Królowa Gizella - Helena Mniszek - ebook

Królowa Gizella ebook

Helena Mniszek

0,0

Opis

Przystojny młody cesarz i młodziuchna śliczna księżniczka spotkali się w różanym ogrodzie i zakochali się w sobie. Pobrali się i zdawać by się mogło, że tych dwoje zazna we wspólnym życiu tylko szczęścia i radości. Okazało się jednak, że miało być inaczej – zaborcza i nieznosząca sprzeciwu matka cesarza, która nie znosiła synowej na skutek intryg odizolowała syna od niej. Cesarz, stroniąc od żony wdawał się w liczne romanse, a ona oddawała się bolesnym rojeniom, tęskniąc za miłością i wspominając czasy swej młodości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 624

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Helena Mniszek

 

Królowa Gizella

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Helena Mniszek

Królowa Gizella

Wielkopolska Księgarnia Nakładowa

Karola Rzepeckiego

Poznań 1925

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-944-7

 

TOM PIERWSZY

Skromny orszak książęcy rozpiął swe szare namioty w głuchej puszczy leśnej, wśród gór arwijskich, niemal u stóp sięgającego niebios Hełmu Srebrnego. Zaczęły się doroczne wycieczki wędrowne, w których książę Maksymil wraz ze swoją młodszą córką Gizellą, znajdował oddawna szczególne upodobanie.

 Po długich miesiącach pracy, walk i kłopotów powszedniego życia, po przesyceniu się etykietą i słodyczami dworskiego otoczenia u siebie, w Passetoff, i u króla Arwji, Luisela II, w stołecznej Nomechji, książę chętnie oddawał się nużącym nieraz wycieczkom w góry, a wówczas świadomość obcowania z naturą dzikich pustkowi, wśród których Hełm Srebrny panował niepodzielnie, niby symbol starego królewskiego rodu Wittelsghetów, — sprawiała mu niewysłowioną rozkosz. Pragnął odnaleźć siebie w głębi swego serca i duszy, aby zostać człowiekiem zwykłym, istotą wolną, poddanym jedynie tego wielkiego królestwa, któremu na imię wszechświat. Pragnął mówić, śmiać się, zachwycać i modlić nie z krużganków marmurowego pałacu w Passetoff, lecz jak prostak z tych wirchów skalistych, z tych przełęczy, hal i borów dziewiczych, bo w nich utajone jest piękno poznania i tajemnica wszelkiej mądrości... Być sobą, czuć pełnią serca, roztapiać myśl swoją w szumie prastarych drzew i w śpiewie wichrów tułaczych, ogarniać wzrokiem horyzonty daleko, daleko i rosnąć porywem duszy od najlichszego ziarenka piasku aż do potężnego szczytu, do olbrzyma — Hełmu Srebrnego. I mieć przy sobie Zili, najdroższe, najczarowniejsze dziecko — Zili! Tulić ją do ramion, słuchać całemi dniami jej najmilszego szczebiotu i śmiechu, kochać z nią wszystko to, co miłowała w prostocie swej szesnastoletniej duszyczki, i płynąć szlakiem jej marzeń hen! aż pod niebiosa, na szczyt...

 Książę Maksymil i Gizella nie byli jednak osamotnieni podczas takich wycieczek w góry arwijskie. Księżniczka zabierała z sobą służebnę swą góralkę, Małgorzatę, za księciem zaś szli nieodłącznie stary myśliwy Dawid, mieniący się opiekunem z lat młodych Maksymila, i leśniczy, Gedeon, znający wszystkie zarośla puszcz arwijskich; były one dla niego księgą otwartą. Dwór w Passetoff i częściowo dwór w Nomechji podziwiał tak osobliwe wycieczki księcia pana a stryja królewskiego, zdumiewał się, że wystarczało mu ubogie otoczenie dość pośledniej służby, i — wysnuwał stąd przeróżne domysły, urabiając koło osoby książęcej niebywałą legendę. Księżna zaś Łucja Teresa oraz wychowawczyni Gizelli, hrabina Marta, były tak zgorszone udziałem młodziutkiej księżniczki w zgoła dziwacznych upodobaniach jej ojca, że postanowiły ukryć Gizellę w jakim odludnym klasztorze, a ukazać ją światu dopiero wtedy, gdy jej wiek na to pozwoli.

 Gizellę dręczyły te straszliwe zamiary jej matki i pań, otaczających księżnę, więc zdawała się tylko na opiekę ojca i, miłując go bezgranicznie, zdradzała przed nim z tym większą ufnością wszystkie tajniki swego dziewczęcego serduszka i marzeń.

 Gdy wśród majowych lśnień słońca budziły się pachnące rozkwity wiosenne, a za oknami pałacu w Passetoff jęły zawodzić swe serenady słowiki, Gizella wyczekiwała niecierpliwie chwili, w której Małgorzata przypadnie do niej i szepnie tajemniczo:

 — Miłościwy książę pan i ojciec wyrusza w góry jutro, o świcie... musimy być gotowe...

 Ten znak napawał ją taką radością, że chwytała Małgorzatę w ramiona i tańczyła z nią w kółko, śmiejąc się i wołając naprzemian:

 — Jutro! Jutro w bór!

 I tym razem wyruszyła z ojcem w góry, nie umiejąc pohamować w sobie wybuchów nagłej radości. Nieskrępowane uczucie upragnionej w ciągu długich miesięcy swobody, potem majestatyczny widok górskich łańcuchów w szaro-fjoletowym tumanie mgieł i odurzające tchnienie głębokich knieji rozpierało jej piersi niewysłowioną rozkoszą i szczęściem. Znalazłszy się wśród gąszczy leśnych sam a jedna, zdaleka od czuwających nad nią pań dworu książęcego, marzyła sobie, że jest maleńką boginką ze słyszanej kiedyś ballady. Lubiła stroić czoło w czerwone dzikie jagody i wybiegać nad urwiska, lub wdrapywać się na niedostępne turnie, by mieć pod stopami ociekające srebrem kaskady, a w wyżach ponad sobą bezmierną roztocz niebieską. Zawisając nieraz nad przepaścią ze wzniesionemi, jak do lotu ramionami, w rozsypanym rzęsiście aż do ziemi płaszczu ciemno-bronzowych swych włosów, była naprawdę, jak ta zaczarowana królewna, o której szeptała tyle bajek stara piastunka Hedwisia w długie zimowe wieczory. Samo obozowisko, złożone z kilku szarych namiotów, cieszyło ją tylko w dniu pierwszym wycieczki. W miarę zaś, jak opowiadania Gedeona i Dawida wyczerpywały się, a niebywałe ich przygody traciły na świeżości, uciekała w zarośla, w głąb lasu, ciesząc się, że będą jej poszukiwali długo, bardzo długo, aż znajdą gdzieś nad strumieniem, niby zbłąkane jagnię. Najczęściej jednak wymykała się wczesnym rankiem do pobliskiego jeziora. Wypluskawszy się w jego srebrnej toni, wychodziła na brzeg, nieświadoma swego czaru i bogactwa urody, by wśród traw i krzewów nadwodnych, wśród zapachów kwietnych i pustki odludnej być samotną lilją, wznoszącą się ku błękitom i słońcu. Lecz gdy z tajemniczych wnętrz leśnych jęły wypełzać mroki coraz chłodniejsze i szum boru wzmagał się od podmuchów górskich, przesiadywała długo przy ognisku zadumana, patrząc smętnemi oczami w omdlewające na wietrze płomienie, jak gdyby żarzyły się tam sny jej młodziutkiej duszyczki, rozstrzelone w tysiącach drobniutkich iskierek. Nazajutrz była znowu pogodna, roześmiana i znowu upływał jej dzień na radosnem współżyciu z naturą.

 Kiedyś wydało się Gizelli, że w pobliżu namiotów przebywa jakiś człowiek samotny, może zabłąkany w puszczy, a może wiodący tu żywot odludny, pustelniczy. W górach śmignął przed nią cień żywy ludzki, a nad jeziorem zauważyła świeżo zerwane przez kogoś kwiaty liiji wodnych. Wczoraj zaś, gdy przystanęła nad ulubionym strumieniem leśnym, do stóp jej nadpłynęły z daleka dwa złote zerwane nenufary. Zwierzyła się z tem przed ojcem, lecz książę uśmiechnął się tylko mówiąc, że poezję puszczy wzbogacił jakiś samotnik poezją niewinnej igraszki.

 Pewnego popołudnia książę wybrał się z Gizellą na dalszą wycieczkę w góry. Oczarowani widokami piętrzących się przed nimi szczytów, przechodzili z przełęczy na przełęcz, wdrapywali się krętemi drogami na coraz bardziej urwiste wyżyny. Wyzyskiwali każdą chwilę, w której dziewiczość natury objawiała im niepospolite cuda, i rychło zapomnieli o upływającym szybko czasie, nie troszcząc się zupełnie o powrotną drogę do obozowiska.

 Tymczasem złota pierś słońca pochylała się nad majaczącymi w oddali górskimi zrębami, osuwała się niżej, coraz niżej, musnęła pełnią swą harde czoło jakiegoś wirchu i wreszcie zapłonęła purpurą zmysłowej rozkoszy. Zaczęło się na wyżach i w przestworzach misterjum zachodu. Wyniosłe szczyty i zbocza oblał ogień szkarłatny i złoty, pojedyńcze czuby gór wyrosły nagle, jak różyce świetliste, z kamienistych nagich zrębów wysunęły się miljony pereł i rubinów, a niżej, w żlebach, w przepastnych kotlinach, w urwiskach, na przełęczach jęły rozsuwać się gęste ciemno-fjoletowe pasma cieni, jak widma. Zda się, odwiecznie surowa górska przyroda zadrgała życiem niesamowitem, każda drzewina leśna, każdy złom skalny tworzył baśń kolorową, a każdy szmer nieuchwytny porywającą pieśń weselną. Ale wnet pożar słoneczny omdlał i zgasł za jakimś górskim kolosem, ostatnie blaski odchodzącego dnia stały się beznadziejne, nikłe, jak tuman świetlisty, rozproszony gwałtownie przez wicher. Zewsząd nadpłynęły nieprzejrzane czarne mroki, pokrywając wszystko dokoła poszarpanemi płachtami nocy. Z pod ziemi, z mokrych rozpadlin i jeziorzysk powiał chłód przykry, przejmujący, w dole zaś, dokąd jeszcze oko mogło sięgnąć, przewalały się z miejsca na miejsce kudłate widma oparów i pełznąc coraz wyżej, ku turniom, czepiały się samotnie sterczących limb. Wśród zapadłego szybko wieczoru cisza uczyniła się tak głęboka, że z łatwością można było usłyszeć daleko łopot orlich skrzydeł, odzywający się gdzieś na przełęczy głos świstaka i bulgotanie spadających w doliny strumieni.

 Z niemego zapatrzenia ocknęła się pierwsza Gizella.

 — Ojczulku — przemówiła cichutko — już noc, wszystko zagasło, wracajmy.

 Książę stał wsparty na olbrzymim głazie i patrzał przed siebie milczący, nieruchomy, oczami porywającego mu duszę zachwytu. Gizella ponowiła swą prośbę, biorąc go za rękę:

 — Ojczuśku, dłużej tu stać nie możemy. Zaczyna mi być zimno. Wracajmy. A i ty nie jesteś odpowiednio ubrany.

 Książę poruszył się i spojrzał na Gizellę z bladym uśmiechem:

 — Wiesz, Zili, doprawdy nie spostrzegłem, jak zapadły ciemności. Taki cudowny był widok i tyle myśli obudził we mnie, że zdało mi się, iż jestem wplątany w jakieś czarodziejskie widzenie, w nich poznaje się ogrom wszechświata i nicość samego siebie... W racajmy, Zili.

 Zeszli w dół i zaczęli wybierać powrotną drogę, przeskakując rozpadliny i omijając z trudem porozrzucane bezładnie głazy. Nagle Gizella przystanęła i wskazała ręką przed siebie.

 — Patrz, ojczulku! Za tym upłazem błyszczą czerwone światełka. To chaty góralskie. Wiesz, mam pomysł: pójdźmy tam i przenocujmy u kogo. Wszak już nieraz zdarzało nam się nocować u wieśniaków.

 — Tak, ale nie wiem, jacy tu są ludzie...

 — Ach, ojczulku! — prosiła Gizella. — Zapewniam cię, że mieszkają, tam ludzie dobrzy, prości, a przecie w wędrówkach naszych niejednokrotnie poznaliśmy przyjazne serca wieśniaków. Daruj mi, że dziś tak nalegam, ale zechciej pójść ze mną do tej osady.

 Książę zastanowił się chwilę, poczem skinął głową i rzekł:

 — Więc dobrze, idźmy tam, lecz niechciałbym, abyśmy zostali poznani, to już nie nasza okolica.

 Gizella klasnęła w rączki i ucieszona pobiegła naprzód, wybierając ze zwinnością górskiej kozicy drogę, wiodącą wprost do światełek. W pewnej chwili wydało jej się, że przemknął przed nią, i wysmukły cień człowieka i zniknął na zakręcie. Książę szedł za nią przyśpieszonym krokiem i co chwila ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem osunięcia się w przepaść. Wreszcie zeszli ze stromych poszarpanych zboczy, przebiegli jedną i drugą przełęcz i dotarli do jakiejś drogi szerokiej, gościnnej. Wkrótce znaleźli się wśród szeregu drzew i kilku chat góralskich. W jednej z nch rzęsiście jarzyły się okna i widocznem było, iż jest tam gwarno, bo właśnie wszedł ktoś szybko do środka, a przez otwarte drzwi buchnęły głosy ludzkie, zmieszane bezładnie ze śpiewką. Ze stojących pod gankiem wózków z wyprzężonymi końmi książę Maksymil odgadł, że jest to zwykła oberża, jakie czuwają na podróżnych przy wszystkich traktach. Zawahał się, czy wejść, ale Gizella stała już na ganku i szepnęła, pociągając ojca za sobą:

 — To nic, że to oberża, pozwól, ojczulku, nikt nas tu nie pozna, ogrzejmy się trochę, a jeżeli będzie źle, pójdziemy dalej.

 Książę i tym razem uległ prośbie córki, ale zauważył ostrzegająco:

 — Zili, pamiętajmy, że tych ludzi zbyt często ponosi żywiołowość natury, zwłaszcza w oberży, gdzie łatwo o posiłek, ale i o nieprzystojną zaczepkę.

 — Tę troskę zdaj na mnie, ojczulku — rzekła z pewnością siebie Gizella i śmiało otworzyła drzwi.

 Weszli do izby i pozdrowili obecnych skinieniem głowy. Książę zapytał o gospodarza, a gdy ten się zjawił, zażądał posiłku. Usiedli za dużym, zbitym z dwuch desek stołem i jęli rozglądać się po obecnych. Oberżę zapełniała przeważnie urodziwa, strojna odświętnie młodzież góralska, gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć ubiór biedniejszy i twarz starczą, poradloną bruzdami. Izba była obszerna, umajona łańcuchami zieleni i widna od kilku płonących po rogach kaganków. Pod belkowanym pułapem unosiły się kłęby szaro-niebieskiego dymu.

 Widok niezwykłych podróżnych o twarzach, uderzających urodą, widocznie stropił i zajął rozbawionych gości, bo zaniechali rozmów i, rozparłszy się za stołami, utkwili oczy w przybyszów ciekawi, kto zacz są i skąd przychodzą. Na chwilę w oberży zapanowała cisza, przerywana tylko ustawicznem pykaniem fajeczek i skwierczeniem kaganków. Ale trwało to krótko.

 Gwar wkrótce ożywił się znowu, buchnęły śmiechy i piskliwe głosy dziewcząt, ten i ów z górali jął wołać wina. Przy którymś ze stołów odezwała się na nowo wesoła piosenka góralki i powtarzający za nią zwrotki chór głosów męskich.

 Znalazłszy się w nieznanem dotychczas otoczeniu oberży, w izbie pełnej wrzawy i zapachu łoju, pomieszanego z wyziewam i wina i tytuniu, Gizella była oszołomiona. Zarazem jednak bawiła ją tak niezwykła przygoda, jak rozmowa księcia ojca za jednym stołem z prostakiem oberżystą, jak przebywanie pod jednym dachem z pijącymi wino góralami, jak widok ludnej i gwarnej izby, jak wreszcie to, że zjawiła się tu wśród nocy nieznana i zniknie stąd jutro o świcie, niepoznana przez nikogo. Czy istotnie niepoznana?...

 W kącie izby stał wsparty na siekierce góralskiej młody dorodny chłopak o postawie smukłej, junackiej i oczach czarnych, jak toń leśnej rzeki, głębokich. Patrzał na Gizellę z bezsłownem uwielbieniem, z jakąś zapamiętałością, a kiedy zwracali się do niego ci i owi ze znajomków, nie słyszał pochłonięty zjawiskiem, zatopiony, zda się, w tęsknem rozmarzeniu. Wzrok miał tak uparty i przenikliwy, że księżniczka szybko zwróciła nań uwagę. Spojrzała mu bezwiednie w oczy, a on jakby zadrżał, przymknął powieki i poczerwieniał. Po chwili znowu podniósł oczy, lecz już nieśmiałe, spłoszone; usunął się trochę na bok, wsparty ramieniem o ścianę i tak pozostał, jak posąg zachwytu, zdziwienia i pogańskiego w swej prostocie nabożeństwa.

 Tymczasem wesoła pieśń góralska porwała całą izbę w jakiś szalony takt, w wir, w ogień, w bujne, jak ta natura gór arwijskich, rozkołysanie. Gizelli wydało się, że to wicher halny jął wyprawiać harce w dolinach, w borach i na turniach, że to dudnią kaskady, spadające z urwiska na urwisko, że świat cały stał się grającym instrumentem i grzmi i wyrzuca z gorącej swej piersi melodję życia radosną i skoczną. W ciemno-szafirowych jej oczach przepięknych zadrgały blaski podniecenia, na policzki wystąpił rumieniec, usta rozchylił bezwiedny uśmiech dziecięcy. Ujrzała wiszącą na ścianie cytrę i poniosła ją fantazja. Chwyciła z żywością ulubiony przez siebie instrument.

 Pieśń górali nagle umilkła, oczy wszystkich zwróciły się na Gizellę, przy stołach odezwały się szmery, izbę zaległa cisza. I wśród tej ciszy, wśród powszechnego skupienia Gizella zaczęła przebiegać paluszkami po strunach, wydobyła kilka nut mocnych, głębokich, rozsypała hojnie perlistą gamę dźwięków, wydobyła harmonję akordów i — zagrała. Z pod jej różowych rączek runęły miarowe, coraz szybsze, porywające tony i zagrzmiał taniec góralski ognisty, weselny, huczny. Powstał krzyk, wrzawa, izbę ogarnęło radosne podniecenie. Górale porozsuwali stoły, wyskoczyli w kilku na środek i ze wzniesionemi w górę siekierkami puścili się w taniec. Dziewczęta poszły za chłopcami roześmiane, ochocze, zalotne. Rozległy się tupoty nóg, pokrzykiwania, przyśpiewki, z podłogi uderzyły tumany kurzu, światło kaganków chwiało się, przygasając co chwila.

 Gizella miała w twarzyczce promienność niezwykłą i rozradowanie, w oczach ogniki płoche, figlarne. Maksymil siedział opodal i na wymowny wzrok córki odpowiadał uśmiechem i pobłażliwem skinieniem głowy.

 Burza tańca rosła, rozwalając zda się ściany oberży. Często z gromady barwnych gorsetów i serdaków wystrzelała nagle aż pod pułap śmigła sylwetka oszalałego w tańcu górala, a wówczas wybuchał okrzyk: Hej! ha! i znowu dudniła podłoga, rozlegały się śmiechy i śpiewki.

 Gizella grała bez przerwy, rzucając na struny wytężone siły swych rączek. W pewnej chwili przypomniał się jej góral, który przedtem patrzył na nią oczami dziwnie natarczywemi. Podniosła wzrok w jego stronę i drgnęła. Stał nieruchomy, blady i jak przedtem ogarniał ją wzrokiem przejmującym. Miał w całej swej postaci wyraz niezwykłego oczarowania, czy osłupienia — przestraszał. Maksymil dojrzał go również i zaniepokojony jego widokiem szepnął do Gizelli:

 — Ten chłopak, stojący tam, pod ścianą, poznał nas. Nie możemy przeciągać zabawy. Przestań Zili.

 Gizella zaczęła zwalniać stopniowo melodję, ściszając, aż przerwała muzykę. Gdy taniec jakby zawisł w powietrzu, jeden z górali podskoczył do Gizelli i zaczął prosić:

 — Panieneczko śliczniuśka, jeszcze trochę, jeszcze choć troszkę, tak a ognista muzyka! Hej!...

 Odpowiedziała z uśmiechem, że czuje się już bardzo zmęczona, przytem jest późna pora a ją i ojca czeka jeszcze daleka podróż.

 — Dziękujemy pięknie! — huknęło w całej oberży, i wraz jedni rzucili się do dzbanków z piwem, drudzy zaś zaczęli opuszczać izbę, płacąc gospodarzowi za gościnę. Przy jednym ze stołów zebrała się gromadka, radząc coś i szepcąc pomiędzy sobą. Gdy Gizella wstała i odwróciła się, ażeby napowrót powiesić instrument, z gromadki wyłonił się szybko stary góral, zbliżył się do niej i, wciskając jej ukradkiem w rękę mały srebrny pieniążek, powiedział przyjaźnie:

 — Bóg zapłać, panienko! Pięknie graliście, choć szkoda, że tak krótko. No, ale zostańcie z Bogiem, bo i nam czas na spoczynek.

 Niespodziewany wyraz wdzięczności ze strony tych prostaczków wydał się księżniczce tak uciesznym, że usta jej zadrgały śmiechem swawolnym ale cofnęła się zdumiona i przestraszona, lecz było za późno, w rączce tkwił wciśnięty pieniążek.

 Tymczasem reszta gości rozproszyła się zupełnie. Za oknami rozległy się nawoływania, skrzyp wózków, rżenie koni, gotowych do odjazdu. Wkrótce i te odgłosy ucichły, a w oberży uczyniło się pusto i głucho. W tem drzwi skrzypnęły i do izby wrócił młody góral, którego dziwne zachowanie się niepokoiło książęcych gości. Góral usiadł w kącie za stołem i dopiero teraz zażądał wina. Maksymil jednocześnie zwrócił się do oberżysty o rychłe przygotowanie noclegu, a gdy ten wskazał sąsiednią świetlicę, jako najstosowniejszą, jego zdaniem, książę pociągnął go na stronę i zapytał szeptem, wskazując górala:

 — Co to za człowiek?

 — Góral, Patryk, ale on nie nasz. On z Rekwedów.

 — Czy bywa tu często?

 — Bywa i nie bywa, a dlaczego pytacie, panie?

 — Ot, tak sobie, musi być biedny i cierpiący.

 — Kto go tam wie! W ostatnich czasach z nikim się nie wdaje w rozmowy, a jak sobie podpije, to śpiewa żałosne piosneczki i znowu ucieka w góry, gdzieś podobno nad jezioro pod Srebrny Hełm. Co on tam ma, nie wiem. Ale coś go trapi mocno.

 — Dziękuję wam i życzę dobrej nocy — rzekł książę i przeszedł z Gizellą do świetlicy.

 Przez zamknięte drzwi oboje usłyszeli, jak Patryk uderzył pięścią w stół i zawołał jakimś niesamowitym, zduszonym głosem:

 — Wina!

 Gizella drgnęła i pobladła. Książę pogładził jej włosy i rzekł pieszczotliwie:

 — Nie lękaj się, Zili, mój wędrowny grajku najsłodszy. I mnie się wydało, że ten chłopak poznał nas, ale przekonałem się teraz, że to istotnie jakiś człowiek biedny, może bardzo nieszczęśliwy.

 — Jak mi go serdecznie żal — westchnęła Gizella i dodała: — Pragnęłabym przyjść z pomocy jego niedoli, ale cóż ja mu poradzę w tej chwili...

 Nagle wysunęła się z ramion ojca, i ukazując mu srebrny pieniążek w paluszkach, rozbawiona, zawołała wesoło a rzewnie:

 — Patrz, ojczulku, ci dobrzy ludzie nieświadomie wzbogacili mnie tak prostaczym a zabawnym dla nas darem. Pragnę i ja pomóc temu nieszczęśliwemu góralowi. Ale jak?... Wszak nie pieniędzmi...

 — Tak, dziecinko droga — westchnął książę ze smutkiem — nie zawsze nieszczęście można rozjaśnić blaskiem pieniędzy, nie zawsze biedny człowiek uśmiechnie się na widok jałmużny. Częstokroć ból jest mocniejszy od wszystkich potęg świata, a mrocznej otchłani duszy nie zapełni bogactwo wszystkich ziem i krajów.

 Gizella pochyliła główkę w zamyśleniu i przykucnęła na łóżeczku. Świetlicę zaległa cisza, pełna niedopowiedzianych wyrazów i utajonych westchnień. Zawieszony w rogu kaganek zaskwierczał przykro, przejmująco, drobne jego światełko zaczęło mdleć w ostatnich wysiłkach aż wreszcie zgasło zupełnie.

 Gdy księżniczka podniosła oczy, izba była zalana srebrną powodzią księżycowego światła. Promienne smugi, jak nieuchwytne nici pajęcze, płynęły z wysoka, z nad gór, łamały się w oknach świetlicy, drżały chwiejne, rozkołysane, układały się na podłodze w brylantowe szlaki, unosiły się wyżej, coraz wyżej i, dotykając sprzętów, malowały na ścianach fantastyczne arabeski. Gizellą owładnęło uczucie niewysłowionej rozkoszy. Bezwiednie rozchyliła usteczka, wchłaniając w siebie te blaski, i jęła prężyć ramiona, bo wydało się jej, że w tem czarodziejskiem lśnieniu jest uskrzydlonym duchem-aniołem i płynie gdzieś, w zaświaty, w krainę wizji i szczęścia.

 Z krótkiej chwili zachwytu i rozmarzenia zbudził ją przyciszony głos ojca:

 — Zili, ty nie śpisz, a wszak jutro o świcie wyruszamy stąd.

 — Ach, ojczulku, gdybyś wiedział, ile mi teraz myśli przyszło do głowy!

 — Powiedz, słucham cię chętnie.

 — Właściwie to nie były myśli, lecz jakieś obrazy, czy ja wiem zresztą, co takiego! Marzyłam sobie, że unoszą mnie te potoki świetliste daleko, daleko, a ja płynę, jak duch i świecę w przestrzeniach brylantową, koroną u czoła i sieję na ludzi biednych dobro, szczęście i piękno... Prawda, że wszystko to jest bardzo dziwne!

 — Może odgadłaś przeznaczenie swoje dziecino. Ludziom często objawia się przyszłość. Jesteś księżniczką starego królewskiego rodu Wittelsghetów, a król Arwji, Luisel II, jest twoim stryjecznym bratem. Czeka cię niewątpliwie świetlana przyszłość... Może kiedyś...

 Nie dokończył, gdy Gizella zerwała się z łóżka w radosnym jakimś porywie i klasnąwszy w rączki, zawołała:

 — Jesteśmy wszak na pograniczu cesarstwa sustjańskiego. Gdyby cesarz Sustji Ottokar widział, albo choć przeczuł, że rozmawiamy sobie z ojczulkiem w jakiejś przydrożnej oberży, to dopieroby się zdumiał! A może nawet przyszedłby tutaj... — dodała w zamyśleniu.

 Książę zaśmiał się szczerze i rzekł:

 — Wiesz, Zili, że takie niebywałe pomysły wycieczek może mieć tylko książę Maksymil, jego ukochane, kapryśne dziecko, księżniczka Gizella, no i król Arwji Luisel, którego w Nomechji nazywają obłąkanym. Ale śpij już, dziecino, bo czas naprawdę upływa.

 Gizella podeszła do ojca, ucałowała go i wróciła na swoje łóżeczko milcząca, zamyślona. Po chwili odezwała się:

 — Cesarz Ottokar... chociaż go nie znam, ale przeczuwam, musi być bardzo mądry, wielki i... kochany...

 Ostatnie słowo utonęło w głębokiej ciszy świetlicy, jakgdyby rozpłynęło się w srebrno-seledynowem świetle księżyca.

 Nagle w sąsiedniej izbie, tuż pode drzwiami, jęknęły struny cytry. Zadrgało kilka tonów przepojonych tęsknotą i żałością, odezwały się inne dźwięki, pełne skargi i łkania, zawarczał ton zgrzytliwy, pęknięty i naraz wszystkie struny przemówiły pieśnią bolesną, wydzierającą się rozpacznemi głosami z najkrwawszych tajników serca.

 To Patryk grał...

 

 

 Po nocy księżycowej przemiana w wyżach nastąpiła gwałtowna. Oto w przesłodką ciszę poranku wdarł się, jak zbójnik, znienacka zły wicher północny i jął wywlekać na niebo czeredę chmur obwisłych, czarnych, rozrywając je na strzępy i obijając o szczyty gór z dzikim szatańskim chichotem.

 Książę i Gizella wracali pośpiesznie do swych namiotów w puszczy, a mimo, że opuścili oberżę o świcie, mieli jeszcze przed sobą duży kawał drogi. Hełm Srebrny zaledwie majaczył przed ich oczami, bory zaś wyglądały, jak kępy wikliny, rozrzucone niedbale po wzgórzach. Zresztą mgła szara ruchoma przesłaniała wszystko w oddali, a kształt każdy to wyłaniał się potwornie z wilgotnego tumanu, to malał i znikał w nim bezpowrotnie, jak senne widziadło. Czasami z za szczytów trysnęły potoki złotego światła, lecz zaledwie zajaśniały na zrębach, gdy znowu opadała pomroka sinych chmur, rozciągając po górach, po dolinach, hen! po świecie całym ponure pasma cieni.

 W tem ze stromej skały pod nogi księżniczki osunęło się z łoskotem kilka drobnych kamieni. Gdy książę i Gizella spojrzeli w górę, na wirchu mignęła postać ludzka i, jak widmo spłoszone przepadła za zrębem.

 — Tam ktoś jest nad nami — szepnęła księżniczka — czyżby dążył naszym śladem?...

 — Ach, nie, dziecko. Zresztą idźmy prędzej i nie spoglądajmy na nic, bo deszcz ulewny wyrządzi nam krzywdę. Jesteś tak lekko ubrana, Zilli!

 — Nie lękaj się o mnie, ojczulku — zawołała księżniczka, potrząsnąwszy główką — wszak posiadam według słów Małgorzaty, płaszcz włosów, gdy zechcę, okryję nim nas obojga. A przytem nie przyszło ci zapewne na myśl, że jestem już dorosła i że umiem sobie radzić podczas takich wycieczek!

 Książę, ubawiony jej słowami, spojrzał na nią z wymownym uśmiechem. Szli tak długo, zbłąkani myślami wśród wirchów, gdy nagle w pobliżu rozległa się czyjaś rozmowa, głos dobrze znajomy dało się łatwo rozpoznać.

 — Czyżby tam był Gedeon? — zapytał książę, nasłuchując uważnie.

 Gizella pobiegła naprzód i wnet zawołała donośnie:

 — Ależ tak, tak!... Gedeonie, Gedeonie, jesteśmy tutaj!

 Na przeciwległem wzgórzu istotnie ukazała się barczysta postać leśniczego, uzbrojona w samostrzał i długi kij sękaty. Na widok księcia i księżniczki stary sługa zsunął się całym swym ciężarem na przełęcz i w jednej chwili stanął przed nimi z odsłoniętą głową.

 — Witam cię, Gedeonie — rzekł książę wesoło. — Z kimże to w tem pustkowiu prowadziłeś talk ożywioną rozmowę?

 — A czy ja wiem, miłościwy panie? Gdym wdrapał się na te wyże, aby wypatrzeć was zdaleka, choć po prawdzie trudno było przez mgłę, zaskoczył mnie znienacka jakiś młodzieniaszek góralski, a że biegł z przeciwnej strony, więc go zapytałem, czy nie widział kogo na drodze. A on mi powiada, że owszem i wskazał te wąwozy. Już chciałem biec uradowany, ale on mi zagrodził drogę i prosi, żebym i ja go objaśnił, co to są za państwo, co to rozbili swoje szatry w puszczy leśnej, pod Srebrnym Hełmem, bo tam, powiada, jest panieneczka, że aż dziw bierze... śliczna. Tom ja się zdziwił, skąd on o tem wie, i pomyślałem sobie, czy nie jest on czasem tym odludkiem, co to wzdycha w borze i kwiatki puszcza na strumienie... Ale wnet usłyszałem wołanie księżniczki i porzuciłem go.

 — Wiesz, ojczulku — szepnęła Gizella — to jakby był Patryk, którego widzieliśmy w oberży, bo wszak mówił gospodarz, że biega on w góry pod Srebrny Hełm, nad jezioro...

 — Istotnie i ja mam takie wrażenie — powiedział książę — ale dajmy mu pokój. Gdzież jest Dawid, Małgorzata? — zwrócił się do leśniczego.

 — Rozbiegli się w różne strony na poszukiwania... Bo... dobrze, że wracacie miłościwy panie...

 Gedeon miał tajemniczą i zafrasowaną minę.

 Książę zmarszczył brwi i zapytał surowo:

 — Co się stało? Ktoś przybył z Passetoff? Mów!

 — Ano tak, dziś razem z tym wichrem. Przybył hrabia Leopold i paru dworzan konno i czekają na rychły wasz powrót, miłościwy panie.

 Na twarzy księcia odmalowało się zaledwie dostrzegalne niezadowolenie.

 — Wolałbym — rzekł kwaśno — aby hrabia Leopold poczekał na nas w Passetoff... Ale skoro tu przybył... prowadź nas, Gedeonie.

 Leśniczy wysunął się naprzód, wybierając łatwiejszą drogę. Wkrótce otoczył ich bór i znaleźli się wśród namiotów.

 Na głęboki ukłon hrabiego Leopolda książę Maksymil odpowiedział przyjaznem skinieniem głowy.

 — Cóż cię, hrabio, sprowadza do nas? — zapytał, wyciągając do niego rękę.

 Hrabia Leopold wyprostował się uroczyście.

 — Przepraszam najmocniej — przemówił — że niespodziewanem zjawieniem się tutaj zakłóciłem błogą sielankę tej puszczy. Lecz wasza królewska wysokość wybaczy, gdyż przybywam w niezmiernie doniosłem posłannictwie, przywożąc ze sobą wręczony mi przez jej królewską wysokość, miłościwą księżnę panią, list poufny, tyczący się przyjazdu do Passetoff cesarza Sustji Ottokara I. Książę Phalwi, dostojnik dworu cesarskiego, przywiózł tę wiadomość wprost z Idania.

 Wyjął z torby podróżnej opieczętowaną kopertę i wręczył ją Maksymilowi.

 Książę skinął lekko głową, a gdy hrabia oddalił się, rozerwał pieczęcie i zaczął czytać. Pismo księżnej Łucji Teresy było krótkie:

 

 „Drogi Maksymilu! Wracaj niezwłocznie. Przyjechał z Idania książę Phalwi z oznajmieniem, że przybywa do Passetoff cesarz Ottokar. Dwór Luisela w Nomechji zawiadomiony, lecz król, jak wiesz, jest nieobecny w Arwji. Zresztą wizyta ma się odbyć w charakterze czysto osobistym. Cesarz wyłącznie odwiedzi nasz dwór w zamiarach oświadczenia się o rękę naszej Cecylji. Tak przedstawia sprawę list matki cesarza, księżnej Annuncjaty Zofji. Niespodziewany los czeka Cecylję. Wracaj prędko trzeba poczynić przygotowania, gdyż przyjazd cesarski ma nastąpić wkrótce”.

 

 Twarz księcia przybrała wyraz miłego zdziwienia. Ukrył list w zanadrzu i hamując głębokie wzruszenie, zwrócił się do hrabiego Leopolda:

 — Powiedz, hrabio, wysłannikowi cesarskiemu, że wracam do Passetoff jutro rano, jeżeli jest upoważniony niech się zatrzyma. Więcej narazie nie mam nic do zakomunikowania, gdyż dzisiaj czuję się niezmiernie znużonym.

 Hrabia skłonił się, ucałował podaną mu wdzięcznie rękę księżniczki, poczem dosiadł szybko konia i odjechał ze swym orszakiem.

 Gizella przypadła do ojca.

 — Słyszałam, ojczulku, że mówiłeś o powrocie do Passetoff. Już?...

 — Tak — potwierdził książę z jakąś namaszczoną powagą. Wzywają mnie do Passetoff bardzo ważne sprawy. Musimy pobyt nasz w górach znacznie skrócić.

 — Czy to możliwe? — zadrgał żałośnie głos Gizelli.

 — Tak, tak, dziecino. Tym razem, niestety, zbyt wcześnie pożegnamy nasze bory i szczyty i tę swobodę, która napawa nas taką rozkoszą...

 Gizella podniosła na niego oczy tak pełne bezdennego smutku i żalu, jak gdyby myśl o powrocie do Passetoff łamała w tej chwili tęczę jej duszy. Szepnęła wśród łez:

 — Więc znowu to samo, ca zawsze, co zawsze...

 I odeszła do swego namiotu ze zrywającym się w jej piersiach łkaniem.

 Książę pozostał czas jakiś zamyślony, poczem jakby przypomniał sobie coś nagle, zawołał Gedeona i rzekł mu sucho:

 — Jutro wracamy o świcie. Niech będzie wszystko przygotowane do drogi.

 Sługa rozszerzył oczy zdziwione, pytające, lecz książę odwrócił się szybko od niego i zniknął w namiocie. Gedeon stanął jak skamieniały.

 — Już to ja odrazu wiedział, że ten przyjazd hrabiego Leopolda nic dobrego nie wróży — myślał Gedeon. — Wiatr huczy na wirchach, to i złe duchy mają przystęp do ludzi.

 Przez resztę dnia książę nie rozmawiał prawie z nikim i dziwnie był roztargniony. Chodził samotnie w pochłaniającem go zamyśleniu i co chwila spoglądał na srebrzący się z za drzew Hełm Srebrny, zawisając na jego szczycie pytającem i oczami. Wobec służby Gizella otrząsnęła się pozornie ze smutku i zanim puszczę przeniknęły cienie nadchodzącego wieczoru, odbyła z Małgorzatą wycieczkę w głąb lasu, do pobliskiej ulubionej kaskady w górach.

 Wreszcie zapadła noc, a obozowisko książęce ułożyło się do spoczynku przed mającą nastąpić o świcie podróżą. Uczyniła się jakaś nieznośna cisza, słychać było tylko idący górą gwałtowny szum wichru i głuche szelesty rozchwianych gałęzi.

 Jeden Gedeon nie poszedł do swego namiotu. Siadł skulony przy ognisku, wymruczał pod nosem kilka pacierzy i zaczął drzemać. W tem uczuł, że dotknął ktoś jego ramienia. Obejrzał się bystro i skoczył zdumiony. Stał przed nim w łunie ogniska ten sam młody góral, którego zostawił nad urwiskiem.

 — Czego tu chcecie? — zapytał leśniczy groźnie, prostując się w postawie obronnej.

 Nieznajomy położył palec na ustach i rzekł półszeptem, wskazując oczami namiot Gizelli.

 — Nie grzmijcie tak, panie, bo ze snu zerwiecie moją śliczną panieneczkę.

 — Coś powiedział? Co? — nasrożył się Gedeon zgorszony tem odezwaniem się o księżniczce. — A ty kto taki jesteś?

 — Góral zwykły, z Rekwedów, Patryk się zwę.

 — Mów, pocoś tu przyszedł?

 Góral skłonił się nisko kapeluszem i rzekł pokornie:

 — Służby chcem u was.

 — U nas służby?! — zawołał Gedeon, jakby nie dowierzał własnemu słuchowi.

 — Czemu dziwicie się, panie? — odparł góral z powagą. — Przecie i wy jesteście służką.

 Leśniczy wybuchnął długim, niepowstrzymanym śmiechem.

 — Człowieku — przemówił wreszcie, patrząc na uciesznie uroczystą twarz Patryka — złą drogę obrałeś, jeżeli naprawdę masz chęci służyć u nas. Mój pan pochodzi z daleka, z północnej Arwji, służbę ma swoją, nieznajomego Rekweda nie weźmie. A ty pewno myślisz, że mój pan to jaki bogacz? Idź, idź w dalszą drogę i nie szukaj u nas oparcia, powiadam ci, jak twój ojciec.

 Patryk wyprostował się hardo, poczekał chwilę, aż stary skończy niezrozumiałą dla niego odprawę i rzekł wyniośle, zapalając się w oczach:

 — A co wy myślicie, że ja przyszedł po wasze bogactwo? Mnie ta jest bez różnicy, czy pan mój będzie cesarzem, czy gazdą, czy zbójnikiem góralskim. Ja chcem służyć u niego i iść za wami wszędzie, bo taki mi los i tak ja sobie wymiarkował. Ale nie! kłopotu wy ze mną nie mielibyście nigdy, bo ja wszystko potrafię, a jak czego zabraknie, to i na zbój pójdę. Wierzcie mi, na Jezusinka się zaklinam! Oho! — zawołał nagle w gorącem uniesieniu — ja by bialuśkiej panieneczce nie taką chatkę zbudował, jak ta szatra! Jeno z bierwionek gładziuśkich a cisowych, jeno wysoką z ganeczkiem u góry do słonka i obsiałbym ją kwiatkami dokoła, niechby pachniały i krasiły się panieneczce co rano... Ja by grał jej, śpiewał, tańczył, opowiadał baśnie wymyślne, coby tylko rozkazała... Weźcie mnie na służbę, spróbójcie jeno, a to nie żyć mnie już bez tej lelijki najśliczniejszej!

 Wyznanie to oszołomiło zdumionego Gedeona. Już chciał powiedzieć, że panienka ma cudowniejsze pokoje w Passetoff, w pałacu książęcym, ale zastanowił się w porę, boć przecie trzeba było pozbyć się tego dziwaka, który jakby naprawdę był tym leśnym odludkiem.

 — Tak — przyznał po udanym namyśle — dobre to, co powiadasz, jednakże musimy z panem moim pierwej rozważyć, a na rozwagę potrzeba czasu.

 — Poczekam dzień albo dwa, byleby nie nadaremno — zauważył góral.

 — Tego ci nie powiem, bo nie odemnie zależy. Porozmawiam z panem, a ty idź w swoją stronę i nie zjawiaj się tutaj, dopóki ci nie dam znać.

 — To gdzie mi dacie znać?

 — Ha, byłe gdzie! Na trzeci dzień będę ryby łowił w jeziorze, tam się spotkamy raniutko.

 — Ale przyjmiecie mnie do służby?

 — Może jak pan zezwoli będziemy ci radzi, czy ja wiem...

 — Pamiętajcie! Bo jak nie, to... — nie dokończył, wzrok mu tylko błysnął złowrogo, otworzył usta, jakby utkwiły mu w piersi ostrza niewypowiedzianych wyrazów, popatrzał chwilę na obozowisko i raptownie skoczył w zarośla, znikając wśród ciemności, jak cień.

 Gedeon uczuł taką ulgę, że aż westchnął głęboko. Powiódł za nim oczami w głąb lasu, założył przed siebie ręce z politowaniem i mruczał, kiwając głową:

 — Ach, ty głupi, głupi, podobała ci się panienka, księżniczka królewskiego rodu. Lelijką ją nazywasz i ślepia ci się świecą. Tak, tak, masz dobre oczy... Ale poczekaj, znajdziesz ty u księcia pana służbę! Akurat jeszcze nam pomylonego brakowało na dworze książęcym...

 Podszedł napowrót do ogniska i zapatrzony w jego płomienie, jął rozmyślać i rozmawiać ze sobą półgłosem, uśmie chając się pobłażliwie:

 — Oto głupi chłop z tego Rekweda! Ale dziwować się mu i nie dziwować. Podniósł ślepia na księżniczkę i olsnął... Każdej ptaszce leśnej na słońce patrzeć wolno i miłować jego światłość. Pewnie, że księżniczka dla niego to słońce, jeno on o tem nie wie, że za wysoko świeci. Ho, ho! ptaszek do słonka nie dofrunie, choć mu i piosneczki wyśpiewuje... a ten jeleń górski zanadto chce się tu wedrzeć... Może i lepiej, że miłościwy pan nakazał jutro powrót do Passetoff...

 Obracając się w kółku tych myśli, stary leśniczy nie zauważył, jak odchyliło się skrzydło namiotu i do ogniska podeszła Gizella.

 — Wasza wysokość nie śpi? — otworzył zdumione oczy Gedeon.

 Księżniczka poruszyła główką, aż spadły na jej ramiona dwa grube warkocze, i rzekła, siadając na głazie przy ognisku.

 — Nie mogę. Wiesz, Gedeonie, że jutro już pożegnamy puszczę naszą?

 — Wiem, księżniczko.

 — Ach, kiedy my tu znowu powrócimy! Takie mam przeczucie, że... już nieprędko, może nigdy...

 Leśniczy drgnął i spojrzał na Gizellę wzrokiem przestraszonym.

 — Do zimy przecie jeszcze daleko, a i w zimie miłościwy pan nieraz wyrusza w góry. Nie, nie trzeba tak mówić, księżniczko!

 — Tak — szepnęła Gizella z westchnieniem — ale niepokoją mnie dziwne przeczucia. Tak mi nie swojo.

 Stary spojrzał na nią zdziwiony i po chwili rzekł uśmiechając się tajemniczo:

 — Wasza wysokość powiedziała przedtem, że może nieprędko zawita do tej puszczy, jak to co roku prawie bywało. I mnie się tak samo jakoś zwiduje. Skąd, co, nie wiem, jeno tak, jakby nad księżniczką złoty krąg słońca się opuszczał i miał ją okryć całą swoim blaskiem, że już i nasze góry i bory arwijskie zaćmią się dla was, miłościwa panienko i... już tu więcej nie powrócicie...

 — Co ty mówisz, Gedeonie? Co ci się majaczy?...

 Gedeon powstał z kolan.

 — Księżniczka wie, że nasz pan miłościwy lubi sobie nieraz wróżyć ze Srebrnego Hełmu, bo on prawdę zawsze powiada. Dziś raniutko, kiedy przyjechał hrabia Leopold, a ja wybiegł szukać miłościwych państwa, Srebrny Hełm był groźny, cały we mgłach, jak kurzawą owiany. Myślał ja sobie, że jakaś zła wieść będzie tu u nas, aż potem, jak miłościwy pan czytał list przywieziony z Passetoff, patrzę, a Srebrny Hełm odrzuca mgły, jakby rękami odrzucał runa siwej wełny, i wnet ujrzałem, że zajaśniał blaskiem złocistym, jak król w koronie... Oho! wiedział ją dobrze i widział, jak miłościwy książę patrzał na Hełm i coś myślał długo i ciągle chodził.

 — Lecz, Gedeonie — przerwała mu żywo Gizella — cóż znaleźliście o mnie w tej wróżbie?

 Stary pokiwał głową.

 — O tobie, księżniczko, o tobie napewno, tak mówił Srebrny Hełm... On wszystko wie, wszystko przeczuje i nawet głosu swego udzieli, jak kto mocno wierzy w niego. Tak, tak, miłościwa panienko...

 Gizella spuściła powieki i zamyśliła się głęboko.

 

 

 Młody władca Sustji, Rekwedów i licznych ziem lenniczych, cesarz Ottokar I, z dynastji Ururgów, zbudził się, jak zwykle o wschodzie słońca, rozejrzał się po błękitnej sypialni i wnet uświadomił sobie, że jest w prastarem Passetoff, w zamiarze oświadczenia się o rękę księżniczki Cecylji, starszej córki księcia Makcsymila. Przypomnienie to nasunęło mu w półsennem jeszcze rozmarzeniu taneczny korowód myśli, z których myśl o księżniczce jaśniała zaledwie nikłym refleksem i niełatwo była uchwytną. Wsparł głowę na dłoni i pod przymkniętemi powiekami zaczął doszukiwać się obrazu Cecylji. W pewnej chwili wyłoniła się przed nim jej postać dorodna, opromieniona przebłyskiem uśmiechu, przegięta wdzięcznie w głębokim dworskim ukłonie — tak, jak ją ujrzał wczoraj w pałacu podczas uroczystości powitalnej. Lecz wydało mu się, że widzi tylko jedną z tylu znajomych, przedstawionych mu nieraz cór dostojników, i że nie może wobec niej zapłonąć tym żarem zachwytu, jaki wszakże powinienby stać się wymowną treścią jego zamiaru i serca. Wszak tęsknota kochania zbudziła się w nim od czasu, gdy odwieczna tradycja rodów panujących nałożyła na rozkwitły niedawno poranek jego życia obowiązek zawarcia ślubów małżeńskich. I wyobrażał sobie, że uczucie miłości winno być zarazem uczuciem niewysłowionej rozkoszy i źródłem porywów radosnych. Przybył do Passetoff z zaręczynowym pierścieniem Ururgów, bo musiał uszanować wolę matki. Oddawna przeznaczała mu ona księżniczkę Cecylję za żonę. Lecz wczorajsze widzenie księżniczki minęło jakoś bez szczególnego wrażenia, dziś natomiast nie może zdać sobie sprawy, dlaczego mianowicie Cecylja ma u boku jego uświetnić tron sustjański?

 Ottokar zmarszczył brwi i zapatrzył się bezwiednie w złocistą pręgę słońca na dywanie.

 Wszystko się składa na to, że trzeba będzie tylko panować nad sobą, aby ceremonja oświadczenia się o rękę Cecylji i uroczystość zaręczyn z nią nie wypadły zbyt sztywnie. Bo prezentacja dostojników dworu arwijskiego, wielka defilada wojskowa, obiad i w końcu poprzedzający zaręczyny przyjazd księżnej matki z Idania — to rzeczy zgoła obojętne. Zamieni z księżniczką Cecylją kilka słów i uśmiechów niewymuszonych, okaże nawet zainteresowanie się nią, byleby ten moment, ten najważniejszy moment, wyjawienia uczuć, otworzenia serca swego, nie nastąpił zbyt rychło! A jednak...

 Na twarzy młodego cesarza wyraziła się chłopięca niemal bezradność.

 — A jednak — westchnął — chwila ta musi nastąpić i to dzisiaj, dzisiaj, może niedługo...

 I znowu zaczął przywoływać przed oczy obraz księżniczki Cecylji, starając się dopatrzeć w jej pięknej zresztą twarzy tego żywego uroku, który mógłby zapalić pomiędzy nimi ognisko świętej rozkoszy i porwać ich ręce w obopólnem wyznaniu gorących swych pragnień. Uczuł jednak w sobie dość chłodną obojętność nieporuszoną nawet słabym uśmiechem i ani jednem drgnieniem serca.

 — Et — machnął ręką, podrywając się na poduszkach — niema się nad czem zastanawiać! I to głupstwo i tamto głupstwo i wszystko razem wzięte głupstwo! Betlej! — krzyknął, klasnąwszy w dłonie i siadł na krawędzi łoża.

 Stary cesarski sługa nadbiegł z antykamery, stanął wyprostowany.

 — Wasza cesarska mość życzy sobie?

 — Ubierać się chcę, prędko!

 Betlej rozłożył ręce.

 — Wasza cesarska mość, zaledwo słońce wzeszło...

 Tylko jeden Betlej będący na wyjątkowych prawach u cesarza, pozwalał sobie na takie uwagi, uwłaczające surowej etykiecie idańskiej.

 — Prędko! — powtórzył Ottokar i pobiegł żwawo do łazienki, skoczył do marmurowego basenu z zimną wodą, orzeźwił głowę prysznicem i zaczął ubierać się tak szybko, że sługa nie mógł nadążyć podawać ubrania.

 — Betku, Betku — wołał młody władca co chwila — nie marudź, bo ruszasz się, jakby ci jeszcze dziesięć lat przybyło.

 — Zbyteczny ten pośpiech, wasza cesarska mość — tłumaczył zakłopotany Betlej — dwór jeszcze śpi, mówił mi kamerdyner jego królewskiej wysokości, księcia Maksymila, że księstwo sypiają dłużej, jeno...

 — Co jeno? Szczotkę do wąsów, wodę pachnącą, tę czy tamtą, wszystko jedno!

 — Służę waszej cesarskiej mości... a właśnie chciałem powiedzieć, że tylko młodsza księżniczka Gizella, której jeszcze nie widzieliśmy tutaj, bo jest za młoda, wstaje o świcie, biega po parku, często wyjeżdża konno, potem dopiero zasiada do nauki. Ma być ogromnie piękna... i rzuca urok na wszystkich. A włosy ma tak długie, jak rzadko spotkać na świecie... i...

 Ottokar odwrócił się do niego pytająco, z lekkim marsem.

 — Czy ja cię proszę o te wiadomości?

 Betlej opuścił powieki, ale nie stropił się.

 — Wasza cesarska mość może nie zauważyć zbyt wielu rzeczy. A tu są inne, o, zupełnie inne obyczaje, niż u nas w Idaniu. Naprzykład ten sam kamerdyner powiedział w tajemnicy, że dostojna rodzina Wittelsghetów, więc i król Luisel II i jego królewska wysokość, książę Maksymil, mają w tutejszych górach arwijskich szczyt, co się nazywa Hełm Srebrny i czczą go jak jakiego ducha, bo powiadają, że on wszystkie ich losy zawsze wywróżył... Pomyślałem ja sobie, co tam taki duch, co jest tylko górą! Żeby u nas w Idaniu na zamku zobaczyli... szary cień...

 — O tem milcz! — rzucił Ottokar gniewnie. — Nie przypominaj mi złych wróżb, kiedy dzień dzisiejszy chciałbym mieć naprawdę pogodny.

 — Wybacz, najmiłościwszy panie — szepnął Betlej — pochylając ze skruchą czoło.

 — No, no! — stary gaduło, pogroził mu cesarz z uśmiechem i rozchmurzył się znowu.

 Po chwili był już ubrany, stanął w krysztale zwierciadła. Na tle przepychu błękitnej sypialni odbiła się jego wysoka, wspaniała postać o twarzy pięknej, lekko prześwitującej rumieńcem i oczach ciemnych, orzechowych, nad którem i łączyły się brwi gęste, nieco szorstkie. Spojrzał na siebie badawczo, trochę zalotnie i wybiegł szybko z komnaty, rzuciwszy tylko staremu:

 — Znajdziesz mnie w parku, jeżeli nie wrócę przed śniadaniem.

 Minął szereg przeznaczonych dla siebie pokoji, jakiś krużganek pełen słońca i kwiecia, natknął się w przejściu na miejscowego zesztywniałego przed nim, z oczami osłupionemi lokaja i wpadł do strojnego przedsionka, zatrzymując się w drzwiach oszklonych, szeroko rozwartych. Uderzyły go wilgotne zapachy letniego poranku, zalśniło mu w oczach przymglone światło złociste, zagrał, jakby w nim, radosny szczebiot ptasi. Dziwnie podniecony wyszedł na marmurowy taras. Była to właściwie odkryta galerja, łącząca dwa białe, połyskujące skrzydła schodów marmurowych, z których każda w szerokiem rozchyleniu od siebie wiodła na górne piętra. Z galerji schodziło się wprost do parku. Ottokar przystanął i zawisł oczami na tych dwuch białych ramionach stopni, pnących się w górę w dwie przeciwne sobie strony. Poręcze schodów osypane były rzęsiście pękami krwawych róż, zdawało się, że nieskalana biel marmuru zakwitła nagle purpurą i rośnie wzwyż szkarłatnemu gronami, by zaraz z przeciwnej strony osunąć się w dół różaną kaskadą. Usta cesarza poruszył uśmiech bezwolny. Po takich stopniach spływają chóry anielskie, jest w nich zaczarowana jakaś muzyka tajemna, jakaś pieśń wzniosła dziewicza, porywają one i słuch i wzrok i duszę całą, jakgdyby ten poranek słoneczny, te świergoty ptaszęce, ten zapach upojny i te róże gorejące na kamiennych poręczach były baśnią cudowną. W piersiach Ottokara rozlała się przedziwna słodycz. Nagle usłyszał poza sobą, na przeciwnem skrzydle schodów, szmer lekki, zaledwie uchwytny, jaki sprawiłaby więź kwiatów, rozrzucona po gładkim marmurze. Odwrócił się i — zastygł w zachwycie.

 Ze stopni zbiegała smukła postać dziewczęca w białej sukni, owiana ciemno-złotą kaskadą włosów królewskich, obok niej biegły dwa białe charty, poddając gładkie, lśniące swe karki pieściwemu dotykowi jej rączek. Ujrzawszy młodzieńca, dziewczyna zatrzymała się. Rozchyliła drobne usteczka w okrzyku zdumienia, ramiona jej uniosły się, jak skrzydła do odlotu, a ogromne jej oczy pod klasycznemi lukami ciemnych brwi ocienione czarną zasłoną jedwabnych rzęs, zawisły na oczach Ottokara, jak dwie gwiazdy, nalane szafirem i fjoletem. Stanęli naprzeciw siebie, on pośrodku galerji, zaklęty w bezsłownym wyrazie podziwu, ona, w połowie schodów powstrzymana jak duch anielski, zjawiony w sennem rozmarzeniu. Ottokar powoli uniósł kapelusz i skłonił czoło. Jednocześnie biała dziewczyna wyciągnęła do niego z porywczością dziecka lilje swych rąk i zawołała serdecznie, głosem srebrzystym:

 — Niech cię Bóg błogosławi, cesarzu!

 Ottokar poskoczył ku niej i chwycił jej ręce w radosnym jakimś zapale.

 — Niech nas błogosławi razem, najcudniejsza! — odpowiedział z mocą. — Ale kim jesteś? Jutrzenką, boginią róż, czy żywą istotą?...

 Twarzyczka dziewczyny zapłonęła odblaskiem szkarłatnym, lecz usteczka jej zadrżały zdziwieniem.

 — Jutrzenką? — powtórzyła z uśmiechem. — Dlaczego?.... Na imię mi Gizella.

 — Gizella? A więc jesteś księżniczką Gizellą?

 — Tak, tylko Gizellą.

 — Ach, witam cię, księżniczko! Spłynęłaś ku mnie z tych schodów, z pośród tych wiszarów różanych, jak bogini poranku i kwiatów, olśniłaś mnie swem pięknem nieziemsikiem. Dlaczego dopiero dzisiaj cię widzę? Dlaczego nie znałem cię pierwej?

 Drobniutkie dłonie Gizelli zatrzymał w swych władczych rękach i patrzał na nią oczami, pełnemi zachwytu.

 Gizella poruszyła główką wesoło, a w uśmiechu jej błysnęły olśniewające perły zębów.

 — Mnie jeszcze nie wolno ukazywać się publicznie w pałacu, uważają mnie wszyscy za dziecko i strzegą na każdym kroku. Ale czy oczy moje zgrzeszyłyby, chcąc patrzeć, i usta, chcąc uśmiechać się do ludzi, do świata? Prawda, jak mało w tem zrozumienia?

 — Księżniczko — zadrgał wzruszony głos Ottokara — jesteś tak cudna królewską urodą, że świat cały powinien być lennikiem twoim, a gwiazdy i słońce koroną twą! Patrzę na ciebie poraz pierwszy w swem życiu i błogosławię tę chwilę, w której zjawienie się twoje upoiło mnie rozkoszną słodyczą. Niech więc dzień dzisiejszy będzie naszem wspólnem świętem, w tym dniu niech mi nikt nie skąpi twojego widoku, — ukazywać się będziemy wobec wszystkich razem!

 Gizella słuchała z oczami opuszczonemi różowa ze wzruszenia, oczarowana słowami pięknego cesarza. Odrzekła z prostotą:

 — Ależ gniewanoby się na mnie okropnie! Jeżeli spotkałam waszą cesarską mość, to tylko zrządził przypadek, bo, biegnąc jak zwykle do parku, nie sądziłam, że tak rano wstaniesz, cesarzu. Chociaż...

 — Mów, mów, księżniczko! — zawołał Ottokar, porywając jej dłonie ku sobie.

 — ...Byłam bardzo ciekawa ujrzeć cię i usłyszeć głos twój... — szepnęła z uśmiechem — bo portrety twe są piękne, ale... takie zimne...

 Ciemno-orzechowe oczy cesarza zapłonęły gorącem uwielbieniem.

 — Mówisz, a mnie się zdaje, że pieśń słyszę najczarowniejszą... Nie stójmy tu! Patrz, te dwa białe charty, jak dwaj przewodnicy, prowadzić nas chcą do parku — idźmy za nimi.

 Gizella skłoniła główkę i — oboje, trzymając się, jak dzieci za ręce, zbiegli szybko ze schodów, opromienieni słońcem poranku i zakwitłem w ich duszach szczęściem, tak bliscy sobie, jakgdyby nagle w rozkosznym zaplocie dłoni złączyli swe serca. Znaleźli się w pachnących szpalerach, okrążyli fontannę, bijącą srebrzystym rozpyłem, minęli szeroką aleję i weszli pod arkady cienistych drzew. Charty biegły przed nimi, oglądając się co chwila radośnie to na Gizellę, to na cesarza. W parku była pustka i cisza, tylko w gąszczach listowia rozbrzmiewały chóry ptaszęce, tylko złociste jaśnienia słońca igrały na trawach i piasku, jak figlarne chochliki, tylko melodja słów Ottokara wypełniała Gizelli świat cały...

 — Słyszałem wiele o pałacach i w spaniałych ogrodach w Passetoff — mówił cesarz. — Opowiadano mi, że góry arwijskie i pnące się aż do ich szczytów puszcze dziewicze przesiąknięte są czarem niesłychanym, jakgdyby tworzyła się w nich legenda wieków. Ale doprawdy tajnem mi było, że kiedy znajdę się w tej cudownej kramie, losy moje ulegną tak nieoczekiwanej zmianie... Jeszcze przed chwilą spoglądałem na wszystko obojętnie, cokolwiek miało się stać. Witając dzień dzisiejszy, daleki byłem od uczucia pogody, które wszak często jest poczuciem skrzydeł u ramion, — nieprawdaż? Lecz oto nagle doznałem dziwnego przeistoczenia. Spłynęłaś ku mnie jak bóstwo promienne...

 — Bóstwo?

 — Ty, księżniczko, przejasna!...

 — Ależ... cesarzu!...

 — Więc bogini słoneczna, której zjawienie się upoiło mnie rozkoszą zachwytu! Bo innego imienia znaleźć nie mogę...

 — Ach — uśmiechnęła się zmieszana — czy wolno mi tego słuchać?

 — A czy wolno ukrytemu tu ptactwu śpiewać na cześć twoją, księżniczko, takie hymny pochwalne? A czy wolno jutrzence krasić twoje lica, kwiatom garnąć się do stóp twoich, sercu — przemawiać?

 Umilkł, jakgdyby mu głos załamało nadmierne wzruszenie, jakgdyby czekał jej odpowiedzi. A ona spuściła powieki, zmieszana w łunach gorącego rumieńca, oblana żarem słów jego, czy jasnością budzącego się w niej bezwiednie uczucia. Snem wydało się jej to przedziwne spotkanie Ottokara i ta rozmową z nim, przecie nawet nigdy o tem nie marzyła, rozmowa pochłaniająca ją upojnym czarem zachwytu i wyznań. Cóż miała odrzec pięknemu cesarzowi — czy pytał? — nie wiedziała, błąkał się w niej jedyny płomyk świadomości, że aleje parku wyglądają jak ścieżki niebiańskie, wiodące w krainę szczęścia.

 Przechodzili koło grupy krzewów. Ottokar nachylił ku sobie wielką gałęź rozkwitłą, zerwał jednem szarpnięciem długą, wiotką pnączę, osypaną mnóstwem drobnych białoróżowych kieliszków i stanąwszy znienacka przed zdumioną Gizellą, otoczył jej czoło koroną kwiecistą.

 — Cesarzu, co czynisz, co czynisz? Czym godna takiego uwieńczenia?...

 — Godna jesteś, księżniczko, wziąć władztwo ziem sustjańskich, a mnie uczynić swym paziem oddanym. Lecz dzisiaj niech tylko taki rusałczany wianuszek ozdabia twe skronie... Ach, jaka cudna! Cudną jesteś, księżniczko, Gizello biała! Królewski majestat masz w sobie, a włosy twoje mają tyle płynnego bronzu i złota, że uwieńczyć sobą mogłyby wszystkie trony i kraje!

 — Wasza cesarska mość... proszę nie patrzeć tak na mnie... proszę nie mówić mi tak... ja nigdy jeszcze tego nie słyszałam... nigdy...

 — Jestem pierwszym twym hołdownikiem, księżniczko! — zawołał Ottokar z radosnym ogniem w oczach i pełen zapału porwał jej ręce do ust.

 Mgłą szkarłatna przesłoniła w oczach Gizelli park cały. I drzewa i kwiaty i słońce i szczebioty ptaszęce — wszystko zawirowało w jakimś tańcu szalonym, na rękach czuła, dotyk gorących warg cesarza. Zbudziła ją myśl, że przecie może to ktoś zobaczyć... W jednej chwili wyrwała dłonie z rąk Ottokara i oblana łuną zawstydzenia pobiegła szybko w głąb alei. Cesarz pośpieszył za nią. Przystanęła i rzekła, starając się opanować zmieszanie:

 — Wasza cesarska mość... pragnęłabym bardzo usłyszeć jaką ciekawą opowieść o Sustji, o Rekwedach, podobno są one niezwykle pięknie i — wogóle... o wszystkiem!

 Ottokar spojrzał na nią wzrokiem tak zachłannym, aż opuściła powieki, skłonił się i podawszy jej ramię łagodnym ruchem, po chwili zaczął opowiadać.

 Zajęci rozmową, którą przedłużały nieskończone pytania Gizelli i niewyczerpane wyjaśnienia Ottokara, — nie zauważyli, że czas szybko przemijał, oraz, że nadeszła godzina śniadania w pałacu. Dopiero spostrzeżony na skręcie alei Betlej jakby obudził w nich świadomość rzeczywistości.

 — Kto to jest? — zapytała Gizella, przyglądając się nieznajomej postaci.

 — Mój kamerdyner przyboczny i zarazem zaufany przyjaciel — odrzekł cesarz — służył już za mojego dziadka... Rogiera.

 Betlej, strojny w uroczystym ubiorze idańskiego dworaka, przystanął o kilka kroków w pozie służbowej, skłonił się sztywno i oznajmił, rzucając zdumionym wzrokiem na księżniczkę, że śniadanie zastawiono w małej oranżerji przy białej sali stołowej i że księstwo arwijscy oczekują przybycia jego cesarskiej mości.

 Poczem znowu się skłonił i odszedł miarowym krokiem.

 Gizella uśmiechnęła się smutno.

 — Otóż skończyło się wszystko — szepnęła, opuszczając źrenice — ja teraz pobiegnę do hrabiny Marty, bo zapewne wygląda mnie niespokojna, a wasza cesarska mość...

 — O, to niemożliwe! — zawołał Ottokar porywczo. — Przedewszystkiem dzisiaj,...jest naszym dniem wspólnym, więc i śniadanie spożyjemy razem.

 — Ależ ukazanie się moje na dworze w tak niezwykłem towarzystwie będzie wysoce nagannem!

 — Księżniczko Gizello, cudna biała księżniczko, proszę mi nie odmawiać, bardzo proszę, — rzekł miękko, ale z taką stanowczością, że była wobec niego bezsilną i poszła z nim, jakby porwana jego głosem i ufna w moc jego.

 Półdziecięca duszyczka Gizelli nie rozumiała jeszcze pięknego cesarza, ale oczy jej gorzały już niezwykłą podnietą, serce zaś tłukło się radośnie, jak ptaszę, któremu nieoczekiwanie dano lot wolny do słońca.

 W niespełna parę minut znaleźli się w pałacu i wstąpili do wyniosłego przedsionka, gdzie oczekiwali Ottokara Betlej i kamerdynerzy z Passetoff oraz paziowie dworscy. Chłopcy smukli i piękni, w szafirowych aksamitnych żupanikach skłonili się ceremonialnie cesarzowi Sustji, poczem, spojrzawszy ze zdziwieniem na młodziutką, księżniczkę, zamienili z sobą błyskawicznie wzrok porozumiewawczy i poszli naprzód w kierunku małej oranżerji. Przed drzwiami stanęli po ich bokach jak filary. Cesarz i Gizella weszli do szklannej sali, podobnej do gaju, pełnego przepychu roślin i kwiatów najwyszukańszych.

 Nadmiernie spóźnione ukazanie się cesarza Sustji bez przybocznego orszaku panów, natomiast w towarzystwie rozpromienionej w uśmiechu Gizelli, poruszyło oboje księstwa i całe ich otoczenie niesłychanem zdumieniem. W oczach wszystkich wyraził się popłoch. Poważne źrenice księżnej Łucji Teresy spojrzały na córkę z surową naganą, książę Maksymil zadrżał mimowolnie, obecne damy honorowe księżnej, załamały ukradkiem dłonie. Lecz był to tylko jeden moment, gdyż Gizella z żywością dziecka oderwała się od boku cesarza, podbiegła do księżnej i, zarzucając jej ręce na szyję, zawołała usprawiedliwiająco:

 — Mateczko najdroższa, zaraz powiem ci wszystko!

 Zanim jednak wymówiła te słowa, Ottokar szybko zbliżył się do księstwa, powitał ich uroczyście i ozwał się z powagą, szczególnym brzmieniem głosu:

 — Miałem szczęście spotkać jej wysokość, księżniczkę Gizellę w parku i pozwoliłem sobie uprosić ją do przyjścia na śniadanie wraz ze mną.

 — Właściwie poznaliśmy się na łuku białych schodów i zeszliśmy razem do parku, — poprawiła wesoło Gizella.

 — Było tak, jak mówisz, księżniczko, — przyznał wdzięcznym skinieniem głowy Ottokar i błysnął na Gizellę wzrokiem chłopięcym, rozbawionym.

 Księżna Łucja Teresa z trudem ukryła malującą się na jej twarzy bezradność, zasiadła przy stole, uprzejmym ruchem ręki wskazując cesarzowi miejsce przy sobie. Gizellą zaopiekowały się damy dworu, lecz ona, jakby ją nic już teraz nie krępowało, usiadła przy ojcu, pochyliła się ku niemu, wyznając bezwiednie dość głośno:

 — Niech już dziś będzie moje święto, ojczulku.

 Książę odpowiedział jej jakimś roztargnionym, tkliwym uśmiechem i zajął się rozmową z cesarzem.

 Księżniczka Cecylja, ubawiona w pierwszej chwili, wprowadzeniem młodziutkiej siostry na dworskie śniadanie, powitała radośnie przyszłego narzeczonego i chwytała gorliwie w bezsłownem uznaniu każdy dźwięk jego mowy. Lecz w miarę, jak w rozmowie ogólnej udział jej stawał się coraz bardziej nikłym i wyraźnie obojętnym, zaczęła odczuwać przykry zmierzch w sobie i rozpaczliwą niemal bezsilność swoją wobec czegoś, co się stawało, a czego nie mogła ani odgadnąć, ani nazwać. Przesunęła oczy badawcze po twarzyczce Gizelli, uchwyciła natchniony wewnętrzną szczęśliwością wyraz jej źrenic i na jedną krótką chwilę zawisła przenikliwym wzrokiem na oczach Ottokara. Cesarz Sustji był dla niej inny, niż dnia poprzedniego, niż marzyła o tem, taki obcy i surowy i pełen dziwnego majestatu, co odpychał. Wprawdzie odpowiedział jej uśmiechem, lecz uśmiech ten tknął ją niemile i zbudził w niej raczej niepokój. Chłodny powiew złego przeczucia zmroził w niej serce i zdmuchnął naraz wszystkie ogniki jej marzeń. Zaczęła walczyć z sobą, ażeby nie wydać się upokorzoną, z trudem łamała usta w uśmiechu uprzejmym i wyciągała przemocą jak z zakamarków jedyną myśl zbawczą, że przecie cesarz nie wyznał jej dotąd swoich zamiarów, więc nic się jeszcze nie stało. Krzyżujący się jednak niepostrzeżenie wzrok księstwa, obecnych dostojników i dam dworu, dawał aż nadto wymowne świadectwo ogólnemu zaniepokojeniu i jakby szukał wzajemnie odpowiedzi na dręczące zda się wszystkich pytanie: Co się tu dzieje? Była właściwie słoneczna pogoda, lecz oranżerję przesycała duszność przykra, nieznośna, jak przed nadejściem burzy, która idzie już niepowstrzymanie i wywołuje niepokojące drżenie atmosfery. Rozmowa urywała się co chwila, śniadanie szybko dobiegło końca, wreszcie — powstano od stołu.

 Gizellę zabrały do jej pokoi damy dworu. Ottokar niespodziewanie poprosił księcia Maksymila o poufną audjencję.

 W głuchem milczeniu rozeszli się wszyscy.

 

 

 Profesor Homwerin, stary znawca literatury łacińskiej, położył książkę na kolanach, do góry grzbietem, zdjął okulary i zapatrzył się w okno. Po chwili namysłu rzekł, na dając wyrazem twarzy wielkie znaczenie swym słowom:

 — Rzecz jest jeszcze sporna, bo nierozstrzygnięta, czy w tysiąc dwieście z górą lat potem Alighieri nie kształtował swego pomysłu na „Achilleidzie” Stacjusza neapolitańskiego.

 Gizella zakołysała się w trzcinowym fotelu.

 — Ach, profesorze, — zawołała niecierpliwie, — zostawmy te dociekania na następną lekcję!

 Homwerin obrócił na nią wzrok namaszczony i odparł z gorliwością.

 — Komentatorowie florentyńskiego Mistrza pomijają milczeniem ten fakt. Ja jednak utrzymuję, że...

 — Ale, ale, — przerwała mu księżniczka, płonąc na licach, — czy zauważyłeś, profesorze, że cesarz Ottokar I Ururg jest zupełnie podobny do poprzednika florentyńskiego Mistrza — Juljusza Cezara?

 Uczony podniósł brwi ze zdumienia i skrzywił usta.

 —. Księżniczko, co za niegrzeczność z twojej strony.

 Gizella przysunęła się do niego, złożywszy ręce błagalnie:

 — Wybacz, drogi profesorze, ale dziś pragnęłabym skończyć tę lekcję.

 — Więc może wprost przejdziemy do pieśni dziewiątej?

 — Ach, nie, nie! Tyle mi wrażeń przyniósł dzisiejszy poranek, że...

 Zawahała się, opuszczając źrenice.

 Profesor wziął znowu książkę do ręki i rzekł:

 — Ciekawym bardzo... powiedz, dziecko... Słucham cię — dodał przyjaźnie.

 — No, nasuwają mi się różne analogje historyczne — wyznała, spłoniona, jak róża.

 — Hę? W rodzaju poprzedniej?... — zapytał, nie patrząc na nią.

 — Bo profesor nie zna jeszcze cesarza Sustji, który jest tak wielkim i sławnym, jak niejedna najsławniejsza — postać, zapisana w historji!

 — Przecie to jeszcze młodzian dwudziestokilko letni, noszący tytuł cesarza od lat czterech zaledwie.

 — Tak, profesorze, ale on nie nosi tytułu, lecz jest wielkim cesarzem naprawdę. Jak Aleksander Macedoński!

 Homwerin zaśmiał się.

 — No, no! Skądże to księżniczce przyszło dzisiaj do głowy? A czy księżniczka zna cesarza Ottokara? Nie słyszałem o tem.

 — Znałam go dotychczas z portretów i z opowiadania, lecz dzisiaj... poznałam osobiście.

 — Tak?... kiedyż to się stało?

 — Spotkaliśmy — się przypadkiem, z rana na białych schodach, przy zejściu do parku...

 I uniesiona wspomnieniem niedawnej chwili zaczęła opowiadać z takim zachwytem i szczerym, serdecznym zapałem, jakgdyby spotkanie jej z Ottokarem było niezwykle cudną fantazją poetycką, w której cesarz Sustji stał się wyśnionym królewiczem z jakiejś krainy nieziemskiej, ona zaś zwykłą, małą dziewczynką, przeistoczoną nagłe w zaczarowaną królewnę. Profesor rozszerzył oczy zaciekawione i poruszał ze zdziwienia głową, szepcąc co chwila:

 — Czy to możliwe?... Czy to możliwe?...

 Gdy skończyła, machnął ręką pobłażliwie i rzekł z uśmiechem:

 — At! zażartowałaś sobie, księżniczko, ze mnie... Taka barwna bajeczka, i ciekawa. Jak zwykle umiesz fantazjować.

 Gizella spojrzała z wymownym żalem, spoważniała i zasępiła się. Więc jej serdeczne wspomnienie i wyznanie najtajniejszych może uczuć wygląda tylko na bajkę, na zmyśloną dowolnie opowieść?...

 — Może już czytajmy — szepnęła bezdźwięcznie.

 Słowa te i zmieniony wyraz jej twarzyczki sprawiły, że profesor odgadł ją i wzruszył się do głębi. Ujął czule jej rękę i rzekł, patrząc w jej oczy ze szczerą otwartością:

 — Nie, księżniczko, już dziś zaniechajmy lektury. Naprawdę, tak będzie lepiej.

 Gizellę oblał radosny rumieniec.

 — Ach, jaki profesor dobry, jedyny! — zawołała, klasnąwszy w ręce. — Będę dziś sama, sama, pojadę zaraz konno, będę prosiła... nie nie!... nie powiem nic więcej profesorowi!

 Pożegnała starego uczonego przyjaciela i wybiegła z pokoju lekka i żwawa, jak motyl.

 W kilka chwil potem profesor Homwerin, wychodząc ze swego gabinetu, spotkał hrabinę Martę, wpływową damę dworu i opiekunkę Gdzelli. Była niezwykle podnieconą, na twarzy miała wypieki, oczy jej błyszczały niespokojnie. Dowiedziawszy się, że Gizella skończyła lekcję tak wcześnie i zamierza zaraz wyjechać konno, hrabina zawołała:

 — Coś strasznego co się dzieje! Czy profesor wie, że księżniczka Gizella, to dziecko jeszcze, była obecną na dworskiem śniadaniu w obecności wszystkich i — cesarza?

 — Owszem, słyszałem o tem. Więc to fakt?

 — Ależ tak!... na miłość Boską, co sądzisz o tem, profesorze?

 — Hm... spotkanie księżniczki z cesarzem było przypadkowe. Ale wywarło na niej takie wrażenie, że nie śmiem nawet wątpić, czy nie obudziło w naszej małej Zili... serca kobiety.

 — A właśnie, o to chodzi!

 — A cesarz Ottokar oświadczył się już o rękę księżniczki Cecylji?

 Hrabina Marta rozłożyła bezradnie ręce.

 — E, he, he! — zaśmiał się stary łacinnik. — Palmę pierwszeństwo zdobywa Gizella. Bądź pewna, hrabino, nie wątpię o tem ani chwili.

 — Ach, drogi profesorze, w głowie mi się wszystko gmatwa, nie wiem, co myśleć, co robić, co radzić i komu. Księżna strapiona tem nieszczęsnem śniadaniem. Cecylja zamknęła się w swojej komnacie i z nikim nie chce zamienić ani słowa, dwór cały chodzi, jak podminowany, podają sobie z ust do ust jakieś niesprawdzone, niedorzeczne domysły, jeden tylko książę toczy z cesarzem już od dłuższego czasu poufną dyskusję, a ja o niczem nie wiem, no, bo nawet księżna nic nie wie! Gdyby choć było wiadomem, że, jak powiedziałeś, profesorze, Gizella... ale nie! to niemożliwe! takie dziecko... zresztą nie pozwalają na to odwieczne zwyczaje i reguły...

 — Mości pani hrabino — rzekł profesor poważnie — życie nasze nie układa się według reguł. A jak było możliwem spotkanie cesarza z naszą drogą Zili, tak i możliwe być mogą wszelkie inne niespodzianki. Żegnam hrabinę — skłonił się z tryumfującym uśmiechem i zeszedł do parku.

 A w pałacu książęcym istotnie działo się coś niezwykłego. Od ścian, zamykających prywatny gabinet księcia Maksymila, szły zaledwie uchwytne echa głębokich tajemnic i, przenikając do każdej komnaty, do przedsionków i marmurowych korytarzy, poruszały każdego, ktokolwiek był świadom zamiarów cesarskich i tego, co zaszło podczas śniadania. Kamerdynerzy, paziowie biegali po całym pałacu z oznajmieniem, że ułożony z góry porządek dnia nie może być zachowany, ponieważ tajna narada cesarza Ottokara z księciem Maksymilem nie dobiegła jeszcze końca.Prezentacja dostojników arwijskich i defilada wojskowa zostały odłożone, niewiadomo na którą godzinę. Pora drugiego śniadania również minęła.

 — Cesarz zgłosił jakąś trudną do przyjęcia prośbę i od uwzględnienia tej prośby uzależnił nawet dalszy swój pobyt w Passetoff...

 — Jakież zajął stanowisko książę Maksymil?

 — Bądź co bądź wyraz twarzy księżniczki Cecylji podczas śniadania był bardzo wymowny...

 A oto wieść nowa:

 — Jej królewska wysokość księżna Łucja Teresa proszona do gabinetu...

 W pałacu uczyniła się cisza uroczysta, ale już po chwili nowe echa, niewiadomo skąd powstałe, jęły snuć się koło gabinetu książęcego i intrygować dworzan.

 — Dyskusja pomiędzy księciem Maksymilem, księżną panią a cesarzem Sustji zaostrza się coraz bardziej... Jakiż powód tego starcia?...

 — To niesłychane! Coś się stało, nieprzewidzianego, ale co?!... Wszak cesarz przybył z zamiarem oświadczenia się o rękę księżniczki Ceeylji i zdawało się, że przeszkód żadnych nie spotka... przeciwnie, rzecz ułożona.

 — Tak, lecz spotkanie cesarza z księżniczką Gizellą.

 — Gdzież jest Zili?

 — Dosiadła Ibisa i wymknęła się z Passetoff sama jedna, zapewne w kierunku Srebrnego Hełmu, jak zwykle...

 — Ach, jaka była cudna, jaka promienna ta nasza droga, biała Zili... na tem dziwnem śniadaniu...

 Nieprawdopodobne, niewypowiedziane przypuszczenia obiegały wszystkie komnaty i zakamarki, a słodkie imię młodziutkiej księżniczki zawisło niejako w atmosferze pałacu, jak symbol nowych objawień, jak znak, za którego pomocą rozwiązuje się najzawilsze zagadki.

 — Czyżby naprawdę Zili?

 Zdawało się, że pałac zapadł w zadumę, a nad całem Passetoff roztoczyła się błękitna mgła mroku, że lada moment wystrzeli świetny promień słońca — zwiastun mającego nastąpić cudu. Było długie milczenie, pełne radosnego niepokoju i oczekiwania.

 W tem drzwi gabinetu rozchyliły się, z za ciężkiej w głębi kotary zadźwięczał wesoły głos cesarza Sustji, i po chwili ukazała się księżna Łucja Teresa. Była zmieniona, lecz na dostojnem obliczu jej malowało się uduchowienie, niedawno surowe usta rozjaśniał uśmiech pogodny, uśmiech, w którym jest duma i szczęście serca matczynego. Majestatycznym krokiem przeszła do swych pokoi i zaraz wezwała hrabinę Martę.

 Dama dworu wbiegła z oczami pełnemi pytań. Księżna rzekła krótko:

 — Jego cesarska mość cesarz Ottokar oświadczył się o rękę Gizelli.

 W oczach hrabiny Marty wyraziło się najwyższe zdumienie. Wiadomość ta podcięła jej nogi. Oparła się rękami o poręcz fotela. Nie umiała narazie ani odpowiedzieć, ani odejść. Szepnęła z trudem:

 — Wasza królewska wysokość... wszak to dziecko...?

 — Ha! stało się. Księżniczka Gizella będzie obecna na dzisiejszych wieczornych uroczystościach. Proszę zająć się tem niezwłocznie. Pragnęłabym widzieć się z księżniczką. Proś ją do mnie hrabino, natychmiast.