Verte - Helena Mniszek - ebook

Verte ebook

Helena Mniszek

5,0

Opis

Verte” jest powieścią o fatalności losu, który nęka bohaterkę, a które w chwilach dobrej passy za każdym razem niejako przymuszą ją, by odwróciła szczęśliwa kartę. Stąd też i tytuł powieści – „Verte” - wskazujące, że dalszy ciąg znajduje się na jej odwrocie owej karty. I bohaterka tak czyni, ale uczyniwszy widzi, że szczęście znów ją opuściło. Dodatkowo powinno zachęcić czytelnika do lektury przepiękne tło przedwojennych polskich kresów – tło romantycznej miłości. Fragment powieści: „W wielkiej sali stołowej, z ciemnego dębu, pełnej odwiecznych portretów, jasno było od sutych lamp i palącego się ognia na olbrzymim kominie. Całe kłody smolne buzowały się w nim rzęsistym płomieniem. Trzask i szum spalanych stosów drzewa raźnie i wesoło rozlegał się po sali. Przy kominie siedział pan Cezary Burba, zanurzony w głębokim fotelu, i palił fajkę na długim cybuchu. Włosy i bujne wąsy miał siwe zupełnie; oczy wyraziste, dawniej błękitne, dziś już jakby spłowiałe, patrzyły z zaciekawieniem na syna. Młody Burba, stojąc przed ojcem, opowiadał przeprawę z wilkami. Jego męska, wysoka, dorodna postać gięła się zręcznie w stronę starego. Obok Burby stał niski człowieczek zgarbiony, łysy, w okularach i, zacierając wciąż ręce jakby zmarznięte, wpatrywał się w opowiadającego z natężoną uwagą i potakiwał głową, często słowami. – Tak, tak, jakbym widział bestie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Helena Mniszek

 

Verte

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekst wg edycji:

Helena Mniszek

Verte

Wielkopolska Księgarnia Nakładowa

Poznań 1921

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-948-5

 

Oskarowi Hors: Granvi: Howard.

 

CZĘŚĆ I.

 

I.

 

Na skraju ciemnego boru i rozległych pól, pogrążonych w sinawo-białym tumanie zimowego wieczoru, stało dwu jeźdźców na tęgich koniach. Mężczyźni mieli na sobie futrzane tołuby i kołpaki, na nogach wysokie butforty. Obaj uzbrojeni byli w strzelby i rewolwery, jeden z nich miał bagnet, drugi szablę przy boku. Stali już kwadrans, milcząc. Tylko niepokoiły się konie, dzwoniąc munsztukami i prychając. Jeden z jeźdźców poklepał szyję wierzchowca dłonią w futrzanej rękawicy i zwrócił się do towarzysza.

 — Wyglądamy jak pikieta kawalerji, albo jak bandyci, zaczajeni na podróżnych.

 — Masz słuszność. Górska gotowa się nas przestraszyć — odrzekł drugi młodym, dźwięcznym głosem o minorowym brzmieniu.

 — Wiesz co, Tomku, zróbmy kawał i nastraszmy ją, mamy po temu wszystkie warunki.

 — Dajże pokój, baba jakaś egzotyczna, rozchoruje się, ataku nerwowego dostanie i co tu z nią poczniemy

 — Prawda, że to jakaś wdowa. Pocóż ona przyjeżdża do Warowni?

 — Zachciało się pani naszej zimy po upałach Riviery.

 — To musi być histeryczka. Jak ty ją sobie, Tomku, wyobrażasz?

 — Zupełnie jej sobie nie wyobrażam, rodzice ją mało znają, wiemy tylko, że jest stryjeczną, cioteczną, czy jakąś tam siostrą ojca i że się nazywa Elża Górska z domu Burbianka.

 — Elża?...

 — Tak się podpisała. Ojciec mówi, że na imię jej Leontyna, dlaczego się przerobiła na Elżę, to już dla nas tajemnicą.

 — Ile ona ma lat?...

 — Ojciec oblicza, że pięćdziesiąt kilka.

 — Phi!!. To poco my tu stoimy?...

 — To prawda, marznąć dla jakiejś baby. No, ale znowu narazić ją na wilki z racji jej pięćdziesiątki — to trochę... tego...

 — Mogli wszak pojechać gajowi.

 — A sport. Sam chciałeś, jesteśmy ochotnikami w tej wyprawie. Melu, patrz coś się czerni w oddali, prawda?

 — To kępa tarnin przy drodze. W szaro-mętnej przestrzeni zdaje się, że ten punkt sunie naprzód. Złudzenie optyczne, nic więcej. Nas tu wilki opadną, zanim się baba przywlecze, a ty się spóźnisz.

 — Dokąd?...

 — Masz tobie. Zapomniałeś?...

 — A... a!... Uprzedziłem Karolcię, że dziś zjawię się późno.

 — Zbeczy się biedactwo i będzie wyglądała brzydko z czerwonemi oczami.

 — Pojadę do niej jeszcze dziś.

 — Ty z nią za delikatnie postępujesz.

 — Jakto, nie rozumiem?...

 — No, bo z taką tam dziewczyną... ceregiele...

 — Ona mnie kocha.

 — To tem lepiej... i łatwiej.

 — Ty tego nie pojmujesz, Melu, a to takie proste. Słyszysz... janczary, więc jednak nie myliłem się, ten punkt to sanki. Patrz...

 — Prawda! Zbliżają się. Wiwat! jedzie baba. Ogromnie jestem jej ciekawy pomimo jej pięćdziesięciu lat. Zawsze trochę przywiezie z sobą tchnienia Zachodu, którego się już tak dawno nie odczuwało.

 Obaj ruszyli końmi kilka kroków naprzód, do drogi, patrząc na rozbiegane czarne bachmaty, które z prychaniem i dzwonieniem uprzęży nadbiegały, jak lewiatany, waląc z góry kopytami po wyślizganym torze. Ponad czarną masą końskich spasionych ciał czerniała wielka figura stangreta w kożuchu i futrzanej czapie.

 Tomasz Burba poczuł jakiś szczególny dreszcz, krew napłynęła mu do mózgu gorącą falą.

 — Co u djabła! — syknął.

 — Co mówisz? — spytał Mel Uniewicz, lecz Burba szarpnął koniem i wyskoczył na środek drogi.

 — Stój! — krzyknął donośnym głosem.

 Stangret wstrzymał kłusaki. Z sanek wychyliła się niekształtna postać okutanej w futra kobiety.

 Burba zdjął czapkę i przemówił grzecznie, pochylony lekko do przybyłej.

 — Jestem Tomasz Burba, a oto mój przyjaciel, Melchjor Uniewicz.

 — Wielki koniuszy dworu Burbów — dodał z ukłonem przedstawiony.

 — Przyjechaliśmy tu na spotkanie pani, by ją przeprowadzić przez bór, w którym zdarzają się napady wilków — dokończył Burba.

 Stangret dodał uwagę od siebie.

 — Dziś straszno jechać, konie czujne aż dziwno, rwą się jak odurzałe i chrapią. Gromniczna tuż, to teraz najgorzej.

 — Niech się szanowna pani nie lęka — rzekł Uniewicz — mamy broń i zresztą jesteśmy tu jako jej eskorta. Nie dopuścimy do wypadku.

 — Bardzo mi miło powitać panów, zdumiewam się tylko nad... temi wilkami.

 Alt jej głosu wywołał nowy dreszcz u Burby i szybkie spojrzenie w jej stronę. Uniewicz natomiast zanotował milczącą uwagę: Daleka od dziewiczego sopranu — głośno zaś dodał:

 — Przyjechała pani do dzikiego kraju, po Rivierze odrazu... na wilki...

 — Byle nie w ich paszczę.

 — Ach, szanowna pani raczy być spokojną — tacy rycerze jak my...

 — Pani pozwoli — odezwał się Burba, — że siądziemy na sanki, wierzchowce pójdą na przyprzążkę.

 — Proszę panów.

 Usunęła się na prawą stronę, przy niej siadł Uniewicz, mówiąc z przymileniem.

 — Pragnąłbym teraz ucałować rączkę czcigodnej pani, jako naszej pupilki, więc o ile rączka nie nazbyt zamufowana...

 — Zanadto zamufowana — brzmiała krótka, sucha odpowiedź.

 — Aaa... pardon!

 I Uniewicz zagryzł usta z lekkiej irytacji. Burba tymczasem pomagał stangretowi doprzęgać konie na orczyki po bokach dyszlowej pary, czwórka w obręk rwała się naprzód, strzygąc uszami.

 — Czy duży ten bór? — spytała Górska.

 — Pięć wiorst drogi, przecinamy go wpoprzek, — odpowiedział Burba.

 — Ach, to olbrzym!

 — Toż warownieckie bory, — znowu wtrącił stangret.

 — A... do Warowni daleko?..

 — Dziewięć wiorst.

 Rozmowa umilkła. Po krótkiej chwili wszystko już było gotowe do dalszej podróży. Tomasz Burba usiadł obok stangreta, odwrócony twarzą do Górskiej. Ruszyli.

 — Obejrzałeś strzelbę, Melu? Czyś aby spuścił kurki

 — Cóż znowu, jestem przytomny.

 — Bywasz niekiedy roztargniony.

 — Nie mam powodu być nim teraz. W obecności starej kostycznej baby — dokończył w myśli.

 Milczenie przedłużało się, przerwała je wreszcie Górska, wypytując o wilki, lasy i okolicę, wciągała do rozmowy głównie Burbę.

 — Czy szanowna pani długo bawiła na Rivierze? — z umyślną uniżonością pytał Uniewicz.

 — Dwie zimy po kolei.

 — A lato spędzała pani w Szybowie? — zagadnął Tomasz.

 Długa chwila ciszy.

 — Nie.

 Coś jakby śmiech drgnął w jej głosie.

 — Więc pani przebywała stale zagranicą? Zazdroszczę jej tego. Cóż za szczęście być ciągle w ogniskach kultury Zachodu, w świecie cywilizacji, no i wśród cudów przyrody, — egzaltował się Mel. Burba mu przerwał:

 — Jeśli o to chodzi, to i Szybów jest przepiękny. Byłem tam w wieku chłopięcym z kuzynem Joachimem, który mnie zabrał ze szkół na święta wielkanocne. Ale pani przebywała wówczas na kuracji w Warszawie.

 — Kto... ja?

 — No... tak, więc nie miałem przyjemności jej poznać. Szybów jest z natury piękny, przytem mąż pani, ś. p. kuzyn Joachim, ogromnie podobno Szybów ucywilizował. Wspaniała rezydencja, park, budynki...

 Górska zakrztusiła się suchym jakimś, nienaturalnym kaszlem.

 — Masz tobie, baba astmatyczka, — mruknął Mel do siebie.

 — Przeziębiła się pani, — rzekł Burba.

 — Nie, to już mój kaszel... chroniczny. Starość, na to i Riviera nie pomoże.

 — Szczególnie szczera niewiasta, albo ma już sześćdziesiątkę — pomyślał pan Mel, jednocześnie zaczął z przesadną elegancją:

 — Obmawia się pani.

 Wtem stangret zwrócił się gwałtownie z kozła.

 — Wilki... paniczu!!

 Burba stanął w sankach.

 — Gdzie? Widzisz ich?

 — Konie tulą uszy i wspierają się na zadach, stado jest blisko.

 Istotnie cała czwórka zaczęła się nagle cofać, jakby w popłochu; chrapliwy głos niby ryk wydobywał się z jej nozdrzy, grzywy i ogony ponajeżane, głowy na wygiętych szyjach pochylone w dół i nastawione, strzyżące niespokojnie uszy wskazywały na niechybne niebezpieczeństwo.

 — Zatnij batem, Łukaszu, i wal całym pędem. Uważaj tylko na konie i drogę, reszta nasza rzecz! — komenderował Burba.

 — Czy pan widzi wilki?.. — spytała Górska.

 — Jest kilka sztuk w haszczach z lewej strony, będzie ich więcej. Baczność, Melu! wysuwają się bestje...

 — Widzę.

 — Szablę masz pod ręką?..

 — Tak.

 Burba zwrócił się gorączkowo do Górskiej.

 — Niech się pani przedewszystkiem nie boi. Najwyżej proszę krzyczeć, krzyczeć z całych sił.

 — Ależ pani kaszle, Tomku.

 — Prawda. Zatem...

 — Nic nie szkodzi, będę krzyczała, jeśli to pomaga.

 — Paniczu, — napadają!

 — Atakują! — zawoła? jednocześnie Uniewicz i skierował fuzję w stronę gąszczów.

 Z czarnych otchłani boru wysunęło się kilka śmigłych, ciemnych ciał zwierząt i w podskokach biegło ukosem wprost na sanki.

 — Jezus Marja! — krzyknęła kobieta.

 — Pal!! — wrzasnął Burba.

 Dwa strzały zlały się prawie z sobą; jedno ciało w skurczu śmiertelnym podskoczyło w górę i upadło cicho na śniegu. Ale z lasu jęły wysuwać się nowe bestje, sunąc szybko ku jadącym.

 Rozległo się przykre nad wyraz kłańcanie zębów wilczych. Kudłate, zwinne zwierzęta atakowały konie, zabiegały z boku, z tyłu sań, a wark, szczek ich groźny mroził krew w żyłach. Stangret wygiął się w pałąk i, trzymając silnie wodze czwórki, wrzeszczał nieludzkim głosem, wpatrzony tylko w konie, czujny, uważny, snać obyty z podobnymi napadami. Konie, jakkolwiek rwały szalonym cwałem po śliskim gościńcu, świszcząc i rycząc nozdrzami, były jednak przytomne; strzały Burby nie straszyły ich wcale. Z wciśniętemi w szyję głowami, z zębami wyszczerzonemu i dzikim płomieniem w ślepiach broniły instynktownie gardła. Burba strzelał niemal bez przerwy. Z niesłychaną szybkością i zręcznością nabijał fuzję i palił tak celnie, że trupy wilków padały dość gęsto na białej drodze, lub też ranne z przeraźliwym skowytem wiły się w konwulsjach. Uniewicz strzelał nieco rzadziej i mniej celnie, ale z równą furją, klął przytem jak dragon i, nabijając fuzję, darł się świdrującym dyszkantem:

 — Czekasz, jucho, na kulkę Uniewicza! — Hu!.. Ha!., szelmy zatracone, bij ich!.. Pal!.. Łup!..

 Górska krzyczała donośnie, jakby hukając w lesie, jednocześnie podziwiała męstwo i zimną krew Burby. Drżała jednak na całem ciele, chwilami ogarniał ją lęk paniczny, zimny oblewał ją dreszcz, gdy nowe kudłate cielska wyłaniały się z boru.

 — Na Boga! My się nie obronimy, — rzucała, przejęta zgrozą chwili, i tym głośniej zaczynała hukać:

 — Ho!.. Ho!.. Hu!., hu!!. Haaaaa!..

 — Skąd u starej baby taki głos, — dziwił się Uniewicz.

 — Pani do reszty już ochrypnie — przestrzegał ją ironicznie.

 Nagle Górska zerwała się z siedzenia i runęła całą postacią naprzód, wprost w ramiona Burby. Przeraźliwy, obłędny krzyk wypadł z jej piersi.

 Stary, ogromny wilk wskoczył z tej strony na sanki i szarpał jej futro. Burba powstrzymał ją jednym ramieniem, drugim zaś zrobił ruch gwałtowny i wilk, rażony kolbą strzelby w głowę, zwalił się z sań.

 — Niech się pani uspokoi, — rzekł Burba, sadowiąc zdrętwiałą kobietę na siedzeniu. Lecz nie dokończył zdania, gdy kilka wilków rzuciło się z przodu na konie. Burba strzelił po linji dyszla, konie skoczyły w bok i jęły ponosić.

 — Trzymaj, trzymaj!.. Pal!!.. bij!.. — ryczał Uniewicz.

 Zaczęła się walka straszna, pełna trwogi i okrutnej zaciekłości. Uczynił się zamęt, słychać było kwik koni, dziki przeraźliwy charkot bestji, który zlewał się z krzykiem Górskiej, Łukasza i Uniewicza. Nieustanne strzały i piekielne skomlenie i wycie rannych wilków potęgowało grozę chwili.

 Burba nie stracił głowy, czuwał nad wszystkiem, kierował obroną.

 — Niech mi pan da bagnet, — zawołała Górska.

 Burba podał jej broń prędkim ruchem.

 — Proszę ostrożnie.

 — Tomek pal!.. nowe stado!.. — wrzasnął Uniewicz.

 — Piekło się na nas sprzysięgło, czy ki djabeł, naboi nie starczy, — warknął Burba wściekły.

 Ze zdwojoną furją zaczął prażyć wilki, których tyle padało, że atak ich stopniowo osłabł. Już tylko pojedyńczo doskakiwały do sanek, zajadłe z najeżoną szerścią na karku i świecącemi jak latarnie ślepiami. W spienionych pyskach łyskały potężne kły, kłańcające bezustannie.

 — Tych położymy, psiakrew, co do jednego!. — krzyknął Burba.

 — Ja już nie mogę — jęknął Uniewicz. — Ty strzelaj, ja będę kłół.

 Rzucił strzelbę, wyrwał szablę z pochwy i tuż prawie zakłół wilka, skaczącego na płozy.

 — Na Uniewicza czekałeś!.. wilkołaku, poznaj jego rękę, bestjo!.. Masz!

 Szabla zgrzytnęła na czaszce drugiego zwierza. Trzeci wilk ranny kulą Burby zakręcił się koło sanek i skoczył na plecy Górskiej. Ale ona teraz nie straciła przytomności. Dała w tył mocne pchnięcie bagnetem. Ostrze ugrzęzło w ciele zwierza, ranny powtórnie zwalił się na nią całem cielskiem, rwąc pazurami futro, lecz natychmiast puścił, gdyż rażony trafną kulą Burby runął, z sanek.

 — Jezus Marja! — krzyknęła Górska.

 — Co się pani stało?..

 — Mógł mnie pan zabić, strzela pan jak Artur...

 — Jak kto?..

 — Ach nic... strzela pan wybornie, kula przeleciała tuż koło mej głowy.

 — Celowałem przecie do wilka.

 — Proszę pani, — wtrącił Uniewicz, — Tomek potrafi kolczyk wystrzelić, nie drasnąwszy ucha.

 — Mel, uważaj!.. już tylko trzy. Te nasze.

 Jeszcze kilka strzałów; jeden wilk rozciągnął się martwy na drodze, jeden ranny skowyczał rozpaczliwym jękiem, ostatni cofnął się do sporej gromady swych towarzyszy, biegnących w oddali po obu stronach gościńca.

 — W konie teraz, w konie! — krzyknął Burba.

 Odetchnął szeroko pełną piersią.

 — No... szczęśliwie. Czemu, u djabła; pochodni smolnej nie zabraliśmy, blask płoszy wilki, ale atak już się nie powtórzy.

 Łukasz świsnął batem i pomknęli z chyżością prawie zdwojoną.

 — Doganiają nas! — krzyknęła Górska.

 — Atakują na nowo, — nie ocalimy się dziś od tych bestji.

 Tom, strzelaj! Niech pani krzyczy! Las rozbrzmiał nowym krzykiem, buchnęło kilka strzałów, wilki doganiały sanie, znowu złowrogie kłańcania.

 — Trzeba poświęcić jednego konia z orczyka — zawołał Uniewicz, — nie obronimy się.

 — Nie, nie! Za nic! — krzyknęła Górska.

 — Bór zaraz się kończy; żeby na polu nie było nowych stad, tak od tych uciekniemy, pocieszał stangret.

 Walka, strzelanina rozpoczęła się na nowo.

 Tymczasem wypadli z boru.

 Z przestrzeni rozległych, białych pól powiał na nich silny podmuch wiatru ze śniegiem i zakotłował śnieżnym pyłem, porywanym prawie z pod kopyt koni.

 — Dymka się zaczyna, — źle... — mruknął Łukasz.

 — Co znaczy... dymka? — spytała trwożnie Górska.

 — Zawieja śnieżna.

 Wilki zziajane, biegły tuż za sankami, nie ustępując pomimo strzałów z placu.

 — Głodne juchy, — mówił Uniewicz, — odprowadzą nas na kolację do Warowni.

 — Trzeba im jutro przysłać w nagrodę, że nas nie zjadły, kilka baranów faszerowanych strychniną, — dodał Burba, nabijając strzelbę.

 Naraz stangret zawołał:

 — Paniczu, coś czerni się przed nami, jakaś gromada.

 — Wilki?! — przeraziła się Górska.

 — Bylibyśmy zgubieni, — rzucił Uniewicz, zaniepokojony tym razem.

 Burba wytężył wzrok.

 — Istotnie, jakaś gromada sunie ostro wprost na nas... co to jest, Łukaszu?

 — Czy ja wiem, paniczu, ćma taka wielka, że i nie dopatrzysz... Jakby, paniczu, wilki, broń Jezu! tak już po nas; trzeba boczne konie odprzęgać, a to nie poradzim.

 — Rób to zaraz do djabła zamiast gadać, czasu brak! — krzyknął Uniewicz.

 — Nie, nie, nie róbcie tego panowie, — błagała Górska i zaczęła się głośno modlić.

 — Szczególna chęć poświęcenia własnej skóry zamiast końskiej, ja nie myślę ginąć dla miłości koni... — oświadczył Uniewicz.

 — Czy pan zwarjował?..

 — Uspokój się, Mel, — rzeki Burba. — Niech się pani nie trwoży, to nie wilki, to — ktoś jedzie. Tabun koni wali.

 — A prawda, gromada jeźdźców. Któż to?

 — Hej! Kto jedzie?!

 Zamiast odpowiedzi z gromady buchnął wrzask tak potężny, że aż konie przy saniach szarpnęły się i przysiadły na zadach. Jednocześnie z okrzykiem tym wyskoczyły z zaćmy śnieżnej rozbuchane bachmaty, nad któremi wznosiły się machające ramiona jeźdźców, zbrojne w kije i strzelby. Zadęły rogi myśliwskie i cała ta burza z łomotem, tętentem i wrzaskiem minęła sanie i z impetem wpadła na ogłupiałe wilki.

 — Bij!.. Łup!.. Wal!.. Rznij!.. — wołały głosy podniecone, a wtórował im Burba i Uniewicz z niemniejszym zapałem.

 Burba zwrócił się do zdumionej Górskiej.

 — To gajowi i dworscy z Warowni, ojciec ich widocznie wysłał na pomoc.

 — Skądże wiedział o napadzie?..

 — Domyślił się, to u nas częste wypadki w tej porze.

 — Musi słyszeli strzały we dworze, — rzekł Łukasz.

 — Ruszaj teraz żywo, już tam oni zapędzą wilki na koniec świata, nam czas do domu.

 Hałas, wrzawa, krzyki i strzały oddalały się W stronę boru. Sanki pomknęły naprzód. Pędem minęli białe męty ośnieżonych pól, zaczerniał przed nimi drugi las i huczał basem w szalejącej już na drodze zadymce.

 W sankach milczeli.

 Zaledwo wjechali w las, gdy od drzew oderwało się znowu dwuch jeźdźców.

 — Kto to? — krzyknął Burba.

 — Swoi, z Warowni. Gajowi...

 — Ach, to Stacho Domalewski. Czy i tu może być napad?

 — My stąd przepędzili duże stado wilków, poszły na niedźwiedzi bróg, już nie wrócą, wystraszone, ale zawsze bezpieczniej. Panicze już pewno ustali od strzelania.

 — Słyszeliście?!.

 — Hej, taka palba, jak w bitwie, po śniegu echo niosło. Starszy pan usłyszał pierwszy i wraz nas zwołał.

 Sanki minęły gajowych; konie, wyzbyte lęku, pędziły raźnym kłusem, prychając radośnie. — „Zdrów, — zdrów!” — odpowiedział im Łukasz.

 — Czy tu lud mówi po polsku? — spytała Górska Burbę — bo i stangret i gajowi mają tylko akcent małorosyjski?

 — Cała służba dworska i leśna to polacy i katolicy, proszę pani. Ojciec wprowadził to u siebie i utrzymuje. Wioski małorosyjskie są prawosławne i mówią swoim narzeczem — poczem rzekł swobodnie: — ale będą nam w domu radzi, konie parskają ochoczo.

 — Ja tam zdrów nie jestem, ani rad, — żalił się Uniewicz. — Ręce mi odpadają od strzałów, głowa pęka, psssia...

 — A pani jak się czuje po tej przeprawie? — pytał Burba pochylony ku Górskiej.

 — Wybornie, rozpamiętywam przebytą emocję i podziwiam... pana.

 — Czemuż nie mnie? — jęknął Uniewicz, — napsułem wilków nie mniej od Tomka.

 — Ale się pan bardziej sfatygował.

 — Aha, o to chodzi! Bo ja nie lubię walczyć bez zasady.

 — Pocóż pan jechał?.. Nie było zasady.

 — Ale była ciekawość. Jestem zresztą wierny Tomkowi, — jak żadna kobieta, więc dla towarzystwa poświęciłem siebie... i swoją strzelbą przyczyniłem się do... ocalenia pani.

 — Od wilków czy od... astmy? Ha, ha!..

 Uniewicz drgnął, zmieszał się; ale nie było rady — słyszała.

 — Widzę, że nie tylko głos, lecz i słuch posiada pani niezwykły.

 — Bajeczny, — powtórzyła.

 — Hm... to szczególne.

 — Zwłaszcza w moim wieku. Takie — baby wszystko już mają przytępione. Ach, jak tu pięknie! — zawołała nagle, wychylona z sanek.

 — Obraziła się, jak Boga kocham, — myślał Uniewicz.

 — To już Warownia... oznajmił Burba.

 — Jakże tu cudownie!

 Przed nimi leżała polana leśna otoczona ze wszech stron czarnym borem. Na wzgórzu, prawie pod lasem, stał wielki gmach, jakby zamczysko odwieczne, najeżone strzelnicami, z łamanym dachem. Dokoła coś jakby wał sypany i pojedynczo stojące olbrzymie wiązy. Wszystko osnute zaćmą sypiącego śniegu, tylko z wąskich, wysokich okien przebijały zmącone światła.

 — Jesteśmy w domu, — rzekł Burba.

 — Jaka oryginalna rezydencja. Czy to był zamek warowny?

 — Tak, kiedyś, stąd pochodzi nazwa Warowni. Ale to już dawno, zostały tylko ślady z przeszłości.

 — Daj pokój!.. trącicie tu wszyscy archaizmem, aż miło, — zaprzeczył Uniewicz. — Warownia to mauzoleum, w którym przyczaiło się polskie quattrocento i siedzi tu sobie bezkarnie, kpiąc z obecnego wieku i ludzi. Pani, jako przedstawicielka zachodu i nowoczesnej kultury, odniesie tu zapewne takie samo wrażenie.

 — Skąd pan wie, może ja jestem także jakieś cinquecento.

 — Hm, możliwe, ale już pewno z odrobiną renaissance’u, — spodziewam się.

 — Wysiadamy! — zawołał Burba trochę niecierpliwie.

 Sanki zatrzymały się pod olbrzymim gankiem, wspartym na wysokich filarach. Potężne drzwi otworzyły się szeroko, buchnął z nich strumień światła i ciepła. Wysoka postać w tołubie stanęła w progu, a na ganek wytoczył się ogromny kudłaty niedźwiedź. Górska, wstępując na schody, cofnęła się odruchowo, lecz Burba podał jej rękę.

 — Proszę się nie bać, to nasz stary Kajtuś, wierny przyjaciel.

 Niedźwiedź podszedł do przybyłej, wspiął się na tylnych łapach i, wpatrując się małemi bystremi oczkami w jej zakapturzoną twarz, liznął ją językiem po policzkach.

 — Kajtuś, dość karesów!

 I Burba odsunął niedźwiedzia, mruczącego przychylnie.

 — Jest już pani w Warowni legalizowana. Kajtuś — to wyrok! — zaśmiał się Uniewicz.

 Wtem niedźwiedź warknął złowrogo i rzucił się z boku na Górską. Krzyknęła przerażona. Ale Burba go poskromił.

 — To nic, poczuł pazury wilka.

 Weszli do obszernej sieni, poprzedzani przez kozaczka w liberyjnym kożuchu.

 

II.

 

 W wielkiej sali stołowej, z ciemnego dębu, pełnej odwiecznych portretów, jasno było od sutych lamp i palącego się ognia na olbrzymim kominie, który przypominał komin Żnicza. Całe kłody smolne buzowały się w nim rzęsistym płomieniem. Trzask i szum spalanych stosów drzewa raźnie i wesoło rozlegał się po sali. Przy kominie siedział pan Cezary Burba, zanurzony w głębokim fotelu, i palił fajkę na długim cybuchu. Włosy i bujne wąsy miał siwe zupełnie; oczy wyraziste, dawniej błękitne, dziś już jakby spłowiałe, patrzyły z zaciekawieniem na syna. Młody Burba, stojąc przed ojcem, opowiadał przeprawę z wilkami. Jego męska, wysoka, dorodna postać gięła się zręcznie w stronę starego. Obok Burby stał niski człowieczek zgarbiony, łysy, w okularach i, zacierając wciąż ręce jakby zmarznięte, wpatrywał się w opowiadającego z natężoną uwagą i potakiwał głową, często słowami.

 — Tak, tak, jakbym widział bestje.

 Około nakrytego stołu, razem ze starym lokajem krzątała się wiekowa już kobieta w czarnym koronkowym czepku na głowie.

 — Byliście w opałach, widzę, — rzekł sympatycznym basem pan Cezary. — Dla was młodych to jeno rozrywka, ale kuzynka Górska musiała się przestraszyć.

 — Pomagała nam jednak dzielnie.

 — No, czyż tak?.. Strzelała?..

 — Ee, nie, lecz broniła się bagnetem.

 — Własnym.

 — Wzięła odemnie.

 — Przytem krzyczała tak wspaniale, że, zamiast niszczyć wilki, podziwiałem jej głos, — dodał Uniewicz z głębi pokoju.

 Stary Burba odwrócił głowę.

 — Co pan tam robi?

 — Zalewam się starką i wchłaniam w siebie wędlinę, bo jestem głodny, jak stado wilków.

 — Niechże podają wieczerzę, Jasióweczko! — zwrócił się do staruszki, — co tak długo pietrasicie?

 — Wszak jeszcze panie nie przyszły — zaśpiewała przewlekłym akcentem zagadnięta.

 — Cóż tak marudzą?.. pewno Leontyna przebiera się po podróży, zawsze była strojnisia, słynęła z tego.

 — Wszak ona Elża, ojcze.

 — Jąka tam Elża, Leontyna i basta!

 — Nawet się przebierać nie może, bo po rzeczy na stacją posyłamy dopiero jutro.

 — A prawda.

 — Strasznie jestem ciekawy tej pani. Chociaż już mogą ją scharakteryzować, — rzekł Uniewicz.

 — Naprzykład?

 — Jest kostyczna, musi być zła i ma nadzwyczajny słuch. Nie jest też pewno urodziwa, bo tak się szczelnie woalem zasłoniła, gdy przeszła za panią Burbiną do dalszych pokojów, że nawet nie mogłem jej obejrzeć.

 — Owszem, Leontyna była kiedyś przystojna, teraz już stara kobieta.

 — I to pewno poważnie, bo sama się do starości przyznaje, co jest oznaką... — zaczął Uniewicz, lecz Tomasz nagle szepnął:

 — Ciicho... idą panie.

 Odstąpił od ojca, wyprostował się i wpatrzył w stronę, skąd dolatywały głosy. Przeszył go znowu silny jakiś prąd gorący, jak tam, w lesie, gdy ujrzał zbliżające się sanki. Twarz mu zapłonęła. Dziwny niepokój odbił się w całej jego postaci.

 Spostrzegł to i Burba i Uniewicz.

 — Tomku! — zawołał ojciec.

 — Ha, ha, ha! — zgrzytnął szyderczy śmiech Uniewicza.

 Drzwi w głębi sali otworzyły się, weszła okazała pani Urszula Burbina z wesołym uśmiechem na pełnej bladej twarzy; za nią wysoka, smukła, ciemna sylwetka przybyłej.

 Oczy mężczyzn zwróciły się na nią badawczo.

 — Pozwól, Cezary... — zaczęła Burbina rozbawionym tonem, gdy wtem szybko wysunęła się naprzód szczupła, zgrabna postać młodej kobiety, elegancko ubranej.

 Z szelestem żywo podbiegła do starego Burby i podała mu obie ręce.

 — Witam kochanego stryja, bo chyba wolno mi tak nazywać?...

 Pan Cezary powstał z fotelu bezmiernie zdziwiony. Tomasz i Uniewicz stali z szeroko otwartemi oczami, bez ruchu, zdumieni.

 Burba dopiero po chwili przemówił, trzymając podane sobie ręce, wpatrzony w nieznajomą.

 — Ależ... z kim mam przyjemność?...

 — Proszę zgadywać...

 Stała przegięta nieco w tył, z odchyloną wdzięcznie głową strojną w orzechowo-złote włosy, upięte w węzeł. Ciemne oczy na jasnej twarzy śmiały się wesoło, białe zęby błyskały z rozchylonych, świeżych ust. Opięta w gładkie sukno, koloru ciemnego mahoniu, opasana złotym łańcuchem, z ramionami wyprężonemi, bo dłonie schowane były w rękach Burby, zapytała figlarnie:

 — A więc kto ja jestem?..

 — Chyba... córka Joachima i Leontyny z Szybowa, ale... nie słyszałem...

 — Jestem wszakże z domu — Burbianka.

 — A widzisz, Cezary!.. Przed chwilą i ja byłam w takim samym kłopocie. Ot, niespodzianka, — mówiła przeciągając pani Urszula.

 — Kochany stryj zapomniał o Walerym Burbie, z Taraszczy.

 — Walery?.. To przecie syn mego brata. Ożeniony z Renardówną.

 — Jestem jego córką.

 Nowe zdumienie odmalowało się na twarzy starca.

 — Czyżby Elżusia? miała dziesięć lat...

 — No, teraz znacznie więcej, teraz już cała Elża, nie Elżusia — zaśmiała się swobodnie i ucałowała pana Cezarego w ramię.

 Uścisnął ją wzruszony, nie pozbywszy się jeszcze zdziwienia.

 — No proszę. Witam cię, dziecko, całą duszą. Ale skądże znowu podpisałaś się Gorska? Zwiodłaś nas, figlarzu. Ot widzisz.

 — Ani trochę. Mąż mój, Adam Górski, był bratankiem Joachima. Czyli że po raz drugi Burbianka za Gorskim. Ha!

 — I także wdowa, — podchwyciła pani Urszula.

 — Czy tak?.. moje dziecko. Czy tak?!.

 — Tak, stryjku, od kilku lat.

 — Biedactwo, taka jesteś młoda. Że też ja nie pamiętam, abym słyszał o waszym ślubie i...

 — Wogóle stryjek o nas zapomniał.

 Nagle żywym ruchem podała rękę Tomaszowi z twarzą pełną uśmiechów.

 — Witam kuzyna a mego obrońcę, dwa razy wyratował mnie kuzyn z pazurów wilka.

 — Nie wiedząc nawet, kogo ocalił, — śmiał się pan Cezary.

 Tomasz nie otrzeźwiał jeszcze ze zdumienia, pochłaniał wzrokiem młodą kobietę. Gdy uczuł jej miękką, nerwową dłoń w swojej, schylił się nisko i niemal z namaszczeniem ucałował ją.

 Gorska spłonęła rumieńcem. Twarz Tomasza, gdy podniósł głowę, zalana była ognistą łuną. Wszyscy spostrzegli pewną niezwykłość tego powitania i zapanowała dość długa chwila ciszy. Stary Burba ściągnął brwi trochę surowo.

 — Oto drugi towarzysz podróży, pan Uniewicz.

 — Ależ i my się znamy, zdążyliśmy się już nawet pokłócić na sankach.

 Wesoło podała rękę Uniewiczowi, który ją tylko uścisnął bez słowa, ale bardzo głęboko się skłonił. Rodzaj tego drugiego powitania rozbroił pana Cezarego.

 — Pozwól, Elżusiu, że dokończę prezentacji, — zawołał wesoło. — Oto pani Balbina Janowa Łomska, koleżanka i przyjaciółka mojej żony i naszego domu, a oto mój towarzysz broni i kompan serdeczny z czasów, kiedyśmy za ojczyznę walczyli w partyzantce, pan Dezydery Krywejko, nasz kochany sybirak, dwadzieścia pięć lat przebył na wygnaniu.

 Gorska podała im rękę serdecznym, szczerym ruchem. Obrzucili ją życzliwym spojrzeniem, zjednani odrazu.

 — No, tak teraz siadajmy do stołu. Urszuleczko, Jasiowo miła, każcie podawać wieczerzę, wszyscy głodni, a najwięcej pewno Elżunia.

 Cezary Burba rozochocił się, uderzył w stół dłonią i zawołał wesoło:

 — Cóż to, trunków nie widzę! Urszuleczko, serce, miodu nam daj, trzeba zapić godnie taką okazję, przyjazd mojej wnuczki; ty jesteś dla mnie wnuczka, uważasz duszko, wprawdzie przyłatana, ale wnuczka. Ty mnie dziadziem nazywaj.

 — Owszem, jeśli wolno.

 — Patrzaj, jaka dyplomatka. Ot, teraz widzę. Oczy masz zupełnie swego ojca, ciemno-zielone, czy bure?

 — Kocie, dziadziu.

 — Gdzież tam kocie, pfe! Szczere, wesołe i z takiemi latającemi świetlikami; te same ciemne łuki brwi, rzęsy, Panie Boże, toż konterfekt Walerego. A ojciec twój łobuz był niegdyś, pamiętasz ojca?

 — Wybornie, umarł wszakże przed kilku laty zaledwo.

 — Prawda, ciągle mi się zdaje, że jesteś dziesięcioletnią dziewczyną.

 — A to już, stryjku, przewiała dwudziestka od tej pory.

 — Cóż to znaczy, że masz niby trzydzieści lat?

 — Skończonych.

 — Bredzisz waćpani!

 — Czy mam to uważać za komplement, czy przeciwnie?..

 — Wszak smarkata jesteś.

 — Cezary!.. — zgromiła go żona.

 — Ach, przepraszam! No, ale cóż, toż ona moja wnuczka, choć taka światowa dama. Z kimże ty, Elżuniu, byłaś na Rivierze?

 — Z wujostwem Renardami.

 — Aha! No to wuj Renard pewno jak zawsze tylko grał w karty i kawę pił. Znam go z tego. A w Taraszczy kto?..

 — Taraszcza oddana w dzierżawę. Tam zwykle przebywamy w lecie, nie w Szybowie, — uśmiechnęła się z wesołą przekorą do Tomasza Burby.

 On drgnął. Zmieszał się nieco i odrzekł dość szorstko:

 — Myślałem, że... kuzynka jest Joachimową Gorską, nie przypuszczałem takiej omyłki.

 Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zastanowił ją jego ton.

 — Chciałeś powiedzieć: niespodzianki?, — poprawił Uniewicz. — Tak, zrobiła nam pani zupełną niespodziankę. Ale teraz do charakterystyki pani, którą sobie zanotowałem, dodać trzeba jeszcze wielki spryt. W lot pani odgadła, że bierzemy ją za kogo innego.

 — Och, to nie było trudne do spostrzeżenia... ta astma... naprzykład. Ha, ha, ha!

 — Właśnie! Ta fatalna astma. Mille pardon! Niech mi pani wybaczy, proszę.

 — Ależ, owszem, to mnie wcale nie — rozgniewało, tylko ubawiło.

 — No, no, co to było takiego?.. Zaciekawiacie nas. Mówcież, — wołał stary Burba.

 Elża zwróciła się do Uniewicza.

 — Czy pan pozwala?

 Skłonił się, rozkładając ręce bezradnie.

 — Proszę pani, już trudno. Mea culpa!..

 Zaczęło się opowiadanie szczegółów z podróży; Elża mówiła żywo i barwnie, śmiała się, żartując z Uniewicza tak, że pod wpływem jej wesołości i Tomasz się rozruszał. Zapanował szczery, sympatyczny nastrój przy stole. Pan Cezary i jego żona patrzyli jak w tęczę w młodą kobietę, wreszcie stary Burba rzekł do syna:

 — Jak ty ją nazywasz, Tomku? — kuzynka? — ot mi etykieta, mów jej po imieniu, Elża... czy jak chcesz. Wszak ona twoja... Panie Boże, wszak ty dla niej jakimś stryjem?

 — Brawo! będę teraz nazywała stryjkiem. Taki poważny stryj poważnej bratanicy. Taki zły.

 — Czemuż zły?.. No zdrowie twoje, Elżuniu!.. Tomek, pamiętaj, że Burba, gdy pije zdrowie to do dna. Cóż tak sączysz przez zęby?

 Gorska wyciągnęła kieliszek do Tomasza, stuknęli się tak silnie, że odłamek szkła z jego kielicha upadł z dźwiękiem na stół; rozlał się miód złotą strugą. Błękitne, ciemne źrenice Tomka głęboko wniknęły W rozbawione oczy Elży, jakby pytająco i badawczo. Ona śmiało wytrzymała atak, bez zmrużenia powiek.

 — Gdzie się tłucze, leje... — zaczął pan Cezary.

 — Tam się już... coś dzieje, — dokończył Uniewicz z naciskiem.

 — Przekręca pan stare przysłowie. — sucho odpaliła Elża.

 — Tam się dobrze dzieje — dokończył Burba ojciec.

 Rozmowa potoczyła się swobodna, pełna życia i jakaś nowa w Warowni.

 

III.

 

 W kawalerskim pokoju, na górze, Uniewicz stanął przed Tomaszem, podparł się pod boki. I patrząc na niego uważnie, i spytał:

 — No... i co?..

 Burba założył w tył ramiona, przyjrzał się towarzyszowi również pilnie i odrzekł krótko:

 — No... i nic!

 — Cóż ty na to?..

 — Że wykierowała cię na kpa, nic więcej.

 — Tylko mnie?..

 — Zdaje się, ja byłem wstrzemięźliwszy w wytykaniu jej lat, chrypki.

 — Ale to sprytna bestja, jak nas wzięła! A teraz sobie ze mnie żartuje.

 Jak sądzisz, Tomku, co ona o mnie myśli?..

 — Że jesteś źle wychowany.

 — A w tobie odczuła salonowca, prawda?..

 — Nie jestem salonowcem, lecz znam się na elementarnej grzeczności.

 — Doprawdy?.. zdumiewające! Sztukę tę stosujesz z powodzeniem wobec... Karolci.

 Burba, który chodził po pokoju, stanął nagle.

 — Melu, czego ty odemnie chcesz?..

 — Nic. Dziwię się, że nie jedziesz do Karolci. Miałeś być u niej jeszcze dziś.

 — Owszem, pojadę zaraz.

 — Ha, ha! w nocy? To ci Słupski wskaże drzwi.

 — Bądź spokojny. Dobranoc.

 Burba wyszedł z pokoju.

 — Tomek, zwarjowałeś! Tomek, wracaj!!

 Uniewicz wybiegł na korytarz i chwycił towarzysza za ramię.

 — Nie znasz się na żartach czy co u licha? Mówiłem sobie dla kpiny, a ten zaraz traktuje to na serjo.

 — Czego chcesz? jadę do Karolci, bo jej obiecałem i zamiaru nie zmienię. Ty idź spać.

 Szarpnął się lekko i znikł. Uniewicz wzruszył ramionami, wrócił do mieszkania zły.

 — Licho mi nadało Wspominać tę dziewkę. Pojedzie teraz, bo to już taka wściekła bestja. A byłby zapomniał, ja się nie mylę — mruczał do siebie.

 Nie mógł zasnąć, myślał o Gorskiej; zżymał się na nią, to znowu chwalił ją sam przed sobą, wyszukując w niej różne zalety i wady. Wreszcie wstał, ubrał się i wyszedł cicho do stróża nocnego. Spytał o Burbę.

 — Panicz pojechał konno.

 — W taką zadymkę?..

 — A tak.

 — Dokąd pojechał?..

 — Na Wyręby.

 — Jeszcze go wilki napadną.

 — Da sobie panicz rady. Nie taki bojący.

 — Głupiś! — mruknął Uniewicz.

 Okutał się szczelniej w futro i ruszył do domu. Ale zobaczył na śniegu pasemko światła wypadającego z okna pokoju, który zajmowała Gorska.

 — Jeszcze nie śpi, cóż ona robi?..

 Zawahał się, podszedł bliżej, znowu stanął. Uśmiechnął się sam do siebie.

 — Ee... świństwo...

 Walczył chwilę z pokusą.

 — No, wielkie rzeczy!

 Prędko podsunął się tuż do okna i rzucił ciekawe spojrzenie.

 Po za cienką tkaniną firanki, przez podwójne szyby majaczyła sylwetka kobieca w bieli z rozpuszczonemi włosami.

 — Czesze się, — zauważył w myśli Uniewicz.

 Wpatrzony w niewyraźną postać niewieścią, coraz dokładniej odróżniał jej kształty, widział ruch wzniesionych rąk i nie odchodził od okna. Nie usłyszał kroków w miękkim, puszystym śniegu.

 — Mel!..

 Przejmujący szept ten otrzeźwił go. Zadrżał, jak złodziej, złapany na kradzieży. Ujrzał przed sobą Tomka Burbę.

 — Słuchaj... to — podłość! — warknął — tamten.

 — Cicho, nie wrzeszcz!

 Wtem światło zgasło.

 Odsunęli się czemprędzej od okna.

 — Słyszała, i teraz będzie miała piękne pojęcie o nas, — syknął Burba.

 — Mógł być stróż równie dobrze.

 — Stróż mi właśnie wskazał, gdzie ty jesteś.

 — Dam mu jutro w pysk!

 — Wstydź się, Melu.

 — Tego uczucia u mnie nie wywołasz. Cóż Karolcia?

 Burba milczał.

 — Wcześnie wróciłeś. Nie powiodło się, widzę.

 — Karolcia śpi.

 — O, pfe! To znak, że spadają twoje papiery. Winszuję ci.

 Weszli na górę, rozbierali się w milczeniu, nie zapalając światła. Gdy się już ułożyli do snu, Uniewicz rzekł rozwlekłym trochę przez ziewanie głosem.

 — Wiesz, że jednak ta Gorska to frontowa baba. Niby nic osobliwego, bo uroda tak sobie, przystojna, świeża, — ale powabna i coś ma w sobie... je ne sais quoi. Temperamencik zdaje się... zdrowy! Prawda? Tak... tak... Ta taraszczańska jest wcale...

wcale...  Burba milczał.

 — Cóż ty zaniemówiłeś? Przecie Karolcia spała, więc chyba nie z jej powodu te twoje nieme rekolekcje.

 Milczenie.

 — Ach, Tomek, nudny jesteś. Dąsasz się, sam nie wiesz dla czego. Mam wrażenie, że, zamiast u... śpiącej Karolci, wolałbyś być na mojem miejscu, tam pod oknem. Zazdrościsz mi i dlatego zły jesteś.

 — Tfu! — rozległo się w pokoju z pasją.

 — No, skoroś przemówił nareszcie, to teraz — dobranoc!

 

IV.

 

 Elża ocknęła się z głębokiego snu, otworzyła oczy szeroko i ciekawie spojrzała dokoła.

 — Warownia! ach tak, jestem w Warowni. Podróż koleją, potem sankami, wilki, wieczór w rodzinie Burbów i oto już ranek. Szary jakiś dzień, zima, brrr...

 Wyskoczyła z łóżka, stanęła w oknie.

 Śnieg i śnieg, białe wały, góry śniegu. Dokoła stoi czarny bór, oszroniony sadzią mrozu. Biała pustka, biel i chłód. Elża zadrżała. Przykre nad wyraz uczucie owładnęła nią całą.

 — Poco ja tu przyjechałam.

 Taki lęk wpełznął do jej duszy, taki żal za słońcem, błękitem i morzem, że nagle poczuła w oczach łzy. Ze ściśniętym sercem patrzyła na białe zaspy, na głębie leśnego wału i żaliła się sama przed sobą.

 — Taka pustka, jestem tu jak za chińskim murem, cóż mnie tu zaniosło?..

 Ze zwieszoną głową, apatycznie wróciła do łóżka.

 Wspomnienie Riviery, pożegnanej przed kilku dniami, nie dawało jej spokoju. Wszystkie obrazy, widoki stanęły przed nią jak na jawie, zdławiła ją gnębiąca tęsknota. Tu zimno, biało, pusto, a tam, słońce zalewa potokami błękitne fale morza ukochanego, góry, winnice; całuje róże krwiste, ozłaca białe wille, pałace, hotele. Życie wre, bulwary szumią wesołą rozmową tłumów, jest szeroko, przestrzennie. Ach, tam jakoś życie porywa, unosi w krainę snów i baśni. A tu — taka głusza. Cóż ja tu robię w tej puszczy?..

 Żywo sięgnęła do ręcznej walizki i wydobyła z niej duży zeszyt, oprawny w krokodylą skórę. Ułożyła się wygodniej w łóżku.

 Otworzyła książkę w jakiemś miejscu. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Zaczęła czytać.

 „Miałam dziś bardzo miłą chwilę. Zrobiliśmy wycieczkę do Antibes samochodem. Artur sam kierował motorem; siedziałam z nim, a poza nami starzy Chreptowscy i młodzi państwo D’Ivonie. Cudna jazda tym ślicznym ciemno-ponsowym automobilem Artura, kierowanym jego śmiałą, pewną ręką. Ciepły wiatr śmiga po twarzy, widoki wprost bajeczne zmieniają się kalejdoskopowo, jest wrażenie, że się ma przypięte skrzydła do ramion i że zależy od siebie tylko, by z szalonego pędu po ziemi wzlecieć natychmiast w powietrze. Rozmawialiśmy z sobą mało, czułam się daleko lepiej w tym upojnym milczeniu, a zdaje się, że i on także. Jego wzrok, skierowany na mnie niekiedy z pod lekko zmrużonych powiek, działał jak narkotyk. Nie słyszałam, o czem tam za mną rozmawiają, byłam całkowicie pod urokiem... bądźmy szczerzy... Artura. W Villefranche oczekiwał nas szofer, któremu Dovencourt-Howe oddał maszynę; byliśmy w porcie. Stał na kotwicy pancernik angielski „Wellington” — przygotowany już do odpłynięcia. Zwiedzaliśmy go, za protekcją Artura, przez niego oprowadzani. Jako oficer rezerwy marynarki miał tu, wstęp wszędzie, znał przytem osobiście kapitana. Imponujące wrażenie zrobiły na mnie potężne maszyny pancernika i wewnętrzne urządzenie tego olbrzyma. Dovencourt pokazywał statek nam wszystkim, do mnie jednak zwracał się wyłącznie z typowym swoim sposobem bycia, który, poza chłodną uprzejmością, kryje coś odrębnego, co działa na otoczenie, lecz na mnie najsilniej. Wysoko, na mostku kapitana, zdarzyło się, że zostaliśmy chwilkę sami. Artur rzekł nagle matowym głosem:

 — Chcę mieć wrażenie, że płyniemy gdzieś po oceanie, daleko od ludzi i nieznośnego gwaru. Ale nawet złudzenia być nie może.

 — Dlaczego?.. — spytałam.

 — Och no, — byłoby inaczej.

 — Jakby było?..

 Spojrzał na mnie z pod rzęs, tak po swojemu, trochę z góry.

 — Pyta pani przez ciekawość tylko, ja zaś nie lubię ciekawości niewieściej zaspakajać.

 — Niech pan wycofa słowo „tylko” i, ową „niewieścią ciekawość”.

 — Więc... mam odpowiedzieć?..

 — Proszę.

 Czułam, że płonę.

 — Chce pani tego?..

 — Tak.

 Patrzył na mnie badawczo.

 — A zatem płynęlibyśmy nie na pancerniku, lecz na yachcie Okeanos, który pani zna, na naszym yachcie, w świat, w przestrzenie, tam gdzie pani lubi, gdzie pani chciałaby być.

 — I może kiedyś będę. — ... Gdzie... chciałabym być... — westchnęłam zcicha.

 — Ale ze mną, — szepnął prędko. Wołano już nas z dołu. Całe towarzystwo nadeszło. Widziałam, że pani D’Ivonie przyglądała mi się uważnie swojemi bystremi czarnemi oczami. Artur był zimny, jak zwykle: sztywny chłód jego nie zdradzał żadnych wzruszeń. Po zwiedzeniu pancernika zgromadziliśmy się na przystani. „Wellington” odpływał właśnie. Kapitan statku żegnał nas, salutując, i rozmawiał chwilę z Arturem, poczem wydał jakieś polecenie załodze. Na pokładzie ukazała się orkiestra okrętowa, złożona z kilkunastu marynarzy z ogromnemi trąbami, błyszczącemi w słońcu. Gdy pancernik, uwolniony z kotwicy, ruszył od brzega, zadęto w trąby hucznie. Dźwięk śpiżowy, tchnący jakąś grozą, rozlał się po falach szeroko, melodja poważna, dość niezwykła i majestatyczna, przytłaczała jakby swą olbrzymiością, padała na wzniesione bałwany potęgą dostojnych tonów. Kapitan stał na swym mostku z dłonią przy kaszkiecie, cała załoga również. Spojrzałam na Artura. Kapelusz trzymał, uniesiony lekko nad głową.

 — Czy to hymn narodowy? — spytałam.

 — To hymn marynarki.

 — Grają go in gratiam pani na jej cześć — dodał D’Ivonie, stojący obok.

 Spojrzałam na niego zdziwiona.

 — Ależ tak, — potwierdził uparty francuz, czarny i żywy jak żuk. Słyszałem, jak pan Dovencourt-Howe rozmawiał z kapitanem. Ten hymn, to owacja dla pani.

 Z kolei spojrzałam pytająco w oczy Artura.

 — Tak, — odrzekł krótko.

 Zmierzyliśmy się wzrokiem i ja spuściłam powieki. Coś szczególnego miewa on w swych oczach, gdy tak na mnie patrzy. Nawet mu nie powiedziałam „dziękuję”, wydało mi się to zbyt szablonowem. W milczeniu obserwowałam odpływający pancernik. Jest w tem wyłączny wyraz, zdało mi się wówczas, że statek jest istotą żywą i czułą. Odsuwa się od brzegu wielki, pompatyczny, pyszny ze swych kominów i mocy, jest jakby nadęty butą, zda się być niezwalczony. Płynie dumny, wygląda wspaniale ze wzniesionym czołem; bierze zaborczo pod siebie rozkołysane fale, miażdży je żelazną piersią; z tyłu kolosalna śruba burzy wodę, aż pienisty szlak pozostaje po niej, niby olbrzymi ogon. W takiej chwili statek imponuje morzu, kpi sobie z fal, lekceważy góry bałwanów, idzie jak tytan, jak zwycięzca, przed którym morze rozpłaszcza się poddańczo. Uderza w oczy ta niewolniczość morza przy zwycięskim gmachu prącego naprzód pancernika. Jest złudzenie, że wchłonie on w siebie całą tę masę wód. Nie mogłam oderwać zachwyconych oczu od tych dwóch potęg, dążących ku sobie na spotkanie. Trąby grały jeszcze, wzmacniając wrażenie. Zwierzyłam się z niem przed Arturem. Byliśmy znowu sami, reszta towarzystwa stała opodal.

 — Jaka pani wrażliwa — rzekł patrząc na mnie uważnie. — Potęga tego statku maluje się nie tylko w słowach, lecz i w oczach pani. Pani ma wyraz jakby... upojenia. Och no, chyba się nie mylę.

 — Upaja mnie ta siła, a głównie hymn.

 — Wspaniały! prawda? Nawet nie jest zbyt melodyjny.

 — Ale potężny. Niech pan patrzy jak pancernik maleje.

 Wskazałam mu statek, bezmiernie zdziwiona. Wielkość jego istotnie zmniejszyła się zdumiewająco. Coraz cichszy odgłos trąb umilkł zupełnie: statek wypływał na pełne morze. Wtem głuchy, ale wstrząsający huk rozdarł powietrze. Krzyknęłam lekko.

 — To salwy z dział pancernika.

 Nowe strzały zgromadziły całe towarzystwo na brzegu.

 — „Wellington” żegna Villefranche po królewsku, — rzekł Chreptowski, gładząc swoje hajdamackie wąsy.

 — Patrzmy teraz, — zwróciłam się do Artura.

 Statek przestał grzmieć, kurzył tylko czarnemi słupami dymu i sunął naprzód zupełnie przeistoczony. Fizjonomja jego stała się całkiem odmienna; na pełnem morzu zmalał, skurczył się, wysmuklał i jakiś podkasany w sobie, pokorny śmigał po ciemnej fali, bez cienia dumy i poprzedniej pychy. Jakby go przeraziła potęga roztoczy wodnej. Teraz morze miało wygląd dyktatorski, statek zaś jak niewolnik poddawał się jego władzy, zdając swe losy na jego łaskę i niełaskę. Widok był tak plastyczny i pełen wyrazu, że Dovencourt uśmiechnął się.

 — Skapitulował. Wygląda już, jak wasal przed suwerenem.

 — Odniósł pan to samo wrażenie, co ja, — zawołałam z żywością.

 — Czy panią to cieszy? — spytał.

 — Bardzo, to dowód, że...

 — Niech pani dokończy...

 — Że... że pan jest subtelny w obserwacji.

 — Och... pani nie to chciała powiedzieć. Per Bacco! zupełnie nie to...

 — Więc, niech pan dokończy — palnęłam śmiało.

 — Że się rozumiemy... i ten szczegół sprawił pani przyjemność.

 — Tak, — odrzekłam z uśmiechem i zwróciłam się odrazu do Chreptowskich.

 W drodze powrotnej szliśmy pieszo kawał drogi. Zboczyliśmy w jakąś dolinkę, gdzie mała ferma ugrzęzła w zieleni bluszczów, a mury zatrzęsione były pnącemi różami. Towarzystwo rozdzieliło się. Podeszłam do muru, który płonął w krwistych różyczkach. Nisko na drabince siedziało pięcioletnie „bambino” włoskie, czarne, jak mały negr, kudłate, z oczami wielkiemi i błyszczącemi niby dojrzałe wiśnie.Z trzymanej na kolanach miski wyciągał palcami długi makaron i jadł szybko, wpatrując się we mnie ciekawie. Gdy zbliżyłam się, chłopczyna widocznie przestraszony rzucił miskę i, niby wiewiórka, skoczył na drabinę, prędko, prędko wdrapał się na szczyt muru, usiadł na nim i patrzał na mnie z miną dowcipną, wyraźnie wątpiąc, abym za nim podążyła. Ubawiona, przemawiałam do chłopca, zachęcając go by zeszedł. Po chwili stanął przy mnie Artur i zaczął coś mówić do malca; żartowaliśmy z niego wspólnie. Patrząc w górę, nie zauważyłam jednak, jak Artur dwukrotnie oplótł mnie długą, wiotką pnączą róż, usianą czerwonemi gronami, koniec pnączy zaś zarzucił mi na ramię z bladym uśmiechem na ustach.

 Oblałam się krwistym rumieńcem.

 — Co pan robi?..

 — Niech tak pozostanie. Jest pani uwieńczoną.

 Pochylił sit i odciął pnącz od całości krzewów, gdy nadeszli państwo D’Ivonie.

 — Cóż to za dekoracja? — spytała ona.

 — Bajecznie pani w tych purpurowych gronach wygląda, — dodał on. — Jak to kobieta potrafi się ustroić, kokietka jednak z pani.

 Śmiałam się ubawiona, ale Artur pospieszył z wyjaśnieniem:

 — Och, wszakże to nie pani, lecz moje dzieło...

 — Pana? a to ciekawe! — zawołała „Ivonka“.

 Popatrzył na nią trochę ironicznie.

 — Dlaczego — ciekawe?

 — Bo to do pana nie podobne. Nie myślałam, że pan umie wpaść na taki pomysł.

 — Czyli, że bywam niekiedy nieobliczalny.

 Był znowu zimny, suchy i sztywny prawdziwie po angielsku. Takim go lubię, taki mnie porywa. Jego chłód jest dla mnie podnietą, bo dystynkcja Artura, i wykwintna rasowość postaci jego wybitniejszą się staje w tym spokoju, w tej zimnej krwi. Wsiadając do samochodu, znowu mi wskazał miejsce przy sobie. Pnącz różany zdjęłam z siebie, trzymając go jak szal na ręku, gdy wsiedliśmy, Artur rzekł z rzadką u niego żywością:

 — Pojadę całą siłą motoru.

 — Chce pan katastrofy?

 — A pani?

 — Ja zależę od pańskiego kaprysu, raczej my wszyscy.

 — Pragnąłbym, aby pani siebie wyłączyła z tej liczby mnogiej.

 Automobil fuknął głośno i popędził szalenie. Zaryzykowałam znowu pytanie:

 — I... dokąd bym wtedy zajechała?..

 — Tam, skądbym już pani nie puścił, — rzekł głuchym głosem.

 Po chwili spytał:

 — Nie obawia się pani tak szybkiej jazdy?

 — Nie. Ufam panu.

 — To dobrze, pani powinna mi ufać.

 — A tamci państwo za nami?

 — Ach, to pasażerowie przygodni, ja wiozę tylko panią, to mi wystarcza.

 

 Elża Gorska zatrzasnęła książkę i upadła na poduszki. Ręce załamała nad głową.

 — Poco ja tu przyjechałam, poco... poco?...

 Zamyśliła się tęsknie. Postać Artura stała jej w wyobraźni taka, jak go pożegnała na dworcu w Wiedniu, dokąd ją odprowadzał, on, pamięta tę chwilę aż nazbyt dobrze. Gdy pociąg miał wyruszyć, doznała uczucia, że kończy się w tej minucie jedna epoka jej życia, a rozpoczyna druga — nieznana. Tak ją ta świadomość przejęła, że wrażenie to odbiło się na jej twarzy. Artur spojrzał na nią uważnie i rzekł:

 — Pani się czegoś trwoży?..

 Milczała, gdyż nie chciała przyznać, że odgadł. A Dovencourt rzekł znowu głosem matowym, stłumionym jak zwykle, gdy był czymś poruszony.

 — Nie jadę z panią tylko dlatego, że jestem pewny twego powrotu. Pragnę, by powrót nastąpił jaknajprędzej. Pani zatęskni do słońca, do morza.

 Zdawało jej się, że powiedział cicho: „do mnie“... lecz może podszepnęła to jej własna myśl. Pociąg ruszył, skurcz nieokreślonego bólu zdławił jej krtań, krzyknęła z głębi duszy:

 — Tam coś mnie czeka!.. Przeczuwam...

 — Czy on to słyszał? — Stuk hamulców, świst, wrzawa mogły zgłuszyć jej słowa. Artur szedł przy odchodzących zwolna wagonach i kłaniał się jej kapeluszem tak długo, aż utraciła go z oczu. Nie mogła się uspokoić, żal ją ogarnął i tęsknota nagła, silna. Był moment, że chciała wysiąść na pierwszej stacji i wracać do Wiednia, lecz rozsądek wziął górę, przytem była w owej minucie niemal pewną, że robi dobrze, odjeżdżając stamtąd. Tak być powinno. Trzeba raz wreszcie zdecydować się na poszarpanie tego czaru, który mnie owładnął, wydobyć się z matni jego wpływu, nie wracać więcej. Odległa Warownia wydała jej się ostoją życia, miejscem wypoczynku, gniazdem rodzinnem. Burbowie, których nie znała, ciągnęli ją ku sobie intuicyjnie i silnie, coś ją pchało do nich, w tę pustkę, do lasów, do głuchej wsi. Życie dotychczasowe wydało się jej blade i puste. Teraz nastąpi jakiś nowy akt decydujący. Im bliżej była granicy, tem milej odczuwała ciszę i spokój, płynący ku niej z mrocznych przestrzeni. Riviera, wujostwo Renardowie zacierali się w jej wyobraźni, jedynie postać Artura goniła za nią uparcie, wiążąc się z każdą jej myślą. I teraz oto Artur był przy niej, z nią, w niej.

 — Wszak jeśli zechcę, powrócę, — utwierdzała się w świadomości własnej woli.

 Uspokojona pozornie, szybko zaczęła się ubierać. Wkrótce weszła do sali stołowej, gdzie zastała wszystkich przy śniadaniu.

 Po kawie i ożywionej rozmowie młodzi mężczyźni wyruszyli na objazd wilków, gdyż była w projekcie wielka obława. Pan Cezary zaś Wziął Elżę na indagację. Siedzieli we dwoje przed kominkiem. Młoda kobieta, zanurzona w fotelu, trochę sennie patrzyła w ogień, odpowiadając biernie na zapytania Burby.

 — To nie długo chyba żyłaś z mężem, Elżuniu?...

 — Cztery lata, dziadziu.

 — Nie godzi się tak młodo dawać córki w małżeństwo: dzieckiem prawie będąc wyszłaś za Adama. Dzieci nie mieliście?..

 — Nie.

 — A czy ty, duszko... szczęśliwą byłaś?..

 Elża spojrzała mu szczerze w oczy.

 — Czy byłam szczęśliwą?.. Och, dziadziu, gdy owdowiałam, pomimo przerażenia, spowodowanego zetknięciem się tak bliskiem ze śmiercią, miałam uczucie, żem zmartwychwstała, że mi u ramion skrzydła wyrosły.

 — Miły Boże!., a toż co?.. Takie było złe wasze pożycie?.. Czy nie kochałaś go?..

 — Nie. Och, dziadziu drogi, to straszne wspomnienia, nie lubię do nich powracać, bolą mnie i ranią, to okres mego życia nad wyraz przykry.

 — Jaki on był ten... Adam Gorski?

 — Szlachetny i prawy, zresztą taki sobie, przeciętny.

 — Wykształcony... inteligentny?..

 — Średnio, dosyć zarozumiały, powolny, flegmatyczny a gwałtowny w wybuchach, uparty, trochę hipochondryk.

 — Otóż to, akurat pasował do twego usposobienia. O ile cię już poznałem, to byliście jak ogień i woda.

 — Eh, — odparła Gorska z niechęcią, poczem dodała:

 — Bóg sam rozciął ten węzeł, jeszcze pół roku, rok a żądała bym rozwodu.

 — Najświętsza Panno, — zawołała wchodząc pani Urszula. Co ty się chciałaś rozwodzić z mężem, Elżusiu?

 — Siadaj, serce, proszę i nie dziw się tak, bo niema czemu, — odpowiedział pan Cezary, podsuwając żonie fotel.

 — Zaczekajże, Cezary. Czy mi się przesłyszało, gdym wchodziła tu, czy ty Elżusiu mówiłaś istotnie, że miałaś się rozwodzić z Adamem Gorskim?...

 — Był już ten zamiar, cioteczko, lecz Adam zmarł.

 — Łaska boska, bo gdzież taka niemoralność w porządnej rodzinie.

 Górska zapłonęła.

 — Nie wiem, co nazywa się niemoralnością, czy życie z mężem niekochanym, czy uwolnienie się uczciwe ze wstrętnych więzów?...

 — Co Bóg złączył, moje dziecko, tego człowiek nie rozłączy.

 — Bardzo ładna zasada, lecz dla tych, którzy pragną być złączeni bez względu na uczucia.

 — Rozwód, to dla kobiety wstyd, to hańba. Cnotliwa niewiasta o tem nie śmie pomyśleć nawet. I nigdy bym nie myślała, że ty... Elżusiu...

 — Ja, ciociu, nie mam pretensji do cnoty.

 — Elżusiu...

 — Tak, ciociu, bo jeśli cnotę mamy w ten sposób rozumieć, że trzeba się oddawać biernie niekochanemu mężczyźnie, dlatego, że nas złączyła stuła, to nie uznaję takiej cnoty.

 — Życie kobiety to poświęcenie siebie...

 — Ta dajże spokój, Urszuleczko, serce, — zaśmiał się pan Cezary, — nie wszystkie kobiety mają tak dobrych mężów, jak ty, duszko, nie pochlebiając sobie, i nie wszystkie są zdolne do poświęceń.

 — Powinny.

 — Parafiaństwo, Urszuleczko. A to się jejmości na morały zebrało.

 — Jegomość zato skłaniasz się już, widzę, ku nowym prądom. Pochwalaj takie teorje, pochwalaj, i niech Tomek to słyszy, jego przyszła żona podziękuje ci kiedyś.

 Elży było przykro, ale zaśmiała się.

 — Cioteczko, proszę się nie gniewać, ja nie jestem przedstawicielką żadnych nowych prądów, ani, broń Boże, teorji, ja jestem takie sobie dziwadło. Może inna kobieta byłaby szczęśliwa z Adamem Gorskim, lecz nie ja.

 — Bo pewno grymasiłaś, nowoczesnym żonom wszystkiego zamało.

 Elża zwiesiła głowę, nuda przesunęła się po jej wyrazistej twarzy.

 — Może być, ciociu, — odrzekła biernie.

 Burbina zwróciła się do niej zamaszyście.

 — Dlaczego ty mnie ciotką nazywasz. Ha?..

 — Bo ja wiem, tak jakoś...

 — No, wszak jeśli Cezary dziadek, to ja babcia, nie odmładzaj mnie żadną tam ciocią. Mego wieku się nie wstydzę, mogłabym już dawno mieć rodzone wnuki.

 — Powiedz, Elżuniu — spytał tajemniczo Burba — czy stara się kto o ciebie? Boć to niemożliwe, żebyś nie miała starających się, — dodał filuternie...

 — Owszem miałam ich, ale...

 — I nie tęsknisz, nie kochasz się?.. — miękko zapytała pani Urszula.

 Elża nagle schyliła się do jej ręki, z rumieńcem na twarzy ucałowała ją.

 — Nie, babciu droga, nie tęsknię do małżeństwa, bo miałam go dosyć.

 — Wykrętnica jesteś. Patrzaj! — zaśmiał się staruszek. — Urszulka pyta, czy się kochasz, a ta skręca na małżeństwo. Już widzę po twojej minie, że tam w sercu jest jakiś zawadjaka. Co?..

 — Dlaczego zawadjaka? Ha! ha, ha!..

 — Tak zdaje mi się, że ślamazary tobyś już nie pokochała. Wystarczył Gorski, czy nie prawda?..

 — Oj tak, dziadziu, tak.

 Przytuliła się do ramienia pana Cezarego z uczuciem; drgnęło coś w jej głosie rzewnego, łzy zaszkliły w źrenicach. Burbowie spojrzeli na nią przychylnie. Stary człowiek gładził dłonią jej włosy.

 — Ty jesteś dzielne, ale trochę biedne dziecko, Elżuniu. Coś ci dolega. Prawda?

 — Czasem mi tak smutno, tak pusto w życiu. Ale poco ja to mówię? Weźmiecie mnie państwo za jakiegoś mazgaja.

 Burba śmiał się.

 — Ot, wynalazła podobieństwo, ona i mazgaj. Facecja! toż ty samo życie, Elżuniu. Boję się tylko, że u nas za nudno ci będzie; tobie trzeba słońca, wesela, zabaw, dużo ludzi.

 — Nie, dziadziu, tylko słońca i ciepła, trzeba mi dużo, dużo serca.

 — No, to ci obiecujemy, bo zjednałaś nas sobie... Ale powinnaś znaleźć jedno serce, które wystarczyłoby ci za wszystkie. I tak myślę, Elżuniu, że amatorów do takiej licytacji nie zabraknie.

 — Tylko powinnaś teraz dobrze siebie zbadać i tego, kogo wybierasz, dodała pani Burbina, — żeby drugi raz...

 — Nie myśleć o rozwodzie? — zaśmiała się młoda kobieta przekornie.

 — A tak, bo Pan Bóg takich żartów z sakramentu nie lubi i nie pochwala.

 Pan Cezary rozbawiony uderzył cybuchem w podłogę.

 — Bodajże cię, Urszuleczko, toż chyba więcej o serce złamane chodziłoby Bogu, niż o...

 — Nie bluźnij jegomość, bo już zgroza słuchać.

 — No, dobrze, dobrze, dajmy spokój sakramentom, sercu i wszelkim wzniosłościom. Opowiedz nam, Elżo, o Rivierze, o krajach włoskich. Cuda tam, cuda. Byłem kiedyś za młodu w tamtych stronach, w Rzymie, a Rzym znasz?...

 Elża rozweseliła się. Z ust jej popłynęły malownicze opisy natury południa, barwne obrazy, przesiąknięte słońcem, szumem morza, zapachem róż i magnolji. Jakby w panoramie, ujrzeli Burbowie Rivierę z całym jej bogactwem widoków i przepychem roślinności. Charakterystykę ludzi i tłumów, cechy zasadnicze danej miejscowości malowała Gorska z plastyką wybitną. Staruszkowie, siedząc przy kominku w odwiecznym modrzewiowym dworze, przenieśli się całkowicie wyobraźnią na południe do słońca i fal Śródziemnego morza, dokąd na skrzydłach własnej tęsknoty, młoda kobieta unosiła ich i siebie.

 

V.

 

 Tomasz Burba oprowadzał Elżę po Warowni. Zwiedziła dom pełen odwiecznych zabytków, pamiątek, starych mahoni, bronzów, w którym rzeczywiście, jak słusznie zauważył Uniewicz, czaił się archaizm. Dwór ogromny, poczerniały ze starości, pokryty był dachem podwójnym, przypominającym jakiś kołpak rycerski, ciężki i zwalisty. Z dachu, po bokach, wyrastały wyższe facjatki i pięterka. Niżej zaś od stropu wybiegały ze wszystkich czterech stron małe występy, rodzaj balkonów pod daszkiem, „strzelnicami” zwane. Tomasz tłumaczył, że stąd często strzelają do wilków, gdy zwierzęta podchodzą pod sam dom, rozżarte z głodu podczas wielkich śniegów, zwabione do umyślnie rzuconego w pobliżu barana.

 — Chciałabym kiedyś wziąć udział w takim polowaniu! — zawołała Elża, — to musi być ciekawe. Proszę cię, Tomku, nie zapomnij o mnie, gdy się zdarzy okazja.

 Burba wesoło błysnął oczami.

 — Ach, jeśli zechcesz, możesz tu polować na dziki, na łosie; wszelkiej zwierzyny mamy mnóstwo.

 — Czy i Kajtuś rodem z tutejszych borów? — spytała, gładząc kudły niedźwiedzia.

 — Z tych samych rejonów, ale mateczniki są w dalszych kniejach. Kajtusia sam złapałem, zabiwszy mu bezczelnie matkę; drugiego malca, jego brata, zagryzły ogary. Było to przed trzema laty. Jak on jednak przywiązał się do ciebie, Elżo...

 — O, my jesteśmy w wielkiej przyjaźni z sobą.

 — A jednak Kajtuś bywa wybredny, nie wszystkich lubi.

 Zaciekawiły Elżę wysokie wały i fosa głęboka, resztki starożytnej warowni, miejscami już przerywane usypaną drogą lub mostem. Drogi pomiędzy wałami biegły jak w niskim, rozwartym tunelu. Na skraju jednej strony obwałowanego placu stał dwór, na drugim zaś brzegu czerniały ruiny zamczyska, nawpół już zmurszałe, rozsypujące się, lecz starannie strzeżone przez Burbów, jako wiekowa pamiątka rodzinna, przytem chluba rodu. Mury, fosa i wały — wszystko zasypane teraz było śniegiem, co bardziej jeszcze nadawało okolicy wyrazu niezwykłej tajemniczości. Wiązy potężne swym ogromem stróżowały starym ruinom i nowszym ścianom dworu, tworząc pomiędzy temi siedliskami niejako żywy i przyjacielski łącznik.

 — Przepyszne są te wiązy nasze w lecie, — rzekł Tomek, — pokochasz je, Elżo, tak, jak my je kochamy.

 — Hej, gdzie ja będę w lecie!..

 — Jakto?.. Chcesz uciekać z Warowni?..

 — Zabawnie mówisz to, Tomku. Nie ucieknę, lecz zupełnie naturalnie wyjadę w kwietniu do... Taraszczy.

 — Nigdy w świecie na to nie pozwolę! nie pozwolimy! — poprawił się. — Zresztą Warownia najpiękniejsza w lecie, miałoż by wtedy ciebie tu nie być?

 Spojrzała na niego zdziwiona, bo w głosie Tomasza zadźwięczała nuta żałosna i szczere zmartwienie odbiło się na jego twarzy.

 — Ty nas nie opuścisz, — Elżo.

 — Ależ zostanę, dokąd będę mogła, — zaśmiała się.

 — Możesz zawsze, bo jesteś swobodna, nic cię nie wiąże, — chyba...

 — Chyba co?..

 — Może tęsknota za światem, znudzisz się w Warowni. Bo cóż, ja jestem nie zabawny, a Uniewicz...

 — Zanadto zabawny, — dokończyła.

 Burba roześmiał się.

 — No, więc widzisz. Rodzice starzy...

 — Mój drogi, twoi rodzice to okrasa Warowni.

 — Masz tobie! Komplement. A po rodzicach — Kajtuś zapewne?..

 Gorska śmiała się.

 — A po Kajtusiu kto? jak sądzisz

 — Hm. To już... Uniewicz.

 — A właśnie, że ty.

 Burba rozbawiony chwycił ją za ręce.

 — Muszę wycałować, muszę. Za takie wyróżnienie — zaraz po Kajtusiu, należy się.

 — Tomek, warjacie, rękawiczka mi pęka.

 Patrzyła mu wesoło w oczy. Podobał się jej ten dzielny, męski typ o ciemno-błękitnych, marzących źrenicach na twarzy zawadjaki, trochę łobuzerski. Wysoka, zgrabna postać Burby W bekieszy, pochylona do rąk Elży, estetyczną była i rasową. Młodzieńcze czoło z pod odchylonej fokowej czapki świeciło pogodą i rzeźką brawurą. Długą chwilę patrzyli na siebie.

 — Nie pojedziesz, Elżo, prawda?..

 — Owszem, pojadę, ale jeszcze nie prędko, bo za dwa miesiące.

 — Nie, nie, bo widzisz, ty tu jesteś jak kwiat w Warowni, a kwiat powinien kwitnąć dla tych, którym upiększa życie, to jego posłannictwo.

 Dostrzegł na jej ustach lekki uśmiech.

 — Co też ja mówię, wszak ty upiększać możesz życie jeszcze i innym... ludziom.

 Elża milczała.

 Burba nerwowo zdjął czapkę, wyprostował się, odetchnął szeroko i znowu ją włożył, wcisnął prawie na czoło.

 — Pójdziemy do folwarku, nie widziałam go jeszcze, — rzekła młoda kobieta.

 — Zabudowania folwarczne i ogrody są za tym laskiem, kilka stajen od dworu, mieszka tam rządca i ekonomowie. Nie wiem, czy interesuje cię gospodarstwo?..

 — Co prawda, nie bardzo, ale konie szalenie lubię.

 — No, to będziesz z naszych koni zadowolona.

 Minęli szeroko most, bramą wjazdową murowaną i poszli ubitą drogą, pomiędzy oszronionemi ścianami sosen niebotycznych, ku czerwieniejącym się zdaleka murom folwarku. Elża opowiadała Tomaszowi swoje wrażenia z podróży, ale nie była ożywiona jak przedtem, milkła często, zapadała w zadumę. Burba ją obserwował, patrząc na nią z ukosa. Jej jasna twarz, wychylona z futrzanego kołnierza i czapeczki, była dla niego zagadką. Na ustach jej drżał uśmiech dziwny, brwi ściągały się często nad zamyślonemi oczyma, czasem przebiegła jasna łuna przez jej twarz, jakby wspomnienie niezwykle radosne, promienne.

 — Coś w niej tkwi... — myślał Burba, i dziwił się, że dręczy go szczególny niepokój. Co to być może? Dlaczego taki lęk wpełznął mu do duszy?.. Dlaczego ta kobieta, nieznana mu jeszcze przed kilkoma dniami, interesuje go teraz tak bardzo, niepokoi.

 Na pytania te nie umiał sobie odpowiedzieć.

 Elża zaś z przyjemnością spostrzegła, że robi na nim wrażenie; pomimo to, ciesząc się z asysty dorodnego młodzieńca, odbiegała daleko stąd, hen, nad morze Śródziemne, ku kwietnym, słonecznym ogrodom, porównywała w myśli Tomasza Burbę z Arturem Dovencourt-Howe.

 — Ten, to — wesoły, miły kompan, ale tamten...

 Dochodząc do stajni, ujrzeli zdaleka skuloną figurę Uniewicza w obszernej lisiurze. Stał z rękoma schowanemi w rękawach i oglądał pysznego konia złoto-gniadej maści. Uniewicz klął, wymyślał na chłopca i nagle, spostrzegłszy nadchodzących, zwrócił się do nich żywo:

 — Patrz, Tomek, co ta kanalja wyprawia, nie potrafi nawet konia na lince popędzać; Mustafa-Bej ciska nim jak własnym ogonem.

 Burba bez słowa wziął linkę i bat z rąk stajennego, stanął prosty i sztywny, strzelił z bata raz i drugi, umiejscowił konia natychmiast i wprowadził go w tempo regularnego kłusa dokoła siebie.

 — Poczuł rękę! — zawołała Elża zadowolona.

 — Ba! — dopełnił zachwytu Uniewicz.

 Miarowy tupot kopyt po równym zmarzniętym placu nie przerywał tempa ani na chwilę, koń wygiął szyję i z gracją, lecz posłusznie biegał wielkim kołem, prychając jeno dla dodania sobie fantazji w haniebnem poskromieniu.

 Uniewicz wskazał na Tomasza.

 — Piękny okaz siły, — prawda?

 — Wygląda jak posąg.

 — Albo, jak właściciel cyrku, tresujący dryganta.

 Elża chciała się zemścić.

 — Pan nie próbował tej sztuki?

 — Ja, proszę pani, jestem nazbyt eteryczny, mnie taki smok przerzuciłby przez całą Warownię.

 Jego szczerość podobała się Gorskiej.

 — Pocóż pan wobec tego łajał fornala. Powinien pan własną słabość wybaczyć słabym.

 — Tak, ale moją słabość ratuje rasa, którą posiadam, mnie wolno być słabym, jako dziecku starej, ewolucyjnej kultury, to nie jest osobiście moja wada, lecz atawistyczne dziedzictwo po zbytniej tężyźnie przodków moich. Siła fizyczna Tomka to wytwór kultury, której ewolucyjne skarlenie tknąć nie śmiało. Ale dla chama siła muskułów powinna być rzeczą całkiem naturalną. Co mu więcej pozostaje nad siłę i czego więcej od niego wymagamy? Siły i posłuszeństwa.

 — Niech pan jeszcze doda: i — głupoty.

 — A naturalnie, bo mądry siłacz nie będzie nigdy uległy, a już największą zaletą chłopską jest posłuszeństwo.

 — Ej, panie, — narzekał pan na archaizm Warowni, ale i w panu spoczywa tęgi feudalista. Pańskie zasady trącą myszką. Taki teorje, jakie pan głosi, straciły kurs.

 — Czy pani mówi tak z przekonania?

 — Najzupełniejszego.

 — Hm, bo pan traktuje tę sprawę doktrynersko, nie praktycznie. Nigdy się pani z kwestją tą nie spotykała oko w oko i dlatego jeszcze pani idealizuje tę klasę ludzi, wymagając dla niej nowszych ram, tymczasem oni najlepiej się czują w starych, a wyrażając się prościej — pod starym batem.

 Elża patrzyła uważnie na mówiącego. Jego cienka postać, zbyt wiotka i wątła; jego welinowe, zapadłe nieco policzki i długi nos suchy; jasne oczy, błyszczące jednak dość żywo, świadczyły, że to atawistyczne dziedzictwo, o jakiem mówił, przejadło go istotnie aż do rdzenia. Mały, anemiczny wąsik i nieco wyłysiała z jasnych włosów czaszka, dopełniała obrazu tego typu młodego degenerata. Blade usta Uniewicza skrzywiły się trochę ironicznie.

 — Doskonale rozumiem, co pani myśli, patrząc na mnie.

 Gorska zmieszała się.

 — Myślała pani, że już ja ze swoją postacią truposza nie powinienem głosić takich zasad o starych batach, nieprawdaż? Pani jest szczerą, niech pani nie ukrywa swoich myśli.

 — Zaręczam panu, że nie określiłam go tak, jak pan przypuszcza, — odparła żywo.

 — Więc coś w przybliżeniu, ale ja się nie obrażam, proszę pani. Jestem sobie zdechlaczek, co zawdzięczam w dużej mierze memu papie i resztę — sobie. Wiedząc, że niewiele mam z siebie do stracenia, traciłem ile wlazło i oto już jestem izolowany od mnóstwa pokus życiowych, jak wygasły samowar, nie wulkan, proszę pani, — to za nieodpowiednie określenie, — ale taki sobie aluminiowy samowar. Mam jednak zawsze wstręt do „czuhunu”. Pani wie, co to znaczy? Nie, otóż „czuhun” to podły gatunek żelaza, czyli owe chamstwo, o którem mówiliśmy. Pani ma słabostkę do chamów?..

 — Nie lubię przedewszystkiem tej nazwy.

 — Dla chłopów najwłaściwsza.

 — Zbyt urągliwa. Z chłopami miałam niesłychanie mało styczności. W Taraszczy znam ich tylko z malowniczych strojów. W literaturze są sympatyczni i tacy jacyś żywiołowi.

 — Proszę pani, w literaturze idealizuje się chłopa, najczęściej mało go znając. Biorą go ze stanowiska dawnego kmiotka, który do dzisiejszego typu chłopa zupełnie podobnym nie jest. Chłopu brak patrjotyzmu w całem tego słowa znaczeniu, miłuje on tylko własny kawał ziemi i to uczuciem pierwotnem, ponieważ jest ona jego żywicielką. Ziemia go karmi, więc ją ceni na swój sposób, ale jeśli dać mu inny dający większe zyski obszar na obczyźnie, pójdzie tam bez oglądania się wstecz.

 — Czy pan mówi o tutejszych chłopach?..

 — Tak, pani. No, tu istna dzicz, ale znam Królestwo; rzadko w której z tamtejszych okolic znajdzie pani odrębne natury. Gdzie jest większe uświadomienie, gęstsze szkoły, tam ludek bierze się do roboty, lepiej, gdy pracuje pod kierunkiem szlachty, gorzej, gdy słucha zagorzałych ludowców czy socjalistów, — ci chcieliby świat do góry nogami wywrócić i, miast budować, — burzą, dążąc prawie zawsze do własnej karjery.

 — Tak, ma pan tutaj słuszność, znam takie wypadki. Widywałam panów ludowców w roli instruktorów kółek rolniczych i wiem, co o nich sądzić.

 Uniewicz machnął ręką.

 — Ach, pani, nikt ich lepiej nie zna, niż ja; byłem wszak obywatelem na Podlasiu i nawet czynny brałem udział we wszelkich zbiorowych lub indywidualnych pracach nad oświecaniem ludu. Miałem styczność często z takim jednym panem, no, nie daj Boże! Wielki partjota, a jakże! ludowiec i wywrotowiec, głośny jak rozbity dzwon — „kałakoli” wszystkim: zamożnej szlachcie obywatelskiej, bo z niej żyje. Obałamuciwszy naiwniejszych swoją ideą, ciągnie z nich dla siebie korzyści. Ale i chłopom świeci bakę, grając na ich wrażliwych strunach, brata się z nimi, pije, całuje i burzy na obywateli. Blagier przytem i chwalicholewa koncertowy. Ręczę pani za to, że ten obwieś dąży głównie do karjery i gdyby zdobył ją, wnetby zaczął sam grać rolę pana, bo to taki gatunek. Podobne indywidua trują lud, miast go krzepić. Chociaż chłopi w tamtych stronach to mądrale, poznają się często na takich farbowanych lisach.

 — Mieszkał pan długo na Podlasiu?

 — Większą część życia, pani.

 Elża bystro spojrzała na niego. Uniewicz to zauważył.

 — Pani się zapewne dziwi, że jestem tu rezydentem, co?..

 — Ach, panie, niczemu się wogóle nie dziwię. — Jest pan przyjacielem Tomka, wiem o tem.

 — I przyjacielem ich wszystkich, bo zacniejszych ludzi nie znam. To są już w dzisiejszych czasach unikaty. Nie jestem zależny, a gościnę u Burbów przyjąłem tak szczerze, jak mi była ofiarowaną. Dobrze mi tu w ich państwie, miewam czasem złudzenia, że jadę nie na swojej „bidce”, lecz na tęgim rumaku, jakby z warownieckiej stajni, której jestem koniuszym z własnego amatorstwa.

 — A czy pracujecie tu państwo społecznie? — zagadnęła Elża.

 — Eee, nie, pani, tu, na Wołyniu, lud cerkiewny nie nadaje się do kultury, jest pod wpływami popów, „uriadników” i ćmy „naczalstwa”, złożonego przeważnie z popowiczów. Lud głupi, ciemny, rozpity i leniwy. Na dwór patrzy z podełba, gdy zdaleka, z pokorą kłaniając się w pas, gdy u progu. Bydlęce instynkty i niewolniczość, przytem są chytrzy. Dwór im imponuje, zwłaszcza taka Warownia. Burbowie zresztą ogromnie są dobroczynni, mnóstwo rodzin wspomagają hojnie, obdarowują biednych, robią co mogą. Są szkoły cerkiewne, bo na inne rząd nie pozwala.

 Nagle zawołał: — Niech pani patrzy: Mustafa-Bej mocuje się z Tomkiem, wziął na kieł, nie da się przyciągnąć, a Tom ani drgnie.

 Burba istotnie zachował żelazną postawę, pomimo gwałtownych manewrów konia. Zmusił wreszcie zwierzę do ulegliwości i przyciągnął do siebie, głośno klepiąc jego wygiętą szyję. Koń zupełnie już poskromiony, chrapał nozdrzami przyjaźnie i muskał głową ramię swego pana.

 — Odniosłeś nad nim bardzo ładne zwycięstwo, — rzekła Elża.

 — Pogładź go, — zawołał Tomasz wesoło — to mój ulubieniec.

 — Niech mu pani da cukru, — dodał Uniewicz, wręczając Elży cukier, wyjęty z kieszeni. — Albowiem konie i kobiety darzy się słodyczami.

 — Przeciwnie — rzekł Tomasz — za zwycięstwo nad kobietą, słodyczą darzy... kobieta.

 — Czy ty już dużo skosztowałeś takich słodyczy? — spytała Elża Tomka z zabawną miną.

 — Nie umiem zwyciężać kobiet.

 — Doprawdy?..

 — Niech mu pani nie wierzy, wykręca się bestja. On leci na spódniczki, ale i spódniczki na niego...

 — Fe! Wyrażenia pańskie zaprzeczają jego kulturze, — skrzywiła się młoda kobieta.

 — Ależ, daję pani słowo honoru, że Tom nie może się niewiastom opędzić.

 — Elżo, natrzyj uszu Melowi za mnie i nie wierz nic temu, co on papla.

 — Więc nie chcesz mieć sławy zjadacza serc?

 — Nie chcę, bo nie zasłużyłem na nią.

 Uniewicz pochylił się do ucha Gorskiej.