Książęta boru - Helena Mniszek - ebook

Książęta boru ebook

Helena Mniszek

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Zbiór opowiadań klasyka literatury popularnej, Heleny Mniszek, zawierający te oto utwory: Za późno, Książęta boru, Fedotka, Krzyże. Miesiące: Styczeń. Luty. Marzec. Kwiecień. Maj. Czerwiec. Lipiec. Sierpień. Wrzesień. Październik. Listopad. Grudzień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Helena Mniszek

 

Książęta boru

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Helena Mniszek

Książęta boru

Kijów 1912

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-945-4

 

 

ZA PÓŹNO.

 

 Jesienna noc. Księżyc wielki wyjrzał z po za chmur i rozjaśnił okolicę, przebił się blaskiem w gęstwinę lasu, posrebrzył biegnącą wśród drzew szosę.

 Cicho było dokoła, tylko wiatr nocny zawył czasem, pomiędzy koronami sosen, a z daleka dochodziło monotonne, przykre wołanie puszczyka.

 W gąszczu leszczyny, obok szosy, siedziało ukrytych pięciu mężczyzn. Siedzieli blizko siebie, czujnie trzymając w rękach rewolwery. Poubierani w burkach i długich butach, na głowie mieli zniszczone filcowe kapelusze, mocno wciśnięte na oczy. Twarze blade, ponure oczy, i wyraz zwierzęcy w rysach wyraźnie znamionował bandytów. Tylko piąty wyglądał inaczej od towarzyszów, i siedział trochę na boku. Był to chłopak bardzo młody, bez zarostu, szczupły i blady. Plecy okrywał mu żółty półkożuszek, barankową czapkę odsunął daleko od czoła, na którem wystąpił obfity pot. Oczy jego ciemne, smutne jakieś, biegały niespokojnie na wszystkie strony. Ręka trzymająca rewolwer drżała gorączkowo. Oddychał szybko, oczekiwanie męczyło go. Nagle jeden z towarzyszy trącił go w bok i zapytał przytłumionym głosem:

 — Felek, boisz się, co?... oto frajer z ciebie!

 — Nie bój się, obłowisz się jak szczur w stodole, będziesz miał fajgli całą kupę, — rzekł drugi.

 — Albo kulę we łbie — odpowiedział Felek zrezygnowanym głosem.

 — Głupiś! taki żyd — jucha albo i gospodarze ze wsi mieli by rewolwery?...

 — Rewolwery może nie, ale strzelby majom.

 — Cicho! nie gadać tam — zawołał najstarszy.

 Umilkli. Felek ścisnął mocniej browning w dłoni i zadrżał na ciele.

 — Brrr!... śmierć zajrzała w oczy — szepnął do siebie, — musi ona tu już blizko mnie siedzi.

 — Kto by to na nią uważał — mruknął towarzysz — facetka nie do jamorów; same gnaty.

 — A wy się jej Cygan nie boita?...

 — Wiadomo, jak weźmie w taniec to kiepsko, ale trza iść... ta już trudno.

 — Zawsze się dlatego boita.

 — Pewno że nie roskosz, ino nie dygotam jak ty. Z ciebie jeszcze zdrowy frair. Patrzaj na Silnego, Bąka i Makara: drzymią sobie chłopy jakby szli na bal, a toż zaraz będzie przeprawa, ino patrzyć jak wóz nadjedzie.

 — A jak nie sam?... może kilka wozów jechać razem.

 — Jak dwa to damy rady, a jak więcej to klapa. Pyza świeci niepotrzebnie, wolejby było ciemno, a to i jasno i zimno, żre aż do kości.

 Cygan otulił się w burkę i zamilkł.

 Z głębi lasu zajęczał puszczyk.

 ...Pójdź!... pójdź!... p-ó-ó-ó..j..dź...

 Felek przeżegnał się z lękiem.

 ...Na mnie bestja huka — pomyślał ze z grozą w młodzieńczem sercu. Zwiesił głowę ponuro, żal jakiś zdławił go za gardło. Przypomniał sobie rodzinną wioskę, starego ojca i matkę, i młodsze rodzeństwo pozostałe w chacie. Łzy zapiekły w oczach Felka, straszny smutek ścisnął mu duszę. Zamknął oczy i zdawało mu się że widzi ich wszystkich jak na jawie. W świetlicy, pali się lampka, matka przędzie na kołowrotku, ojciec robi postronki, a siostra czyta z pobożnej książki różne ciekawe rzeczy. Dzieci mniejsze już śpią w komorze, świerszcz ćwirka w ścianie, i dobrze w chałupie, cicho i spokojnie.

 Rodzice może modlą się za niego, za Felka bandytę. Już trzeci kwartał jak przystał do szajki bandyckiej, dostał rewolwer i majchra, co go nosi w cholewie i już jest towarzyszem expropriatorem. Ale Felek dobrze czuje że to łamane — przezwisko, to poprostu to samo co złodziej. I on już kradł z towarzyszami, rozbił dwa monopole, potem ukrywał się cały miesiąc po lasach. Okradli razem dziedzicowego kasjera jak wracał z pieniędzmi i na pachciarza napadali. Hej, siła rzeczy zrobili już, ale Felek nie zabił jeszcze człowieka. Raz widział jak Bąk zamordował żyda i do śmierci tego nie zapomni. Teraz znowu czatują na bogatego kupca, który będzie wracał z miasta z pieniędzmi. Tego kupca Felek znał, on handlował z dziedzicem, nawet u ojca był w chałupie kupując zboże. Felek wzdrygał się na myśl nowego rozboju, może nowego mordu? Krew mu krzepła w żyłach. Nie mógł się przyzwyczaić do bandyckiego życia. Ciągłe miał wyrzuty sumienia; ciągle mu w duszy szeptało „wróć do swoich — porzuć tę robotę”.

 Już kilka razy chciał uciekać, ale bał się towarzyszów. Oni żartowali z niego, nazywając „dzieciątkiem”, ile razy był smutny czy zamyślony. Felek wiedział że jakby uciekł, zabili by go, w obawie aby ich nie zdradził.

 Felek męczył się, a nie widział sposobu ucieczki. Miał już dość napadów, rabunków i mordów. Młode serce wypełniła mu gorycz, żal do samego siebie, że się dał wciągnąć do partyi. Teraz, czatując w krzakach, powtarzał sobie w myśli.

 — Ostatni raz, choćby mię potem zabili, ucieknę.

 Obiecywał sobie nic nie mówić nikomu gdzie był, nie zdradzić towarzyszy, to i zemsty ich nie ściągnie na swoją głowę.

 Przypomniał sobie że jednak do chaty, do rodzinnej wsi powracać nie może. Poznał by go pachciarz dworski i oddał do policyi, bo on z towarzyszami na niego napadał.

 Felek zatrząsł się. Zawsze ogarniał go strach żeby nie być złapanym. Bał się zesłania na Syberję a najgorzej powieszenia. Żałował życia i chciał porządnie żyć.

 — Ucieknę gdzie do fabryki, będę pracował, a potem napiszę do ojców, i jak mi pozwolą to przyletę im nogi ucałować — myślał Felek.

 Tak go to ożywiło, że zapomniał gdzie jest. Ręką przetarł czoło mokre od potu i zawołał głośno z radością.

 — O Boże! Boże! uratuj.... żeby to już prędzej!...

 — Czyś ty się wściekł? — zawołał Cygan — czego tu krzyczysz.

 — Widzisz go „dzieciątko”! Boga woła do pomocy, niańki mu potrzeba — dodał Makar gniewnym głosem.

 — Psiakrew! Kulą mu zapchać gardło, będzie milczał — krzyknął Bąk.

 A główny ich dowódca — Silny — zaciskał tylko rewolwer w garści, i strasznemi oczyma, patrząc na Felka, syczał przez zęby, jak żgnięty wąż.

 — Milcz... milcz... psia wiaro!...

 Na szosie zadudniało, daleko, jakby przytłumiony grzmot. Bandyci zerwali się na równe nogi. Felek zzieleniał, ale razem z nimi gwałtownie powstał z ziemi. Puszczyk wołał przeraźliwie.

 — Pójdź... pójdź... kuwit!... kuwit!...

 Bandyci skupili się w ciasną gromadę. Silny dawał rozkazy krótko, urywanie, oczy mu świeciły jak u wilka.

 — Baczność! za chwilę tu będzie, dudni na pół wiorsty... jeśli to on, wypaść odrazu z gotowemi strzałami.

 — A jak to kto inny? — spytał Bąk.

 — Zobaczy się, może także napadniem... teraz cicho, ni pary z gęby!

 — „Dzieciątka” trza pilnować — szepnął Makar i grubą swą dłoń położył na ustach zdrętwiałego Felka.

 — Będzie znowu Boga wolał — zaśmiał się Bąk.

 Felek gniewnie odtrącił rękę towarzysza, złość go porwała, cisnął przez zęby.

 — Puść, psia krew, nie tykaj mnie łapą!

 — Widzisz go, jak sobie poczyna! — śmiał się Makar, ale Silny rzekł cicho lecz dobitnie.

 — Milczeć tam!

 Zaległa złowroga cisza. Gałęzie leszczyny szumiały z lekka, poruszane nocnym wiatrem, hukał puszczyk, a na szosie zbliżał się turkot kół i klekotanie wozu co raz hałaśliwsze. Do uszu bandytów doszło raźne prychanie koni.

 — Zdrów! zdrów! będziecie zdrowi, ino goli — szepnął Bąk.

 — Może i udławi się który jak będzie zanadto piał, — dodał Makar. Kula przy samym łbie mniej robi hałasu niż wrzask.

 — Cicho ci-i...cho! baczność!

 Wóz turkotał już blizko. Spłoszona sowa zerwała się nad głowami bandytów i kwiląc żałośnie połopotała do drugiego lasu.

 Silny zgrzytnął zębami, i zaklął.

 — Ścierwo ptaszysko!

 Poczem wychylił trochę głowę i patrząc na szosę, zawołał.

 — Jeden wóz tylko, ale ludzi sporo, będzie z ośmiu.

 — Głupstwo! będzie ich mniej, rzekł Bąk.

 — Tęgo gadają, aż echo niesie.

 — Zara przycichną.

 Makar trącił Felka w bok.

 — Śpisz ty, co?...

 — Co mam spać, milczę.

 — Czuwaj brachu, to się obłowim.

 Felek ściskał w ręku rewolwer i modlił się w duszy.

 — Boże uratuj, to już ostatni raz, więcej nie chcę być z nimi, ucieknę.

 Serce mu tłukło w piersi, zęby szczękały, ciało miał oblane warem.

 — Ostatni raz, ostatni raz.

 Kołatanie wozu zbliżyło się już, i nagle Felek ujrzał parę koni w parcianych szlejach, drabiny wypchane słomą, i kilku ludzi gadających głośno. Zaćmiło mu w oczach. Cygan trącił go w bok, a jednocześnie Silny zawołał przyduszonym głosem.

 — Naprzód!.. otaczać wóz. Makary do koni... Felek za mną! marsz!..

 Wypadli na szosę. Makary ze zwinnością wiewiórki skoczył do dyszla i wstrzymał konie. Silny na stracha wypalił dwa razy z rewolweru. Powstał straszliwy zamęt, wrzask, tupot końskich kopyt. Konie bite pięścią po głowach, przez Makara, z tyłu ćwikane batem, stawały dęba siadając na zadach. Furman stanął przerażony, wołał na konie, chlastał lejcami, ale w tej chwili Cygan zdusił go za gardło i ubezwładnił. Na wozie kotłowało się. Silny z Felkiem powalili żyda i związali mu ręce. Silny zabrał pieniądze, ale dwóch gospodarzy wiejskich rzuciło się na niego z kłonicami. Jeden chwycił Felka za plecy, chcąc mu odebrać rewolwer. Chłopak odwrócił się, strzelił dwa razy. Gospodarz jęknął i zwalili się razem przez drabinę na kamienie szosy. W tem konie puszczone przez Makara ruszyły naprzód, podjudzone strzałami rwały z kopyta, unosząc potargany wóz i walczących ludzi. Felek został sam; patrzał wystraszonym wzrokiem na plecy leżącego człowieka którego zabił. Mróz mu przechodził po kościach, przerażenie podnosiło włosy na głowie. Usłyszał jęk, nogi się pod nim ugięły ze strachu i zarazem z radości co mu buchnęła do serca.

 — Ten człowiek jeszcze żyje!.. dla Boga ratować go, ratować.

 Zapomniał o własnem bezpieczeństwie, skoczył do rowu obok szosy i naczerpnął pełną czapkę wody. Dysząc, mocno blady jak śmierć, klęknął i zaczął dźwigać konającego chcąc go przewrócić na wznak. Z piersi zabitego wychodziło chrapliwe rzężenie, nogami i rękoma kopał kamienie. Felek obrócił go twarzą do siebie, i chlusnął mu wodę wotwarte oczy.

 Nagle ręce Felka opadły z przerażenia, głowa konającego stuknęła na kupie kamieni. Chłopak zerwał się i podnosząc ręce w górę krzyknął jak szalony.

 — Dla Boga to ociec! rety!.. ociec!... I runą! na drgające ciało.

 Z okropnym rykiem, z płaczem przerażliwym szarpał ojca za kapotę i całując wołał bez pamięci.

 — Ociec!.. to ja Felek!.. ja was zabiłem! ja zbój!.. tato dla Boga, ozwijcie się, tato, o mój Jezu!... Jezu!...

 Ale oczy konającego były już szklanne, patrzały na syna niepoznając go, tylko nogami kopał co raz prędzej, piana wystąpiła mu na ustach i gęsto osiadła na wąsach.

 — Jez...zus Marja — szepnęły sine wargi, drgnął konwulsyjnie i zwisł w rękach syna.

 Skonał.

 Felek zerwał się z krzykiem, znowu upadł na kolana. Garściami rwał sobie włosy, jęczał boleśnie wijąc się na kamieniach. Rozpacz targała mu duszę.

 — Ojca zabiłem!.. zbój!.. zbój!.. potępiony na wieki!... — wył nieludzkim głosem. Rzucił się na ciało ojca i straszny płacz buchnął z piersi Felka.

 — Ociec!.. mój ociec!..

 Na szosie wóz kołatał już słabo, z oddalenia, ale Felek pomimo płaczu usłyszał szybkie kroki wracających bandytów. Zerwał się od trupa, spojrzał na szosę. W blasku księżyca zobaczył towarzyszy idących śpiesznie do niego. Chłopak zatrząsł się ze zgrozy.

 — Znowu mnie zabiorą, każą mordować, piekielniki! bez nich ja zgubiony!

 Zacisnął pieść i grożąc bandytom, krzyknął:

 — Nie doczekanie wasze psubraty!..

 Ukląkł, chwycił rzucony rewolwer i pochylony nad trupem zawołał żałośnie.

 — Ociec, nie przeklinajcie mnie!...

 Przyłożył lufę do skroni, strzał huknął, i ciało Felkowe, drgające, zlane krwią, upadło na ojca poprzecznie. Tworzyli razem straszliwy krzyż.......

 Bandytów, strzał osadził na miejscu, zlękli się, chcieli uciekać w las, ale powstrzymał ich Silny, mówiąc.

 — To Felek strzelał, pewno dobił tego chłopa co go ucapił za plecy. Chodźmy brachy, udało się nam, ale trza zmykać.

 — Tylko jeden zabity, reszta powiązana, ale do miasta dojadą i dadzą znać policji — przyświadczył Bąk.

 Podeszli bliżej i Silny krzyknął.

 — Felek wstawaj! zmykamy w las.

 Ale chłopak się nie ruszył.

 — Co, on śpi? patrzajcie... dzieciątko!...

 Cygan podniósł głowę Felka: szeroka struga krwi zalała mu ręce.

 — On zabity! krzyknął Cygan i puścił głowę chłopca.

 Bandyci skupili się pochyleni nad krzyżem martwych ciał.

 — A jego kto zabił?

 — Jako żywo zabity!

 — Sam się zabił, rewolwer ma w garści, ściśnięty że i wyrwać nie można.

 — Po kiego dyabła by się strzelał?

 Bandyci stali w niemym podziwie, pierwszy ocknął się Bąk.

 — Nic tu po nas brachy! zmykajmy! bo i fajgle i życie miłe! dzieciątko już śpi, nie obudzim.

 Machnął ręką i poszedł naprzód, za nim pomknęli wszyscy. Cygan szedł na końcu, mrucząc do siebie.

 — Ot tak! chciał uciekać, narzekał na nas, ot i uciekł...ino za wcześnie... szkoda go, silny był i pomocny.

 Cygan kiwał żałośnie głową i oglądał się na dwa splecione trupy czerniejące na szosie. Nie wiedział – że to ojciec z synem i że Felek uciekł od bandy... za późno.

 Księżyc wielki, błyszczący patrzał na ziemię, patrzał aż zbladł ze zgrozy, zasuwał się za czarny gmach lasu.

 Cisza zaległa szosę, tylko wiatr szumiał w leszczynie i studził blade czoło zmarłego chłopca.

 Śpij spokojnie zbłąkany Felku!

 

KSIĄŻĘTA BORU.

 

 W ciepłej izbie, w Majdańskiej leśniczówce, płonął na kominie suty ogień. Przed nim siedział na kłodzie, stary borowy, Grzegorz, w kożuchu i jałowiczych butach. Obok niego powtulani w kudły wilczury, dwaj chłopcy i dziewczynka. Przy nich leżał duży kundel, Burek i dwa młode jamniki.

 Grzegorz opowiadał dziwaczne baśnie o wilkołakach i upiorach, o zaklętych królewnach i smokach. Dzieciom zdawało się, że strachy siedzą gdzieś blizko, młode serduszka biły trwożnie.

 W drugim kącie izby gospodyni przędła na kołowrotku, wzdychając nad okropnościami opowiadanemi przez starego. Znała już je na pamięć i zawsze ją przerażały.

 Przy drzwiach uwiązany na sznurku spał wilk, pod tapczanem czerwieniało w ogniu rude futerko lisa, a na środku izby truchtały w licznem stadku białe i szare króliki. Dwie młode wiewiórki dokazując na piecu, rozbudziły kota i szpaka. Ptaki zaczęły bić skrzydłami, kwiląc głośno. Potem szpak skoczył na wiewiórkę i zawołał ochryple: „Bywaj zdrów... bywaj zdrów...

 Dzieci i Grzegorz radośnie patrzyli na ptaki, a gospodyni rzekła.

 — Zmyślny szelma, jak to gada.

 Kos zachęcony głosem towarzysza, rozgwizdał się aż w uszach wierciło. Izba zawrzała życiem, śmiech dzieci dzwonił srebrzyście. Od proga pomrukiwał wilk najeżając kudłatą szerść, lis wyskoczył z pod tapczana, strzygł uszami, machał kitą, ale był wesoły. Nie drażniły go krzyki ptaków, uważał już ich za swych braci. Szpak wołał zawzięcie „Na zdrowie... panowie... brrr ha!... zima zła!...”

 Dzieci klaskały w rączki, a gospodyni aż się za boki trzymała ze śmiechu. Stary poprawiał ogień w piecu, jego zwiędła, żółta twarz, wyrażała ciche zadowolenie. Od czasu do czasu mówił przewlekle, rozbitym głosem, jakby śpiewając.

 — Ot... ot... ot!... miło człowiekowi w zacisznej izbie, jakby za życia już w niebie był. I te ot zwierzaki człowieka radują.

 Pokiwał głową żałośnie i znowu prawił do siebie.

 — Ot... ot... ot... na „Czornej reczce” gorzej było, w Sewastopolskiej wojnie, Boże odpuść! Kule, harmaty, hej!... hej!...

 — Oho! już tato o wojnie gada, pewnikiem garki poprzewraca — wolała gospodyni. Józek, odstaw wieczerzę na bok.

 Stary oprzytomniał.

 — Nie boj się Jagatka, szkody nie zrobię. A gdzie to Jadam co go nie widać?...

 Gdzieżby?... na obchodzie. Cicho... no! — krzyknęła gospodyni na dzieci, i zaczęła nasłuchiwać.

 Przez ściany chaty wemknął do izby dziwny odgłos, ponury, zbity w kupę a rozwlekły w tonie, jakby kto harmonję rozciągał. Głosy złowrogie szły niby z pod ziemi, jednolitą masą jęku.

 — Wilki wyją, — szepnęły dzieci.

 — Matulu patrzajta na naszego, — rzekł najstarszy Józek.

 Gospodyni spojrzała w stronę proga.

 Wilk wstał, siadł na tylnych łapach. Szerść na głowie zjeżyła mu się, oczy zaświeciły strasznie. Nastawione uszy jak lejki, wchłaniały odgłos idący z boru, wargi zwierza mlasnęły parę razy, ukazując kły. Wilk słuchał z rosnącym niepokojem i zaczął pazurami drapać ziemię. Groźny pomruk wychodził mu z gardzieli.

 — Wilczysko jucha! biedy jeszcze narobi — rzekła gospodyni — odpędź Józek króliki, gotów bestja podusić.

 — Ale wyją, że ha! — mówiły dzieci.

 — Musi miały dobrą kolację albo ot... ot... ot... na tego konia nasiadły co my go z Jadamem rzucili; nie wiele się ufetujom.

 Stary wstał z zydla i, zgarbiony podszedł do wilka. Łagodnie zaczął go głaskać po głowie, łachotać po kudłach, przemawiał jak do dziecka.

 — Ot... ot... ot... durny ty, czego się wiercisz kiej wrzeciono, kamratów się zachciało ha?... do boru?... konika żreć?... Strychnina bratku, strychnina, nie nasycą się kamraty, zećpają śmierć dla siebie, lepsza strawa tu, u Jagatki.

 Wilk mlaskał wargami, ale pieszczoty uspokojały go widocznie, stary wciąż gadał bawiąc się ze zwierzęciem.

 — A durny, a durny, żle ci tu?... Ot... ot... ot... niewola dokuczyła co?... czekaj, pójdziem jutro na spacer, do ganku przywiążę na dłuu...gim sznurze,... będziesz wąchać bór... Ot... ot... ot!... pod Sewastopolem było gorzej...

 Wilk zaczął się łasić do starego, wyprawiał skoki i zabawnie kręcił się w kółko, zupełnie ułagodzony.

 W tem na ganku zatupotały męzkie kroki.

 — Jadam idzie! — zawołała gospodyni biegnąc do garków.

 — Tato! tato!... wołały dzieci.

 Do izby wszedł wysoki, barczysty mężczyzna, w kożuchu, z głową zawiniętą w baszłyk. Stanął w progu i nie witając się z nikim, patrzał na izbę, na żonę i dzieci jakimś tępym wzrokiem. W oczach miał wilgoć z mrozu czy ze wzruszenia.

 — Co ci to Jadam? — spytała kobieta.

 On obrócił się do starego, rzekł ponuro.

 — Wieta ociec?... a to my już ostatnią zimę na leśniczówce majdańskiej...

 — Ot... ot... ot... zgłupiałeś!...

 — Prawdę gadam, ostatnią; trza ciskać te naszą ojcowiznę i... we świat.

 Z oczu spłynęły mu łzy.

 Stary Grzegorz opuścił ręce, usta mu zwisły na trzęsącą się brodę. Gospodyni stała jak trup niema.

 — Jadam! co gadasz?... ot... ot... ot...

 — Jadam! odprawili cie?... jęknęła gospodyni.

 — Zaśby tam! ino las sprzedany, będą rąbać nasze ostępy, nic tu po nas.

 — Rąbać... nasz bór?... — jęknął stary.

 — A juści!... przyńdą z siekierami, położą nasze dęby, nasze sosny, hej Boże! Boże! taki bór!

 Adam rozbierał się z kożucha a łzy gradem Płynęły mu po czerwonej twarzy. Gospodyni załamała ręce. Józek zrozumiał o co chodzi, buchnął w płacz, zawtórowały mu wszystkie dzieci.

 — Cichoj, cichoj, — uspakajał stary Grzegorz, może to jeszcze nie prawda. Ot... ot... ot... mało bajek na świecie?... taki bór mieliby rąbać?... a toćby sumienia nie było.

 — Dobrze ja się wywiedział — odrzekł smutnie Adam, wszyscy o tem gadają.

 Stary nagle ożywił się, podniósł oczy spłowiałe na syna i zawołał.

 — Ot... ot... ot..! a pamiętasz Jadamuś jakto nas za jenerałów wzieni?... też cały świat gadał o tem, ciągali nas po policjach, mieli wyrzucać z Majdanu i co?... Ot... ot... ot... bajka!

 — Dziadku, dziadusiu opowiedzta jak to było — wołały dzieci nagle rozweselone nadzieją opowiadania. Posadziły starego przy ogniu, nalegając.

 — Jak to było z tymi jenerałami?

 — Bestje wilki, jak dziś hulają — rzekł Adam grzejąc ręce przy piecu. — I truje się tych gałganów i mnożą się beż miary.

 — A konia jeszcze nie zżarły?...

 — I... pewno dziś wezmą się do padliny, musi tak ciągną na żer. Nawet tych bestji żal, jak wytną bór, tak jak i my bez dachu ostaną.

 — Nic Jadamuś, nic, ja dumam co to bajka, gdzieżby taki bór!...

 — Dziadku, o jenerałach mów — zaszczebiotały znowu dzieci.

 — Ot... ot... ot... ciekawskie! no to słuchajta bąki; siadać mi po porządku, raz, dwa, trzy, ot tak. I ty Jadamuś przykucnij, zaraz ci ulży. Jagatka tymczasem słoninę do kartofli uskwarzy.

 Stary oparł się obu rękoma na grubym kiju, zgarbił, podniósł twarz do góry, i z przymkniętemi powiekami prawił.

 — Ot... ot... ot... dawne czasy. Było to wnet po wojnie tureckiej, po Plewnie, gdzie ot... ot... ot... takoż... kule... harmaty... ale... ja tam nie był.

 Dzieci szarpały starego za kożuch.

 — Dziadku o jenerałach mówcie, my już wojnę znamy.

 — Toż mówię, cichoj; po wojnie tureckiej włóczyło się dużo gałgaństwa różnego, złodziejów, koniokradów, jak zawsze po wojnie. Czasem policja szukała, a czasem i dragony. My z Jadamciem siedzieli ot... ot... ot... na leśniczówce, pilnowali boru. A zwierza to już nas tak znali, jako i teraz. Bywało idę na obchód a kawałek chleba do garści wezmę, a zacznę wabić to, ot... ot... ot... i cały regiment saren i jeleni a koziołków za mną bieży. Skacze to, raduje się, aż śmiech patrzeć i człowiekowi miło. Czasem to i z łosiami ja takie sztuki robił, ale trudniej,... ot... ot... ot... trudniej, chyy...tre, nie do luudzi; zające takoż płochliwe a co o lisach, dzikach, wilkach, to i gadania nie ma. Jak mnie raz dzik pokaleczył, a wilk zębami capnął tak już ot... ot... człowik stracił wiarę. I ot raz, jakoś koło Gromnicznej, pamiętam, strasznie się wilki rozpanowały na czortowych dołach. Całemi kompanjami łaziło to po lesie, hej!... jaka moc! bór grał od wyku, truchlał naród po wsiach. Co ludzi zażarli, a koni, a już najwięcej to naszego zwierza ginęło.

 — A pamiętacie ociec, jak my we dwuch zaczaili się na stogu, co pod nim leżał zatruty baran?... Naprażyli my ich wtedy — przerwał Adam ożywiony wspomnieniami.

 — Co nie mam pamiętać! ty Jadamciu zabiłeś dwa stare, a ja starkę i młodego Wilczaka. Potem barana wytaczali w śniegu, żeby prochem nie trącił, i podnieśli dalej i znowu zabili trzy, bo to raz?...

 — Dziadku o jenerałach?... — zamamrotały dzieci.

 — Ot... ot... ot.... kiedy tyle było wilków na Czortowych dołach, uradzili my z Jadamciem przeprowadzić sarny i kozły do bliższych ostępów pod Majdan. Siano my im kładli, przysuwali bliżej, aż raz w niedzielę poszli z sianem do boru. A ja wystroił się, jak zawsze na święto, w stary szynel co mnie mój półkownik podarował; czapkę żołnierską na głowę wsadził; ordery dwa co mam z wojny, przypiął; strzelbę zawiesił; patrontasz nałożył, a nóż za pas, i hajda w bór. Jadamuś młodziak takoż się wygalantował, w nową kurtę z siwym barankiem, na sznury spiętą z przodu, barankowa czapa, a że chłopczysko zalotne było, to ot... ot... o... pióro sobie z cietrzewia przypiął do czapy. Tak my poszli na Czortowe doły, wabili, wołali, dawali siano skubać aż zbiegła się do nas niezła gromadka saren i jeleni że aż dziwo.

 — I teraz tak samo, jak zwołam to idą za mną niby dzieci — przerwał znowu Adam.

 — Ot... ot... ot... wiadomo oswojooone, od maleńkości nas znają. Toż ja tu urodzony na Majdanie i ty Jadam takoż, moj ojciec już ich wodził za sobą. Jak my tu z dziada, pradziada tak i zwierz swoje pokolenia w naszych oczach mnoży. Tak oto wtedy ściągnęli my ich do siebie, i wabiąc, głaskając, gadali my do nich jak do ludzi i wiedli za sobą pod Majdan. A tam już my wcześniej naszykowali dla nich brogi, znaczy się stogi siana i liści, zebrali my z całego lasu. Idziem tedy, idziem, a sarny za nami. Obwąchują nas, trącają nosem strzelby, ale nie boją się, wiedzą juchy że im nic nie zrobim. Aż huk idzie po lesie i chrupot śniegu od racic. Hej... hej! bure sarny. Uszy nastawione, sterczą ogromne rogi jeleni. Idą za nami posłusznie, młode sarny skaczą. Żałowali my co nikt nie widzi tej procesji, boć to dziwo było dla oczów. Tak my idziem, idziem aż doszli do traktu. Już zaczęło szarzeć, łuny pogasły na zachodzie i wyjrzał miesiąc jak latarnia. Raptem na trakcie zahuczało: wracali ludzie z miasta. My z naszą kompanią byli blizko, podchodzili prędzej. Aż tu na szosie jak zaczną poganiać konie, baby w pisk, lament się podniósł, i w mig, już nikogo nie było na trakcie, nim się my obejrzeli, już pouciekali wszyscy.

 — Ja by się sama nastraszyła takiej gromady — rzekła gospodyni.

 — Ot... ot... ot... prawda że dziwo, ale ludziom przy miesiącu wydało się że to banda zbójów. Rozniosły się krzyki, gadania różne, co w naszych borach zbóje są, cała szajka. A jeden sołdat co jechał na wozie z wiejskiemi ludźmi bożył się że widział jakieś wojsko i dwóch jenerałów na przodzie. Podniesły się wrzaski, doszło do policji.

 — A z sarnami co?... a z sarnami — pytał Józek.

 — Sarny jakby ich nie było pouciekały, ale potem my ich doprowadzili dobrze pod Majdan; za kamratami ściągnęły inne z dalszych ostępów, pilnowali my żeby nie uciekły, i strzegli od wilków. Tylko my już potem stado prowadzili przez głębokie knieje, daleko ode drogi.

 — Chodźta na wieczerzę — zawołała Agata.

 — Ot... ot... ot... zaraz skończę. Jak roznieśli po świecie że w boru jest jakaś banda z jenerałem, tak przysłano z urzędu wojsko. Jeździli po kniejach i zajechali do nas. Co?... jak?... a ot gadają banda tu jakaś jest. My nie dorozumieli się, sami się polękali. Wzięli nas do policji na spytki, a tam był ten sołdat co na wozie jechał. Pokazał zaraz na mnie i na Jadamcia i krzyczy — „a ot to te same jenerały, tylko bez formy paradnej”. Pytają nas, zachodzą rozmaicie, komu to my komenderujem, gdzie nasza banda?... Powiadają że jakoby Jadamcić miał kitę na czapie a ja złotne ordery. W bandzie — prawią, wszyscy byli w baszłykach i sterczały karabiny. My już dorozumieli się i w śmiech, co spojrzym na siebie to w śmiech ot... ot... ot... nas za karę do turmy. Źleee, zaczynamy się bronić.

 — Chodźta, kartofle stygną, potem powieta resztę, Jadam chodź. — wołała kobieta.

  — Ot... ot... ot... niecierpliwa, zara kończę, zara. No i widzito ciągali nas po urzędach, aż nas złość wzięna, do boru tęskno, wodzą z nami a tam wilki sarny pojedzą. Obiecali my naczelnikowi w urzędzie pokazać te dziwo z sarnami na oczy. Ot... ot... ot... i pojechał on na trakt z naszym jadwokatem. A my postroili się jak wprzód, i zwabili nasz regiment. Podeszli hurtem do traktu, miesiąc świecił tak samo, tylko już drugi; całe cztery niedziele z nami się prowadzali. Idziemy, a sołdat, bo i jego naczelnik wziął na świadka jak nas zobaczył tak w krzyk „te same!... te same byli! Dopieroż naczelnik z jadwokatem w śmiech, plaszczą w ręce i dalej nas oglądać a dziwować się. Patrzą, zamiast baszłyków, sterczą sarnie uszy, a karabinów nie ma, tylko rogi jelenie. Ot... ot... ot... i śmiech, ot i ludzkie bajdy.

 — Dziadusiu a sarny stały, nie bały się? pytał Józek.

 — Wiadoomo baały niebożęta, w mig się rozbiegły, ale co naczelnik zobaczył to zobaczył. Uśmieli się z jadwokatem, nacieszyli aż miło, a jak ja im pokazał ordery z wojny to, już naczelnika całkiem zjednał. Dał mi pięć rubli w rękę, niby za te ciąganie po turmie, a jadwokat dał drugie pięć i tak nam powiedział: — „wy tu jak książęta jesteście: Naczelnik tylko kręcił głową i mówił — „kniazia, kniazia”! Ot... ot... ot... i zwolnili nas, ale po wsiach nie chcieli wierzyć że to byli my. Jak przedtem nas nazywali zbójami tak potem już kniaziami, tak i zostało ot... ot... ot... do dzisiejszego dnia.

 Stary skończył mówić i zakaszlał się. Agata wzywała do wieczerzy. Adam wzdychając powstał z kufra, za nim ruszyły rozszczebiotane dzieci.

 Stary ociągał się; oparty na kiju patrzał w płomień gasnący już, spopielały. Znowu wspomnienia opadły starca.

 — Ot... ot... ot!... gorzej było na Czornej reczce, pod Sewastopolem... hej!... kule harmaty!... Hej!... Hej!...

 ...Na zdrowie panowie!... brrr ha!... zima zła! — wrzasnął na nowo zbudzony szpak.

 Z za okna dochodziło ponure wycie wilków.

 — Nie długo już tego — mówił Adam kiwając smutnie głową.

 

 

 

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

 Przeszło parę tygodni, zbliżało się Boże Narodzenie. Na leśniczówce żyli w niepewności i strachu. Ze świata szły ciągłe wieści że zguba wisi nad borem. Stary Grzegorz z początku pocieszał syna, ale potem i on stracił nadzieję. Żal gryzł mu serce. Słuchał teraz poważnego szumu sosen prawie z nabożeństwem, wabił do siebie sarny i płakał nad niemi.

 Pewnego ranku, Agata poszła do miasta po zakupy, Adam do boru na codzienny obchód. W izbie został Grzegorz i gotował śniadanie. Dzieci bawiły się z królikami a Józek nożem łupał trzaski na podpałkę.

 Dzień był mroźny i słoneczny; śnieg szklił się jaskrawo, na oknach osiadły desenie z mrozu, jak kwiaty.

 Stary Grzegorz po śniadaniu zabrał się do robienia chodaków z łyka dla siebie i Adama, pomagał mu Józek. Pracowali do południa. Słońce przygrzewało mocno i okna pozbywszy się lodu spłynęły wodą. Nagle Józek zawołał.

 — O la Boga! dziadusiu co saren! patrzajta, musi tato wraca czy co?...

 Stary zajrzał w okienko i zdumiał. Na polance Majdanu kręciło się mnóstwo burych plam sarnich, były jelenie, nawet śmigały zające. Zwierzęta strzygły uszami, zdradzając niepokój. Z głębi lasu wyskakiwały co raz nowe.

 Grzegorz patrzał, coś mruczał i twarz jego spoważniała. Józek zaciekawiony spoglądał to w okno, to na dziadka.

 — Dziadusiu czego się tyle ich zbiegło?...

 Stary szedł do drzwi.

 Coś ci się złego w boru stało — mamrotał do siebie.

 Wyszedł przed chatę i zaczął zwoływać sarny. Kilka znajomych podskoczyło w lansadach do starego, za sarnami sunął poważnie kozioł. Grzegorz głaskał smukłe główki samiczek, całował czarne mordki i pytał troskliwie.

 — Ot... ot... ot... cóż to?... czego zmykacie, na opiekę do mnie przyszli co?.... kozu... kozu... kozu! — wołał na samca — chodź durny nie strachaj się.

 Nagle Józek trącił dziadka w bok.

 — Dziadusiu słuchajto, coś ci huka po boru.

 — Może tato trąbi?...

 — Ee nie! ja trąbkę znam, posłuchajta.

 Stary wyciągnął głowę, uszy ogarnął dłonią i słuchał.

 — Przewidziało ci się!

 Sarny lizały go po rękach, kozioł za kożuch łapał wargami. Ciepłe słupy pary buchały z nozdrzy zwierząt, które wiankiem otoczyły starego.

 — O! o! dziadziusiu! słyszyta?... — krzyknął  Józek.

 Głuchy, tępy odgłos przebił powietrze, potem drugi i trzeci. Zwierzęta nie słyszały już nic czując się bezpieczne przy swym opiekunie. Mniejsze dzieci wylazły na próg z kawałkami chleba wołając na sarny.

 Stary słuchał pilnie, z oczyma utkwionemi w bór, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo.

 Znowu uderzenia, tępe, dalekie.

 Buh!... buh!... buh!...

 Stary zbladł, zaczął dygotać na ciele.

 — Ot... ot... ot... nie daj Boże!... — jęknął.

 — Dziadziusiu co to?...

 Józek nie dokończył; spłoszone gwałtownie sarny rozbiegły się. Wpadł Adam blady, zziajany, z przerażonym wzrokiem. Chwycił starego za ramiona i wstrząsając silnie, krzyknął dzikim głosem.

 — Bór nasz rąbią!... ociec! bór siekierami... walą!... la Boga! nasze dęby!... la Boga!... nasz bór!...

 Stary zachwiał się i usiadł na progu. Łzy gradem spłynęły mu w oczy, nie wyrzekł ani słowa, tylko serce mu biło z łomotem jak nad trumną brata. Józek i młodsze dzieci zaniosły się od płaczu. Adam wsparty plecami o ścianę chaty z dreszczem w żyłach słuchał tępych odgłosów siekier z głębin czarnych, przepaścistych.

 Buh!... buh! buh!

 — Jezu! wolej bym tego nie dożył! — zaskowyczał Adam i szloch bolesny wypadł z jego piersi.

 

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

 Po wieczerzy wigilijnej, stary Grzegorz wyszedł z rodziną na ganek leśniczówki. Z dzieci był tylko Józek, młodsze spały.

 We czworo usiedli na zaśnieżonych schodach; cicho gwarzyli patrząc na bór. Smutno szemrały ich słowa i częste westchnienia wyrywały się, z piersi.

 Świętowali w leśniczówce może już ostatni raz.

 Polanka Majdanu skrzyła się bielą, — świetliste igiełki błyskały na pniach sosen. Ciężkie połcie śniegu, zwisając z szerokich gałęzi, siały na ziemię sypkie tumany. Niebo miało kolor szaro perłowy, rozjaśnione tarczą księżyca. Płynął wysoko, otoczony drobnemi obłoczkami, świecąc ludziom i zwierzętom w tę noc wigilijną. Bór nie szumiał, cisza ugrzęzła w nim uroczysta, roznosząc modlitwę.

 Do słupów ganku przywiązany siedział wilk i lis. Obaj, łypiąc ślepiami, patrzyli w czarne głębie lasu węsząc swobodę. Ale dostatnia wieczerza rozleniwiła im ciała. Przez polankę raz i drugi przebiegł zając. Nastawił słuchy, kicnął parę skoków, stanął słupka i pomknął dalej. Po chwili ukazały się dwie sarny. Adam zaczął je wabić. Znajome już były; w ładnych susach dopadły do ganku, ale nastraszył je wilk. Jedna, kładąc uszy na karku, skoczyła w bok, umykając z całych sił, aż Józek prychnął śmiechem. Druga, śmielsza, stała dalej drżąc z przerażenia.

 — Józek, zabierz ich do izby — rzekł Grzegorz wskazując na wilka i lisa — Ot... ot... ot... święty dzień, nie trza robić zwierzątkom strachu.

 Sarny ośmielone brakiem drapieżców zgromadziły się licznie, wabił je Adam i Grzegorz, Józek również. Agata dawała sarnom kłapcie siana. Zebrało się ich kilka. Ludzie i zwierzęta tworzyli jakby jedną rodzinę, zgodną, kochającą się.

 I oto w ciszę boru, w zaśnieżoną polankę zatrzepotały, niby skrzydła gołębia, uroczyste tony pieśni.

 

„W żłobie leży, któż pobieży

Kolendować małemu”.

 

 I poszła pieśń górna a święta, każdego roku, na tym ganku, z tych samych ust płynąca. Hej! ile lat, leśniczówka święciła takie wieczory. Stary Grzegorz tu się urodził, i tak samo jak Józek teraz, śpiewał z rodzicami.

 Sarny nie zlękły się śpiewu, chrupały siano, lgnąc do ludzi.

 Jeszcze pieśń nie przebrzmiała — gdy stary Grzegorz rozpłakał się. Tulił do siebie sarnie główki i mówił urywanym przez łzy głosem.

 — Ot... ot... ot... niebożęę — ta, kto was będzie hołubił jak... nas... nie stanie?... ktooo?... ot... ot... ot... i boru... i boru nie stanie.

 Wszyscy milczeli ponuro, ciężka rozpacz gniotła im duszę.

 Jakby dla powiększenia grozy z głębi boru, rozległ się głuchy wyk wilków.

 Sarny zadygotały.

 — Cichoj... cichoj durne — uspakajał je Grzegorz... i wy biedota i oni tam pożałują boru... wilczyska, pożałuują; i z nimi się człowiek zżył — a teraz?... Ot... ot... ot... na Czornej reczce kule... harmaty... Hej! Hej!

 Stary rozszlochał się, całował błyszczące, czarne mordki saren i oblewał je łzami.