Księgarka z Dachau - Shari J. Ryan - ebook

Księgarka z Dachau ebook

Shari J. Ryan

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niemcy, 1939. Kiedy młodzieńcza miłość Matildy, Hans, jest w niebezpieczeństwie, dziewczyna nie waha się ukryć go na strychu. Przemyca mu jedzenie i rozmawia z nim szeptem. Całymi miesiącami żyją w świetle świec. Tylko jak długo można tak przetrwać?

Ameryka, 2018. Gdy Grace otwiera musztardową kopertę, jej cały świat rozpada się na kawałki. Okazuje się, że otrzymała spadek w miasteczku Dachau po babci, o której istnieniu nie miała pojęcia.

Grace odwiedza odziedziczoną księgarnię znajdującą się na starej brukowanej uliczce, pełną zagubionych wspomnień. Przegląda wyblakłe fotografie i odręcznie pisane listy, odkrywając historię młodej kobiety, która poświęciła swoje życie na zwracanie pamiątek więźniów Dachau ich rodzinom. Kobiety, która została rozdzielona ze swoją prawdziwą miłością. I która nigdy nie straciła nadziei…

Grace nawet nie przypuszcza, że gdy złoży w całość bolesną przeszłość swojej rodziny i odkryje pewien głęboko ukryty sekret, odmieni także siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

MATILDA

1943

Zie­mia nie jest pła­ska. Wiem to teraz. Nie rozu­miem, jak ktoś mógłby sądzić, że świat to coś innego niż sku­pi­sko wzgórz, gór, łąk i dolin, które nie pozwa­lają naszym oczom ujrzeć w jed­nej chwili zbyt wiele. Wznie­sione ludzką ręką wieże, mury i ogro­dze­nia przy­ćmie­wają tereny widoczne w dole, ukry­wa­jąc prawdę, któ­rej więk­szość nie może zgłę­bić, ale świa­do­mość, że ist­nieje, pozo­sta­wia mojej wyobraźni to, co naj­gor­sze.

Wie­lo­krot­nie odwie­dza­łam ten naj­wyż­szy punkt mia­sta. To powszech­nie znane miej­sce, stwo­rzone nie­gdyś z myślą o podzi­wia­niu wido­ków. Ludzie zja­wiają się tutaj, by utrwa­lić frag­ment tej sce­ne­rii na płót­nie albo kli­szy fil­mo­wej. Bli­skość takiego piękna to coś w rodzaju rzad­kiego towaru, odkąd nasz kraj stał się głów­nym punk­tem wojny, nie­koń­czą­cej się na pierw­szy rzut oka.

Nie ma takiego dru­giego miej­sca na świe­cie, gdzie można by stać przed jede­na­sto­wiecz­nym opusz­czo­nym, otu­lo­nym cudowną zie­le­nią zam­kiem i jed­no­cze­śnie widzieć zmie­nione w popiół ludz­kie szczątki, uno­szące się ku znę­ka­nemu niebu.

Modlę się, by to nie był on. Każ­dego dnia się modlę żar­li­wiej niż dnia poprzed­niego. Nie powin­ni­śmy wie­dzieć, co jest źró­dłem tego dymu, ani też tego, skąd się bie­rze ten ostry, nie­przy­jemny odór, który przy­krywa swym cału­nem mia­sto. Oczy­wi­ście, nie mogąc roz­po­znać owego zapa­chu, nikt się nad tym nie zasta­na­wia, chyba że jest jakoś połą­czony z kimś, kto prze­bywa w tam­tych murach. Chcia­ła­bym zapo­mnieć słowa okre­śla­jące okru­cień­stwa, które się doko­nują zale­d­wie pół­tora kilo­me­tra dalej.

Choć igno­ran­cja nie jest zbrod­nią, sta­nowi w dzi­siej­szych cza­sach tym­cza­sowe bło­go­sła­wień­stwo.

Rozdział 1

GRACE

2018

Nasze zwier­cia­dlane podo­bień­stwo zdra­dza to – więź spod znaku matki i córki. Mia­ły­śmy te same nie­bie­skie, głę­boko osa­dzone oczy, choć zawsze uwa­ża­łam, że jej błysz­czą bar­dziej od moich. Może tak ją tylko postrze­ga­łam. Cze­sa­ły­śmy się też zazwy­czaj tak samo. Obie uwiel­bia­ły­śmy, kiedy nasze dłu­gie włosy o popie­la­tym odcie­niu ukła­dały się w gęste, natu­ralne fale. Myślę, że to było dla niej naj­trud­niej­sze – wyrzec się tego naj­wspa­nial­szego ele­mentu apa­ry­cji na rzecz nie­pew­nych efek­tów nauki i medy­cyny. Od tam­tej pory nie potra­fię zapu­ścić dłu­gich wło­sów. Prze­śla­duje mnie poczu­cie winy, teraz więc pozwa­lam im rosnąć do ramion. Wyrów­nuję prze­krzy­wione zdję­cie, przy­pięte pinezką do ściany nad biur­kiem, i prze­sy­łam mamie w mil­cze­niu słowa miło­ści.

– Spo­ty­kamy się za dzie­sięć minut w Lucky Brew? – woła ponad labi­ryn­tem bok­sów mój kolega, z któ­rym dzielę ścianę. Jest naj­gło­śniej­szy w biu­rze i pierw­szy, który zgła­sza wnio­sek co do pla­nów na naj­bliż­szy wie­czór.

W oto­czo­nej szkłem prze­strzeni biu­ro­wej, w któ­rej zdaję się uwię­ziona przez więk­szość dni, odbija się echem kako­fo­nia odpo­wie­dzi, począw­szy od „piszę się na to”, a skoń­czyw­szy na pohu­ki­wa­niach i gwiz­dach.

Opusz­czam wzrok na rysu­nek i roz­luź­niam ramiona. Czas się roz­stać z moim naj­now­szym dzie­łem. Chwila, kiedy koń­czę pro­jekt dla klienta, to jak zwi­nię­cie w rulon czę­ści mózgu i umiesz­cze­nie go w bez­den­nej tek­tu­ro­wej tubie. Przed stu­diami wyobra­ża­łam sobie karierę archi­tekta nieco ina­czej niż to, czego obec­nie doświad­czam. Sądzi­łam, że będę pra­co­wać twa­rzą w twarz z klien­tami, odkry­wa­jąc przed nimi nie­zli­czone godziny myśli i pla­no­wa­nia stra­te­gicz­nego, które prze­le­wa­łam na papier. Tym­cza­sem prze­ka­zuję tylko tek­tu­rowe tuby innym i jestem mil­czą­cym pośred­ni­kiem, jak­bym się w isto­cie nie­wiele róż­niła od maszyny wytwa­rza­ją­cej jakiś pro­dukt. Nie jest chyba czymś złym pra­gnąć wię­cej, zwłasz­cza w sytu­acji, gdy zain­we­sto­wa­łam prze­szło dzie­sięć lat życia w tę firmę, ale cóż, jest jak jest.

– Chcesz się do nas przy­łą­czyć, Grace? – pyta Brian, ude­rza­jąc dło­nią w meta­lową poręcz łącz­nika mię­dzy bok­sami.

Lucky Brew to bar stu­dencki, cuch­nie kiep­skim piwem, brud­nymi toa­le­tami i odpad­kami. Z nie­wia­do­mego powodu każdy męski pra­cow­nik tej firmy uważa ów lokal za swój drugi dom.

Zakrę­cam wieko ostat­niej tuby i zwią­zuję wszyst­kie trzy na swoim biurku. Silę się na grzeczny uśmiech.

– Dzięki za pro­po­zy­cję – odpo­wia­dam – ale czeka mnie pra­co­wity wie­czór.

Brian par­ska śmie­chem i prze­wraca oczami. Wie­dzą oczy­wi­ście, że nie mam nic waż­nego do roboty, ale wola­ła­bym się pod­dać boro­wa­niu zęba, niźli spę­dzić z tymi męż­czy­znami wię­cej czasu ponad nie­zbędne mini­mum.

Biorę trzy tuby ze zro­lo­wa­nymi pla­nami i zano­szę je do gabi­netu Paula. To pomiesz­cze­nie z wypi­sa­nym odręcz­nie hasłem nad tabliczką z jego nazwi­skiem: SZEF ROKU. Odchrzą­kuję i stu­kam kłyk­ciem w wypu­kłą szybę.

– Masz chwilę? – pytam.

Paul prze­kręca się na obro­to­wym fotelu, odchyla do tyłu i splata dło­nie na karku. W jego przy­li­za­nych wło­sach odbija się blask świe­tló­wek, a uśmiech odsła­nia wię­cej zębów, niż to jest konieczne.

– Dla cie­bie mam zawsze mnó­stwo czasu, Grace.

Sia­dam na skó­rza­nym fotelu o pro­stym opar­ciu, rów­no­le­gle do jego biurka.

– Chcia­łam poroz­ma­wiać o sta­no­wi­sku archi­tekta śred­niego szcze­bla. – Obra­cam się i zamy­kam drzwi gabi­netu, pra­gnąc zaznać pry­wat­no­ści, któ­rej nie da się tu zna­leźć, jak sądzę. – Pra­cuję dla tej firmy od dwu­na­stu lat. Oboje wiemy, że mam kwa­li­fi­ka­cje i doświad­cze­nie odpo­wied­nie do tego sta­no­wi­ska.

Paul opusz­cza dło­nie na biurko i splata w ide­alny spo­sób palce, zmie­nia­jąc ton roz­mowy ze swo­bod­nego na for­mal­nie rze­czowy.

– Jestem świa­dom, że zło­ży­łaś sto­sowne poda­nie – mówi.

– Ow­szem, ale chcia­łam też spraw­dzić, jak się sprawy mają.

– Tak. – Wypusz­cza powie­trze przez nos. Jest ode mnie star­szy naj­wy­żej o rok albo dwa lata i kie­ruje tą firmą, co powinno dowo­dzić jego facho­wo­ści. Oboje ukoń­czy­li­śmy stu­dia ze spe­cjal­no­ścią pro­jek­to­wa­nia archi­tek­to­nicz­nego i zaj­mu­jemy się od tej pory tą dzie­dziną zawo­dowo. Niczym się od sie­bie nie róż­nimy, pomi­ja­jąc to, że przy­cho­dzę tu wcze­śniej niż on, a wie­czo­rem wycho­dzę ostat­nia, i wcale nie dla­tego, bym pra­co­wała gorzej niż on. – Posłu­chaj, Grace, nie chcę ci robić nadziei na to sta­no­wi­sko. Mamy wielu świet­nych kan­dy­da­tów. Decy­zja nie będzie łatwa.

– Kan­dy­da­tów z tej firmy?

– Nie, ale sama wiesz, że muszę trak­to­wać wszyst­kich równo.

Mam wielką ochotę par­sk­nąć śmie­chem, gdyż nie jestem pewna, czy on w ogóle rozu­mie poję­cie rów­no­ści. Brak róż­no­rod­no­ści, jeśli cho­dzi o zatrud­nia­nie, i fakt, że jestem jedyną kobietą w fir­mie, nie świad­czą o nim zbyt dobrze.

– Rozu­miem.

– Nie trać jed­nak nadziei. W tej chwili nie mogę powie­dzieć nic wię­cej.

– No tak, słusz­nie, Paul. – Pod­no­szę się z fotela i kładę tuby z rysun­kami na biurku. – Życzę miłego wie­czoru.

– Wszystko w porządku, Grace? – pyta i ma taki sam wyraz twa­rzy jak wtedy, gdy wyja­śniał, dla­czego nie powin­nam wią­zać zbyt wiel­kich nadziei na nowe sta­no­wi­sko, i zara­zem radził, bym ich nie tra­ciła.

– Ni­gdy nie czu­łam się lepiej – zapew­niam, po czym wycho­dzę z jego gabi­netu.

Dopiero gdy znaj­duję się na zewnątrz budynku i kie­ruję w stronę metra, nara­sta we mnie gniew. Nie sądzę, bym kie­dy­kol­wiek mogła liczyć na awans, rywa­li­zu­jąc z męż­czy­znami, z któ­rymi co wie­czór stuka się szkla­nicą piwa. Byłam wszakże cier­pliwa i ciężko pra­co­wa­łam, a mimo to przez więk­szość dni czuję się niczym osioł w kie­ra­cie – uczest­niczka wyścigu doni­kąd.

Niby mogła­bym się sta­rać o inną posadę. W Bosto­nie jest wiele biur archi­tek­to­nicz­nych, ale cały ten czas i ener­gia, jakie poświę­ci­łam Car­mello Desi­gns, wydają się kom­plet­nie pozba­wione zna­cze­nia.

Z tymi myślami wcho­dzę do swego bloku przy Bacon Hill i zbli­żam się do skrzynki na listy. Mam ochotę zigno­ro­wać stos rachun­ków, które na mnie cze­kają, ale zamó­wi­łam nowy kabel zasi­la­jący do komórki; bar­dzo go potrze­buję. Powinni go dostar­czyć wła­śnie dzi­siaj.

Tak jak się spo­dzie­wa­łam, skrzynka jest zapeł­niona; wycią­gam z niej stos papie­rzysk i przez moment sta­ram się upo­rząd­ko­wać to narę­cze kore­spon­den­cji, gdy naraz moją uwagę przy­kuwa duża, ciężka koperta z adre­sem jakiejś kan­ce­la­rii praw­ni­czej.

Ści­ska mnie w dołku, kiedy poko­nuję trzy kon­dy­gna­cje scho­dów, dzie­lące mnie od mojej kawa­lerki, i grze­bię się z klu­czem. Rzu­cam prze­syłki na okrą­gły szklany sto­lik i otwie­ram kopertę w musz­tar­do­wym kolo­rze, a następ­nie wyj­muję z niej całą jej zawar­tość.

Pod moimi oknami zawo­dzą syreny radio­wozu, jed­no­cze­śnie komórka infor­muje mnie o nadej­ściu nowych wia­do­mo­ści, ale nic nie ma zna­cze­nia, gdy po raz drugi odczy­tuję pierw­szą linijkę tego listu.

Droga pani Lau­rent!

Mamy nadzieję, że niniej­szy list zasta­nie Panią w dobrym zdro­wiu i samo­po­czu­ciu. Kan­ce­la­ria praw­ni­cza Straus & Straus została zaan­ga­żo­wana w celu prze­ka­za­nia Pani, jako spad­ko­bier­czyni, pew­nej nie­ru­cho­mo­ści na mocy testa­mentu Matildy Ell­man. Usta­lono, że jest Pani jej bio­lo­giczną wnuczką, a tym samym osobą upraw­nioną do otrzy­ma­nia w spadku wyżej wymie­nio­nej nie­ru­cho­mo­ści.

Ist­nieje kilka opcji doty­czą­cych spo­sobu prze­ję­cia tytułu wła­sno­ści, my zaś chęt­nie doko­namy tego wir­tu­al­nie, ponie­waż miej­sce Pani zamiesz­ka­nia znaj­duje się na tere­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Pro­szę skon­tak­to­wać się z nami przy pierw­szej spo­sob­no­ści, tak aby­śmy mogli prze­dys­ku­to­wać konieczne pro­ce­dury zwią­zane z niniej­szą sprawą.

Z wyra­zami sza­cunku,

Adwo­kat Bri­gitte CoraKon­rad-Ade­nauer-Strasse 1080A85221 Dachau, Niemcy+49 8131 300020

Opa­dam na sofę, zado­wo­lona, że ratuje mnie przed upad­kiem na pod­łogę.

Matilda Ell­man – ni­gdy o nikim takim nie sły­sza­łam. Mama całe życie poszu­ki­wała swo­ich bio­lo­gicz­nych rodzi­ców, powie­dziano jej jed­nak, że praw­do­po­do­bień­stwo usta­le­nia wię­zów krwi jest pra­wie nie­moż­liwe, gdyż przy­była do Sta­nów Zjed­no­czo­nych jako osie­ro­cona imi­grantka z Europy. Wysłano ją za gra­nicę nawet bez infor­ma­cji o imie­niu, które jej nadano. To, że ni­gdy nie uzy­skała odpo­wie­dzi na drę­czące ją pyta­nia o rodzinę – ojca i matkę, a także miej­sce pocho­dze­nia – było naj­sil­niej­szą gorzką pigułką do prze­łknię­cia, gdy się dowie­działa, że jest chora. Robi­łam wszystko, by jej pomóc, ale nie wie­dząc nawet, od czego zacząć poszu­ki­wa­nia, rzecz wyda­wała się w zasa­dzie nie­moż­liwa. O ile się orien­tuję, mam do czy­nie­nia z jakimś szwin­dlem. Na dobrą sprawę mogła­bym się zało­żyć, że to zwy­czaj­nie głupi kawał.

Wer­tuję pozo­stałe doku­menty i znaj­duję czarno–białą mapę mia­sta Dachau z adre­sem nakre­ślo­nym u góry kartki, także wizy­tówkę kan­ce­la­rii praw­ni­czej, przy­twier­dzoną na mar­gi­ne­sie spi­na­czem. Ostatni w koper­cie jest opra­wiony fol­der z foto­ko­piami doku­men­tów i kart­kami pokry­tymi odręcz­nym pismem. Słowa uwiecz­niono po nie­miecku, w języku, któ­rego w ogóle nie znam.

To szwin­del. Muszę w to wie­rzyć, choćby ze względu na swoje zdro­wie psy­chiczne.

Się­gam do kie­szeni płasz­cza i wyj­muję komórkę, a potem jęczę, wyszu­ku­jąc w kon­tak­tach numer taty. Upły­nęły cztery mie­siące od czasu, kiedy roz­ma­wia­li­śmy. Powin­nam być chyba zdzi­wiona, że nie trwało to dłu­żej. Mając nową rodzinę, rzadko sobie przy­po­mina o swej pier­wo­rod­nej córce, ale nauczy­łam się już nie spo­dzie­wać zbyt wiele po tym, jak byłam od naj­młod­szych lat świad­kiem roz­padu mał­żeń­stwa rodzi­ców aż do chwili, gdy rok póź­niej zdia­gno­zo­wano u mamy raka płuc.

Tata odbiera po dru­gim sygnale.

– To ty, Grace? – rzuca do słu­chawki.

Pyta­nie każe mi się zasta­na­wiać, czy moje imię wid­nieje na liście kon­tak­tów w jego komórce, czy też ojciec sili się na sar­kazm.

– Tak, tato, to ja – odpo­wia­dam. – Dzwo­nię, ponie­waż cho­dzi mi o pewną sprawę, o któ­rej możesz coś wie­dzieć.

Wąt­pię w to co prawda, gdyż to wła­śnie ja towa­rzy­szy­łam mamie przez lata, kiedy pró­bo­wała wpaść na jaki­kol­wiek ślad swo­ich krew­nych. Próbki jej DNA znaj­dują się pew­nie w każ­dym labo­ra­to­rium tego kraju, zwa­żyw­szy na to, jak bar­dzo pra­gnęła uzy­skać ową infor­ma­cję. Niczego wszakże nie zna­le­ziono.

– Wszystko w porządku? Wyda­jesz się pod­eks­cy­to­wana.

Jestem zasko­czona, że pamięta, w jaki spo­sób oka­zuję nie­po­kój, ale nie zamie­rzam zagłę­biać się w to teraz.

– Dosta­łam dziwny list z pew­nej kan­ce­la­rii praw­ni­czej w Dachau w Niem­czech. Poin­for­mo­wano mnie, że jestem spad­ko­bier­czy­nią nie­ru­cho­mo­ści pozo­sta­wio­nej przez… – Moje spoj­rze­nie znów sku­pia się na liście, który jakby wibruje na drżą­cych kola­nach. – Matildę Ell­man. Naj­wi­docz­niej ktoś usta­lił, że jestem jej bio­lo­giczną wnuczką.

– Matildę Ell­man?… – powta­rza tata, jakby wer­to­wał kata­log nazwisk w swo­jej gło­wie. – Ni­gdy o nikim takim nie sły­sza­łem. Powie­dzia­łaś, że cho­dzi o Dachau w Niem­czech?

– Tam się wła­śnie mie­ści ta kan­ce­la­ria praw­ni­cza, a drugi z adre­sów na mapie też jest zlo­ka­li­zo­wany w tym mie­ście. Domy­ślam się, że to ta nie­ru­cho­mość.

Z jego ust dobywa się prze­cią­głe wes­tchnie­nie.

– Boże, Grace, nie wiem, co ci powie­dzieć, kocha­nie. Spró­buj coś usta­lić i zadzwoń do tej kan­ce­la­rii z prośbą o wię­cej infor­ma­cji. Nie mam poję­cia, co innego mógł­bym ci pora­dzić.

– Tak, okej. Dam ci znać, co i jak. Mam nadzieję, że u was wszystko dobrze. Poroz­ma­wiamy póź­niej.

– Grace – mówi tata, nie pozwa­la­jąc mi skoń­czyć roz­mowy. – Masz w naj­bliż­szym cza­sie chęć na wspólny obiad?

Zgo­dzę się. Wiem, że i tak nie poda dnia ani godziny, a jeśli ja to zro­bię, nie zjawi się w umó­wio­nym miej­scu i cza­sie.

– Jasne – mówię mimo to. – Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz wolny.

– Zadzwo­nię, kocha­nie. Życzę ci spo­koj­nej nocy. I nie martw się zanadto. Twoja matka miała obse­sję na tym punk­cie.

Czuję, jak palą mnie policzki z fru­stra­cji, odkła­dam słu­chawkę, by nie powie­dzieć cze­goś, czego mogła­bym póź­niej żało­wać.

Zano­szę papiery do biurka z kom­pu­te­rem i włą­czam moni­tor. Cze­ka­jąc, aż uru­chomi się prze­glą­darka, znów wer­tuję doku­menty i wycią­gam jeden z nich. Pocho­dzi z Naro­do­wej Bazy Danych DNA; jest tam mnó­stwo infor­ma­cji, które są dla mnie czarną magią, kiedy sta­ram się to wszystko objąć w jed­nej chwili wzro­kiem.

Zamy­kam oczy, biorę głę­boki wdech i znów pró­buję sku­pić uwagę na pierw­szym ustę­pie strony zaty­tu­ło­wa­nej: Haplo­grupa Linii Mat­czy­nej. Poni­żej jest lista osób, w tym mama i Matilda Ell­man. Z wyjąt­kiem mamy wszyst­kie pozo­stałe pocho­dzą z terenu Bawa­rii w Niem­czech. Obra­cam się do kom­pu­tera i wpi­suję w okienko wyszu­ki­warki nazwi­sko Matildy, potem nazwę Dachau, Niemcy. Otwie­ram sze­roko oczy na widok mno­go­ści powią­za­nych arty­ku­łów. Nie widzę żad­nej wzmianki o Matil­dzie Ell­man, ale nie­mal przy każ­dym linku nie­po­dobna unik­nąć tematu Dachau, zna­nego jako miej­sce zało­że­nia pierw­szego obozu kon­cen­tra­cyj­nego z cza­sów Holo­kau­stu. Nie­ru­cho­mość, którą dzie­dzi­czę, znaj­duje się wła­śnie w tym mie­ście.

Spo­dzie­wam się naj­gor­szego przed klik­nię­ciem pierw­szego linku, ale wyobraź­nia nie zdo­łała mnie przy­go­to­wać na to, co widzę na ekra­nie. Od razu nasuwa się pyta­nie, czy ludzie wciąż tam miesz­kają, ale nie­trudno o odpo­wiedź. Ludzie zawsze żyli w tym mie­ście, a jed­nak kie­dyś umarło ich ponad trzy­dzie­ści tysięcy w obrę­bie zale­d­wie kilku kilo­me­trów kwa­dra­to­wych.

Rozdział 2

MATILDA

KWIE­CIEŃ 1940

„Dzień był cie­plej­szy niż zwy­kle, niebo pokry­wał wyjąt­kowy odcień błę­kitu, jakby sta­no­wił odzwier­cie­dle­nie oce­anu. Ni­gdzie, jak okiem się­gnąć, nie bie­liła się żadna chmurka. Trawa się­gała powy­żej pasa, a kwiaty polne kwi­tły jakby za sprawą ofi­cjal­nego zapro­sze­nia ze strony słońca. Wiatr śpie­wał pieśń, jakiej ni­gdy przed­tem nie sły­sze­li­śmy, niby koły­sankę wyma­zu­jącą nie­po­trzebne pory dnia. Powie­trze pach­niało pościelą świeżo roz­wie­szoną na sznu­rze, a rześ­kie podmu­chy szczy­pały nas w policzki, jak­by­śmy bie­gli przez wil­gotne zasłony”.

– To wszystko, co do tej pory napi­sa­łem – mówi Hans.

Pod­nosi się z miej­sca u mego boku – zacie­nio­nego skrawka pod samotną brzozą pośród cichej połaci kwia­tów polnych. Krę­cąc głową, porzuca myśli, które prze­bie­gają mu przez głowę, i wsuwa kartkę do kie­szeni.

Uśmie­cham się w odpo­wie­dzi, wie­dząc, że przez kilka godzin zmie­niał każde z tych zdań ze sto razy. Jego marze­nie to napi­sa­nie książki, ale każde słowo jest rów­nie ważne co ostat­nie, cza­sem nie potrafi ruszyć z miej­sca, póki nie jest w pełni rad.

– Cał­kiem sporo jak na jeden dzień – mówię mu.

– Kła­miesz tak samo okrop­nie jak tań­czysz, Matilda. Wiesz o tym?

Śmieję się z tej prawdy, któ­rej nie potra­fię ukryć.

– Przy­pusz­czam, że mogła­bym się bar­dziej posta­rać – odpo­wia­dam, uno­sząc brew i patrząc na niego.

Na jego policz­kach błysz­czą piegi niby poca­łunki słońca, a ja, śmie­jąc się cicho, łączę opuszką palca te kro­peczki.

– Mało praw­do­po­dobne… jak to, że wyro­snę z tych głu­pich pla­mek na twa­rzy – zapew­nia.

– Dla­czego chciał­byś, żeby znik­nęły? Nie przy­szło ci do głowy, że zawdzię­czasz każdą z nich jakie­muś dobremu uczyn­kowi? Gdyby tak było, nie wsty­dził­byś się teraz, prawda? – Moje pyta­nia spra­wiają, że odwraca wzrok. Hans tak łatwo popada w zaże­no­wa­nie, że trudno mu z tego powodu nie doku­czać odro­binę. – Poza tym kto jesz­cze może powie­dzieć, że ma na wierz­chu dłoni szczę­śliwą gwiazdkę utwo­rzoną z pie­gów?

Uśmie­cham się, wie­dząc, że nie może zaprze­czyć.

Patrzy na swoją dłoń i zaci­ska pięść, ażeby uwy­dat­nić kropki na kost­kach, po czym kręci głową.

– Rze­czy­wi­ście. Nie wszy­scy jeste­śmy obda­rzeni dłu­gimi, jasno­zło­tymi wło­sami, które poły­skują w słońcu, czy dużymi, sza­fi­ro­wymi oczami jak u lalki. Ty jesteś nie­ska­zi­telna, a ja… no cóż… mam skazy, ot co. A skoro już o tym mowa, jeśli nie przy­pro­wa­dzę cię prędko do domu, będę miał jesz­cze wię­cej skaz – mówi.

To on jest z nas dwojga tym odpo­wie­dzial­nym. Ja jestem niczym wiatr – nie­prze­wi­dy­walna i gotowa robić, co mi się podoba. Hans przy­po­mina słońce, które ma tylko jeden obo­wią­zek, bez względu na oko­licz­no­ści. Wscho­dzi o okre­ślo­nej porze i tak samo zacho­dzi, dzień i noc – prze­wi­dy­walny i solidny. Ja też potra­fię być solidna, ale po co dora­stać szyb­ciej, niż to jest konieczne?

– Niech i tak będzie, ale dla porządku, wcale nie jestem nie­ska­zi­telna. Daleko mi do tego.

– Dla mnie jesteś dosko­nała – oznaj­mia Hans, przy­glą­da­jąc mi się przez długą chwilę. – Choć przy­pusz­czam, że twoje policzki czer­wie­nią się łatwiej niż u innych dziew­cząt, ale to mi się aku­rat podoba.

Wydaje się, że doznaje dresz­czu przy­jem­no­ści, przy­pra­wia­jąc mnie o pąs, ile­kroć jeste­śmy sami, nie­stety, coraz rza­dziej spę­dzamy ze sobą czas, a ja ze smut­kiem myślę o tym, że zasady rzą­dzące naszym życiem mogą się stać jesz­cze surow­sze.

W wieku sie­dem­na­stu lat powin­ni­śmy żyć na świe­cie bez żad­nych trosk. Ludziom nie jest dane zbyt wiele lat, gdy mogą uni­kać kon­se­kwen­cji wła­snego postę­po­wa­nia. Nie wolno nam też zbyt wiele czy­nić na wła­sny rachu­nek, dopóki nie jeste­śmy dość doj­rzali, by odróż­niać dobro od zła, a wtedy doro­słość czai się tuż za rogiem. Potem już na zawsze, nim dotrzemy do nieba bram, na naszych bar­kach spo­czywa jakaś praca tudzież obo­wią­zek.

– Każdy dzień powi­nien być taki jak ten – mówię z prze­ko­na­niem.

– Powi­nien – odpo­wiada Hans, pro­wa­dząc nas przez wysoką trawę. – Ale wtedy ist­nie­li­by­śmy w jakimś fan­ta­stycz­nym śnie, a nie w praw­dzi­wym życiu.

– Nie zga­dzam się. – Krzy­wię się z wes­tchnie­niem.

– No to przy­pusz­czam w takim razie, że powin­naś jutro daro­wać sobie szkołę i zoba­czyć, co się sta­nie, tak?

– Sta­rze­jesz się, Hans – rzu­cam żar­to­bli­wie z domieszką zło­śli­wo­ści.

Zatrzy­muje się przy skrzy­pią­cej drew­nia­nej bra­mie; jej prze­zna­cze­nie jest nie­znane, gdyż bra­kuje przy niej pali­ków ogro­dze­nia – pozo­stała tylko koły­sząca się furtka pro­wa­dząca na łąkę. Ale wydaje się wła­ściwe, że zawsze ją prze­kra­czamy. Hans otwiera mi tę bramę i kła­nia się niby przed­sta­wi­cielce kró­lew­skiego rodu.

– Fräulein – dwo­ruje sobie.

Nasza chwila zabawy dobiega końca, kiedy drew­niane szcze­ble zatrza­skują się za nami na zapad­nię­tych w ziemi słup­kach; Hans zaj­muje miej­sce u mego boku, a potem ruszamy bru­ko­waną drogą.

– Zgłod­nia­łam przez to świeże powie­trze. Jak myślisz, co będziesz dziś jadł na kola­cję? – W chwili, gdy to pyta­nie wymyka mi się z ust, zaczy­nam tego żało­wać. – Nie powin­nam była…

– Tilly, prze­stań się tak o mnie zamar­twiać. Radzę sobie. Jestem pewien, że zjemy woło­winę w occie i klu­ski ziem­nia­czane, tak jak wy.

Mój żołą­dek wydaje jęk, po chwili jed­nak ści­ska się z bólu. Wiem już, że Hans będzie naj­praw­do­po­dob­niej jadł kapu­śniak z czer­stwym chle­bem.

– Przy­niosę ci tro­chę swo­jej kola­cji. Nikt nie musi o tym wie­dzieć.

Zaci­ska dło­nie za głową i napręża tułów.

– Nie dzi­siaj. Sły­sza­łem rano, jak twój tata się wydziera. Po co go dener­wo­wać jesz­cze bar­dziej? To by nie było mądre.

Czę­sto pró­buję zapo­mnieć, że nie ma mię­dzy nami żad­nych sekre­tów, ale prze­cież wiem na ogół, co się dzieje, kiedy nie jeste­śmy razem. Pod­łoga naszego miesz­ka­nia to jed­no­cze­śnie sufit w miesz­ka­niu Hansa; tak jest od cza­sów dzie­ciń­stwa. Ściany są cien­kie, a ja wiem z doświad­cze­nia, że kiedy cho­dzimy na pal­cach, to niżej brzmi to tak, jakby przez most prze­bie­gało stado słoni.

– Może będzie po pracy w lep­szym humo­rze – mówię, świa­doma, że nie ma co na to liczyć.

Papa jest przez więk­szość czasu zły, zwłasz­cza teraz, kiedy pro­duk­cję w jego fabryce zmniej­szono o połowę. Haruje za dwóch i dostaje to samo wyna­gro­dze­nie co wcze­śniej, ale nie śmiem mówić tego na głos, wie­dząc, że tata Hansa to jeden z robot­ni­ków zmu­szo­nych odejść z zakładu. Żydom nie wolno się już zatrud­niać w fabryce samo­cho­dów czy w jakim­kol­wiek publicz­nym przed­się­bior­stwie, które ofe­ruje pracę, jaką mogą wyko­ny­wać wyłącz­nie oni. Z powodu draż­li­wo­ści ojca mam ochotę mu powie­dzieć, że mogłoby być znacz­nie gorzej, ale, co kary­godne, on wie o tym i wciąż wyła­do­wuje swoją złość na mamie i na mnie.

– Moż­liwe – oświad­cza Hans, ale te słowa mają tylko wypeł­nić mil­cze­nie. Nikt nie jest ostat­nimi czasy szczę­śliwy. Jakby świat się zapa­dał i nie spo­sób się było zorien­to­wać, czy zapewni nam bez­pie­czeń­stwo, czy pocią­gnie nas za sobą w otchłań.

– Powi­nie­neś napi­sać coś jesz­cze wie­czo­rem. Znik­nąć w innym miej­scu, choćby na chwilę.

Mil­czy, kiedy się zbli­żamy do naszego domu. Ruszam za nim po schod­kach, docie­ra­jąc wpierw do jego drzwi. Rodzice Hansa pro­wa­dzą tak gło­śną roz­mowę, że sły­chać ją aż na kory­ta­rzu, a on odrzuca głowę z jękiem iry­ta­cji.

– O nie, tylko nie to.

Zza drzwi dobiega:

– Nie będziemy mogli tu zostać, Saro. Nie rozu­miesz tego? Nie możemy uda­wać, że to prze­mi­nie. Jest coraz gorzej, a nam zaczyna już bra­ko­wać marek. Nie­długo zosta­niemy z niczym. Jak wtedy wykar­mimy dzieci?

– Co chcesz powie­dzieć, Ada­mie? Że mamy oddać nasz dom tym nazi­stom?

– A myślisz, że ja tego chcę? Oba­wiam się tylko, że już nie­długo nie będziemy mieli wyboru.

– Nie! – krzy­czę, jakby Hans uczest­ni­czył w roz­mo­wie rodzi­ców po dru­giej stro­nie drzwi. – Nie możesz odejść. Byli­śmy przez więk­szość życia sąsia­dami. Nie wyobra­żam sobie zostać w tym domu bez cie­bie.

Hans jest blady, wzrok ma spusz­czony, wargi roz­su­nięte.

– Nie chcę odejść – mówi.

– Coś wymy­ślę – odpo­wia­dam z prze­ko­na­niem. – Na pewno.

Nie chce patrzeć mi w oczy, chwy­tam go więc za ramiona, zmu­sza­jąc do sku­pie­nia na mnie uwagi. Odrywa spoj­rze­nie od skrzy­pią­cych desek pod sto­pami. W jego wzroku dostrze­gam świa­do­mość porażki, strach, bez­rad­ność i inne emo­cje, któ­rych nie umiem odgad­nąć.

– To tylko kwe­stia czasu, Tilly. Jest wojna. Nie spo­sób powie­dzieć, co się z nami sta­nie. Poza tym Hitler i nazi­ści nie chcą tu nas, Żydów. To oczy­wi­ste.

– Ale nie­spra­wie­dliwe. I ni­gdy się na to nie zgo­dzę. Coś wymy­ślę, zoba­czysz. Na pewno.

Nasze spoj­rze­nia spo­ty­kają się na jedną zasty­głą w cza­sie chwilę, pod­czas gdy w mojej piersi wzbiera ból. Nie wiem, czy skła­dam obiet­nicę, któ­rej zdo­łam dotrzy­mać, ale nie ustanę, dopóki nie wyczer­pię wszyst­kich moż­li­wo­ści.

– Jesteś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką we wszech­świe­cie, Tilly. I nie zmieni tego dzie­ląca nas odle­głość. Wiesz o tym.

Teraz to ja spusz­czam wzrok. Hansa już wyda­lono z naszej szkoły i posłano do żydow­skiej. Jego rodzina musiała oddać wszyst­kie przed­mioty ze złota i sre­bra i to po tym, jak jego ojca zwol­niono z pracy. Wła­ści­wie gło­dują i nie­długo stracą dom. I wszystko z powodu ich wiary, a ja nie poj­muję dla­czego. Pyta­łam tyle razy w szkole, także mamę i papę, ale jakoś nikt nie potra­fił mi udzie­lić odpo­wie­dzi.

– Nie opusz­czę cię – zapew­niam go.

Drzwi jego miesz­ka­nia otwie­rają się i staje mię­dzy nami jego ojciec z wyra­zem szoku na twa­rzy.

– Co ty tu robisz, synu? Pod­słu­chi­wa­łeś moją roz­mowę z matką?

– Nie, ojcze – odpo­wiada Hans gło­sem potul­nym i mięk­kim.

– Fräulein Ell­man, może pój­dzie pani do sie­bie? I pro­szę prze­ka­zać rodzi­com pozdro­wie­nia.

– Tak, Herr Bauer – odpo­wia­dam.

– Niech pani zmyka.

Nie­kiedy spę­dza­łam z rodziną Hansa święta Jom Kip­pur i Rosz Haszana, a także sza­bat w piąt­kowy wie­czór. Podo­bały mi się ich opo­wie­ści, modli­twy przy świe­cach, wino, chałka. Piąt­kowe wie­czory prze­peł­niały chwile szczę­ścia pomimo wszel­kich kło­po­tów, któ­rych każdy doświad­czał w ciągu tygo­dnia. Czu­łam się zaszczy­cona, mogąc uczest­ni­czyć w tym coty­go­dnio­wym rytu­ale i bło­go­sła­wień­stwach. Było to piękne, ale od jakie­goś czasu nie jestem już zapra­szana. Nie­kiedy w piąt­kowe wie­czory sama recy­tuję modli­twy w nadziei zapo­mnie­nia o nie­do­brych uczu­ciach, jakie mnie nawie­dzały w minio­nym tygo­dniu. Zawsze oka­zuje się to sku­teczne, ale czas, kiedy robi­łam to z Han­sem i jego rodziną, jawi się jako szczę­śliw­szy.

Mama i papa nie prak­ty­kują chrze­ści­jań­stwa tak jak inne rodziny. Obcho­dzimy wpraw­dzie waż­niej­sze święta, ale nie pamię­tam, kiedy ostatni raz byli­śmy w kościele. Może gdy­by­śmy prze­zna­czali wię­cej czasu na modli­twę, papa nie byłby cały czas taki zły.

Ta jedna kon­dy­gna­cja scho­dów, która dzieli mnie od naszego miesz­ka­nia, przy­po­mina strome zbo­cze góry. Nie chcę wra­cać do domu. Nie chcę słu­chać kłótni towa­rzy­szą­cej kola­cji ani plo­tek o tym, co się wyda­rzyło w naszym regio­nie. Boję się i nie mam prawa tego wyznać.

Zacho­wuję się cicho, prze­my­ka­jąc przez drzwi i zdej­mu­jąc płaszcz tak, by robić jak naj­mniej hałasu. Wie­szam swoje rze­czy i ścią­gam buty z nóg.

– Gdzie się podzie­wa­łaś, Matildo? Mar­twi­łam się! – woła z kuchni mama.

Nie pomy­śla­łam o żad­nej histo­ryjce, jaką mogła­bym ją ura­czyć, co zwy­kle robię. Za bar­dzo jestem zajęta tym, co prze­żywa Hans. Zaci­skam dło­nie na wyso­ko­ści talii i wcho­dzę ostroż­nie do kuchni, gdzie mama szy­kuje posi­łek w swoim ulu­bio­nym bla­do­żół­tym far­tuszku z moty­wem czer­wo­nych i fio­le­to­wych wino­gron. Jej roz­pusz­czone na karku nie­ska­zi­telne loki nasu­wają myśl, że wycho­dziła dziś na zakupy.

– Czy­ta­łam książkę na polu maków. W tak piękny dzień chcia­łam ode­tchnąć świe­żym powie­trzem.

– Rozu­miem – mówi mama, nie mru­gnąw­szy okiem. – Co teraz czy­tasz?

– Książkę napi­saną przez…

– Tak, mów dalej.

– Pomóc ci przy kola­cji?

– Byłaś z Han­sem, prawda? – cią­gnie mama, zata­cza­jąc nad miską gniewne kręgi trzy­maną w dłoni łyżką.

– Dla­czego nie wolno mi spę­dzać czasu z Han­sem, mamo?

– Wiesz dla­czego. Nie muszę ci chyba tego po raz kolejny wyja­śniać.

– Musisz, bo nie ma to dla mnie żad­nego sensu. To mój przy­ja­ciel. Mogę spę­dzać z nim tyle czasu, ile mi się podoba.

Mama ude­rza drew­nianą łyżką o cera­miczną miskę. Ten dźwięk spra­wia, że tężeją mi ramiona, ale wzdy­cham nie­spiesz­nie i sta­ram się za wszelką cenę uspo­koić.

– Idź do swo­jego pokoju, Matildo. Zawo­łam cię, kiedy nadej­dzie pora kola­cji.

Zarzuca sobie ścierkę na ramię i stara się usu­nąć resztki tłu­czo­nych ziem­nia­ków z łyżki.

– Naród żydow­ski to nie stwory z rogami – mówię. – Ci ludzie nie są prze­stęp­cami ani zwie­rzę­tami, a mimo to ode­brano im wszel­kie prawa, a my przy­glą­damy się temu bez mru­gnię­cia okiem. Nie mogę mówić za cie­bie ani za tatę, ale wstyd mi za nas ogól­nie. Wstyd za tych wszyst­kich, któ­rzy udają, że ta nie­na­wiść nie nara­sta. Co złego Hans i jego rodzice wam zro­bili? Kie­dyś się przy­jaź­ni­łaś z Sarą, a tata trak­to­wał Adama jak brata. A teraz wydaje się, że przez całe życie byli­ście sobie obcy. To kosz­marne.

Nie cze­kam nawet na odpo­wiedź mamy.

– Matilda, wra­caj tu natych­miast! – woła kar­cą­cym tonem.

Wbrew roz­sąd­kowi igno­ruję jej słowa. Idę na górę, do swo­jej sypialni na pod­da­szu, i zamy­kam za sobą drzwi. Oboje, tata albo mama, wcho­dzą tu tylko wtedy, kiedy to konieczne. Tacie trudno zresztą poru­szać się w pozy­cji wypro­sto­wa­nej, a mama nie znosi wąskich stopni. Dla mnie ta prze­strzeń jest ide­alna i przy­tulna. W ciągu dnia wpada tu dosta­tecz­nie dużo świa­tła sło­necz­nego, a w nocy, kiedy blask świec migo­cze na zło­tych pasmach tapety, to cia­sne wnę­trze tchnie nie­wy­tłu­ma­czal­nym uro­kiem.

Padam na mate­rac i okry­wam się weł­nia­nym kocem. Cisza pozwala mi dosły­szeć nie­znaczne echo krzy­ków dobie­ga­ją­cych z miesz­ka­nia Hansa, które mie­ści się dwa pię­tra niżej.

Mogę coś zro­bić. Jestem tego abso­lut­nie pewna.

Rozdział 3

MATILDA

KWIE­CIEŃ 1940

Upływa kilka godzin i nie ma mowy, bym zasnęła. Scho­dzę ostroż­nie na dół, omi­ja­jąc trzeci sto­pień, by unik­nąć deski wyda­ją­cej naj­gło­śniej­sze skrzyp­nię­cie. Nauczy­łam się już na pamięć, które są naj­bar­dziej oblu­zo­wane; wiem, że ich dźwięk zaalar­muje kogoś, że nie śpię. Miej­sca przy ścia­nach wydają się naj­bez­piecz­niej­sze i po chwili znaj­duję się za drzwiami fron­to­wymi, prze­su­wa­jąc gołe stopy wzdłuż każ­dego cen­ty­me­tra, kiedy scho­dzę pię­tro niżej. Migo­tliwy blask świecy jest moim jedy­nym źró­dłem świa­tła, ale poko­ny­wa­łam tę trasę już tyle razy w środku nocy, że mogła­bym to robić z zamknię­tymi oczami. Sypial­nia Hansa dzieli ścianę z kory­ta­rzem, zale­d­wie metr od drzwi wej­ścio­wych jego miesz­ka­nia.

Stu­kam trzy­krot­nie pal­cem w ścianę, odcze­kuję dwie sekundy, potem znowu stu­kam trzy razy. To sekretny kod, który opra­co­wa­li­śmy jesz­cze w szkole pod­sta­wo­wej. W tam­tym cza­sie jedy­nym pro­ble­mem były schody prze­ciw­po­ża­rowe, pro­wa­dzące na dach nad moją sypial­nią, gdzie mogli­śmy w cie­płe noce obser­wo­wać gwiazdy i snuć marze­nia. Hans opo­wia­dał o życiu, które ist­niało poza naszym zasię­giem, o świa­tach nie­wy­obra­żal­nych dla kogo­kol­wiek na ziemi. Mówił, że każda gwiazda to dusza, która nas obser­wuje i chroni przed nie­bio­sami i nie­ziem­skimi świa­tami. Jego wyobraź­nia jest jak książka pełna naj­wy­ra­zist­szych ilu­stra­cji, cudów, o któ­rych ni­gdy mi się nie śniło. Nie potra­fię wyobra­zić sobie życia bez słu­cha­nia o tym, co rodzi się każ­dego dnia w jego gło­wie.

Nie­znaczny, led­wie sły­szalny dźwięk palca stu­ka­ją­cego w ścianę infor­muje mnie, że Hans nie śpi i wie, że tu jestem. Okry­wam się sta­ran­niej szla­fro­kiem w obro­nie przed rześ­kim powie­wem, który prze­do­staje się przez pobli­skie okno. Moje stopy drę­twieją od zim­nych desek pod­łogi, ale poza tym cała wręcz płonę, nie mogąc się docze­kać, kiedy mu prze­każę szcze­góły planu, który opra­co­wa­łam.

Drzwi uchy­lają się odro­binę, pozo­staje tylko nie­wielka szparka. Hans obraca się, by je zamknąć, potem prze­kręca gałkę do końca w prawo.

– Co ty tu robisz, Tilly? – szep­cze. – Jest późno.

Ma na sobie biały pod­ko­szu­lek i ulu­bione spodnie od piżamy w czer­wone paski.

Ni­gdy wcze­śniej mnie nie pytał, co robię o tak póź­nej porze pod jego miesz­ka­niem. Życie za bar­dzo się zmie­niło, byśmy mogli wró­cić do daw­nych przy­zwy­cza­jeń. Hans zdaje się żyć w lęku przed nie­zna­nym, a ja chcę się zacho­wy­wać tak, jakby nic nam nie gro­ziło i nic nie mogło mię­dzy nami sta­nąć.

– Muszę z tobą poroz­ma­wiać. Mam pewien plan.

– Jaki plan? – pyta, jakby nie sły­szał wcze­śniej­szej roz­mowy rodzi­ców.

Biorę go za rękę i pocią­gam w głąb kory­ta­rza, w stronę scho­dów prze­ciw­po­ża­ro­wych. Upły­nęło tyle czasu od chwili, kiedy wycho­dzi­li­śmy na dach, ale to jedyne miej­sce, gdzie nikt nie może nas usły­szeć.

– Jest zimno, Tilly. Zazię­bisz się – mówi.

Zawsze mar­twi się bar­dziej o mnie niż o sie­bie. Jeśli się zazię­bię, to on też, ale uwa­żam, że sprawa jest na tyle ważna, że warto zary­zy­ko­wać.

– Prze­stań się tak o mnie mar­twić. Chodź.

Z cichym wes­tchnie­niem nie­za­do­wo­le­nia Hans podąża w ślad za moimi ostroż­nymi kro­kami po drew­nia­nych deskach naj­bliż­szych ściany. Potrzeba tylko kilku minut, by zna­leźć nie­wiel­kie meta­lowe drzwi, które pro­wa­dzą na dach. Prze­strzeń wydaje się mniej­sza niż ostat­nim razem, gdy tu byli­śmy. Podej­rze­wam, że tro­chę wyro­śli­śmy przez tych kilka lat. Kwiet­niowe tem­pe­ra­tury są bez­li­to­sne, jakby nie chciały zre­zy­gno­wać ze swych praw do zimo­wego chłodu. Powie­trze kłuje w oczy, kiedy się mie­rzę z wia­trem i obej­muję ramio­nami, by się tro­chę ogrzać.

Zapo­mnia­łam już, jak pięk­nie bywało tu nocą. Wszyst­kie świa­tła mia­steczka sta­piają się z ciem­no­ścią, jak gdyby jed­no­czyły się z gwiaz­dami.

Kiedy Hans bie­rze haust świe­żego powie­trza, odwra­cam się do niego. Pło­mień mojej świeczki gaśnie, pozo­sta­wia­jąc po sobie strużkę dymu, ale gwiazdy zapew­niają dość świa­tła. Umiesz­czam lich­tarz mię­dzy sto­pami.

– Wyjedźmy – pro­po­nuję. – Uciek­nijmy stąd. Jeśli opu­ścimy Niemcy i udamy się jak naj­da­lej na wschód, będziemy bez­pieczni.

Jego brwi marsz­czą się nad pie­go­wa­tym nosem.

– To głu­pie, Matilda. Nie mamy marek, nie prze­trwamy tej podróży. I jeśli przy­ła­pią mnie na czymś zabro­nio­nym, to nie wiem, co się sta­nie, ale gdyby nazi­ści schwy­tali cie­bie, kiedy sta­rasz mi się pomóc… wolę nie myśleć o tym, co mogłoby się z tobą stać.

Doty­kam jego ramion.

– To absur­dalne, Hans. Nic mi się nie sta­nie. Za rok oboje ukoń­czymy osiem­na­ście lat. Jeste­śmy doro­śli i musimy zro­bić to, co dla nas naj­lep­sze.

Nie­zwłocz­nie kręci głową, odrzu­ca­jąc mój pomysł.

– Nie ma zna­cze­nia, jak daleko zawę­dru­jemy. Pomyśl o pod­bo­jach, jakich już doko­nał Hitler. Nazi­ści zajęli Pol­skę i Cze­cho­sło­wa­cję.

– Wyjazd to jedyny spo­sób – prze­ko­nuję. – Jak możesz ina­czej sądzić?

– Nie prze­ży­jemy. I jeśli coś mi się przy­trafi, a ty zosta­niesz sama, to trudno prze­wi­dzieć, co się z tobą sta­nie.

Ude­rzam go w pierś, pra­gnąc mu wbić tro­chę rozumu do głowy.

– Chcesz, żeby ci wszystko zabrali?! – Moje gar­dło zaci­ska się wokół tych słów, tak jak­bym sta­rała się je ujarz­mić szep­tem.

– Nie patrzę na to w ten spo­sób, Tilly. Mogą spró­bo­wać zabrać wszystko, ale pew­nych rze­czy nie można nikogo pozba­wić – mówi, wska­zu­jąc pal­cem skroń. – Pozo­staną mi wspo­mnie­nia i opo­wie­ści, które żyją w mojej gło­wie… no i wciąż będę miał cie­bie.

Moje mię­śnie tężeją pod wpły­wem zimna, a rękami i nogami raz po raz wstrząsa dreszcz.

– To nie­spra­wie­dliwe – stwier­dzam.

Hans patrzy mi głę­boko w oczy. Widzę, że chce się ze mną zgo­dzić, ale nie zamie­rza się pod­da­wać sto­so­wa­nej przez nazi­stów tak­tyce zastra­sza­nia.

– Życie to odwieczna lek­cja… i wyzwa­nia, któ­rym powin­ni­śmy spro­stać. Wie­rzę, że możemy prze­zwy­cię­żyć… to.

Żadne z nas nie potrafi zde­fi­nio­wać słowa „to”. Europa utra­ciła swoją wolną wolę, ale nie ule­gnę sło­wom jakie­goś obłą­ka­nego dyk­ta­tora. Nikt mi nie będzie mówił, kogo mam kochać, a kogo nie­na­wi­dzić.

– Nie chcę, żebyś wyjeż­dżał – zapew­niam Hansa.

– Ani ja. – Obej­muje mnie i przy­ciąga do piersi. Pamię­tam czas, kiedy byli­śmy równi wzro­stem, ale teraz jest ode mnie wyż­szy, tak bar­dzo w ostat­nich latach wystrze­lił w górę. Dziś led­wie się­gam mu brody. – Będzie dobrze, jeśli tylko w to uwie­rzymy. Wyobraź sobie szczę­śliwe zakoń­cze­nie tych kosz­mar­nych cza­sów, a zoba­czysz, że doj­dziemy do tego punktu naszej opo­wie­ści.

Obej­muję go mocno, wdy­cha­jąc świeże powie­trze i woń mydła, która prze­nika jego pod­ko­szu­lek.

– Zawsze będziemy przy­ja­ciółmi, prawda? – pytam na wszelki wypa­dek, by uzy­skać dowód jego lojal­no­ści, coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie potrze­bo­wa­łam.

Hans cofa się o krok, uwal­nia­jąc się z objęć, a ja przy­glą­dam się uważ­nie jego twa­rzy. Patrzy na mnie tak, jak ni­gdy dotąd. Przy­wo­dzi to na myśl ból połą­czony z miło­ścią, obronę przed jaki­miś nie­zna­nymi siłami.

– Nie jestem pewien, czy mogę się zawsze z tobą przy­jaź­nić, Tilly. Kocham cię w spo­sób, który ozna­cza coś wię­cej ani­żeli przy­jaźń. Kiedy cię widzę, w mojej piersi robi się cie­pło, prze­nika ono każdy nerw mego ciała. Nie wystar­cza mi, że cały czas przy tobie będę… po pro­stu… muszę być.

Chwy­tam się za pierś, pró­bu­jąc uspo­koić osza­lałe serce. Może nie dostrzega mojego przy­spie­szo­nego pulsu czy gorąca roz­kwi­ta­ją­cego na policz­kach, ale nie mogę nad tym zapa­no­wać. Ni­gdy nie potrze­bo­wa­łam zapew­nień doty­czą­cych naszego związku, ale kiedy o tym mówi – to, jak o tym mówi… – czuję iskrę rado­ści, która prze­nika każdą cząstkę mego ciała.

Nie­wy­po­wie­dziane słowa to coś zaiste nie­zwy­kłego mię­dzy nami, ale jego uczu­cia dorów­nują moim – uczu­cia, któ­rych nie wypo­wia­da­li­śmy na głos. Bałam się utraty jego przy­jaźni i może tak samo było w jego przy­padku, ale jeśli czas ucieka, a my nie mamy wpływu na to, co się sta­nie, to powin­ni­śmy móc powie­dzieć wszystko, co jest do powie­dze­nia. Jeśli jesz­cze możemy.

– Powiedz mi, dla­czego wła­ści­wie uwa­żasz, że chcę z tobą uciec? – pytam.

– Z tego samego powodu, dla któ­rego chcę, byś była tu bez­pieczna.

Nachyla się i po raz pierw­szy poza marze­niami, które zacho­wuję wyłącz­nie dla sie­bie, jego wargi doty­kają moich. Oboje jeste­śmy zim­niejsi niż nocne niebo i nasze usta przy­po­mi­nają lód, ale cie­pło, któ­rym się dzie­limy, chroni nas przed naj­więk­szym chło­dem dni i nocy. Serce wali mi tak mocno, że czuję echo jego ude­rzeń na piersi Hansa. Odrywa dło­nie od moich ramion i kła­dzie mi je na policz­kach. Miękki dotyk jego pal­ców spra­wia, że ugi­nają się pode mną kolana, nie chcę, by ta chwila dobie­gła końca. Nie chcę jej prze­ry­wać. Ni­gdy.

Nasze wargi odry­wają się od sie­bie, ale Hans nie cofa się ani o cen­ty­metr.

– Oto, jak bar­dzo cię kocham, Tilly.

Po raz pierw­szy w trak­cie naszej odwiecz­nej przy­jaźni brak mi słów. Wiem jed­nak, że ta chwila będzie naj­bo­le­śniej­szym ze wspo­mnień, jeśli zda­rzy się naj­gor­sze.

– Wra­cajmy do domu – mówi – nim ktoś zauważy naszą nie­obec­ność.

To on nie­odmien­nie trzyma nas na wodzy i robi wszystko, byśmy nie wpa­ko­wali się w tara­paty.

Nie chcę tego, ale i tak postę­puję zgod­nie z jego pole­ce­niem. Nie zamie­rzam napy­tać sobie biedy w sytu­acji, kiedy mię­dzy tatą i mamą bez­u­stan­nie iskrzy. Wyobra­żam sobie, że Hans myśli tak samo, ale z cał­kiem innych powo­dów.

Kiedy scho­dzimy na dół, przy­kłada palec do ust – znak, że nie powin­ni­śmy się odzy­wać. Nachyla się i całuje mnie ostroż­nie w poli­czek.

– Do zoba­cze­nia jutro – szep­cze.

– Dobra­noc – odpo­wia­dam z drże­niem.

Ni­gdy nie para­łam się pisa­niem, ale gdy tylko zamy­kam drzwi sypialni, ogar­nia mnie prze­można chęć uwiecz­nie­nia na papie­rze wszyst­kiego, co stało się na dachu, tak jak­bym potrze­bo­wała słów, by przy­po­mnieć sobie ogar­niające mnie wtedy uczu­cie. Nie wiem, czy mój opis dorówna pięk­nej pro­zie Hansa, ale nie wolno mi ni­gdy tego zapo­mnieć – ani jed­nego szcze­gółu.

Rozdział 4

GRACE

2018

Sie­dzę na brzegu łóżka, od czwar­tej nad ranem obgry­za­jąc paznok­cie. Spon­ta­niczne decy­zje nie są w moim stylu, ale po tym wszyst­kim, co prze­czy­ta­łam i widzia­łam poprzed­niego wie­czoru, nie wiem, czy zdo­łam zasnąć, póki nie uzy­skam odpo­wie­dzi na setki drę­czą­cych mnie pytań. Ogrom nie­pew­no­ści budzi nie­po­kój, jakiego nie odczu­wa­łam już od lat. Zawsze sta­ram się kon­tro­lo­wać każdy aspekt życia, by wie­dzieć, co mi przy­nie­sie jutrzej­szy dzień, ale cze­goś takiego się nie spo­dzie­wa­łam.

Na moich kola­nach brzę­czy tele­fon; widzę bilet lot­ni­czy, który wyku­pi­łam trzy godziny temu. Wysła­łam Pau­lowi mejl z infor­ma­cją, że coś mi nagle wysko­czyło, co ozna­cza, że będę potrze­bo­wała tro­chę czasu dla sie­bie i tygo­dnio­wego urlopu. Łatwiej było pod­jąć tę decy­zję, wie­dząc, jak mało praw­do­po­dobny jest mój awans.

Trudno powie­dzieć, czy potra­fię jasno myśleć o tak wcze­snych godzi­nach, ale wedle wszel­kich zna­ków na nie­bie i ziemi muszę wyje­chać do Europy, by prze­jąć nie­ru­cho­mość na mocy przy­słu­gu­ją­cego mi prawa spad­ko­wego.

Doku­menty, które pole­ci­łam prze­tłu­ma­czyć z nie­miec­kiego na angiel­ski i które czyta się jak powieść lub pamięt­nik, roz­bu­dziły we mnie cie­ka­wość co do Matildy Ell­man, mojej babki. Z tego, co dotych­czas usta­li­łam, wydaje się osobą wszech­wie­dzącą i zde­ter­mi­no­waną, zwłasz­cza pod­czas naj­strasz­niej­szego okresu w dzie­jach. Nie potra­fię sobie wyobra­zić, co się mogło wyda­rzyć mię­dzy fak­tami utrwa­lo­nymi na tych pierw­szych stro­ni­cach a chwilą, gdy obie, ona i mama, zostały roz­dzie­lone.

Włą­czam komórkę, ponow­nie spraw­dza­jąc godzinę. Odcze­ka­łam do przy­zwo­itej pory, żeby zadzwo­nić do Carli i uprze­dzić ją, że wyjeż­dżam. Jestem przy­go­to­wana na wykład, kiedy będę z nią roz­ma­wiała, ale od tego są przy­ja­ciele – roz­wie­wają wąt­pli­wo­ści, spo­wi­ja­jące nasz umysł. Oczy­wi­ście, jest już za późno, by dostrzec na hory­zon­cie coś wię­cej niż tylko wyprawę do Nie­miec.

Punk­tu­al­nie o siód­mej wybie­ram numer Carli i prze­cho­dzę na tryb gło­śno­mó­wiący; wstaję przy tym, żeby spa­ko­wać rze­czy na podróż.

– Dla­czego dzwo­nisz? Co się stało? – pyta.

Zazwy­czaj prze­sy­łamy sobie wia­do­mo­ści albo odwie­dzamy się bez zapo­wie­dzi. Przy­jaź­nimy się od pierw­szego roku w Boston Col­lege. My dwie prze­ciwko całemu światu, zawsze nie­roz­łączne. Na prze­ło­mie trze­ciego i czwar­tego roku wypro­wa­dzi­ły­śmy się z aka­de­mika do maleń­kiego lokum; wyda­wało nam się, że zosta­niemy tam już na zawsze, ale po stu­diach i dwóch dłuż­szych związ­kach, które zali­czyła Carla, zro­zu­mia­ły­śmy, że każda z nas potrze­buje pry­wat­nej prze­strzeni. Choć trudno zna­leźć dwa wolne i sąsia­du­jące ze sobą miesz­ka­nia, nam się udało i jest to roz­wią­za­nie ide­alne.

Mogła­bym zapu­kać w ścianę, potrze­bu­jąc roz­pacz­li­wie jej uwagi. Gdy­bym jej powie­działa, sto­jąc z nią twa­rzą w twarz, co zamie­rzam zro­bić, unio­słaby brew i posłała mi gniewne macie­rzyń­skie spoj­rze­nie, które potra­fię wyczuć przez tele­fon. Mogę odpo­wia­dać szcze­rze na jej pyta­nia, ale bez dal­szych wyja­śnień z mojej strony pomy­śla­łaby, że stra­ci­łam rozum.

– Wyjeż­dżam dzi­siaj do Nie­miec, chcia­łam cię zawczasu uprze­dzić. A tak przy oka­zji, możesz odbie­rać moją pocztę, gdy tam będę?

Carla krząta się w pośpie­chu po swoim miesz­ka­niu i szy­kuje do wyj­ścia. Jedzie do roz­wi­ja­ją­cej się firmy księ­go­wej jej ojca znaj­du­ją­cej się w dziel­nicy finan­so­wej. Jest zde­ter­mi­no­wana i chce się wspiąć na szczyt dra­biny kor­po­ra­cyj­nej bez szcze­gól­nych przy­wi­le­jów; żyje nadzieją na sta­tus współ­wła­ści­cielki. Sły­szę, jak stuka obca­sami, co współ­gra z ury­wa­nymi odde­chami w słu­chawce.

– Prze­pra­szam, chyba mówi­łaś, że wyjeż­dżasz dziś do Nie­miec. Możesz to powtó­rzyć?

W dali daje się sły­szeć trzask otwie­ra­nych i zamy­ka­nych szu­flad, a sądząc po echach jej słów, jest aku­rat w łazience.

– Wyjeż­dżam do Nie­miec. Eee… odzie­dzi­czy­łam tam jakąś nie­ru­cho­mość. Muszę wszystko poza­ła­twiać i się zasta­no­wić, co począć z tym spad­kiem. Jestem pewna, że potrwa to tylko kilka dni.

Stu­kot obca­sów cich­nie, jej oddech zwal­nia.

– Spo­tkaj się ze mną na kory­ta­rzu, Grace – mówi. – W tej chwili.

Spo­glą­dam prze­lo­tem na swoje baweł­niane szorty i pod­ko­szu­lek byłego chło­paka, który mam od pięt­na­stu lat, potem doty­kam głowy, upew­nia­jąc się, że mam na niej istne pta­sie gniazdo, efekt nie­prze­spa­nej nocy. Carla widy­wała mnie w gor­szym sta­nie, zwłasz­cza przed kil­koma laty, w pierw­szych mie­sią­cach po śmierci mamy.

Wlokę się do drzwi i wycho­dzę na kory­tarz, następ­nie cze­kam, aż pojawi się Carla. Przy­go­to­wuje się do pracy. Jedna strona jej kasz­ta­no­wych wło­sów w odcie­niu toffi jest gładka i uło­żona w fale, druga mokra, ale moja przy­ja­ciółka zdą­żyła się już ubrać i uma­lo­wać.

– Wiem, że to nie­spo­dzie­wane – odzy­wam się.

– Tak, od tego powin­ny­śmy zacząć – odpo­wiada, krzy­żu­jąc ramiona na piersi. To pierw­szy sygnał kwe­stio­nu­jący moją poczy­tal­ność.

– Moja bio­lo­giczna babka odna­la­zła mnie jakimś cudem i zapi­sała mi pewną nie­ru­cho­mość. Dosta­łam świa­dec­two DNA, któ­rego nie mogę zigno­ro­wać. Matka przez całe życie pró­bo­wała odszu­kać swo­ich rodzi­ców. Muszę usta­lić, czy to prawda. A jeśli tak, to chcę poznać całą tę histo­rię.

Carla zamyka na chwilę oczy, jakby ponow­nie ana­li­zo­wała każde moje słowo, by zro­zu­mieć to, co mówię.

– I to wszystko wyda­rzyło się wczo­raj wie­czo­rem?

Roz­ma­wia­ły­śmy poprzed­niego dnia pod­czas lun­chu i sprawy przed­sta­wiały się nor­mal­nie, jak to w upiorny ponie­dzia­łek.

– Tak.

– I wyjeż­dżasz dzi­siaj?

– Tak.

– Kto przy­słał ten list czy cokol­wiek to jest?

– Kan­ce­la­ria praw­ni­cza w Niem­czech.

– Może powin­naś do nich zadzwo­nić i dowie­dzieć się coś wię­cej, zanim pole­cisz do innego kraju, i to sama, bez zna­jo­mo­ści nie­miec­kiego. Założę się, że nie wiesz nawet, jaka tam obo­wią­zuje waluta.

Ocze­ki­wa­łam każ­dego z tych pytań. Mia­łam mnó­stwo czasu, żeby prze­my­śleć wszystko, nie śpiąc przez więk­szość nocy.

– Zadzwo­ni­łam do tej kan­ce­la­rii. U nich to już pierw­sza po połu­dniu. Powie­dzieli, że wszyst­kie infor­ma­cje, jakich mi mogą zgod­nie z pra­wem udzie­lić, znaj­dują się w koper­cie, i że ktoś ich wyna­jął, by zajęli się stroną for­malną i nic ponadto. Mia­łam tłu­ma­cza w tele­fo­nie, zała­twi­łam sobie wcze­śniej taką apli­ka­cję, wiem też, że w Niem­czech obo­wią­zuje euro. Mogę na lot­ni­sku wymie­nić na nie gotówkę.

Carla wydaje się zasko­czona zakre­sem reko­ne­sansu, jakiego udało mi się doko­nać w tak krót­kim cza­sie.

– Ale czy kogo­kol­wiek tam znasz? To bez­pieczny teren?

Wle­piam wzrok w pod­łogę, świeży różowy pedi­kiur na pal­cach moich stóp poły­skuje w świe­tle kory­ta­rza.

– Nie znam tam nikogo, ale to stare mia­steczko ota­cza­jące obóz kon­cen­tra­cyjny. Wiem, że to cał­kiem inna histo­ria, ale przy­ciąga tury­stów.

– O mój Boże, Grace! Ta nie­ru­cho­mość znaj­duje się nie­opo­dal obozu kon­cen­tra­cyj­nego?

Mówiąc to, Carla opusz­cza rękę wzdłuż boku, naj­wy­raź­niej poru­szona moimi sło­wami.

– Tak. I chcę wie­dzieć dla­czego – wyja­śniam.

– Jeśli pocze­kasz do week­endu, będę mogła poje­chać z tobą. Sądzę, że nie powin­naś zała­twiać tego sama.

– Nie mogę cze­kać i choć doce­niam, że ofe­ru­jesz mi pomoc, i to bez waha­nia, muszę zro­bić to oso­bi­ście… dla swo­jej mamy.

Jej oczy ogrom­nieją, są pełne szoku i tro­ski.

– Nie lubisz nawet robić w poje­dynkę zaku­pów, nie mówiąc już o wyjeź­dzie do Nie­miec. Nie rozu­miem, o co tu cho­dzi.

Czuję, jak palą mnie policzki; doty­kam ich, by uspo­koić wiecz­nie pobu­dzone nerwy.

– Serce mi pod­po­wiada, że powin­nam tam poje­chać.

– A co z pracą. Co z awan­sem? – Pró­buje każ­dego argu­mentu, ale ja już wszystko sobie prze­my­śla­łam.

– O awan­sie nie ma mowy, poza tym muszę przede wszyst­kim zde­cy­do­wać się na jakąś zmianę.

Od tak dawna sta­wia­łam swą karierę na pierw­szym miej­scu, że prze­sta­łam się zasta­na­wiać, czego jesz­cze w życiu pra­gnę. Na mej dro­dze nie poja­wiło się nic, co kaza­łoby mi się zatrzy­mać i zasta­no­wić nad kie­run­kiem, w któ­rym zmie­rzam, ale ta histo­ria ze spad­kiem to dla mnie prze­łom.

Carla wzdy­cha ciężko i zdmu­chuje sprzed oka nie­sforny kosmyk wło­sów.

– Musisz infor­mo­wać mnie na bie­żąco. Chcę wie­dzieć, że nic ci nie grozi i wszystko jest okay, kiedy się tam znaj­dziesz. Wyjeż­dżasz tylko na kilka dni?

– Nie wiem, ile czasu mi to zaj­mie, ale przy­pusz­czam, że nie wię­cej niż tydzień. Dam ci znać, jak się dowiem cze­goś wię­cej.

Carla patrzy mi w oczy.

– Nie podoba mi się to, Grace. Może powin­nam bar­dziej nale­gać, żebyś zmie­niła zda­nie, ale widzę, że cię nie prze­ko­nam. Chcia­ła­bym, żebyś pozwo­liła mi ze sobą jechać, ale rozu­miem. Będę odbie­rała twoją kore­spon­den­cję. Twój tata wie, że wyjeż­dżasz?

Prze­chy­lam głowę.

– Myślisz, że się przej­muje?

– Tak tylko pyta­łam – mówi. – Kiedy odla­tu­jesz?

– O jede­na­stej dziś rano.

– A kiedy wylą­du­jesz w Niem­czech? – pyta nie­ustę­pli­wie.

– Będzie tu wtedy około szó­stej, prze­ślę ci wia­do­mość z lot­ni­ska.

– Tak, pro­szę. I chcę wie­dzieć, gdzie się zatrzy­masz, jak wygląda mia­sto i w ogóle wszystko.

– Okay.

Carla poko­nuje kilka dzie­lą­cych nas kro­ków i obej­muje mnie za szyję, jej mokre włosy opa­dają mi na twarz.

– Nie chcę, by ci się coś stało. Pro­szę, uwa­żaj na sie­bie.

– Obie­cuję – zapew­niam i też ją obej­muję, zasta­na­wia­jąc się przez chwilę, czy nie byłoby dobrze zacze­kać, aż będzie mogła ze mną pole­cieć, ale serce mi pod­po­wiada, żebym jechała od razu. Wrę­czam jej klucz do skrzynki na listy. – Dzięki, że się tak o mnie trosz­czysz.

– Przy­ja­ciółki to przy­ja­ciółki – zawo­dzi śpiew­nie, zaci­ska­jąc palce na klu­czu, po czym zmie­rza w stronę otwar­tych drzwi swego miesz­ka­nia. – Nie zapo­mnij mi prze­słać ese­mesa. Bo cię wytro­pię, Grace Lau­rent.

– Wiem o tym – odpo­wia­dam z cichym śmie­chem.

*

Zanim przejdę przez kon­trolę i cło, a potem spę­dzę godzinę na cze­ka­niu przy bramce lotów mię­dzy­na­ro­do­wych, uświa­da­miam sobie, jak wiele mi się udało zała­twić, nim wybiła dwu­na­sta w połu­dnie. Zaska­ku­jące, że szczę­śli­wie zła­pa­łam jakiś w miarę tani lot i bez więk­szego trudu zare­zer­wo­wa­łam pokój w hotelu. Nie opusz­cza mnie wra­że­nie, że w nie­spełna dwa­na­ście godzin prze­ży­łam trzy dni. Jedy­nym zmar­twie­niem, które mi ciąży, jest brak wia­do­mo­ści od Paula. Zadzwo­ni­łam do niego, zosta­wi­łam mu wia­do­mość na poczcie gło­so­wej, potem jesz­cze prze­sła­łam mejl. Mogłam się co prawda spo­dzie­wać, że będzie zwle­kał z odpo­wie­dzią, dobrze wie­dząc, że to mnie zde­ner­wuje. Od chwili, gdy zja­wi­łam się na lot­ni­sku, otwie­ra­łam skrzynkę kil­ka­na­ście razy, spraw­dza­jąc, czy zare­ago­wał na moją nie­spo­dzie­waną nie­obec­ność w pracy.

Jakby w poro­zu­mie­niu ze ste­war­desą, która poleca wszyst­kim pasa­że­rom wyłą­cze­nie urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, Paul prze­syła mi mejl.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki