Kwiat magnolii - Helena Mniszek - ebook

Kwiat magnolii ebook

Helena Mniszek

1,0

Opis

Konrad i Ena... niespełniona miłość, miłość tragiczna, jak i historie wielu innych miłości opowiedzianych przez jedną z najpoczytniejszych polskich pisarek – Helenę Mniszkównę. „Gdy po nocy przepędzonej w ruinach jakiegoś pałacu, przyszedł w rannej godzinie do swego domku, znalazł na biurku list... Dawno zamarłe jego nerwy wstrząsnęły się, zastygła krew uderzyła do głowy. List był pisany ręką Eny. Konrad otworzył go i czytał drżąc gorączkowo. Czytał długo, choć list był względnie krótki. Konrad prawie go sylabizował... gdy skończył podniósł głowę i rzekł spokojnie, martwo, jakby do kogoś, kto czekał na to wyjaśnienie: – Zaślubiła Adriana... Na drugi dzień Konrad opuścił Benares.  Wyjechał w górę Gangesu szukać „nowych sił i mocy ducha”... Jadąc powtarzał sobie słowa: – Ze śladów stóp, które krwawią, należy wystąpić. Nie tylko tu są brzegi świętej rzeki i słońce jednakowo wszędzie wschodzi... W sercu gasł mu powoli żar purpury, czuł w nim jakby dotyk chłodny świeżo rozkwitłego kwiatu magnolii”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Helena Mniszek

 

Kwiat magnolii

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Helena Mniszek

Kwiat Magnolji

Wielkopolska Księgarnia Nakładowa

Karola Rzepeckiego

Poznań 1928

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-946-1

 

 

KWIAT MAGNOLII.

 

 Konrad i Ena siedzieli przy sobie nad morzem, w cichym zakątku, w Cap Martin i, patrzyli tęsknie na srebrno — błękitne fale, mieniące się w słońcu lamą gwiaździstą. Upajające zapachy wiosny płynęły z parku i zmieszane ze specyficzną wonią morza, tworzyły przedziwną odurzającą atmosferę.

 Cisza na morzu i na ziemi była tu pełną tajemniczości. Jeno szmery jakieś i szepty zaledwo uchwytne zdawały się pochodzić z głębin lazurowych toni, które wciągnęły w siebie słońce, zatapiając je miłośnie w swych chłodnych uściskach. Lekki powiew morski szeleścił w piniach i oliwkach, przynosząc tu z oddali, duszny zapach kwitnących pomarańcz. Do stóp Konrada i Eny podpływały cienkie, szkliste tafelki wody i spienione jej odpryski. Chrzęst piasku gładzonego nieustannie co raz nowym językiem fal uspakajał wzburzone nerwy Konrada. Siedzieli na wielkim głazie, który tonął w białym piasku.

 Obejmując narzeczoną Konrad tulił do ust blado-różowy kwiat magnolji. W oczach miał niespokojny płomień.

 W pewnej chwili Ena wsparła jasną głowę na piersiach narzeczonego i rzekła przyciszonym głosem:

 — Jutro ta sama fala błękitna uniesie cię, Radi, daleko odemnie... i będzie cię kołysać w przestrzeni już za Korsyką... a ja tu zostanę taka... sama. Tylko tęsknotą łow ić cię będę na tych lazurach wód... Wiesz, że patrząc dziś na morze, odczuwam do niego niechęć. Jutro je znienawidzę jak wroga, który oderwie cię odemnie.

 — Powiedz rozłączy na dłuższy okres czasu. Wyda on się wiekiem ale nie oderwie — przynajmniej mnie od ciebie nie oderwie nigdy.

 — Czy we mnie wątpisz, Radi? — szepnęła z wyrzutem.

 — Nie! Wierzę w ciebie najdroższa ale... gdy mi ta magnolja uschnie będzie mi bardzo smutno. Doznam okrutnego wrażenia, żeś o mnie zapomniała. O taki ból byłby zbyt ciężki do zniesienia!

 Ena podniosła głowę. Duże, jasne oczy patrzące z pod gęstwy złotych włosów, utkwiły poważnie w szarych oczach narzeczonego. Położyła mu ręce na ramionach i rzekła z uczuciem:

 — Drogi mój! Kwiat magnolji musi uschnąć, bo to jego przeznaczenie, ale moja miłość dla ciebie jest nieśmiertelną, nie może uledz prawom rośliny.

 — A jednak Eno — rzekł Konrad zapatrżony w dal morską — dziwna mnie prześladuje myśl od chwili gdy zaręczyliśmy się temi kwiatami. Pamiętasz, dziś przed południem, pod tem drzewem magnolji, nasz pierwszy pocałunek i te... rozsypane perły twoje?...

 — Zbyt byłeś gwałtowny...

 — Zbyt?... czy można być opanowanym w takiej chwili?

 — A potem zbieraliśmy razem perły w trawie i...

 — I?...

 — No i całowałeś mnie znowu gdy nadszedł.... twój brat.

 — To mój brat stryjeczny — rzekł Konrad z żywością. — Ale dlaczego on nas tak spłoszył?

 Rumieniec okrasił jasną twarz Eny.

 — Poprostu przyszedł trochę... nie w porę i powiedział: nie zbiera się pereł gdy się już rozsypały — pamiętasz? przerwał nam taką cudną chwilę i taki miał zły uśmiech na twarzy.

 — Może był zazdrosny o.... pocałunki?

 Ena zamknęła mu usta żarem swoich ust.

 — Radi — nie psujmy sobie chwil ostatnich przed tak długiem rozstaniem. Ty wiesz jak cię kocham bardzo i jak będę tęskniła za tobą. Nazwałeś mnie kwiatem magnolji. Czy magnolja bez słońca mogłaby żyć? Patrz na ten kielich jakby z różowego alabastru, nasyca go purpura słońca, pełen jest krwi gorącej, którą słońce, jego kochanek, do żył mu wlewa.

 — Do żył, nie do serca. Nasyca go płomieniem, lecz serce kwiata zimne... potrzebuje zawsze nowego i silniejszego żaru i... blasku by żyć.

 Konrad drgnął, odsunął się i oczy zmrużone, podejrzliwie utkwił w źrenicach narzeczonej.

 — Więc i ty będziesz potrzebowała nowego słońca, zdala odemnie?... — powiedział twardo.

 — Ach drogi mój, czyż nie chcesz bym oczekiwała od ciebie nowej purpury, nowego blasku miłości, gdy wrócisz?...

 On przeciągnął dłoń po płonącem czole.

 — Strasznie jestem zdenerwowany! Jak zniosę rozstanie z tobą, Eno, nie wiem. Dla nauki to robię, dla naszej przyszłości, ale to będzie chwila okrutna.

 — Dla mnie również. Przyznaję, że jak magnolja bez słońca tak ja zwiędnę po twoim odjeździe. Nie martw się przeto, Radi, pracuj spokojnie, zdobywaj potrzebną ci wiedzę i nie miej złych przeczuć patrząc na uschnięty kwiat nasz zaręczynowy. Niech ta zeschła roślinka będzie symbolem mego żalu, mej tęsknoty...

 — Eno!!!...

 — Jakże — gorące twoje usta, Radi i... twoje uściski. Tak, drogi mój, patrząc na magnolję myśl sobie zawsze: ożywię ją na nowo, napoję ją purpurą i nasycę blaskiem uczucia, gdy będę znowu przy niej.

 — Eno moja!!

 — Tak myśl zawsze. I chyba wtedy mógłbyś się zaniepokoić i zatrworzyć, gdyby... gdyby ta magnolja nagle ożyła i zakwitła ci na nowo całą krasą swego piękna. Wtedy dopiero mógłbyś stracić wiarę w moją miłość i wierność. Nie wcześniej!

 Spojrzała mu głęboko w jego, przyciemnione rzęsami, źrenice.

 — Radi, nie patrz tak na mnie. Czyż możliwem jest by ta magnolja gdy uschnie ożyła na nowo i zakwitła? Wszak to nieprawdopodobieństwo — nieprawdaż? Niepodobieństwem przeto jest wygaśnięcie mojej miłości dla ciebie.

 On przytulił ją mocno do siebie.

 — Eno moja, umiesz trafić do serca, które w tobie tylko widzi swoje życie i swoją przyszłość. Eno, ty wiesz, że moja miłość dla ciebie jest tak potężna, tak święta i twórcza, że nawet, nawet potrafiłaby przemienić zeschłą roślinę... w bujny świeży kwiat!

 Opletli się uściskiem, usta ich padły na siebie jak dwa płomienie i chłonęły się wzajemnie.

 Złoto-purpurowy krąg słońca spływał w morze, coraz głębiej, głębiej a bezmiar wód ogarnięty blaskiem czerwieni stał się jak jeden ocean ognia. Zapach kwiatów pomarańczowych odurzał upojone do bezmiaru dwa młode serca, którym jednak sądzone było rozstać się na długo.

 

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

 Wielki parowiec pasażerski wyruszył w drogę przed kilkoma minutami, wyrzucając w kryształ powietrzny czarne, gęste zwały dymu. Statek ogromem swym łamał błękitno-przeźroczą gładź morza, którą dziób okrętu pruł i zwijał w postrzępione fryzy biało-srebrnych pian. Ostatnie salwy pożegnalne z dział wstrząsały wybrzeżem Villefranche i budziły echa przeciągłe w górach wznoszących się ponad portem i lazurową zatoką. Orkiestra grała jeszcze na pokładzie „Lewiatana“ lecz tony jej rozlewały się po falach i cichły, malały jak malał parowiec oddalający się od brzegów.

 Grupy ludzi pozostałych w porcie rozprawiały wesoło, czyniąc swoje uwagi nad odpływającym olbrzymem. Tylko Ena odsunięta daleko od wszystkich, patrzała z zapartym oddechem tam, gdzie on stał ciągle na pokładzie, dla niej widoczny, w nią zapatrzony. Widziała dotąd doskonale jego wyniosłą postać, widziała rękę powiewającą kapeluszem na pożegnanie. Zdawało się jej, że to nie on odjeżdża unoszony falami, lecz z nią odsuwa się całe wybrzeże, rozdzielając ją z ukochanym bezmierną otchłanią morza. Och, gdybyż można było zatrzymać czas, biegnący jak ta fala szalonym pędem i cofnąć chociażby tylko tę chwilę rozstania.

 — Konradzie, Radi mój, nie odjeżdżaj, wróć, przecież mógłbyś jeszcze wrócić... czy widzisz jaka ja jestem biedna, sama bez ciebie — szeptały bezpamiętne usta Eny.

 Cała jej istota wyrywała się i szła za nim. Ach ta chwila ostatnia, gdy on siadał na motorówkę dojazdową. Jego uścisk ostatni, pocałunek mocny, zachłanny, którym jakby chciał zdusić żal i ból serca przed rozstaniem. A potem nagle ten straszny błysk gniewu w oczach, gdy ujrzał zbliżającego się Adrjana, z tym jego nieznośnym szyderczym uśmiechem na ustach. Poco nadszedł, poco zmącił im tę ostatnią chwilę?... Gdy Konrad wsiadł już na pokład okrętu, Adrjan stał przy niej, prawie ramię w ramię. Odsunęła się od niego, ale znowu zbliżył się do niej.

 — Czyż to taki dramat, pożegnanie z narzeczonym — spytał cynicznie.

 Nie odpowiedziała.

 On coś mówił żartobliwie nie uważając na milczenie, lecz Konrad widział ich obok siebie stojących. Z tym widokiem w oczach oddalał się w przestrzeń.

 Adrjan zaś mówił:

 — Konrad jest o panią piekielnie zazdrosny a mimo to zostawia panią na Jasnym brzegu. Snać ufny w opiekę moją, gdyż wie, że ciotka nie jest właściwie opieką dla pani. Ale w tem całe zło, że opieka moja zdaje się przestrasza panią...

 Odpowiedziała mu coś niegrzecznego, odrzekł jej, że pięknej kobiecie wolno być nawet brutalną, byle nie przestała być piękną. I... odsunął się dotknięty nieco.

 Ale Konrad już tego nie widział.

 Ena zapatrzona w mały, czarny punkt parowca na tafli błękitu, myślała z żalem tylko o tem, że.... Konrad już tego nie widział. Przysłoniła go mgławica oddalenia i czarny punkt Lewiatana zmalał na linji horyzontu, aż wreszcie zniknął zupełnie, unicestwiony w błękitach wód.

 Do Eny podszedł Adrjan. Na ustach miał uśmiech zagadkowy. Rzekł przyciszonym głosem:

 — Teraz już wszystko jedno, czy Konrad jest o parę mil stąd czy w Indjach.

 Ena drgnęła.

 — W Indjach?... Jakże to daleko, jak bardzo daleko!

 — A tak, to daleko. Zanim najbardziej szybkoskrzydła tęsknota doleci tam, musi zatonąć w różnych morzach, które jej stoją na wstręcie. Może pani jednak oderwie nareszcie oczy od tych fal? Wszak one są już martwą kartą bez treści i tekstu. Czy tak? Chodźmy! Ciocia czeka a świat nie kończy się na jednym okręcie, ani nawet na Lewiatanie.

 — Cynik — pomyślała Ena — i odwróciła oczy od pustyni morza.

 — Jak tu pachnie!

 — Kwitną pomarańcze, magnolje.... proszę spojrzeć tam... całe drzewo w egzaltacji kwitnienia...

 — Magnolja... rychło zeschnie — szepnęła Ena w zamyśleniu.

 — O nie! Za dużo ma w sobie piękna i pragnienia życia. Nie uschnie! raczej nowym przystroi się kwiatem.

 Ena spuściła głowę na piersi i odeszła w milczeniu.

 

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

 Na pokładzie „Lewiatana“ Konrad wsparty o burtę parowca, rozpaczną tęsknotą serca i oczów, przenikał dal lazurową, gdzie jeszcze majaczyły mgliste kontury Villefranche.

 Przymknął powieki i ujrzał odrysowany jakby na źrenicach własnych obraz Eny.... Wstrząsnął się... Z jego zaciętych warg wybiegł szept syczący:

 — Ona została tam... Z nim.

 Uczuł w piersiach ból dotkliwy. Morze wydało mu się szare, świat cały jakby sadzą przyćmiony.

 

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

 Fale śródziemnego płynęły od brzegów Riviery śladem „Lewiatana“ aż hen ku delcie Nilu. Płynęły szeroko, swobodnie, lecz zmieniały swój koloryt kalejdoskopowo... Pod przylądkiem Cap-Martin, gdzie kwitły magnolje, fale były takie słodkie, ciche, srebrem nalane. W Villefranche już ciemniały, jakby słodycz ich nabierała atomów goryczy... W miarę posuwania się „Lewiatana“ siniały coraz bardziej, mętniały.

 Czy stęsknione oczy z Cap-Martin nie mogły blaskiem swym i głębią, ożywić fal i nasycić je błękitem i.... czarem, na tak już daleką przestrzeń? Dopływając do Port-Saidu Konrad przeczuwał w duszy zbolałej, że śródziemne innym mieni się lazurem w Cap-Martin, niż tu, u brzegów Afryki... A jakże ponuro zalśnią mu wody morza Czerwonego, a potem fale ceanu...dokąd już tęsknota Eny...

 Z Port-Saidu Konrad wysłał do narzeczonej trzeci list pełen miłości i wiary.

 

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

 Minęły miesiące dla Konrada długie jak wiek, przepojone tęsknotą i coraz potężniejszą miłością dla Eny. Listy od niej były źródłem ożywczem, z którego czerpał wiarę w swe wymarzone szczęście. Ale tempo tych listów osłabło znacznie od pewnego czasu i puls ich treści zmienił się w bardziej spokojny, jakby zrównoważony. Przedtem tęsknota buchała z tych kart upragnionych, potem była w nich spokojniejsza nuta. Konrad odczuł odrazu pierwszy, słabiutki odcień tej zmiany... jak się odczuwa najlżejszy tyk zamierającego pulsu. I Ćma nieufności musnęła go tylko budząc w nim niepokój. Zresztą chwilowy ten niepokój wytłomaczył sobie zbytnią, może nawet chorobliwą wrażliwością, dzięki której żądał więcej niż mogło mu dać serce najbardziej wierne. Rozkoszował się więc już nie treścią ale posiadaniem dawno oczekiwanego listu i widokiem tych drogich liter jej ręką kreślonych. Karcił siebie za moment osłabienia wiary w Enę i wysyłał codzień listy, przesycone tem większą tęsknotą i ogniem płonącego serca. Czekał na odzew jej uczuć, długo, bardzo długo, w męczarni niewypowiedzianej, której już nie umiał niczem przytłumić. I oto znowu po kilku miesiącach z jej listem w ręku siedział u wejścia do swego bungalowu nad brzegiem Gangesu. List był zgnieciony, poszarpany. Palił i mroził zarazem. Czy to pisała Ena, jego złotowłosa Ena, opromieniona przez niego wszystkiemi blaskami tęczy, ukochana ponad życie? Czy te słowa zimne i niemal zabijające mogły wyjść z pod jej pióra? Czy to nie zły sen, nie koszmar potworny, który minie jak straszne widmo nieszczęścia? Konrad zadawał sobie ciągle to pytanie i odczytywał list kilkanaście już razy, lecz nic więcej nadto co mówiły obojętne słowa i to, stokroć okrutniejsze, co było ukryte pomiędzy wierszami, nie znalazł.

 Słońce zalewało okolicę szczodrem zalewiskiem złota, rzeka święta mieniła się płynną falą, na której słońce krzesało iskry o bezcennych barwach kamieni. Strop szafiru nieba bez plamki obłoku, miał przeczystość i blask kryształu. Ale Konrad był pogrążony w mroku jakby te blaski dokoła cofnęły się od niego daleko... oddając go nocy.

 — Czy to prawda... czy to przewidzenie? — powtarzał sobie ciągle głośno, i to proste pytanie przejmowało go chłodem. A dokoła wrzało życie. Na olbrzymich palmach otaczających bungalow, wrzeszczały i kłóciły się małe, zielone papużki, a na bambusowych drzewach kołysały się małpy z chrypliwym pokrzykiwaniem. Roje motyli jak płatki kwiatów krążyły dokoła korkowego hełmu Konrada. Białe ściany domostwa błyszczały w słońcu jak marmur, oplecione ljanami zieleni i kwiecia. Dokoła bungalowu stróżowały kokosy i mirty.

 Wtem rozległ się niezwykły, ostry krzyk i z gąszczów soczystej zieleni wypadł olbrzymi paw, paradując rozwiniętym ogonem, sadzonym klejnotami i pusząc się majestatycznie. Wnet zoczyły go małpy i nuż przedrzeźniać a puszyć się tak samo i jeżyć sierść. Głowy o brzydkich, płaskich, sinych twarzach podnosiły dumnie do góry.

 Wszczął się krzyk, pawi przybyło więcej a małpy rzucały na nie orzechami kokosów.

 Konrad patrzał tępo na zwierzęta jakby nic nie widząc i nie słysząc. Mała ulubiona papużka usiadła mu na ramieniu i jęła mu muskać twarz jednem skrzydłem, jakby go pieszcząc. Wzdrygnął się pod dotknięciem aksamitnych piór i odpędził ptaka.... Wionęło chryzolitem, obrażona papuga usiadła w pobliżu na gałęzi bambusu i patrząc podejrzliwie czarnem, jak paciorek oczkiem na Konrada, jęła skrzeczeć żałośnie.

 Konrad na nowo przeczytał list Eny.

 — Nie, nie! przecie tu nic złego nie ma... po prostu trochę lakonicznie napisała... może śpieszyła się by prędzej wysłać list, na który czekałem z upragnieniem. Wszak ona musiała to odczuwać, że tęsknota moja staje się już zabójczą... W pośpiechu pisała te słowa i dlatego są one jak martwe. A może chora?...

 Ogarnął go lęk.

 Zaczął uważnie rozpatrywać list, badał go jak grafolog.

 — O jakie te litery dziwne... stawiane krzywo, nerwowo... rączka jej drżała... Boże wszak to wyraźne! i ja tego przedtem?... i ja ją posądzałem?... Ona chora, napewno chora!... Boże!...

 Konrad zdjął kask, przesunął rękę po mokrem czole.

 — Najdroższa moja, co ci jest?

 Wstrząsnął się. Przeraźliwy krzyk pawi przejął go nagłym strachem zabobonnym. Zawrzeszczały papugi... Nagle Konrad cofnął się przerażony. Ujrzał tuż przed swoimi oczami sino-czerwoną twarz małpki. Zawieszona ogonem na bambusowej gałęzi małpka, zwinnie huśtając się, wykonała skok na jego piersi. Zajrzała mu w twarz figlarnie, roześmiała się. Z potwornym grymasem wyszczerzonych zębów, podrzuciła się znowu na bambus, gdzie zaczęła skrzeczeć przykrym rechotem. Konrad zerwał się z fotela zdenerwowany. Zaklął szpetnie i schowawszy list Eny poszedł brzegiem rzeki.

 Godzina była przedwieczorna, przesycona upałem dnia. Złote łuny na skłonie nieba, nabierały leciuchnych tonów purpury. Jaskrawa nitka bramowała brzegi obłoków.

 Ganges lśnił i mienił się ciemnym szafirem szmelcowanej stali. Sine fale spiętrzone lekko, łamały się jak blacha. W oddali zwisała nad rzeką ciemna linja mostu kolejowego a poza nim na tle seledynu nieba majaczyła biała wizja miasta Benares. Gęstwa wież, wieżyczek, smukłych kolumn, świątyń, pagód, pałaców tworzyła rzeźbę koronkową jakby utkaną z mgieł i oparów, która na wschodniej stronie nieba rysowała się bajką cudowną. Zdawało się, że pierwszy podmuch wiatru rozwieje ją w nicość. Słońce, zniżając się ku zachodowi, rzucało na rzekę i miasto refleksy złoto-morelowe. Biała fantazja strzelistych marmurów nasiąkała żywszą barwą delikatnej purpury.

 Benares wydawało się mistyczną grupą lamp alabastrowych, w których płonął ogień boski. Jedna ze świątyń, z białego marmuru o wysmukłych kopułach, ułożonych stożkowato z drobnych wieżyczek, owalna i lekka miała wygląd stulonego kwiatu.

 — Magnolja! — szepnął Konrad w zachwycie. Gwałtownym ruchem sięgnął w zanadrze i wyjął skórzany portfel. Otworzył go, wpił oczy w suchy kwiatek ułożony na blado-niebieskim jedwabiu. Całą siłę ducha wlał we wzrok, którym przepalał żółtawy szczątek.

 — Eno moja! — wyszeptały drżące usta Konrada. Uśmiech, dawno zagasły w jego oczach rozjaśnił je błyskiem nadziei. Wszak Ena mówiła: sucha magnolja będzie ci symbolem mojej niezmiennej tęsknoty i wiernej miłości. Przyłożył usta do kwiatka, lecz doznał wrażenia jakby dotknął zimnych ust Eny.

 Z przykrym dreszczem włożył portfel do kieszeni. Zapatrzył się znowu w mistyczną kopułę świątyni, odrysowaną cudnie na tle zielonawego nieba jak Fata-morgana.

 Przyszła mu na pamięć chwila zaręczyn z Eną. Ujrzał ukochaną pod rozkwitłem drzewem magnolji w białej sukni przezroczej, prześwitującej różowym kwiatem ciała. Ujrzał jej oczy błękitne, jak lazur najgłębszej toni morskiej. Widział jej włosy złote, na które słońce przeciekając przez gęstwę kwiatów, rzucało iskry drgające, jak rozsypane gwiazdy. Widział Enę tak wyraźnie, bliską sobie i nieskończenie drogą. Nie mógł oderwać wzroku od tej mgławicy unoszącej się w jego stęsknionych oczach.

 Odczuwał wyraźną łączność między sobą, Eną a tą fantastyczną halucynacją, objawioną mu nad sinemi falami Gangesu. Przenerwowany, nastrojony na najsubtelniejsze tony swej wrażliwej natury, popadł w zdradliwą sieć refleksji nad znaczeniem tego zjawiska, jak mu się zdawało, wróżebnego.

 Ale wnet jego skupioną zadumę przerwały krzyki i wrzawa dochodzące z oddali. Brzegi świętej rzeki u stóp Benaresu zapełniły się ludźmi. Była to pora wieczornych obrzędów religijnych, modłów i ablucji. Niezliczone tłumy zaroiły się na pomostach, opatrzonych schodami wsuniętemi głęboko w wodę. Schody te były z kamienia, marmuru, czasem drewniane dla ubogich i nędzarzy. Hindusi i Hinduski po schodach tych wchodzą do uświęconych przez siebie nurtów, kąpią się lub tylko oblewają w odą swe ciała, piją wodę, wykrzykując różne zaklęcia i wołając nieśmiertelnego Wisznu. Inni czynią ablucje na cześć Siwy lub całej trójcy Trimurti, zaczynając od wszechwładnego Brahmy. Inni rzucają do wody kwiatów całe snopy, wymawiając do nieskończoności jakieś dziwne wyrazy, należące do rytuału modłów. Inni dotykają rękami ust swoich, brody, czoła, oczów, uszów, piersi, kolan, a przy każdem dotknięciu inne wypowiadają słowa.

 Tłum ten wrzaskliwy, różnobarwny jak kramy z towarami, sfanatyzowany i po swojemu uroczysty, znał Konrad wybornie, lecz teraz patrzył nań jakoś inaczej. Fanatyzm tej ciżby, jej barbarzyńskie praktyki religijne nie śmieszyły go jak dawniej. Nie dostrzegł teraz ich błazeńskich skoków. Wydało mu się, że ci wszyscy, którzy tam obrzędy swe odprawiają, są to ludzie nieszczęśliwi, zawiedzeni, maniacy i zaślepieni w swej wierze, szukają w niej ratunku, ukojenia przed cierpieniem. Konrad przebywając w Indjach, zwłaszcza w Benaresie, więc jakby w sercu religji hinduskiej, zapoznał się z głównemi zasadami Brahminów. Zgłębiał idee tej wiary fantastycznej i fanatycznej, pełnej ascezy, umęczenia ciała dla zdobycia wyżyn duchowych. Wiedział jak bardzo różnorodnie są pojmowane te idee przez wyznawców i jak śmiesznie wyzyskiwane niejednokrotnie przez opętanych sadusów, fakirów, kapłanów. Ale szczególnie lubił zagłębiać się w mistykach i filozofji Sakya Muni. Mędrzec ten w przeciwieństwie do Brahminów uznawał dobro i piękno w życiu, więc tem samem potępiał ascezę pokutniczą i okrucieństwo zła i bólu, kaleczącego ciała w modłach, dla uzyskania zbawienia. Ten mistyk kochający przyrodę, jako najwyższą mądrość i piękno świata, z którego ludzie winni czerpać światło i naukę, ten mistyk potępiony przez bezrozumnych kapłanów brahmińskich, stanął teraz w myśli Konrada. Idea Nirwany nie pociągała jeszcze udręczonej duszy młodego mężczyzny, zanadto kochał kobietę wybraną i zbyt gorąco pragnął z nią szczęścia ziemskiego.

 W sercu