lunchu i sprawy przedstawiały się normalnie, jak to w upiorny poniedziałek.
– Tak.
– I wyjeżdżasz dzisiaj?
– Tak.
– Kto przysłał ten list czy cokolwiek to jest?
– Kancelaria prawnicza w Niemczech.
– Może powinnaś do nich zadzwonić i dowiedzieć się coś więcej, zanim polecisz do innego kraju, i to sama, bez znajomości niemieckiego. Założę się, że nie wiesz nawet, jaka tam obowiązuje waluta.
Oczekiwałam każdego z tych pytań. Miałam mnóstwo czasu, żeby przemyśleć wszystko, nie śpiąc przez większość nocy.
– Zadzwoniłam do tej kancelarii. U nich to już pierwsza po południu. Powiedzieli, że wszystkie informacje, jakich mi mogą zgodnie z prawem udzielić, znajdują się w kopercie, i że ktoś ich wynajął, by zajęli się stroną formalną i nic ponadto. Miałam tłumacza w telefonie, załatwiłam sobie wcześniej taką aplikację, wiem też, że w Niemczech obowiązuje euro. Mogę na lotnisku wymienić na nie gotówkę.
Carla wydaje się zaskoczona zakresem rekonesansu, jakiego udało mi się dokonać w tak krótkim czasie.
– Ale czy kogokolwiek tam znasz? To bezpieczny teren?
Wlepiam wzrok w podłogę, świeży różowy pedikiur na palcach moich stóp połyskuje w świetle korytarza.
– Nie znam tam nikogo, ale to stare miasteczko otaczające obóz koncentracyjny. Wiem, że to całkiem inna historia, ale przyciąga turystów.
– O mój Boże, Grace! Ta nieruchomość znajduje się nieopodal obozu koncentracyjnego?
Mówiąc to, Carla opuszcza rękę wzdłuż boku, najwyraźniej poruszona moimi słowami.
– Tak. I chcę wiedzieć dlaczego – wyjaśniam.
– Jeśli poczekasz do weekendu, będę mogła pojechać z tobą. Sądzę, że nie powinnaś załatwiać tego sama.
– Nie mogę czekać i choć doceniam, że oferujesz mi pomoc, i to bez wahania, muszę zrobić to osobiście… dla swojej mamy.
Jej oczy ogromnieją, są pełne szoku i troski.
– Nie lubisz nawet robić w pojedynkę zakupów, nie mówiąc już o wyjeździe do Niemiec. Nie rozumiem, o co tu chodzi.
Czuję, jak palą mnie policzki; dotykam ich, by uspokoić wiecznie pobudzone nerwy.
– Serce mi podpowiada, że powinnam tam pojechać.
– A co z pracą. Co z awansem? – Próbuje każdego argumentu, ale ja już wszystko sobie przemyślałam.
– O awansie nie ma mowy, poza tym muszę przede wszystkim zdecydować się na jakąś zmianę.
Od tak dawna stawiałam swą karierę na pierwszym miejscu, że przestałam się zastanawiać, czego jeszcze w życiu pragnę. Na mej drodze nie pojawiło się nic, co kazałoby mi się zatrzymać i zastanowić nad kierunkiem, w którym zmierzam, ale ta historia ze spadkiem to dla mnie przełom.
Carla wzdycha ciężko i zdmuchuje sprzed oka niesforny kosmyk włosów.
– Musisz informować mnie na bieżąco. Chcę wiedzieć, że nic ci nie grozi i wszystko jest okay, kiedy się tam znajdziesz. Wyjeżdżasz tylko na kilka dni?
– Nie wiem, ile czasu mi to zajmie, ale przypuszczam, że nie więcej niż tydzień. Dam ci znać, jak się dowiem czegoś więcej.
Carla patrzy mi w oczy.
– Nie podoba mi się to, Grace. Może powinnam bardziej nalegać, żebyś zmieniła zdanie, ale widzę, że cię nie przekonam. Chciałabym, żebyś pozwoliła mi ze sobą jechać, ale rozumiem. Będę odbierała twoją korespondencję. Twój tata wie, że wyjeżdżasz?
Przechylam głowę.
– Myślisz, że się przejmuje?
– Tak tylko pytałam – mówi. – Kiedy odlatujesz?
– O jedenastej dziś rano.
– A kiedy wylądujesz w Niemczech? – pyta nieustępliwie.
– Będzie tu wtedy około szóstej, prześlę ci wiadomość z lotniska.
– Tak, proszę. I chcę wiedzieć, gdzie się zatrzymasz, jak wygląda miasto i w ogóle wszystko.
– Okay.
Carla pokonuje kilka dzielących nas kroków i obejmuje mnie za szyję, jej mokre włosy opadają mi na twarz.
– Nie chcę, by ci się coś stało. Proszę, uważaj na siebie.
– Obiecuję – zapewniam i też ją obejmuję, zastanawiając się przez chwilę, czy nie byłoby dobrze zaczekać, aż będzie mogła ze mną polecieć, ale serce mi podpowiada, żebym jechała od razu. Wręczam jej klucz do skrzynki na listy. – Dzięki, że się tak o mnie troszczysz.
– Przyjaciółki to przyjaciółki – zawodzi śpiewnie, zaciskając palce na kluczu, po czym zmierza w stronę otwartych drzwi swego mieszkania. – Nie zapomnij mi przesłać esemesa. Bo cię wytropię, Grace Laurent.
– Wiem o tym – odpowiadam z cichym śmiechem.
*
Zanim przejdę przez kontrolę i cło, a potem spędzę godzinę na czekaniu przy bramce lotów międzynarodowych, uświadamiam sobie, jak wiele mi się udało załatwić, nim wybiła dwunasta w południe. Zaskakujące, że szczęśliwie złapałam jakiś w miarę tani lot i bez większego trudu zarezerwowałam pokój w hotelu. Nie opuszcza mnie wrażenie, że w niespełna dwanaście godzin przeżyłam trzy dni. Jedynym zmartwieniem, które mi ciąży, jest brak wiadomości od Paula. Zadzwoniłam do niego, zostawiłam mu wiadomość na poczcie głosowej, potem jeszcze przesłałam mejl. Mogłam się co prawda spodziewać, że będzie zwlekał z odpowiedzią, dobrze wiedząc, że to mnie zdenerwuje. Od chwili, gdy zjawiłam się na lotnisku, otwierałam skrzynkę kilkanaście razy, sprawdzając, czy zareagował na moją niespodziewaną nieobecność w pracy.
Jakby w porozumieniu ze stewardesą, która poleca wszystkim pasażerom wyłączenie urządzeń elektronicznych, Paul przesyła mi mejl.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki