Gehenna - Helena Mniszek - ebook

Gehenna ebook

Helena Mniszek

0,0

Opis

Głęboko wzruszająca powieść jednej z najpoczytniejszych polskich pisarek opowiadająca o tym, jak młodziuchna, ufna i naiwna panna Andzia Tarłówna nieposiadająca bliższej rodziny niż ojczym nie jest szczęśliwa. Ojczym tak zarządza majątkiem dziewczątka, aby móc realizować swoje łotrowskie cele. Aby je w pełni osiągnąć izoluje ją także od świata. Ale nie wszystko idzie mu jak z płatka – Andzia poznaje urodziwego młodzieńca i chce uwolnić się od opiekuna. Co innego jednak wywróżyła jej ponura leciwa Cyganka...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 890

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Helena Mniszek

 

Gehenna

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Helena Mniszek

Gehenna

Wielkopolska Księgarnia Nakładowa

Poznań 1921

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-943-0

 

Tom I

 

I. Na szynach.

 

 Szeroka łąka i poręba wśród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzącego słońca. Okrywała ją bujna, wszechpotężna fala roślin, traw i kwiecia cudnego. Pomiędzy pniami ściętych drzew, poziomki rumieniły się gęsto; jagody ich duże, przejrzałe, zwisły ciężkie z wątłych szypułek, sokiem, zda się, kapiąc na trawy. Przyroda burzyła się tu namiętną mocą tworzenia. Jej oddech gorący odczuwa się wszędzie; w prądach powietrza, które rozszerza ciała roślin, nadając im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy; w ziemi czarnej i lśniącej, która sama będąc magnatką gleby, okrywa się miljardami tworzyw roślinnych, pięknych jak z bajki, karmiąc je piersiami nabranemi słodyczą żyzną i wonią. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynając w swem łonie co raz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucającej na powierzchnię ciała — cuda za cudami.

 Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu.

 Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazją, plącząc się chaotycznie, tworząc nieprzebity zwał kolorowy, a tak świeży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zająca oznaczają tylko drżące czuby roślin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie wystrzeliły po nad ten ocean kwiecia, niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wśród wodnych roztoczy.

 Nad tem bogactwem ziemi świeciła krwawa ściana zachodu, na skłonie oślepiająco jaskrawa, w górę zaś nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważał seledin i róż; ciemny fiolet pojedyńczych pasm okalał się złotą taśmą, dymek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony świetlistością. Wskroś całej łąki i poręby bieleje suchą, piasczystą linią prosta droga plantu kolejowego. Błyszczące, ciemne rygi szyn w zorzy zachodu wypukłe są, jak węże wyprostowane i pełznące obok siebie w dal. Po obu stronach plantu czerniały sągi drzewa, równo poukładane i przypominające szeregi niskich lepianek. Na jednym z sągów pod rosochatą płaczącą brzozą, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z gorąco purpurowych maków, czarne warkocze lśniące jedwabiście opadały na ramiona. Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywając na drzewie, śpiewała półgłosem.

 Nareszcie zaczęła wołać.

 — Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop!

 Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły chłopak siedemnastoletni, od Handzi starszy o rok, w bluzie szkolnej. Krzyczy jak opętany.

 — Poziomek nazbierałem całą czapkę! Mówię ci Andziu, pyszne! Chcesz?

 — Daj i chodź prędko, będziemy czekali na pociąg.

 — Ii! Nie warto, teraz pójdzie towarowy.

 — Właśnie na ten czekam. Wiesz dlaczego?

 Chłopak zdumiony, szeroko otworzył oczy.

 — Cóż ty naprawdę? Zwarjowałaś!

 — Wcale nie zwarjowałam, a jak ty mogłeś?

 — No, ja! Ja jestem mężczyzną, nie babą.

 — Ty mogłeś to zrobić to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczyną.

 — Handziu! bo powiem pannie Ewelinie.

 — Mów.

 — Jak mamę kocham, tak powiem twemu ojczykowi.

 — Ależ mów. Biegnij co tchu z tą wiadomością, ja tymczasem będę pod pociągiem.

 Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem.

 — To dopiero będzie frajda. Hu-ha!

 Jaś zbladł z przerażenia.

 — Handziuniu! moja miła, moja dobra nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże stanie się co tobie, to już i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przezemnie, nie ścierpiałbym nigdy! Zabiłbym się odrazu.

 — Nic mi nie będzie. Właśnie pokażę, że umiem być odważną, jak prawdziwa Tarłówna. Zresztą pragnę zbadać jakie to robi wrażenie.

 — To nie wrażenie, to tylko strach — upewniał Jaś głosem zbolałym. Tobie coś powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego...

 Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza.

 — Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pociąg pasażerski, cóż tam towarowy.

 — Jeszcze jej się czego zachciewa! pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji —, może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemią. Ty, Handzia, masz fijołka wyraźnego.

 — Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel, muszę się nim przykryć.

 — Jest tu! Ale... Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię...

 Jaś składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać.

 — Słyszysz? — pyta szeptem.

 — To grzmot huczy.

 — A jakże! słuchaj dobrze, to hurkot pociągu... idzie już.

 Oboje umilkli, wytężając słuch. Na twarzy dziewczynki wytrysnęły silne kolory, źrenice jej się rozszerzają, lekki dreszcz przebiega członki.

 — Idzie napewno.

 Chłopak załamał ręce.

 — Anulka, ja nie chcę, żebyś ty.... Boże, mój Boże, co ja narobiłem!

 — Cicho bądź! o patrzaj, widzisz... dym.

 Zęby jej lekko szczękają o siebie.

 — Handziu, jak tobie serce bije — szepce gimnazjasta, sam przerażony do najwyższego stopnia.

 — Słyszysz?...

 — Słyszę, bije jak młotem.

 — To z wrażenia.

 — Prędzej ze strachu.

 — Nie!

 Oboje zdyszani i bladzi patrzą uparcie na czarny kłąb dymu, który wśród ostatnich już ognisk zachodu wygląda niby potworny gad, rozkręcający swe macki.

 Zmrok osiadł na plancie, zmrok gęsty, leniwy, przesiąknięty lekką różowością. Szyny straciły nieskazitelne linie, zasnuwają się muślinem mroku. Niebo poczerniało, został już jedyny wypukły wał purpury okopconej zmrokiem, oddzielający horyzont. Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okrągłe, czerwone i pędzą naprzód nieco nad ziemią w równej od siebie odległości. Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczącej się masy. Nad niemi bucha czarnym kominem dym, przetkany iskrami złota.

 — Widzisz latarnie — zbliża się już — szepce Andzia drżącemi wargami.

 Jaś milczy, oddycha szybko i wczepia się konswulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki. Ona zaś walczy z sobą. Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem.

 Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe, niosą do niej okropny lęk. Jakiś kosmaty potwór chwyta ją za piersi.

 ...Nie, nie pójdę — słyszy wyraźny szept w struchlałej duszy.

 ... Więc się boisz? jesteś tchórzem — drwi znowu inny głos.

 — Nie! nie! — zawołała głośno i nagle szarpnęła się. Jaś zdusił jej ramiona z okrzykiem:

 — Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę!

 Tarłówna wydarła się gwałtownie z rąk chłopca, chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobą słyszy przeraźliwy wrzask Jasia, zęby jej rozbiegane stuknęły o siebie aż ból sprawiając, nie jest w możności zatrzymania rozdygotanych szczęk. Orjentuje się momentalnie co do tożsamości toru, prędko owinęła szynelem całą swą postać razem z głową i rzucając spojrzenie przed siebie, padła piersiami na nasyp, wyciągając się pionowo jak długa w środku szyn. Żwir chrzęstnął i rozsunął się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownem pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoś łagodnie, chociaż donośnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płynie w tym przeciągłym tonie świstu.

 — Może to moja śmierć toczy się tam — myśli dziewczyna z dziwnym chłodem w mózgu.

 Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża ją szybki, jednostajny turkot coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydając z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i rośnie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichem, drażniącem. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby dźwięcząc skracały się coraz bardziej, idąc posłusznie pod ciężar pędzącej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynął w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płasko przylepiona jakby do ziemi, leży cicho. Ciało jej bezustanku przebiegają dreszcze, lecz jednocześnie ogarnia ją bezwładność. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myśli nagłych i niknących, jak iskra piorunowa.

 —... Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczą jak nożyce na stole, w który pięścią się wali... Boże, jak ten nasyp drży!... Co ja zrobiłam głupia warjatka!... Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Marja! zerwę się i ucieknę — jeszcze czas. Ale nie!... wytrwam, przecie i Jasia nie zabiło, więc czemu...

 Nagle uczuła chęć zobaczenia pociągu jeszcze raz. Huk spotężniał — czarna masa potworu z krwawemi ślepiami jest tuż, tuż, blask czerwony lunął na plant i oświetlił szarą, drobną postać dziewczyny.

 Podniosła głowę, spojrzała.

 Szalony rzut przerażenia porwał ją za włosy; odruchowo niby wiórek podrzucony wichrem, uniosła się w górę i znów opadła, lgnąc do ziemi całą swą siłą. Trwało to sekundę. Wola zwyciężyła strach, który jużby ją zabił, bo na ucieczkę było zapóźno.

 Hałas, szum wściekły, niebywały tłok, zawrotny pęd. Lokomotywa wtacza się nad nią, bierze ją pod dach swego olbrzymiego ciężaru, wali nad nią żelazne cielsko, z hukiem i z sykiem pary.

 Dziewczynka ogłuszona, zdrętwiała, straciła na chwilę pamięć i czucie. Moc inercji trzymała ją sztywno przy ziemi. W skroniach odczuwa wrażenie strasznego tłoku, miażdży ją okrutny hałas i gorąco, w uszach jej biją dzwony, warczą bębny. Długi, zda się nieskończony, aż bolesny ciężar, piekielny upał, łomot, syk i ta tłocznia głucha, przeogromna, niwecząca myśl...

 Już!... Już lżej, co to jest?...

 Tłok zelżał, przewiał wiaterek i zmienia się odrazu w cug ostry, kolący swym pędem... Głośny, rytmiczny trajkot.

 Trata — ta. Trata — ta — ta.

 Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu.

 — Aha, to wagony się toczą — błysnęła myśl ocucona.

 Trata — ta. Trata — ta — brzmi bez przerwy w jeden akord zlane, brzęk łańcuchów, i stuk buforów.

 — Uratowana jestem! żyję! — woła Tarłówna.

 Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie. Teraz unosi głowę — lekko, ostrożnie — spojrzała do góry. Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz, prędko, jak oddech. Zamajaczy szare niebo z pod łańcuchów, żelazo dźwięknie i znowu czarność, znowu turkot, łoskot, wrzawa. Po bokach kręcą się koła grube i mocne.

 Andzia brodę wsparła na dłoniach, patrząc już śmiało na biegnące nad nią wagony. Chce je liczyć, ale jest ciemno, więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe, idące w rytmie urywanej gamy, jakby wozy coraz unosiły się w górę i znowu spadały.

 Bawiło to Handzię, jest z siebie zadowolona, dumna że strach zwalczyła. Nie rozumie, dlaczego jest cała mokra. Poruszyła ciałem i doszła do wniosku, że jest spocona tak obficie, jakby wyszła z łaźni. Twarz miała zlaną potem, kolana jej drżały, zresztą czuła się dobrze. Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru; ostrzegł ją dźwięk metaliczny tuż nad ziemią idący, podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę. Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych. I znowu trata—ta hałaśliwe, jednostajne.

 Przerażenie skuło dziewczynkę.

 Gdyby mnie te łańcuchy pociągnęły za sobą? Wtedy to już śmierć.

 Ale oto zdaje się Andzi, że z niej coś ściągnięto. Grzechot wagonów nad jej głową przycichł. Trzask, hurkot ostatni przeleciał nad jej ciałem aż do nóg i trajkocze dalej, zmieniając ton na wyższy i niższy. Cug świstnął zamaszyście, nad Andzią zaś wieje już wiatr swobodny, szeroki i otrzeźwia ją zupełnie.

 Pociąg przeleciał.

 Młodociana awanturnica zerwała się na nogi, obróciła i patrzy w stronę znikającego potworu. Żelazne wozy roznoszą hałas tępy, dudnią, szumią to głośniej, to ciszej i biegną — uciekają w ciemną przestrzeń.

 Dziewczynka oddycha z głębi piersi, owładnęły ją uczucia nieokreślone, pomieszane z sobą. Naraz doznała żalu za minioną chwilą i dzikiej wesołości, wyzwolenia i obawy, że Jaś zawiadomił ojczyma o jej wybryku. Ale chłopak już przyskoczył do niej, porwał jej ręce i odciągnął z nasypu daleko, aż pod sągi drzewa.

 — A widzisz! Widzisz! — rzekła Andzia.

 Jaś rzucił się jej na szyję. Woła uradowanym głosem,, przepojonym szczęściem:

 — Andziuś złocista! żyjesz! jesteś cała. Myślałem, że umrę ze strachu. Wiesz, że to był okrutnie długi i naładowany pociąg?...

 — Jasiu, nie powiesz o tem w domu, co? Daj słowo honoru.

 — Daję — rzekł chłopak z powagą. — Ale, cóż ty — byłaś pod lokomotywą, a boisz się...

 — Bo lokomotywa mogłaby mnie jedynie zabić; ja boję się wymówek i gniewów.

 — Przecie rózgą nie dostaniesz?

 Oboje parsnęli śmiechem.

 — Wyobraź sobie pannę Ewelinę w tej roli karcącej — mówiła Tarłówna — chyba za każdem uderzeniem płakałaby i całowała po rękach, przepraszając.

 Młoda para oddaliła się od plantu kolejowego, idąc w głąb łąki soczystej i wonnej. Kierowali się do leśniczówki wilczarskiej, migającej równym szeregiem świateł, jak gdyby zawieszonych w powietrzu.

 — Leśniczówka oświetlona a giorno; może kto przyjechał? A jutro rano obława na wilki, pojedziemy znów razem, co?...

 — Chciałabym!

 — No, to pojedziesz! Jak zechcesz, to i do Turzeróg jeszcze nie tak prędko powrócimy. Przyjemniej tu w Wilczarach. Pan Kościesza zrobi wszystko dla ciebie. Onby cię gwiazdami karmił, jak kaszą. Mnie się zdaje, że on ciebie więcej kocha, niż swego Januszka.

 — Tak, dobry jest mój ojczyk, ale zawsze Januszek, to przecie rodzony syn — odrzekła dziewczynka.

 Szli dalej, milcząc. Poprzedzał ich miękki szelest rozsuwanych traw; dokoła rechotały żaby jednolitą, zgodną melodją wiosny. Czasem głośniejszy skrzek wystrzelił ponad monotonię żabiego śpiewu, czasem tempo wznosiło się raptownie w silne nuty crescenda, to znów opadało do piana i pianisima, aż pobudzone energicznie pojedyńczemi głosami żab dyrygujących, na nowo rozbrzmiewało echem donośnem, przy swej groteskowości dziwnie słodkie czyniąc wrażenie.

 — Żaby śpiewają godzinki, a przewodzi im jeden bratczyk; słyszałam takie śpiewy w wiejskim kościółku na Podlasiu u cioci Hołowczyńskiej — rzekła Andzia.

 Po długiej chwili Jaś zapytał ciekawie.

 — Nie boli cię głowa po pociągu? Mów prawdę!...

 — Trochę, ale głównie szumi w niej nieznośnie. To jednak wielki strach i niepokój tak leżeć na szynach; nawet wszystkie kości mię bolą.

 — Ojej żebyś ty, Handziu, wiedziała, jaką ja mękę przeszedłem pod tą brzozą płaczącą. Myślałem, że jeśli tobie się co złego stanie, ja odrazu buchnąłbym pod pociąg. Nie zachoruj chociaż, bo ja po takiej sztuce kiedyś, przez parę dni ciągle miałem wrażenie, że lokomotywa ze mnie nie złazi. Po nocach dusiła mnie bestja. I z tobą tak będzie.

 — Cicho! idzie ktoś.

 Z powodu ciemności natknęli się prawie na jakąś postać ogromną, czarną i sapiącą.

 — Kto to?

 — O waa! Boże chorony! niech się pannuńca nie stracha — zamruczał głos gruby, życzliwy.

 — Ach! to Grześko!

 — A ja szedł szukać pannuńcię i paniczka, pan kazał, że długo nie przychodzą, mówi. Państwo już wieczerzają i gość nadjechał.

 — Kto taki? — spytali jednocześnie.

 — Mówią — naczelnik przystanku.

 — Masz tobie! Tego tylko brakowało.

 Jaś przysunął się do Andzi.

 — Moja złota, ale nie powiesz o tem, prawda? Może ten naczelnik widział nas i dlatego przyjechał, żeby oskarżyć? Nie powiesz?...

 — Ja nie powiem, ale jeśli jesteśmy zdradzeni, to się trzeba przyznać, niema rady.

 — Ojej! jestem zgubiony.

 — Nie bój się, ja cię obronię. Ależ z ciebie tchórz.

 — Dobrze tobie mówić, boś nigdy nie zaznała karcącego wzroku i słów twego ojczyma, ale ja to znam. Ja ucieknę! — zawołał z determinacją.

 Zaśmiała się. Byli już przy ganku leśniczówki. Ładny, stylowy domek rysował się na tle nocy strzelistemi wieżyczkami. Świetlne pasma od okien ciskały na ziemię jaskrawe słupy, w czarności, rozpanoszonej władczo, smugi te były jakby filary, na których stał pałacyk. Z ganku zbiegły dwa olbrzymie psy legawe, Gama i Akord, z głośnem szczekaniem skoczyły do nadchodzących, lecz zaraz ucięły o pół tonu, łasząc się przyjaźnie. Andzia i Jaś weszli do sieni. Lunął na nich blask rzęsisty, oślepił na chwilę.

 — A! otóż nasi dezerterzy!

 Pan Kościesza stał przed młodymi, bacznie się im przypatrując. Zauważył zmieszanie dziewczynki i chłopca, przytem na ciemnej satynowej sukience Andzi świeże plamy żółtego piasku, głównie na kolanach i piersiach. Włosy miała roztargane, piasek w brwiach, nawet na rzęsach, gęstsze jego znamiona osiadły na stokach czoła około czarnych włosów, pokrytych jakby pudrem. Pan Kościesza sięgnął wzrokiem do stóp pasierbicy i tu wyraźne ślady łobuzerskiej wycieczki; wysokie żółte buciki zmoczone, na sznurowadłach zaś umazane piaskiem, sukienka, nie sięgająca kostek, mokra była na dole i szara od pyłu. Egzamin ten zmieszał jeszcze więcej winowajczynię, wywołując u pana Kościeszy podejrzliwe kręcenie głową. Zbadanie Jasia w ten sam sposób wypadło pomyślniej. Chłopak prócz mokrych butów miał tylko trochę wystraszoną minę. Kościesza przemówił niskim swym, beczkowatym głosem.

 — Spacer, widzę, miał... ciekawe epizody, co też to na to powie panna Niemojska, która pupilkę szuka już od godziny.

 Andzia bąknęła coś o brodzeniu po mokrej łące za poziomkami. Jaś szarżował dzielnie, opowiadając epopeje o jagodach i spotykanej zwierzynie. Ale to wszystko nie przekonywało pana Kościeszy. Nadeszła wreszcie panna Ewelina z nową serją oględzin i uwag. Uczennica jej przechodziła tortury. Jednak tu szło o wiele łatwiej, bo nagle roześmiawszy się, porwała w pół drobną postać swej mentorki i całując, obiecała solenną poprawę. Wyszedł do sieni naczelnik Łechtienko i odrazu zabrano młodych na kolację.

 Andzia i Jaś na widok naczelnika przystanka zmieszali się znowu i bokiem zerknęli ku sobie. Kościesza to zauważył. Pan Łechtienko dobroduszny człowiek, z którego twarzy, raczej z masy rudego uwłosienia wyglądały śmiejąco małe oczki, opowiadał z ruska po polsku o obławie na wilki, odbytej w sąsiednich lasach. W toku opowiadania spoglądał często na Tarłównę, jak jej się zdawało badawczo. Nareszcie rzekł:

 — A panienka i ten ot kawaler to często po relsach spacerują, ja widział nie raz, nie dwa razy, i starszy roboczy widział, i „dorożnyj”. Ale to nie „po przykazu...” gotowe nieszczęście. Maszyna nie prosi pardonu, ona się „babuszka” nie usunie grzecznie, trzeba jej zejść z drogi. Ha! aa! — zaśmiał się szeroko.

 Andzia milczała, lecz Jaś zawołał rezolutnie.

 — Nikt też jej tej babuszce w drogę nie włazi, choćby i po szynach spacerował.

 — Ale ona „niegodiajka” czasem może najechać, ja „taki” radzę być ostrożnie, łąka i las da poręby — szerokie, miejsca do „gulania” dosyć.

 — Byliśmy właśnie na łące — rzekła Andzia śmiało.

 — Nu, a skąd piasek na sukni? jakby panienka przewróciła kozła na łące, toby się tylko zamaczała, a na drodze błoto by oblazło, a taki ot piaseczek żółcieńki to ja na końcu świata poznam, on z moich jest relsów, to „kazionny” piasek.

 Mówił tak komicznie, że wszyscy, nie wyłączając Kościeszy, wybuchnęli śmiechem.

 — To pan tak dokładnie zna piasek z plantu, to dopiero sztuka — rzekł korepetytor dziesięcioletniego synka Kościeszy, Janusza, który się również zaśmiewał, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

 Naczelnik śmiał się także.

 — A gdież tu na czarnoziomach taki żółty proszek jest? to „kazionny” jego Bóg wie skąd taszczyli, a teraz panienka wynosi na sukience, pewno kładła się na szynach, albo upadła pod maszynę.

 Dziewczynka i Jaś drgnęli wyraźnie, ona poczerwieniała jak szkarłat. Łechtienko klasnął w dłonie.

 — Ot ja i zgadł... panienka niczem rak ugotowany. Nu żart żartem, ale jak maszyna-babuszka kiedy się rozgniewa, to ja nie odpowiadam, to będzie karambul.

 — Skąd pan widział? — wyrwało się Handzi, która w tej chwili aż syknęła z bólu, tak ją siedzący obole Jaś przyprowadzał do porządku szczypnięciem w udo.

 — Ot wydało się! Ja widział tylko, jak panienka i kawaler spacerują to pomiędzy sągami, to na sągach, to po relsach, a pociąg czasem tuż, tuż. Dziś „widno” panienka upadła na plancie, nie wiadomo, dla jakiej komedji, ale sukienka całkiem „zamarana” w kazionnym piasku. A może koziołki się fikało, a! a!? Ha! ha! ha...

 Ton głosu naczelnika choć swobodny i wesoły był jednakże trochę kpiący, uderzył on niemile tak pana Kościeszę jak i Tarłównę. Niepojęta fałszywa nuta zabolała ją, mimowoli przyszło jej na myśl, że takim głosem, żartobliwym lecz drwiącym, jakim mówił Łechtienko, bada się przestępców i że to poprzedza aresztowanie lub jakieś ukryte posądzenie. Nie umiała zdać sobie sprawy, co ją boli i co zawstydza, ale oba te uczucia były wyraźne. Widziała na sobie surowy, pytający wzrok ojczyma, świdrujące roześmiane oczki naczelnika! w nodze zaś lewej piekący ból od ciągłych szczypań Jasia. Nareszcie gdy chłopak zauważywszy jej wahanie, zadał jej nową potężną dozę szczypnięcia, niby środek otrzeźwiający, Andzia rażona bólem, bez uwagi już na nic, trzepnęła go po ręku z całą pasją, odpychając jednocześnie od siebie. Zrobiło to wrażenie jaknajgorsze. Chłopiak zachwiał się na krześle i zzieleniał, Łechtienko wybuchnął śmiechem już prawie obrażającym,, pan Kościesza zaś i panna Ewelina zawołali jednocześnie.

 — Handziu! Co to znaczy?

 — Więc niech on mnie nie szczypie, już mam sińce.

 — Ha! ha! ha! — zanosił się naczelnik.

 — Anka!

 — No cóż? Ja przecież nic złego nie zrobiłam i czego się ten pan śmieje, nie rozumiem, a Jaś szczypał mię dlatego żebym się... nie przyznawała... ale to wcale nie grzech...

 — Może byśmy dali pokój tej sprawie — przerwał Kościesza mocno podrażniony.

 — Ha, ha, ha! ot rozkosz! — zaśmiewał się Łechtienko.

 Andzia czuła ciągle dokoła siebie jakiś dwuznaczny, niemiły nastrój, niedopowiedzenie czegoś niejasne, drżało w śmiechu naczelnika i w wykrzyknikach obecnych.

 — Niema się pan czego tak cieszyć — wybuchnęła wreszcie. — Żadnej zbrodni nie popełniłam, tylko... leżałam umyślnie... pod pociągiem.

 — Co? Co?! Andzia co pleciesz?

 Naczelnik wytrzeszczył oczy i usta rozdziawił.

 — Tak, położyłam się umyślnie pod pociąg towarowy, żeby wiedzieć, jakie to jest uczucie i dlatego mam ten „kazionny” piasek na sukni. Jaś nic nie winien, on mię powstrzymywał i nie pozwalał na to.

 Powiedziawszy to jednym tchem, zerwała się ku wyjściu, cała płonąca.

 — Aneczko czyś ty przytomna, co ty wygadujesz?... Zaczekaj!.. — zawołał Kościesza.

 — Niech Jaś opowie jak było, on widział.

 Rzekłszy to, wybiegła z pokoju, prawie już z płaczem.

 

II. Handzia.

 

 I znowu był jasny poranek czerwcowy.

 Do gabinetu pana Teodora Kościeszy w Tużerogach wsunęła się cicho, wiotka postać jego pasierbicy. Stanęła na progu, zasłonięta ciężką kotarą adamaszkową i spojrzawszy na ojczyma, zalękła się trochę. Siedział w wysokim fotelu przy biurku pisząc coś szybko. Wyraz jego rysów był twardy, niemal złowrogi, brwi zmarszczone. Andzia nie lubiła u niego takiej twarzy przestraszała ją dziwnie, nasuwając wspomnienie mętne, z dzieciństwa zapamiętane. Żyła jeszcze wówczas jej matka. Andzia niechcący stała się świadkiem jakiejś przykrej sceny między matką i ojczymem. Co mówili, nie rozumiała, majaczy jej się tylko jak przez sen, że matka o coś prosiła, czy się za kimś wstawiała; pamięta, że w pewnej chwili zalana łzami i bardzo blada pocałowała męża w rękę i rzekła te słowa: „błagam cię Teodorze, zaklinam nie rób tego, do nóg ci się rzucę ” i Andzia drżąca ze strachu, za jakąś szafą, ujrzała śliczną postać matki chylącą się kornie przed ojczymem. Wówczas on szarpnął ją z gniewem, wyprostował i trzymając za ramiona, jak się Andzi zdawało, nazbyt silnie, wołał głosem ochrypłym z takim samym twardym wyrazem twarzy i zmarszczeniem brwi złowrogiem: „musisz mnie słuchać, bo ja tak każę, rozumiesz!” Ośmioletnia wtedy Andzia zlękła się o matkę, wybiegłszy z za szafy, skoczyła do jej kolan, słyszała jeszcze jakieś straszne przekleństwa ojczyma, ale matka, płacząc, odeszła z nią, uciekała prawie pędem, zasłaniając dziecku uszy. Dziewczynka potem bała się ojczyma przez długi czas, i teraz ta jego groźna mina, taka sama jak we wspomnieniu tamtej chwili, onieśmieliła Tarłównę.

 Bo wszak i ona szła z prośbą.

 Kościesza podniósł głowę, Andzia wysunęła się z za kotary. Ujrzawszy ją odłożył pióro i uśmiechnął się łaskawie. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc:

 — Handziuś przyszła do mnie?... jakże się cieszę. Chodź dziecino.

 Otoczył ją w pół ramionami i ucałował w czoło.

 — Cóż takie tęskne oczki Aneczko, tak się mnie bacznie przypatrujesz?... powiedz co myślisz pod tem ślicznem czółkiem,, jakie tam myślątka fruwają. Co?...

 Andzia rzuciła mu się na szyję. Rumieniec jasny, dziewiczy zapłonął na policzkach, oczy błyszczały.

 — Ojczymku ja dziś skończyłam siedemnaście lat — szepnęła cichutko.

 Odsunął ją lekko i z uśmiechem popatrzał na nią.

 — Ogromnie stara jesteś dziecino, prawda?... Oj, ty wiosno moja! Wiem, wiem, że to dziś urodziny twoje. Chciałem ci, sam powinszować, ale cieszę się tem bardziej żeś do mnie przyszła, właśnie dziś, to dowód, że mnie kochasz. Moja pieszczocho!....

 Posadził ją nagle na swych kolanach.

 — Ojczymku tak nie, ja już jestem za duża — broniła się niechętnie, z dziwnie przykrem uczuciem.

 — Siedź maleńka moja — zatrzymał ją mocno i zaczął całować.

 Odchyliła głowę zasłaniając twarz od pieszczot i znowu szepnęła już śmielej, ujęta jego serdecznością.

 — Mam prośbę do ojczymka.

 — Mów Hańdziuś mój, mów wszystko czego tylko pragniesz. Więc o cóż to chodzi?...

 — Ojczymku ja chcę się uczyć.

 — Uczyć?... A wszak od dziecka nic innego nie robisz. Masz pannę Ewelinę, bardzo zdolną nauczycielkę, kilka przedmiotów wykłada ci korepetytor Januszka, zdajesz co rok egzaminy w Warszawie, zatem uczysz się zupełnie prawidłowo, według kursów pensjonarskich. Kujesz po całych dniach.

 — Tak, ale już w ten sposób przeszłam siedem klas. Teraz, mam inne pragnienia.

 — Jakież to naprzykład?...

 Andzia odczuła w tych słowach pewien chłód. Przytuliła się do ojczyma pieszczotliwie.

 — Chciałam prosić ojczymka, aby mi pozwolił pojechać do Krakowa, na kursa przyrodnicze. Ogromnie tej nauki ciekawam i takbym się serdecznie uczyła. Niechmi ojczymek pozwoli, mój złoty, dobry...

 Kościesza sposępniał i zamknął oczy, zsunął brwi aż na powieki.

 Andzia ujrzawszy go takim, zerwała się z jego kolan.

 — Ej, ojczymek robi straszną minę...

 Zmitygował się odrazu, wziął ją za ręce i posadził obok na krześle. Uśmiech obłudny wystąpił na jego wargach.

 — Zmartwiłaś mnie Aneczko bardzo poważnie, nigdy nie myślałem, że ci jest źle w domu i... ze mną...

 — Ależ!...

 — Bo gdyby ci było dobrze, tobyś nie miała takich myśli. Zasmuca mię to Andziu. Kocham cię z całej duszy, pragnąłbym ci nieba przychylić, a ty mi się tak odpłacasz?...

 Dziewczyna stropiła się.

 — Ojczymek mię nie chce zrozumieć, przecież jest mi w domu dobrze, i miło i oceniam to, ale chcę się uczyć. Czy to grzech? Myślałam, że ojczymek, jako dobry ojciec, nie będzie mi tego bronił, myślałam, że mi dopomoże w urzeczywistnieniu mych zamiarów, tak na to liczyłam.

 W głosie jej zabrzmiała skarga. Kościesza patrzał na nią z pod zmrużonych powiek.

 — Kto cię zbuntował Andziu? korepetytor, czy ciotka Smoczyńska? Za blisko jest ten ich Smoczew, za często tam chodzisz; Jaś i Lorka przewracają ci w głowie.

 Wyprostowała się dumnie.

 — Nikt mi tego nie doradzał, to jest mój własny projekt i marzenie. Wiem, że się młode panny kształcą w różnych kierunkach, co jest rzeczą naturalną i piękną. Ja chcę także kształcić się jeszcze, jestem młoda, zdrowa, łaknąca nauki...

 — Jesteś jeszcze dzieckiem, moja Andziu, i sumienia bym nie miał wysyłać w świat taką bohaterkę, pionierkę nauki w krótkiej sukience i z buzią dziecka. Czy ty Aneczko myślisz, że świat jest wszędzie taki sam gościnny, jak w Tużerogach i Wilczarach, że ludzie są dobrzy, serdeczni?...

 — Co mnie ludzie obchodzą, ja chcę się tylko uczyć.

 — Ale przecie w kloszu się nie zamkniesz ze swemi studjami, musisz obcować choćby tylko ze środowiskiem miejscowej studenterji, a to już wystarczy, to już jest wielkie niebezpieczeństwo dla takiej, jak ty dziewczynki.

 — Jakto, od kolegów miałabym się czegoś złego obawiać!?

 — A widzisz, już im wierzysz nadzwyczajnie, nawet wcale nie znając i, nie przypuszczasz, że tam czyhaliby na ciebie, jedni na twą urodę, inni na majątek, jaki posiadasz. Ach, Andziu, wierz mi, bo tylko pragnę twego dobra, ty nie znasz świata i nie przypuszczasz, jak są podli ludzie. Ufać im nie można nigdy, nigdy moja dziecino.

 Przygarnął ją znowu do siebie.

 — Ty jesteś taka ładna, taka ufająca i słodka, tyle masz w sobie rozkosznej naiwności, tyle czaru, mieliby to źli ludzie zbrukać, zniweczyć tę twoją świeżość dziewiczą, zatruć ci serce; takie czyste, jasne twe myśli obciążyć fałszem, obłudą życiową, tak cię odrazu brutalnie wtłoczyć w nihilizm własny...

 Andzia z podziwem patrzyła na ojczyma. Ogarniał ją przestrach.

 — Dlaczego ojczymku tak ostro sądzisz ludzi? Czyż wszyscy są tacy źli?... O ile ja słyszałam i czytałam o sferach uczących się, są to właśnie idealiści, przesiąkli miłością dla kraju i ludu, to są hołdownicy idei braterstwa, i wspólnej pożytecznej pracy. Zatem nie mogą posiadać w sobie takich brzydkich wad, o jakich mówisz ojczymku. O, jestem pewna, że oni wszyscy przyjęliby mię do swego grona serdecznie, z otwartemi rękoma, w niejednem by dopomogli, byliby przyjaciółmi. Za cóż mieliby się na mnie znęcać?

 — Znęcaliby się moralnie, bo chcieliby cię wyzyskać.

 — Jakim sposobem?

 — Ach, sposobów im by nie zabrakło, a materjałem do wyzysku byłaby twoja niewinność, uroda, i bogactwo.

 — Ale cóżby im z tego przyszło?...

 Zaśmiał się cynicznie.

 — Dziecko jesteś! Toż to są trzy czynniki najpożądańsze u kobiety, mężczyźni ubiegają się o taki klejnot cenny, aż go zanurzą w kałuży swych żądz i zohydzą jego blask. Tyś takim klejnotem Andziu. Poza tem posiadasz jeszcze jeden szczegół, nader ważny, jakby wodę na młyn dla złych ludzi, oto nie znasz świata i ufasz mu, zdaje ci się, że to coś wielkiego, i świetnego, to zaś jest cuchnący śmietnik.

 — Ojczymku nie przerażaj mię. Ja właśnie ten świat pragnę poznać, i zetknąć się z nim.

 — Połamiesz skrzydła, dziecko, ugrzęźniesz w zwątpieniu i goryczy.

 Tarłówna wzdrygnęła się. Rzekła błagalnie.

 — Ojczymku nie przepowiadaj mi tak smutno. To straszne! Ale tak nie jest, nie. Świat nie może być taki wstrętny, bo nie byłoby wcale szczęśliwych ludzi i nie byłoby ideałów. Sam pomyśl ojczymku... Ideały zrodzone na śmietniku?... Nie, tak być nie może! Z brudnego świata nie wyłaniałyby się ideały, a wszak ludzie nie są pozbawieni tego daru, mieliśmy w historji, mamy dziś wielkich potentatów ducha, których echo płynie, i tworzy nowe dusze. Gdzież tu może być mowa o truciźnie wśród umysłów przesiąkniętych słowem Mickiewiczowskiem, duchem Słowackiego, Skargi, będących pod urokiem idei Wyspiańskiego... Wszak to potęga ojczymku!...

 — To literatura Aneczko.

 — Jakto?...

 — Puste słowa, frazesy, faramuszki...

 Patrzała na niego z przerażeniem, on mówił, mając oczy lekko zmrużone.

 — Idealiści, twórcy, wielcy urabiacze dusz, geniusze, ogromnie dużo zbudowali! Cukrowe fortece, które schrustać może pierwszy lępszy prąd nihilistyczny i nawet się po nim nie obliże, ani zębów sobie nie połamie. Czy te ideje, to doktryna świata?... czy to jest most żelazny, po którym się przeprowadzi i zepchnie w otchłań wszystkie brudy, nędze i podłości ludzkie?...

 Andzia wpadła w zapał.

 — Nie, ojczymku, po tym moście właśnie przeprowadzi się wszystkie ohydy za nowem idealnem hasłem, ich się nie zepchnie, ale się ich nawróci.

 — Czy to ty, Andziu, chcesz być ową gwiazdą, prowadzącą takie zastępy ku glorji wymarzonej?... Tam w Krakowie?...

 — Jestem tylko słabiutką dziewczyną, poszłabym wraz innymi za gwiazdą wielkich duchów.

 — Byliby i tacy, którzyby za tobą szli chętnie i po idealnej dróżce twej nieświadomości, zaprowadziliby cię w przepaść. Ale ja na to nie pozwolę...

 — Ojczymku?... — jęknęła.

 — Nie, dziecko, takiego kwiatu jabłoni, jak ty, nie rzucę na pastwę trzodzie ludzkiej.

 Zapłonęła obrazą.

 — Ojczymek nie zna tych sfer, wśród których pragnę się uczyć, jak można ich tak obrażać?!...

 — Znam wogóle ludzi i nie dzielę ich na sfery, na żadne kategorje.

 — A wszak i my ludzie... i ty ojczymku, czyżbyś i ty był w ogólnym zakresie?... bo jeśli kto wyjątków nie uznaje...

 Kościesza ukłół ją spojrzeniem, jak ostrzem stali.

 — Zapędzasz się Andziu. Ludzie poważni, jak ja, mają swe ustalone zasady... lecz tych młodzi ludzie nie chcą słuchać.

 — Naprzód ojczymek nie jest stary (na twarzy Kościeszy błysnęła radość), a powtóre jakież to zasady?...

 Pan Teodor, nagle rozpromieniony, chwycił Andzię w pół i przytulił silnie do siebie. Wargi mu drżały.

 — Ot! takie — zawołał gorąco — że jak się ma w domu anielską istotkę, to się jej w świat nie oddaje. Moja ty Aneczko jedyna!

 Złowił nagle jej usta dziewicze i przypiął się do nich nienaturalnie mocnym pocałunkiem. Oczy mu płonęły.

 Handzia zatrzęsła się. Uczucie niesmaku owładnęło nią tak gwałtownie, że odepchnęła silnie Kościeszę i dłońmi zasłoniła twarz. Stała przed nim ponsowa, dysząca gniewem. On zmieszał się, przymrużył oczy i rzekł dość sucho — panował nad sobą.

 — Więc chcesz rodzinny dom rzucić?...

 Dziewczyna uspokoiła się. Była jakby zawstydzona.

 — Przecież to nie na stałe. Skończę kursa i wrócę, pomyślimy wówczas razem z ojczymkiem o jakiejś robocie społecznej, o jakimś czynie pożytecznym. Czyż tak siedzieć w Turzerogach bezmyślnie, jak pod kloszem, nie znać nic poza tem. Ojczymku...

 — Więc ty sądzisz, że cię na to skazuję?... Dlaczegoż bezczynnie?... Ucz się w domu, ile chcesz, kupię ci całą bibliotekę dzieł rozmaitych, a i nasza obfita, możesz czerpać, ile zapragniesz. Jeśli ci panna Ewelina nie wystarcza, odprawię ją i zgodzę inną.

 — Ach, jakże można tak mówić? — zawołała czerwona z oburzenia.— Panna Ewelina taka zacna, taka wykształcona, już tyle lat jest u nas, tak mię starannie wychowywała i ojczymek się o niej odzywa, jakby o... pannie służącej.

 — No, no, dobrze już. Chcę ci tylko dogodzić we wszystkiem, byleś nie wyjeżdżała, nie osierociła mnie i domu naszego. Wierz mi, Aneczko, że zatęskniłbym się za tobą, tyś pociecha mego życia, osłoda i jasny promień. Jakżeby tu było bez ciebie, sama pomyśl?

 Spojrzała na niego niepewnie i jakby badawczo.

 — Ech! doskonale! Pisywałabym często do was, przyjeżdżałabym na wakacje. A ojczymek miałby przecie Januszka; rodzony, własny syn to więcej znaczy, niż ja.

 Żachnął się.

 — Nie mów tak, Handziu, bo mię to boli. Janusz to dzieciak i w żadnym razie zastąpić mi ciebie nie potrafi, to zresztą jest... co innego — dokończył cicho. — Dziecino moja, wyrzecz się tych niewczesnych projektów, a uszczęśliwisz mnie. — Dobrze, Anuś?...

 Dziewczynie łzy spłynęły z oczu, twarz pobladła z przykrości.

 — Ty płaczesz, Aneczko?...

 — Nigdy, nigdy nie myślałam, że mi ojczymek odmówi, tak sobie marzyłam, tak tęskniłam do tych projektów... tak...

 Rozpłakała się na dobre.

 Kościesza spoglądał na nią ponuro, skurcze drgały mu na skroniach, twarz jego miała wyraz zacięty, oczy stały się metalowe w połysku, aż białe i straszliwie nieugięte. Po długiej minucie, gdy Andzia się trochę uciszyła — przemówił.

 — Więc ty wolisz dopiąć swych zamiarów, niż być dla... kogoś całą pociechą i... koniecznością życia? Czyżbyś była taką egoistką?...

 Andzia ocierała łzy, rzekła urywanem przez płacz głosem.

 — Ten ktoś... wiadomy... a przecie... nie jest ojczymek ani stary... ani chory... ani niedołężny, żebym się dla niego potrzebowała... poświęcać.

 — Ale uczucie nic ci nie mówi? — spytał głucho.

 — Uczucie?... No cóż uczucie? Wszak się i rodzoną matkę opuszcza dla nauki. Od dziecka małego oddają dziewczynki na pensję, jak Lorka Smoczyńska naprzykład, jak Jaś, jej brat, uczą się ciągle poza domem i dobrze, i nie mają ojca, tylko chorą matkę, a jednak... Ja zaś dotychczas domu nie opuszczałam, prócz raz na rok, jeżdżąc z ojczymkiem i panną Eweliną na egzaminy.

 — Z Lory i Jasia przykładu nie bierz, oni muszą się uczyć... oni są biedni...

 — Co też ojczymek mówi? Więc jak się jest bogatym, to można być głupim?... Ja jeszcze chcę się dokształcić, dla mnie to za mało, za ciasno tu, za... ciemno i głucho — wybuchnęła.

 Kościesza wstał, był zirytowany.

 — A! Jeśli ci jest głucho,... moja panno... w rodzinnym domu, to trudno! W każdym razie nie pojedziesz jeszcze teraz w świat. Chciałem cię zbadać, ile masz dla mnie serca, widzę, że nie masz go wcale.

 — Ojczymku! — skoczyła do niego.

 — Poczekaj! Nie chcesz zrozumieć moich dla ciebie uczuć, być dla mnie osłodą, co jest zadaniem kobiety od najmłodszych lat, zatem powiem ci teraz wyrok, już nie mój. Oto matka twoja, umierając, powierzyła mi ciebie i zastrzegła, abym cię do... pełnoletności z domu i z pod opieki swej nigdzie nie wypuszczał. Jesteś do matki podobna, a... i... tamtej... nie brakowało temperamentu — dokończył ponurym szeptem.

 Andzia milczała w osłupieniu.

 Z takiem zaś usposobieniem i z twoją powierzchownością ruszać w świat, to lepiej odrazu nurknąć głębinę. Twoja matka doskonale to rozumiała.

 — Czyż... temperament, to coś złego? — wyszeptała zgnębiona.

 — Nic złego, ale nie dla świata, i nie w siedemnastym roku życia. Gdy będziesz pełnoletnią, wówczas zobaczymy, lecz do tej pory...

 — Tak jeszcze długo czekać? Ojej!...

 — Cztery lata to nie wiele, a przez ten czas... przez ten czas... może...

 Nie dokończył, tylko oczy mu błysnęły pożądliwie, twarz się rozjaśniła, jakby na złom granitu padł blask matowy księżyca. Zagarnął ją ramieniem i patrzył przenikliwie w jej zapłakane źrenice. Oczy jego nakazywały, niewoliły.

 — Wola mamy i moja... prośba musi być spełniona — rzekł stanowczo. — Teraz żądaj, czego chcesz w Turzerogach. Chciałyście kiedyś z panną Eweliną założyć tu szkółkę i ochronkę, otóż zrobię to dla ciebie, moja mała filozofko, założę te instytucje, będą się bachory chamskie uczyły, skoro tak chcesz i będzie owa społeczna robota, o której marzysz. A teraz chodź.

 Zaprowadził spłakaną do kasy ogniotrwałej, otworzył ją i wyjął spore, podłużne pudełko z czerwonego safianu. Gdy nacisnął sprężynkę, Andzia ujrzała na białym aksamicie cudny sznurek dużych pereł, zapiętych klamerką staroświecką, sadzoną krwawemi rubinami. Perły lśniły mlecznym, lekko złotawym połyskiem, czasem lśnienie to różem subtelnym tchnęło, lub przepyszną bladą karnację perłowca.

 Andzia patrzała zdumiona. Pierwszy raz widziany klejnot zachwycił ją.

 Kościesza powoli zdjął perły z aksamitu i zapiął je na szyi Andzi.

 — To dla ciebie kupiłem, Aneczko. Miałem ci je dać na imieniny w lipcu, ale wolę dziś na urodziny. Jak ci jest ładnie Handziu, w tej ozdobie na białej twej szyjce. Chociaż ty cacek nie potrzebujesz, aby być uroczą. Nie dziękuj, maleńka, nie dziękuj; największem dla mnie podziękowaniem jest to, że mię nie opuścisz.

 Tarłówna bystro spojrzała na niego.

 — Przecież ja, ojczymku... nie za te... perły... jeśli tak... to...

 Sięgnęła do szyi, lecz on ją wstrzymał.

 — Ach, Aneczko, co robisz! nie za perły, nie, ale... — tu znowu popatrzał nakazująco w same oczy — wola twej matki musi być spełnioną.

 

—                —                —                —                —                —                —                —                —                —                —

 

 Andzia wychodziła z gabinetu z ciężką głową, jakby odurzoną czadem. W ręku niosła pudełko safianowe prawie bezwiednie. Dziwnie przykre uczucie nurtowało ją i tłoczyło w sercu.

 ...Czyżby mama?... Dlaczego tak zastrzegła... Dlaczego?

 Gdy Tarłówna opowiedziała wszystko pannie Ewelinie, płacząc ponownie, nauczycielka smutnie potrząsała głową.

 Szepnęła cichutko poprzednią myśl Andzi.

 — Czyżby... twoja matka?... Bardzo wątpię...

 Na szlachetnej, poważnej twarzy nauczycielki odbiła się nieufność. Ale milczała. Tylko ujrzawszy perły, obejrzała je starannie i rzekła:

 — Te same są, perły i rubiny, łzy i... krew. Te perły były własnością twej mamy.

 — Tak?... pani je już widziała?... pani je zna?...

 — Opowiadała mi o nich ciotka Smoczyńska.

 

—                —                —                —                —                —                —                —                —                —                —

 

 Tego samego dnia Kościesza oznajmił Andzi, że wyjadą całym domem na parę letnich wakacyjnych miesięcy do Toporzysk i Drakowa, spadkowych majątków Tarłówny po jej ojcu, odległych o kilkadziesiąt mil, których dotąd Andzia nie znała.

 Na jej usilne prośby, ojczym, pomimo niechęci, zaprosił na tę wycieczkę ciotkę Smoczyńską z dziećmi.

 — Zrobię dla niej dużo, ale ją w świat nie puszczę — myślał Kościesza.

 

III. Czarci mostek.

 

 I znowu minął rok.

 Siedzą we czworo, na polance małej, wśród boru, pod — „czarcim mostkiem”. — Taką nosi nazwę uroczysko leśne, odległe od Wilczar, przerżnięte przez środek małą grobelką „z piekła rodem”, z mostkiem „gdzie straszy”, jak niesie legenda. Siedzą przy ognisku. Stary borowy Grzegorz dokłada chrustu, płomień bucha w górę falistym słupem, krwawo złotym, przyjaźnie zbratanym z dymem czarnosiwym. Sypią się gęsto iskry ostre, ogniste, ogień pryska, roznosi specyficzny zapach dymu i płonących gałęzi. Raźny jakiś nerw budzi się w gromadce, trzask wesoły biegnie po polanie, wołając — ogień! ogień! Ale ogień ujęty w ramy okopanej ziemi, bezpieczny a piękny. Faluje coraz wyżej, dym puszcza nad sobą, ciska się, złości, rozjaskrawia, lub płonie purpurą, ma chętkę pobujania wśród sosen. Och! lizałby im korę, gryzł trzewia, przemieniałby zielone igły w bronzowe sople, kurczyłby soczyste liście brzóz, szumiałby, huczał jak żywioł prawdziwy i rozpanoszony. Och! trzaskałyby szyszki, umykał zwierz leśny, a ogień parłby naprzód, w górę, w szerz i w płonący uścisk chwytał bór wielmożny, taki dumny, groźny, zda się niezwalczony. Puśćcie mię jeno i nie brońcie! skruszę tę potęgę, zegnę ją w pokłonie dla siebie, że legnie u mych stóp ognistych zczerniały bór, popiołem okryty, nędzny jak żebrak, nie!... spalony, straszny jak trup. Pozwólcie mi jeno... Jam jest mocarz nad mocarze.

 Ale stary Grześko czuwa, on zna temperament cichego ogieńka, co umiejscowiony, wzięty w karby, już teraz wygląda, jak zaborca krwiożerczy, łaknący pogorzeliska.

 — Nie, kraśny kogutku, nie zapiejesz ty na cały bór, nie bój się — mówi z flegmą, ogarniając łopatą ziemię dokoła stosu.

 Andzia, Lorcia i Jaś Smoczyńscy, skupieni ciasno przy sobie, zajadają ze smakiem zabrane z domu prowianty: chleb razowy, kiełbasa, ser z kminkiem, wszystko proste i skromne, jak wypada koczownikom leśnym.

 Jaś chrupie w zębach główkę cebuli białej i śmieje się z dziewcząt, które go za to krytykują.

 Tylko Grześko podziela zdanie panicza.

 — Cebula daje moc i chytrość, a krew to po cebuli tak kipi, jak w garnku. Niech panienki spróbują.

 Lecz panienki się krzywią.

 — Grześku, czy dziś zobaczymy łosie? — pyta Andzia.

 — Jak wyjdą na żer, to zobaczymy, a jak nie, to ich człowiek nie najdzie; tak się w wiszarach a sołotwinach bagnistych zaszywają; chybaby czart ich nalazł.

 — Niechno Grześko nie mówi tego słowa w tem miejscu — szepcze Tarłówna.

 Ale Lorka jest odważniejsza.

 — Ja się tam nie boję, owszem, ciekawam djabła, może on tu gdzie siedzi za krzakiem?

 — Za krzakiem nie — odrzekł Grześko — bo blisko ognia to on nie siada, ma dosyć w piekle, na co jeszcze się na świecie prażyć. Ale pod mostkiem to on jest, ja go nieraz widział, ja na niego mam zaklęcie, niech się panienki nie boją.

 — To Grześko czarownik?

 — Czarownik nie czarownik, choć ludzie mnie takim zrobili, ale często tędy łażę przy obchodzie służbowym, to i czasem strach. Stary borowy Kuźnik nauczył mnie tego zaklęcia, to już teraz ja spokojny. Tylko jak mijam mostek, to idę tyłem, patrzę mocno na most i gadam zaklęcie; już wtedy nie ruszy.

 — Jakież to zaklęcie, — powiedzcie?

 Grześko bronił się.

 Umyślnie tego nie można mówić, bo straci siłę.

 Obiecał, że po podwieczorku pójdą przez mostek i wtedy usłyszą.

 Zgodzili się chętnie. Jaś nalegał, ażeby Grześ opowiedział im, jaki jest początek legendy o mostku. Zaprosili starego na podwieczorek, dając mu wielką porcję jedzenia. Sami zaś zabrali się do poziomek, uzbieranych po drodze. Pełen koszyczek jagód świeżych, połyskujących wewnętrznym sokiem, wzbudzał apetyt. Czerpali zeń garściami, sypiąc do ust i miażdżąc jagody z rozkoszą. Wreszcie dno zabłysło w koszyczku. Leśnik ocierał już wąsy brzegiem kapoty, dziękując panience, bojarzynce, jak nazywał Handzię.

 — Teraz Grześ niech opowiada.

 Usiadł w kuczki, rękoma objął kolana, wpatrzył się w ogień buzujący i zaczął mówić głosem rozwlekłym, trochę przez nos.

 — Dawno to było, bardzo dawno, jeszcze ten kraj był pod polską koroną. Rządził wtedy najmiłościwiej król, wojownik wielki, co turków tęgo łupił, a nazywał się Jan Sobieski. Toż to wtedy żył w tych stronach bogaty bardzo pan, zamek miał harny i sług pokornych cały czambuł, rabami ich nazywali. Miał ziemi huk i stepów, gdzie tabuny koni się pasły i bory okrutne i jeziora rybne. Niczego mu nie brakło, ale Bóg jest sprawiedliwy; jak da dużo na wierzch, to mało pod spód, żeby się człek do nieba przyzwyczaił za życia, bo potem smakować nie będzie.

 ...Tak też i ten pan miał wszelkiego dobra w bród, a szczęścia nie było. Do czego się dotknął, to zaraz zczezło, tak poprostu, jakby topniało w ręku. Taj hodi! Bida w duszy da bida. Żonkę pojął jak obraz, miłował, hołubił, w gronostaje, sobole a aksamity stroił, świata za nią nie widział, toż mu i umarła po urodzeniu dzieciątka... i już mu stopniała w ręku, spłynęła do ziemi.

 ...Synka małego chował jak skarb, patrzał na niego ze strachem w oczach a modlitwą na ustach, a w sercu to mu wyło do Boga o miłosierdzie nad tym synaczkiem, ile że i paniątko to było cudne, jako właśnie mak na stepie, co go słonko majowe urodzi. Ale cóż, ojciec musiał często synka i dwór opuszczać, bo szedł na potrzeby różne, na ratunek kraju, był wielkim władyką to miał i obowiązki, a synek tymczasem na opiece sług zostawał. Stary bał się jakiego nieszczęścia, truchlał o dziecko miłowane, aż i ze strachu głupstwo zrobił. Wiadomo zły duch, co nad tą rodziną wisiał, urządził sztukę. Pan, żeby to niby opiekę dać dziecku, pojął drugą małżonkę...

 Nagły dreszcz przeszedł ciało Andzi. Podniosła oczy na Grześka; i spytała głucho.

 — Jakto, dał mu macochę?

 — A tak, pannuńciu, myślał, że zrobi dobrze; pohane takie dobro! na pohybel jemu poszło od tej pory. Nowa żona była to niewiasta chciwa, da żądna panowania. Ścierpieć nie mogła tego, że wszelakie dobro pana miało pójść w spadku dla syna, jej się samej chciało być wielką bojarzyną, i wszystko to sobie zachować. Przymilała się do męża a łasiła, jak kocica, co ma pazury schowane. Hołubiła małego Sebastjanka, bo tak on się nazywał, żeby niby przypodobać się panu, a w duszy miała podłe myśli da złe zamiary. Chciała nieraz coś zadać małemu, żeby zczez, ale bała się sądu pana, a i pan też, jakby przez serce ostrzegany, nianię starą a wierną przy synku trzymał, która go, jak własnego oka strzegła. Tak biegły lata za latami. Sebastjan rósł i z każdym rokiem piękniał. Macochę tylko nie bardzo honorował, jako, że detyna przeczucie miewa czasem. Pacholęciem będąc, konia dzielnie dosiadał, łuk tęgo naciągnąć umiał, z rusznicy to tak walił, jak rycerz najlepszy.

 ...Nie było dla niego konia, nie było trudu, ani strachu żadnego, rósł rycerz Boży, dzielny a śmiały i gorący, jak ogień. Piękny taki, że ludzie się za nim oglądali, bo jak się wystroił w te wszystkie pańskie barwy a kierezyje, w pasy łuckie...

 ...Jak nadział zbroję rycerską z mieczem w ręku, to jak święty Jerzy albo Michał Archanioł, wyglądał. Cieszył się nim ojciec, cieszyli wszyscy, i lubili bardzo, bo dobry był, a przymilny i dla panów, i dla sług. Nic jemu nie mogła zrobić macocha; raby dworskie rychło dorozumieli się, że pani panicza nie lubi, że tylko nie śmie ale nosi w sobie gadzinę na niego i dobrze go pilnowali. Tak szły lata i oto Sebastjan wyrósł na rycerza, miał już lat 20. Ojciec woził go na pańskie dwory i na królewski dwór, nigdzie nie oddawał, bo mu syna żal było w świat puszczać; miał w dworzyszczu swoim mnicha mądrego, jezuitę, ten go uczył nauk różnych i miał takich rycerzy, co go z wojenną sztuką obznajmiali. Ale ot stała się obraza boska; macocha zakochała się w pasierbie swoim. Grzeszne myśli opadły niewiastę, pożyłą już, a jeszcze nie starą, poczuła żądzę do młodego rycerza, chciała go dla siebie zniewolić...

 — Co on mówi? nie bardzo rozumiem — szepnęła Tarłówna.

 — Ja rozumiem doskonale — odrzekła Lorcia, zerknąwszy figlarnie na towarzyszkę.

 Jaś zrobił komiczną minę.

 — No i co i co dalej? — podchwycił.

 — A cóż, nieszczęście! Jak raz taki wąż kusiciel zagnieździ się w duszy a kusi ciało, to żre dotąd, aż dożre się do zbrodni. Macocha zaczęła judzić młodego; bezwstydna była jucha, gładka jeszcze; młody bojarzyn niewiast dużo w domu nie widywał, a już czuł Bożą wolę. Tatko strzegł, jak świętego, nie widząc, że już chłopak się do niewiast rwie. Macocha podsuwała się i kusiła, umiała widno zdrowo takie sztuki, bo ot i zbałamuciła chłopca. Zły duch zrobił swoje. Pokochali się z sobą, macocha z pasierbem. Starego pana męczyła zmora jednej nocy, poszedł do syna, żeby się rozweselić. Niema go w izbie. Zestrachał się okrutnie i pędem do żony, żeby się może czego dowiedzieć, albo razem szukać. Bóg to wie, co jego tam niosło, może już taki los przeciwny? Wpada tedy do żony, a tu zbrodnia piekielna. To, co zobaczył, nie będę już gadać, bo...

 — Mówcie, mówcie, mój Grześku kochany — zawołała Lorka.

 Andzia i Jaś milczeli.

 Stary borowy popatrzał na twarz Smoczyńskiej, rozpłomienioną ciekawością, z namiętnemi iskrami w oczach i pokręcił głową.

 — Ale panienka to tyż... pażyrna do tego. Boże chorony.

 Lorka zakwitła ponsem, Grześko zaś mówił dalej:

 — Zobaczył zgorszenie i obrazę boską, taj hodi! Wstyd straszny. Wściekła się w nim dusza, zamarło serce. Nie długo dumając, chlasnął mosiężnym świecznikiem, co go chwycił ze stoła, w żonę, ale ona, niegodna, odskoczyła i świecznik wyciął w samą skroń Sebastjana, ubijając go na miejscu.

 — Jezus, Marja! Zabił syna — krzyknęła Andzia.

 — Tak, zabił miłowanego syna — powtórzył stary, — jak. echo, patrząc ponuro w gasnący ogień. — Może tak źle wymierzył, albo i sam nie wiedział, co robił. Tymczasem syna zabił, a macocha uciekła. Wył nieszczęsny bojar przy martwym ciele synaczka, tłukł łbem o ziemię, całował trupa syna, ale go już nie ocucił. Wtedy to serce jego zagorzało zemstą nad żoną. Zabić ją za to, do lochu wtrącić za hańbę, za zbrodnię, za skuszenie dziecka i mord nad nim. Cały dwór postawił na nogi, da poszukiwania jej zarządził. Aż tu mówią mu, że tylko co bojarzynia z jednym wiernym kozakiem konno pognała w stronę borów. Tedy pogoń za nią, sam władyka, jak upiór straszny, leciał na czele zbrojnych rabów, z mieczem nad głową, z gęby mu pianę toczyło, ryczał, jak tur, „krwi, krwi, zemsty”. I walili przez pola i bory, przez łąki i gościńce, jak tabun koni piekielnych, na których wilkołaki gnają do mogił z powrotem, po nocnej hulance. Dojrzeli niewiastę i kozaka, umykających co koń wyskoczy. Wpadli w ten oto bór, tylko, że większy on wtedy był i straszniejszy. Koło tego mostka, jużci nie tego samego, ale tu na grobli, już, już ich doganiali, już szablę męża czuła prawie na karku niewierna i zbrodnicza żona, już mieli ich złapać, aż ona raptem krzyknęła na cały bór... „Czarcie ratuj! bo ginę!” Widno pohane usta nie ośmieliły się nawet Boga wzywać do takiej roboty. A czart usłyszał, skoczył pomiędzy nich i nastawił rogi. Odrazu konie tamtych powpadały po brzuchy w błoto, zaczęły się topić, co widząc pan, zeskoczył z kulbaki, ale wraz zapadł po szyję. Ujrzawszy śmierć straszną w błocie, hańbiącą, i ratunku znikąd, bo czart się tylko śmiał, sam własną ręką wystrzałem z bandoletu roztrzaskał sobie głowę. Raby jego wyratowali się niektórzy, ale macocha uciekła. Sługi powróciwszy do dworca z ciałem swego pana, zrobili piękny pogrzeb dla ojca i syna i opowiadali wszystkim, co jak się stało. I ot się skończyło: ziemię nieboszczyka zabrała rodzina, a djabeł raz wezwany, ciągle już opiekę miał nad macochą, aż zbrzydziwszy to sobie, pokusami i nasłanemi wyrzutami sumienia zwlókł ją tu w te błoto i wziął na rogi. Znaleźli ją ludzie z przebitemi wnętrznościami, które śmierdziały siarką, a czarne były, jak smoła. Od tej pory, co rok, o północy, w rocznicę jej śmierci, pokazuje się tu czart, biorący na rogi niewiastę i pan, co się strzela w błocie.

 Grześko umilkł. Westchnienie ciężkie wzdęło mu piersi, opancerzone blachą z koroną i herbem Kościeszów, tu gdzie dawniej były insygnia Hołowczyńskich, dziadów Andzi.

 Milczenie trwało długo, pierwszy odezwał się Jaś.

 — Straszna jest ta historja, ale chciałbym zobaczyć djabła z tą macochą. Którego to dnia pokazuje się?

 Leśnik wzruszył ramionami.

 — Tego to już nie wiem. Gadają, że to było w jesieni, koło Różańcowej, to znowu, że w Wielkim poście, ale ja tam tego nie widział, tylko samego czarta zeszłem nieraz, jak w błocie się iskał... i to zaraz zaklęciem go odegnałem.

 Jaś i Lora zerwali się z miejsca, proponując wycieczkę na żerowiska łosi. Zaczęli zbierać do koszyczka resztę prowiantów i tłumić ogień już dogasający, coraz niższy i bledszy. Siwobłękitne, wątłe płomyki wsiąkały wolno w krwisty żar, którym barwiły się węgle. Co raz, to jakiś języczek łypnął do góry, broniąc się od mlecznego popiołu. Wystrzelił i zgasł, w drugiem miejscu puścił iskierek kupkę, ozłocił się, chwilową nadzieją błysnął, lecz bez podniety, znowu malał i kładł się pokornie w purpurową, rozżarzoną masę.

 Zniecierpliwiony Jaś jął go zawalać ziemią, tłoczyć, że dymiło jeszcze konające ognisko, wnet i ostatnie ślady jego pokryła gruba warstwa tłustej, czarnej ziemi.

 Grześko nie ruszał się. Siedział ciągle w kuczki, i patrzał w przestrzeń leśną, z widoczną zadumą ma twarzy starczej. Jakieś myśli dawne, przypomnienia mroczne suwały się wskroś źrenic szaro-zielonych, drżały na zwiędłych powiekach, spływały na bruzdy, idące od oczu, gęstą siecią rozłażące się po twarzy, czole, aż do włosów białych, do zażółconych tytuniem kępin starych wąsów i ust zapadłych, bezzębnych. Rumieniec, niewiadomo, czy z bliskości ognia, czy z wewnętrznej podniety, okraszał tę twarz starczą na korpusie tęgiego człowieka, bo ramiona miał szerokie, pierś wydatną i mocną, całą postać, bez wiekowych przygarbień i wahań. Ciało zahartowane; silny dąb z głową skłopotaną i przeżytą, niby koroną, co stoi mocarnie na swym pniu, lecz liście kurczą mu się, żółkną i opadają.

 Tylko jedna Andzia zauważyła kontemplację Grześka, cicho podsunęła się do niego.

 — O czem tak dumacie? — a po chwili znowu, jakby tknięta przeczuciem — może o mamie? Czy wy kochaliście mamusię moją?....

 Stary zadrżał. Spojrzał na Andzię z widocznem zdumieniem.

 — Boże chorony! bojarzynka umie czytać, co dusza w człowieku gada? A o kimże jaby myślał, jak tę historję mówił? Toż o pani naszej, bojarzynie naszej kochanej, zczezła ona ze świata, jak ten ostatni płomyczek, ziemią zawalony, co ot przed nami zgasł, taj spłynął do ziemi. Ja jej kiedyś bieduleńce tę samą historję o czarcim mostku opowiadał, da na tej samej polance.

 Andzia przysunęła się bliżej.

 — Mojej mamusi opowiadaliście to samo? I co ona, co słuchała?

 — Oj słuchała dusza złota, a wy pannuńciu taka ot, jeszcze była maciupcia, osiem roczków wam liczyli, jak janiołeczek biegała po łące, da zbierała rydzyki, bo tu ich mnóstwo. To była jesienna pora. Bojarzyna słuchała i łzy jej z oczu kap, kap, kap... ona ich w chusteczkę i znowu cichutko, „mówcie Grześku, mówcie”. Na was patrzała i żałościwie kiwała główką. Główka też to była, Boże chorony, jaka piękna!

 — Mówią, że ja jestem do mamy podobna — nieśmiało rzekła dziewczyna.

 — Podobna, niepodobna, ale zawsze już nie to samo; kudyy! niby oczki, to i nieboszczka miała czarne, włosy za to, gdzie jaśniejsze, niby ciemne, a tak jakby złotem przysypane, czasem miedź, czasem dukat. Oblicze, Boże ty mój, jak u janiołów na obrazie. Wy, bojarzynko, macie włoski czarne, jak smoła i też wam nic nie brakuje, o waa! tylko, że już nie to samo, trochę się wam po ojcu dostało, i te włosy, i te włosy, i te oblicze, jasne, jak zorza, co smagłą łuną prześwituje, ale, że usta, to tyż matczyne, takie same kraśne jagody i ona miała, tylko potem zbladły, bo krew z nich wyssa... wyssali. Boże chorony!

 Tarłówna doskonale pochwyciła zająknięcie się Grześka, ujęła go mocno za ramię.

 — Kto wyssał jej krew? Kto??...

 Stary patrzał na nią z przestrachem, gorący rumieniec okrył zwiędłe rysy.

 — A któż?... choroba widno.

 — Wy kłamiecie, Grześku, nie mówicie mi prawdy!

 — Bo już i czas na łosie, pannuńciu. Słonko zachodzi. Ot, jak tamta panienka, da panicz do mostka się skradają. Bez zaklęcia nie dobrze! — zawołał głośno i wstał z ziemi młodzieńczym niemal ruchem.

 Handzia zrozumiała, że już dziś nic się więcej nie dowie. Zmarszczyła gęste, czarne brwi i nachmurzona trochę, poszła naprzód. Grzegorz postępował za nią, mrucząc pod nosem:

 — Za co ja cię mam truć cheruwymku bożyj; jeszcze i ty się nażyjesz, da bidy najesz... bo to: świat taki zawsze, jak kiedy słonko świeci? Oj czasem smutny, da czarny... da czaarnyy!...

 Andzia myślała o matce. Pamięta, że za jej życia była zawsze szczęśliwą. Przyjeżdżały często z Turzerogów na leśniczówkę. Chodząc po lasach i łąkach, dziewczynka słuchała tęsknych śpiewów matki, słuchała bajek fantastycznych, opowiadanych barwnie z zapałem młodzieńczej wiary w świat mytów, który bywał podkładem tych historji. Tu, wśród głuchej natury lasów olbrzymich, wśród bujnego kwiecia i szumu traw, znękana dusza młodej kobiety szukała ukojenia, odnajdywała spokój zatracony na wieki.

 Stanęli przed mostkiem, gdzie Jaś zaklinał się Lorci, że tylko co widział rogi djabelskie z za belki i że słyszał klapnięcie kłami.

 Lorcia śmiała się, ale stary zrobił minę zafrasowaną. Oczy jego utkwione były w czeluść czarną pod mostkiem, gdzie bagienko lśniło złowrogo, ponurą taflą o miedziano-żelaznym refleksie. Jaś przerażony i drżący, stał z tak widoczną chęcią ucieczki, że aż to Andzię zastanowiło.

 — Cóż ty się naprawdę djabła boisz i wierzysz w niego?

 — Jakbyś sama zobaczyła, tobyś umarła. Przysięgam, żem go widział, ot tu...

 — Cicho! Sza! — zamamrotał Grześko. — Ten mostek dziś niepewny. Czuję, że jest źle. Zagłośnom krzyknął słowa niewiasty z tej historji. Boże chorony! Niech panienki i panicz ułapią się mnie za kapotę, da idą wolno z mną, przy końcu trza się w ten mig obrócić tyłem do grobli, a twarzą na mostek. Tak już i trzeba, nic nie poradzi — dodał, widząc lekki opór Andzi.

 Sytuacja zaczęła pomimo wszystko stawać się szczególną. Mimowolny dreszcz jakiś przenikał nerwy, bo jednak obecni odczuwali wyraźny niepokój i tę pewność niewiedzieć skąd rodząca się, że pod mostkiem coś jest.

 Czy to była sugestja po słowach Jasia i Grześka, czy też, zwykła intuicja, częsta u ludzi nerwowych lub podnieconych, dość, że lęk dziwny przenikał i zupełna świadomość, że w tej bagnistej czeluści coś się ukrywa. Stary borowy zdradzał przestrach zupełnie jawny.

 Dziewczęta jak spłoszone chwyciły starego pod ręce. Jaś przyczepił się tuż za Andzią do jego ramienia. Grzegorz patrzał bystro na bale mostkowe, gdy w tem Tarłówna szepnęła mu w same ucho.

 — Wracajmy, idźmy inną drogą.

 — Teraz nie można — odszepnął z oburzeniem — teraz zarechotałby śmiechem, taj szedł za nami, bo nasby zwojował. Teraz nie można.

 Energicznie wstąpił na mostek, ciągnąc za sobą wystraszoną młodzież. Patrzał na bale i mamrotał zaklęcie po małorusku:

 

„Ty mene rohom — wże po rohu.

Ty kopytom — po kopyti,

Ślipiami ne zwojujesz — zubom ne zakłujesz,

Chwostom ne zrejmantesujesz.

Na pohybel tobi — ja idu

Da krestik na tebe kładu.

Czorty i Dit’ka w debru hup!... hup!...

 

 W tej chwili doszli do przeciwległego brzegu mostka i stary zrobił gwałtowny obrót naprzód. Jaś potknął się tak silnie, że omal nie upadł, lecz wtem krzyk okropny wybuchnął ze wszystkich piersi, przerażenie obezwładniło ich na miejscu.

 Z pod mostka, nagle, z łomotem, świstem i charkotaniem piekielnem wypadł jakiś potwór kosmaty, czarny, huczący, mignął w oczach wystraszonych w najwyższym stopniu ludzi i ciężką masą swego cielska potoczył się po bagienku, jak zjawa okrutna w głąb boru. Znikł w kępach rokiciny i dzikiego głogu.

 — A słowo stało się ciałem!... W imię ojca i syna; na kolana detyny! — wrzeszczał stary.

 Jak ojciec broniący swe dzieci, ogarniał młodych ramionami, tuląc ich do siebie.

 Długi moment przeszedł, zanim ochłonęli, stojąc jak na pół w klęczącej pozie, słysząc wzajemnie bicie serc.

 Pierwszy przemówił Jaś:

 — A co? czy kłamałem?...

 Grześko podniósł się, wyprostował, podejrzliwie patrzał dokoła, blady, z dygoczącemi ustami i zastygłem przerażeniem w oczach.

 — Niedola nasza, że on się nam pokazał, to zawżdy nie dobrze, to tak jak puszczyk, co na człowieka huka, dobrze nie wróży; mnie staremu już nic, ale wam młodziankom... całkiem kiepsko.

 — Nic nam się złego nie stało, a co widziałam, to widziałam — rzekła Lorcia rezolutnie.

 — Mnie się zdaje, Grześku, że to był dzik; przyczajony siedział i myśmy go spłoszyli — rzekła Tarłówna. — To był dzik-pojedynek.

 Na twarzach Jasia i Lorci błysnął cień zawodu, niechętnie spojrzeli na Andzię. Ale stary obruszył się gniewnie.

 — At, będzie tu jeszcze pannuńcia wydziwiać!... dzik?... ot tobie masz! Nie znam ja, co dzik, a co... tfu! nietrza wymawiać, bo — i tak my dziś o nim za dużo gadali, jeszcze wróci, a bo co...

 — A jednak to napewno dzik — upierała się Handzia.

 — Mało widno bojarzynce było strachu, kiedy tak gada. A jak dzik, to co?... On się czasem niesamowity i w dzika zamienić potrafi, o waa!! abo i w inną jaką bestję, ale kto on, to ja go poznam. Boże chorony!

 — Cóż pójdziemy na łosie?... Teraz właśnie wyjdą na żer, bo już słońce zachodzi — mówiła Andzia.

 Grześko zaprzeczył.

 — Jak panienki i panicz chcą, to jutro świtaniem pojedziem. Teraz już późno. Nim zajdziem na bagna, to i noc nastanie. Trza iść na dróżkę-pokrestkę, już tam musi nadjechał „szaraban” z Wilczar. Do domu czas...

 Grzegorz po zajściu na mostku stracił zupełnie humor.

 Poszli żwawo.

 Czekały już na nich konie z leśniczówki.

 Siedli i pojechali.

 Szaro już było zupełnie, gdy mijając nasyp kolejowy, ujrzeli sągi drzewa i wielką brzozę rosochatą o płaczących gałęziach.

 Andzia zawołała.

 — Pamiętasz, Jasiu, jak przed dwoma laty leżałam tu pod pociągiem, a ty ukryty za tą brzozą bałeś się o mnie okropnie? Taki byłeś blady, i wystraszony. Mnie się zdaje, że to sen. Pamiętam dobrze ten strach, huk, łomot... Jasiu, co tak myślisz?...

 — Wiesz, Andziu, że ja już pewno w życiu nigdy takiej strasznej chwili, jak wtedy, nie będę miał. Cóż się ze mną działo, kiedyś ty leżała pod wagonami! Dusza mi zamarła zupełnie. Zdawało mi się, że umieram. Już teraz nie lubię tego miejsca, przeraża mnie ta brzoza płacząca nad grobem, i pomyśleć, że jednak to mógł być twój grób, Handziu.

 Spojrzał na nią ze zgrozą w oczach i dokończył szeptem.

 — Ale wówczas byłby już i... moim.

 — Głupstwa pleciesz, Jaśku — zawołała oburzona.

 Po chwili westchnęła.

 — Ach, takbym pojechała w świat po tych szynach, tak mnie świat zaciekawia, dalekie kraje, morza, góry. Czemu nie jestem ptakiem? Fruwałabym swobodnie, szeroko, pod chmury, w błękit, żeby mi było jasno i przestrzennie. Ale do Wilczar wracałabym zawsze na odpoczynek, do naszych borów. A ty Jasiu?...

 — Może i jabym chciał, ale ja mam tylko chęci, ty zaś masz skrzydła. Moje lotki podcięte.

 — Jak to Jasiu?

 — Jesteś bogatą, więc wszystko możesz. Jesteś bardzo bogatą dziedziczką. Przecież prócz Toporzysk i Drakowa, twoje są także i Wilczary. Świat stoi otworem, a gdy się zmęczysz, wrócisz, jak sama mówisz, do swych borów.

 Tarłówna zamyśliła się i posępniała. Po chwili rzekła cicho.

 — A jednak i moje lotki nie na wiele się przydają. Pragnęłam jechać, kształcić się do Krakowa, chodzić na kursa przyrodnicze, tak mnie to nęci, porywa... I cóż się stało?... musiałam zostać.

 — Bo jesteś safanduła! — zawołała Lora. — Jabym tam sobie nie dała po nosie grać nikomu, szczególnie gdybym była bogatą. Ho! ho! ja i bez pieniędzy zrobię w życiu, co zechcę, nikt mi w niczem nie przeszkodzi.

 — Gdybyś była Lorko na mojem miejscu, inaczejbyś mówiła.

 — Ani trochę! Nikt wierzy, żeby twoja matka żądała od ojczyma takiej nad tobą kurateli, a już jego osobiste elegje nie wzruszyłyby mnie. On swoje przeżył, tobie się teraz należy zakosztować świata. Ja już zaczynam tęsknić za czemś innem, niż nudny nasz Smoczew, wasze Turzerogi, Wilczary i wszystko, co tu jest. Jak mnie tylko bardzo uniesie, to nic i nikt mnie nie zatrzyma. Fiu!... polecę!...

 — Z pieca na łeb! — mruknął Jaś.

 — Zobaczysz! Andzia powodowała się sercem, wzruszyły ją żałośliwe pienia pana Kościeszy i dlatego osiadła na mieliźnie. Ja jestem inna!...

 — Musiałam ulec ojczymkowi, czułam, że kocha mnie i smutno byłoby mu bezemnie. W nagrodę za ustępstwo pojechaliśmy do majątków po tatusiu. Cudnie tam jest, takie wielkie bory cieniste, jak puszcze, w nich przedziwne krzewy kolczaste, żółto kwitnące, azalje się nazywają; duże, pojedyńcze i po kilka na gałęzi, kielichy pomarańczowe, lepkie u osady i z białem piórkiem w środku. Wszystkie lasy podszyte są gęsto azalją, zapach silny, piękny, aż odurzający. Szkoda, że tu u nas ich niema. A skały nad rzeką Słuczą? Potężne, jak domy, mchem porosłe, wdzierałam się na nie z pomocą pana Hadziewicza, administratora.

 — Czy pamiętasz, Andziu, jak pływaliśmy łodzią po Słuczy, łapali ryby z rybakami i jeździli na tratwach z drzewem — zawołał Jaś.

 — Albo, jak byliśmy na chłopskiem weselu i pan Hadziewicz uratował nas od chłopa, pijaka, który chciał z nami tańczyć — rzekła Lora.

 — A potem z mołodyciami tańczyliśmy trepaka i „oj-czoboty... czoboty”!...

 — Ojczymek się wtedy strasznie gniewał, ale państwo Hadziewiczowie wstawiali się za nami. Z całej duszy lubię i szanuję Hadziewiczów. Oni jeszcze moją mamę znali, gdy była Tarłową.

 — Tylko twój ojczym nie bardzo ich uznaje.

 — Owszem, uznaje, ale nie wiem za co... nie lubi.

 — Wspólny brak adoracji — dodała Lora.

 Wtem zaszemrał głos Grześka.

 — Znam ja pana Hadziewicza, czyste złoto, nikt tak dobra sierocego nie pilnuje, a nie strzeże, jak on. Za swoim takby nie baczył, jak za dziedzictwem bojarzynki. A że pana Kościeszv nie lubi... mała bieda, a czy jego kto lubi?... Nikt, taj hodi! pohana taka dola...

 Andzia smutnie zwiesiła głowę.

 

IV. Szatry.

 

 Rozpoczynał się pierwszy brzask, gdy stary Grześko prowadził swą młodą kompanię przez gęsty bór, na żerowisko łosi.

 Prowadził nowemi zaułkami, jakby korytarzami leśnymi, gdzie trzeba się schylać nisko pod rzęsistą zwałą mokrych od rosy gałęzi i brnąc prawie po kolana w futrze traw gęstych zwalonych na się lub skudłanych.

 Tu i owdzie przecinał im drogę strumyczek leśny, czarny, prześwitujący rudą, otoczony dokoła tłustą mazią lepkiej ziemi.

 Bór szumiał, witał świt na niebie ledwo tu dostrzegalnem z po za tęgich koron sosen, jodeł i dębów. Las był zwarty i podszyty obficie, w tej zaś minucie tak gwarny i hałaśliwy, że zdawał się być miastem natury. Krzyczały zbudzone ptaki, wielka harmonja różnych tonów, gwizdań, hukań, świstów, kipiała namiętnością, czyniąc wrzawę jedyną w swym rodzaju i piękną.

 Słychać było głosy czworonogów; przerzynał powietrze nagły ryk jelenia jakby poziewanie po nocnym śnie, czasem odezwało się charakterystyczne rechotanie dzików macior i kwik warchlaków przebiegających w pobliżu, raz beknął zając, zwykle mało objawiający się głosem, lecz widocznie o świcie najswobodniejszy.

 Aż oto krótkie szczeknięcie, dziwne jakieś i niezwykłe. Młodzi spojrzeli na Grześka z pytaniem w oczach. On położył palec na ustach i szepnął tajemniczo.

  — To lis.

 Poczem zaczyna im objaśniać.

 — To jest szczeknięcie starego samca, który polowanie swe ranne odbywa. Młode lisy, liszka teraz wyprowadza z jam do zbóż, uczy łowów i jak jamy kopać trzeba. Ej! żeby my tak wzięli z sobą jamniki, toby lisiąt nabrał, ile chce. Ale teraz już, jako że koniec czerwca, to i na młode wilki czas, już odssane, wartoby wybierać z gniazda i brać na łańcuch do stajni w Wilczarach, a na to, żeby konie myśliwskie z wilkiem oswajać. Żeby to pokazać panienkom borsuka, żbika, kunę, albo, ot co — rarytnego wielce rysia ale on jucha rzadko się trafia i, Boże chorony! czasem niebezpieczny, z drzewa ci szuśnie na kark człowiekowi albo i bydlęciu. Lepiejby zobaczyć moręgowate warchlęta, albo cielątko centkowane od łani, bo to jest przymilne, albo wydrę koło jeziora „Temnyj hrad”; ich tam jest dużo. Tam stanowisko poobsiewał ja popiołem dla świeżego tropu, a i łapek drucianych z rybką ponastawiał, to tyż dobrze, samotrzaskiem się zamykają i młoda wydra, biedneńka, jest!

 — Pójdziemy tam z wami Grześku, dobrze? — zaszczebiotała Handzia.

 — Oj! Kiedyż to daleko i do jeziora droga kiepska; błoto da gruzy, bo Temnyj hrad to było stare zamczysko, rozwaliło się taj na około gruzem obrosło. A jezioro też straszne, czarne, zimne, na około hały bagniste. Ej tam to strach prowadzić takie delikatne panienki.

 — My