Kryptonim Kawki - Ken Follett - ebook + audiobook

Kryptonim Kawki ebook i audiobook

Ken Follett

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

WOJENNY THRILLER SZPIEGOWSKI AUTORA „IGŁY”

Maj 1944 roku. Niemcy, spodziewając się, że inwazja aliantów we Francji nastąpi w każdej chwili, ze szczególną uwagą strzegą swoich strategicznych punktów. A do takich z całą pewnością należy centrala telefoniczna w pobliżu Reims, przez którą przechodzi większość rozmów między Berlinem a wojskami stacjonującymi we Francji.

Alianci o tym wiedzą i za wszelką cenę chcą zniszczyć ten obiekt. Niestety akcja kierowana przez Flick Clairet, brytyjską agentkę z Operacji Specjalnych, kończy się katastrofą. Flick wpada jednak na genialny pomysł. Do zrealizowania go będzie potrzebowała sześciu agentów… wyłącznie kobiet.

Jest jednak ktoś, kto spodziewa się jej ruchu. Dieter Franck, oficer pracujący dla wywiadu feldmarszałka Rommla, nie ma złudzeń – wie, że wojna jest dla Niemców przegrana. Ale życie we Francji – szampan, kuchnia, piękna kochanka – spodobało mu się na tyle, że zrobi wszystko, by trwała jak najdłużej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 5 min

Lektor: Ken Follett

Oceny
4,6 (193 oceny)
127
53
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jerzytomaszbrattig

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę polecam wszystkim te książkę naprawdę przy niej odpoczolem No i autor tej książki jest jednym z moich ulubieńców
00
AgnSzum

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca. Jak to Follet- idealnie rozwijana akcja, bohaterowie i ani się obejrzysz jak jesteś całkowicie pochłonięty. Słuchałam audiobooka - Lektor świetny. Polecam
00
edytagraff

Nie oderwiesz się od lektury

Uważam, że to jedna z najlepszych jego utworów
00
Roza_linka

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle Ken Follett nie zawiódł czyta się z przyjemnością
00
mkoston

Dobrze spędzony czas

Drugs polo was ksiazki jest zdecydowanie ciekawsza.
00

Popularność




O książce

Maj 1944 roku. Niemcy, spodziewając się, że inwazja aliantów we Francji nastąpi w każdej chwili, ze szczególną uwagą strzegą swoich strategicznych punktów. A do takich z całą pewnością należy centrala telefoniczna w pobliżu Reims, przez którą przechodzi większość rozmów między Berlinem a wojskami stacjonującymi we Francji.

Alianci o tym wiedzą i za wszelką cenę chcą zniszczyć ten obiekt. Niestety akcja kierowana przez Flick Clairet, brytyjską agentkę z Operacji Specjalnych, kończy się katastrofą. Flick wpada jednak na genialny pomysł. Do zrealizowania go będzie potrzebowała sześciu agentów… wyłącznie kobiet.

Jest jednak ktoś, kto spodziewa się jej ruchu. Dieter Franck, oficer pracujący dla wywiadu feldmarszałka Rommla, nie ma złudzeń – wie, że wojna jest dla Niemców przegrana. Ale życie we Francji – szampan, kuchnia, piękna kochanka – spodobało mu się na tyle, że zrobi wszystko, by trwała jak najdłużej.

Ken Follett

Brytyjski pisarz, urodzony w Walii w 1949 r. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1978 r. Igła. Kolejne tytuły, m.in. Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć, Upadek gigantów, Zima świata orazKrawędź wieczności, utrwaliły jego pozycję jako autora bestsellerów. Choć książki odwołujące się do wydarzeń z okresu II wojny światowej dominują w jego twórczości, za swoje najważniejsze dzieło autor nadal uważa sagę Filary Ziemi – owoc jego zainteresowania średniowieczem. Na podstawie powieści Folletta nakręcono wiele filmów oraz seriali, m.in. Igłę, Klucz do Rebeki, Na skrzydłach orłów i Filary Ziemi.

www.ken-follett.com

Tego autora

Powieści historyczne

UCIEKINIERNIEBEZPIECZNA FORTUNACZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA

Filary Ziemi

FILARY ZIEMIŚWIAT BEZ KOŃCA

Stulecie

UPADEK GIGANTÓWZIMA ŚWIATAKRAWĘDŹ WIECZNOŚCI

Thrillery wojenne

IGŁAKRYPTONIM KAWKILOT ĆMYKLUCZ DO REBEKINOC NAD OCEANEM

Thrillery

MŁOT EDENUZABÓJCZA PAMIĘĆTRÓJKAZAMIEĆSKANDAL Z MODIGLIANIMTRZECI BLIŹNIAKLWY PANSZIRUPAPIEROWE PIENIĄDZE

Literatura faktu

NA SKRZYDŁACH ORŁÓW

Tytuł oryginału: JACKDAWS

Copyright © Ken Follett 2001All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Bożenna & Tomasz Maniccy 2014oraz Monika Janina Nowakowska & Monika Joanna Nowakowska-Kulesza 2008

Redakcja: Barbara Nowak

Ilustracja na okładce: Arjen Lutgendorff/freeimages.com (góra),Universal History Arc/AGE/East News (dół)

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-365-6

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Pięćdziesiąt brytyjskich agentek przerzucono do Francji w czasie drugiej wojny światowej. Przeżyło trzydzieści sześć. Czternaście oddało życie za sprawę.

Tę książkę poświęcam im wszystkim.

DZIEŃ PIERWSZY:NIEDZIELA, 28 MAJA 1944

1

Na minutę przed wybuchem na rynku w Sainte-Cécile panował idealny spokój. Wieczór był pogodny, a warstwa parnego powietrza spowijała miasto niczym ciepły kocyk. Dzwon kościelny dudnił od niechcenia, wzywając wiernych na modlitwę. W uszach Felicity Clairet brzmiało to jak odliczanie.

Nad rynkiem dominował siedemnastowieczny pałac z imponującą bramą. Po trosze przypominał zmniejszoną wersję Wersalu. Boczne skrzydła budowli łamały się pod kątem prostym i ciągnęły gdzieś w tył. Nad piwnicą wznosiły się dwa piętra i dach upstrzony wysokimi oknami.

Felicity, przez wszystkich nazywana Flick, wprost uwielbiała Francję. Kochała urocze domy, łagodny klimat, leniwy czas za suto zastawionym stołem i zwyczaje tubylców. Kochała francuskie malarstwo, francuską literaturę i modne francuskie ciuszki. Turyści z Europy na ogół uważali Francuzów za gburów. Ona jednak miała to szczęście, że od szóstego roku życia mówiła po francusku. Nikt więc tu nie brał jej za cudzoziemkę.

Złościło ją, że jej kochana Francja w zasadzie już nie istniała. Nie starczało żywności na wykwintne obiady, hitlerowcy ukradli większość słynnych obrazów, a w modnych ciuszkach chodziły tylko dziwki. Flick — tak jak każda przeciętna dziewczyna — miała dzisiaj na sobie niezgrabną sukienkę, tak spraną, że niemal bezbarwną. W głębi serca wierzyła jednak, że wróci dawna Francja. Może nawet niedługo, jeśli tylko niektórzy ludzie jej pokroju bez wahania wykonają powierzone im zadania.

Nie wiedziała tylko, czy dożyje tej chwili. Prawdę mówiąc, to mogła zginąć w ciągu paru minut. Nie była fatalistką; nie pragnęła śmierci. Chciała zrobić tuż po wojnie setki rzeczy: skończyć pracę doktorską, urodzić dziecko, pojechać do Nowego Jorku, kupić sportowe auto i wypić szampana na plaży w Cannes. Jeśli jednak, wyrokiem losu, miała za chwilę umrzeć, to pragnęła nacieszyć oczy choćby właśnie widokiem tutejszego rynku, skąpanego w promieniach zachodzącego słońca. Popatrzyła na piękną starą kamieniczkę. W jej uszach cicho brzmiały melodyjne francuskie słowa.

Pałac przez wiele lat był własnością miejscowej arystokracji, ale ostatni comte de Sainte-Cécile stracił głowę na gilotynie w roku pańskim tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim. Fantazyjne ogrody zamieniono w winnicę, bo przecież była to ojczyzna wina, samo serce Szampanii. W château mieściła się teraz bardzo ważna centrala telefoniczna. Zainstalowano ją tutaj nie przypadkiem — pan minister poczt i telegrafów urodził się w Sainte-Cécile.

Po wejściu Niemców centrala uległa powiększeniu, żeby do starych łączy podczepić nowy kabel, biegnący do Vaterlandu. W obszernych komnatach znalazło się także miejsce dla komendy gestapo. Biura były na górnych piętrach, a katownia — w piwnicach.

Miesiąc temu alianci zbombardowali pałac. Zrobili to z niespotykaną dotychczas precyzją. Warkot ciężkich czterosilnikowych lancasterów i latających fortec słychać było co noc nad całą Europą, ale bomby rzadko trafiały w wyznaczone cele. Zdarzało się, że spadały gdzieś hen, poza miastem. Dopiero nowa generacja myśliwców bombardujących, lightningów i thunderboltów, potrafiła także za dnia prześliznąć się przez obronę i zniszczyć coś niewielkiego, na przykład most albo dworzec. Z zachodniego skrzydła château został teraz tylko stos nieforemnych siedemnastowiecznych cegieł i prostokątnych białych kamieni.

Niewiele to dało. Szybko naprawiono szkody i przerwa w łączności trwała zaledwie krótką chwilę, do czasu aż Niemcy wymienili rozbite centralki. Większość naprawdę ważnych automatów i wzmacniaczy, niezbędnych do dalekich rozmów, umieszczono w podziemiach, więc nic im się nie stało.

I z tego też powodu Flick była właśnie tutaj.

Pałac stał po północnej stronie rynku, otoczony wysokim ogrodzeniem z kamienia i żelaza. Strzegli go mundurowi. Po wschodniej stronie wznosił się średniowieczny kościół, z szeroko otwartymi drewnianymi drzwiami, aby wpuścić wiernych i choć troszkę letniego powietrza. Naprzeciwko kościoła, od zachodu, stał ratusz zajmowany przez ultrakonserwatywnego mera, który już nieraz miał na pieńku z niemieckimi władzami. Od południa zaś ciągnął się rząd sklepików, z kawiarenką o nazwie Café des Sports. Flick siedziała w ogródku, czekając, aż dzwon ucichnie. Kelner postawił przed nią na stoliku kieliszek miejscowego białego wina, zresztą cienkiego i słabego. Nie wypiła ani łyka.

W Anglii miała rangę majora. Oficjalnie była przydzielona do Pomocniczej Służby Kobiet. Dziewczęta z tych oddziałów powszechnie określano skrótem „Pestki”. Ale w jej wypadku chodziło tylko o przykrywkę. W rzeczywistości pracowała dla tajnych służb specjalnych, odpowiedzialnych za sabotaż na terytorium wroga. O śmierć ocierała się już nieraz. Przywykła do niebezpieczeństwa i umiała panować nad strachem, a mimo to, kiedy spoglądała na stalowe hełmy i ciężkie karabiny wartowników, gdzieś na sercu czuła dotyk lodowatego palca.

Trzy lata temu jej największym marzeniem była profesura. Chciała wykładać literaturę francuską na jakiejś angielskiej uczelni. Chciała zapoznać studentów z żywiołowością Victora Hugo, z dowcipem Flauberta i z pasją Zoli. Na razie przesiadywała w Ministerstwie Wojny, tłumacząc francuskie dokumenty. Pewnego dnia wezwano ją na poufną rozmowę w pokoju hotelowym. Ktoś zadał jej pytanie, czy byłaby gotowa do ryzykowniejszych zadań.

Odpowiedziała „tak”, niemal bez wahania. Wciąż przecież trwała wojna. Wszyscy chłopcy, z którymi niegdyś chodziła do Oksfordu, prawie codziennie ryzykowali życie. Miała być od nich gorsza? Szkolenie rozpoczęła dwa dni po świętach Bożego Narodzenia, tuż przed końcem tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku.

Pół roku później była już kurierem, wożącym przesyłki z kwatery głównej Kierownictwa Operacji Specjalnych, mieszczącej się w Londynie przy Baker Street 64, do grup ruchu oporu w okupowanej Francji. Łączność radiowa w dużym stopniu nie działała, a dobrych łącznościowców było jak na lekarstwo. Flick brała więc fałszywe dokumenty, skakała na spadochronie, kontaktowała się z Resistance, dostarczała rozkazy i notowała wszelkie odpowiedzi, skargi i utyskiwania na brak broni i amunicji. W powrotną podróż zabierał ją samolot, zazwyczaj trzymiejscowy westland lysander, tak mały, że mógł wylądować nawet na skrawku łąki, której długość nieznacznie przekraczała pół kilometra.

Potem awansowała na dywersantkę. Większość agentów służb specjalnych miała insygnia oficerskie, bo sztab wychodził z założenia, że ich „ludźmi” są członkowie oddziałów ruchu oporu. W praktyce żadna grupa nie chciała się podporządkować wojskowej dyscyplinie. Agent musiał na wstępie pozyskać ich zaufanie, udowadniając, że jest twardy, niegłupi i że zna się na dowodzeniu.

Była to niebezpieczna praca. Flick ukończyła kurs w towarzystwie sześciu kolegów i dwóch koleżanek. Dwa lata później już tylko ona pozostała z tej paczki. Dwóch na pewno zginęło: jeden zastrzelony przez francuską milicję — jak określano znienawidzone siły bezpieczeństwa — a drugi wskutek awarii spadochronu. Pozostałą szóstkę złapano i torturowano. Potem zniknęli gdzieś w obozach jenieckich w głębi Rzeszy. Flick przetrwała, bo była ostra, umiała szybko działać i niemal obsesyjnie dbała o asekurację.

Obok siedział jej mąż Michel, dowódca lokalnej grupy Resistance, znanej pod kryptonimem Bollinger i stacjonującej w odległym o piętnaście kilometrów, zabytkowym Reims. Choć za kilka minut mógł zginąć, wygodnie rozparł się na krześle i założył nogę na nogę. W ręku trzymał wysoką szklankę, wypełnioną mętnym okupacyjnym piwem. Serce Flick podbił swoim beztroskim uśmiechem, jeszcze przed wojną, na Sorbonie, gdy zaczynała pisać pracę o Molierze. Wykładał wówczas filozofię, nosił się z fantazją i zawsze go otaczało grono zachwyconych studentów i studentek.

Flick doszła do wniosku, że nareszcie spotkała najseksowniejszego faceta na świecie. Był wysoki i ubierał się nieco nonszalancko, w wymięte garnitury i spłowiałe niebieskie koszule. Włosy miał zawsze nieco za długie. Mówił uwodzicielskim głosem, a gdy na jakąś dziewczynę skierował baczne spojrzenie jasnobłękitnych oczu, od razu myślała, że jest tą jedyną.

Obecna misja pozwoliła Flick choć trochę pobyć z mężem. Niestety, te parę dni nie należało do udanych. Wprawdzie się nie kłócili, lecz Michel wyraźnie był roztargniony, jakby po cichu myślał o czymś innym. Flick cierpiała z tego powodu. Instynktownie wiedziała, że chodzi o rywalkę. Przecież Michel miał dopiero trzydzieści pięć lat i jego męski urok wciąż działał na młode dziewczęta. Co gorsza, mimo ślubu rzadko przebywali razem. Wszystko przez tę wojnę, pomyślała z goryczą. A tu nie brakowało pięknych, chętnych Francuzek, w ruchu oporu i poza ruchem…

Wciąż go kochała, choć w nieco inny sposób niż zaraz po ślubie. W czasie miesiąca miodowego patrzyła w niego jak w obrazek. Była gotowa do poświęceń, byle czuł się szczęśliwy. Potem opadła poranna mgła romantycznej miłości i w pełnym blasku dnia małżeńskiego życia zobaczyła go, jakim był naprawdę — płytkim, zapatrzonym w siebie i niekonsekwentnym. Ale gdy tylko spojrzał na nią odrobinę cieplej, znów czuła się najpiękniejsza, wielbiona i wybrana.

Urok Michela działał też na mężczyzn. Gwoli sprawiedliwości, każdy musiał przyznać, że był dobrym dowódcą, charyzmatycznym i odważnym. Do spółki z Flick opracował dzisiejszy plan zamachu. Zamierzali zaatakować z dwóch stron jednocześnie, żeby rozbić obrońców na dwie mniejsze grupy. Potem oddział miał się zebrać w całość, wpaść do piwnicy, znaleźć serce centrali i wysadzić wszystko w powietrze.

Antoinette Dupert, której pomocnice co wieczór sprzątały komnaty pałacu, dostarczyła im plan budynku. Zrobiła to bez wahania, bo była ciotką Michela. Sprzątaczki przychodziły do pracy na siódmą, w porze nieszporów. Flick widziała, że właśnie teraz kilka z nich weszło przez kutą żelazną bramę, pokazawszy przepustki zbrojnym wartownikom. Na szkicu Antoinette widniało zejście do podziemi — i nic poza tym, bo ta część château była dostępna wyłącznie dla Niemców i sprzątana przez żołnierzy.

Wywiad brytyjski, MI6, donosił, że centrali strzeże oddział Waffen SS, w sile dwunastu ludzi, zmieniających się trzykrotnie w ciągu doby. Agenci gestapo podobno nie byli szkoleni w walce i większość z nich nawet nie nosiła broni. Oddział szturmowy obwodu Bollinger liczył piętnastu ochotników, wmieszanych w tłumek wiernych idących do kościoła i leniwie przechadzających się po rynku. Broń ukrywali pod ubraniem lub w siatkach z zakupami. Jeżeli wywiad się nie mylił, to zamachowców było więcej niż wartowników.

Mimo to Flick nie umiała opędzić się od złych myśli. Coś ją gryzło. Antoinette, na wieść o raporcie Anglików, zmarszczyła brwi.

— To chyba trochę za mało… — mruknęła.

Mogła mieć rację. Nie była w ciemię bita. Przez wiele lat pracowała jako sekretarka u znanego producenta szampana, Josepha Leperrière’a. Odeszła stamtąd po wybuchu wojny, bo obroty spadły, Leperrière zbiedniał i na jej miejsce zatrudnił własną żonę.

Michel nie zdołał ustalić, kto był bliższy prawdy; wywiad czy Antoinette. Mieszkał w Reims i ani on, ani nikt z jego grupy nie znał Sainte-Cécile. Brakowało czasu na dokładniejszy zwiad. Flick pomyślała ze strachem, że w razie różnicy sił zamachowcy na pewno nie poradzą sobie z wyćwiczonymi żołnierzami.

Rozejrzała się po rynku, żeby wyłuskać z tłumu znane sobie twarze. Niektórzy z tych pozornie beztroskich przechodniów czekali tylko, by zginąć lub zabijać. Przed pasmanterią stała Geneviève, pozornie zapatrzona w szaroburą tkaninę na wystawie. Była wysoka, miała dwadzieścia lat i pod przewiewnym letnim płaszczem trzymała nabitego stena. Członkowie Resistance preferowali ten typ broni, bo dawał się rozłożyć na trzy mniejsze części i można go było ukryć nawet w damskiej torebce. Może to właśnie Geneviève spotyka się z Michelem? — pomyślała Flick. Zaraz jednak wzdrygnęła się ze strachem. Obie możemy zginąć… Chodnikiem, w stronę kościoła, szedł Bertrand — jeszcze młodszy, bo zaledwie siedemnastolatek. Szczupły blondyn o wyrazistej twarzy, z automatycznym coltem kalibru .45, wsuniętym w gazetę, którą niósł pod pachą. Alianci całymi setkami zrzucali colty na spadochronach. Flick, ze względu na wiek Bertranda, skreśliła go początkowo ze składu grupy szturmowej, ale potem uległa jego ciągłym błaganiom. W gruncie rzeczy potrzebowała każdego do pomocy. Miała tylko nadzieję, że odwaga chłopaka nie zniknie, gdy zagwiżdżą kule. Na schodach kościoła stał Albert. Wyglądał tak, jakby pospiesznie dopalał papierosa. Dzisiaj rano urodziło mu się pierwsze dziecko. Córeczka. Miał zatem dodatkowy powód, żeby nie dać się zabić. W ręku trzymał wypchaną „siatkę z kartoflami”. W rzeczywistości były to granaty nr 36 Mark I Mills.

Rynek wyglądał całkiem normalnie. Z jednym wyjątkiem. Tuż przy kościele stało wielkie sportowe auto — francuska hispano-suiza, typu 68-bis, z potężnym lotniczym silnikiem V12. Jeden z najszybszych samochodów na świecie. Już z daleka wyzywająco błyszczał chromowaną chłodnicą, ozdobioną figurką lecącego bociana. Poza tym cały był pomalowany na niebiesko.

Pojawił się tu przed godziną. Wysiadł z niego przystojny mężczyzna koło czterdziestki, w gustownym garniturze. Mimo że był po cywilnemu, to na całe kilometry wyczuwało się w nim niemieckiego oficera. Zresztą nikt inny poza Niemcem nie odważyłby się w tych czasach zasiąść za kierownicą takiego samochodu. Oficerowi towarzyszyła rudowłosa piękność w zielonej sukni z jedwabiu i zamszowych pantofelkach na wysokim obcasie. Tak szykowna, jak to tylko potrafią Francuzki. Niemiec postawił aparat na statywie i zrobił kilka zdjęć pałacu. Dziewczyna rozglądała się wyzywająco. Bez wątpienia zdawała sobie sprawę, że wynędzniali ludzie, idący do kościoła, myślą o niej najzwyczajniej „dziwka”.

Flick drgnęła przestraszona, gdy w pewnej chwili oficer podszedł do niej i poprosił, żeby mu zrobiła zdjęcie z rudowłosą, na tle zabytkowej fasady. Mówił uprzejmie, z miłym uśmiechem i z ledwie słyszalnym akcentem. Flick aż skręcało w duchu ze zdenerwowania. Że też musiał sobie wybrać właśnie taki moment! Ale nie mogła mu odmówić, zwłaszcza że udawała miejscową dziewczynę, niemającą w niedzielę nic więcej do roboty, jak tylko siedzieć z mężem w ogródku kawiarnianym. Zachowywała się więc tak, jak każdy Francuz zachowałby się w podobnej sytuacji — z chłodną obojętnością wstała od stolika i spełniła prośbę Niemca.

Sytuacja, wypisz, wymaluj, jak rodem z tragifarsy, pomyślała. Hitlerowiec ze swoją flamą z uśmiechem patrzą w aparat trzymany przez agentkę brytyjskich sił specjalnych, a dzwon kościelny odmierza sekundy do eksplozji… Oficer podziękował grzecznie i zaproponował, że postawi jej kieliszek wina. Odmówiła stanowczym tonem. Żadna Francuzka nie piła z okupantem, jeśli choć trochę dbała o opinię. Niemiec ze zrozumieniem lekko skinął głową, a Flick wróciła do czekającego męża.

Oficer najwyraźniej przyjechał tu na urlop i prawdopodobnie był nieuzbrojony. Nie stanowił zatem żadnego zagrożenia. Mimo to Flick zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Zanim przebrzmiało ostatnie uderzenie dzwonu, doszła do wniosku, że ów Niemiec nie jest zwykłym turystą. Zdradzała go nieokreślona, ledwie uchwytna czujność, zgoła niepasująca do fotoamatora zachwyconego pięknem starej architektury. Ruda lala nie była podstawiona, ale on po cichu czekał na coś więcej.

Dzwon ucichł i Flick nie zdążyła wymyślić nic poza tym.

Michel wychylił resztkę piwa i otarł usta wierzchem dłoni.

Wstali. Niedbałym krokiem podeszli do drzwi kawiarni i zatrzymali się tuż za progiem, zasłonięci przez ścianę.

2

Dieter Franck od razu zwrócił na nią uwagę. Zauważył ją, jak tylko dojechał do rynku. Miał nosa do pięknych kobiet, a ta była istnym kłębkiem seksapilu. Blondyneczka o zielonych oczach, bez wątpienia z domieszką krwi niemieckiej — co nikogo raczej nie powinno dziwić, skoro mieszkała tutaj, w północno-wschodniej Francji, prawie tuż przy granicy. Do niezgrabnej sukienki, wiszącej na niej jak worek, zawiązała na szyi tanią żółtą apaszkę z bawełny, powiewającą — zdaniem Dietera — w przeuroczym francuskim stylu. Jednym słowem, ładna dziewczyna. Co prawda, drgnęła przestraszona, gdy się do niej odezwał, ale co zrobić, pomyślał, taki już los okupanta… Chwilę potem buńczucznie zacisnęła usta. To też mu się spodobało.

Była w towarzystwie jakiegoś przystojniaka, który niezbyt się nią zajmował. Pewnie męża. Dieter spytał ją, czy mogłaby mu zrobić zdjęcie, wyłącznie po to, by z nią porozmawiać. Wprawdzie w Kolonii pozostawił żonę i dwójkę uroczych dzieci, a w Paryżu dzielił kwaterę ze Stéphanie, lecz wcale nie unikał nowych znajomości. Piękne kobiety przypominały mu obrazy francuskich impresjonistów. Choć miał ich wiele w swojej kolekcji, wciąż pałał chęcią do następnych.

Francuzki były najpiękniejsze w świecie. Wszystko we Francji było piękne: mosty i bulwary, meble i porcelana. Dieter uwielbiał paryskie kabarety, szampana, foie gras i gorące bagietki. Koszule i krawaty kupował w legendarnym chemisier u Charveta, vis-à-vis hotelu Ritz. Mógłby mieszkać w Paryżu aż do końca życia.

Nie wiedział, skąd się wzięły jego upodobania. Ojciec był profesorem muzyki — jedynej sztuki, w której to Niemcy, a nie Francuzi, pretendowali do miana mistrzów. Dietera jednak nudził pobyt w konserwatorium. Ku przerażeniu rodziców został policjantem. Niewielu Niemców po studiach wybrało tę posadę. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku był już naczelnikiem wydziału kryminalnego w Kolonii. Rok później, w maju, czołgi generała Heinza Guderiana przekroczyły Mozę pod Sedanem i w tydzień przejechały Francję, zatrzymując się na brzegach kanału La Manche. Dieter, wiedziony wewnętrznym impulsem, zaciągnął się do wojska. Ze względu na swój poprzedni zawód oraz niemałe doświadczenie, od razu trafił do wywiadu. Nagminnie przesłuchiwał jeńców, bo świetnie mówił po francusku i całkiem dobrze po angielsku. Miał niekłamany talent do tej pracy. Był dumny z tego, że zdobył wiele informacji, pomocnych dla przełożonych. Za jego sprawą wygrywano bitwy. Nawet Rommel w północnej Afryce wyrażał się o nim z uznaniem.

Dieter nie stronił od tortur, żeby wymóc zeznania, lecz na co dzień wolał subtelniejsze metody. W ten właśnie sposób dotarł do Stéphanie. Przed wojną była niezależną, namiętną i rzutką właścicielką modnego butiku w Paryżu. Sprzedawała głównie damskie kapelusze, eleganckie jak diabli i horrendalnie drogie. Miała jednak babkę Żydówkę. Straciła sklep i pół roku przesiedziała we francuskim więzieniu. Dieter uratował ją przed wywiezieniem w głąb Niemiec, do obozu.

Mógł ją zgwałcić. Z pewnością właśnie tego się po nim spodziewała. Nikt by nawet nie zaprotestował, nie mówiąc już o karze. Ale Dieter wybrał inne rozwiązanie. Nakarmił ją, kupił parę nowych sukienek i oddał jej wolny pokój w swoim paryskim mieszkaniu. Zalecał się do niej ostrożnie, aż pewnego wieczoru, po kolacji z foie de veau i butelce la tache, uwiódł ją na kanapie, przed płonącym kominkiem.

Dziś miała mu posłużyć jako część kamuflażu. Znów pracował dla Rommla. „Lis Pustyni”, czyli marszałek polny Erwin Rommel, był obecnie dowódcą Grupy Armii B, rozlokowanej w północnej części Francji. Wywiad niemiecki ostrzegał, że jeszcze tego lata nastąpi atak aliantów. Rommel nie miał dość ludzi, żeby nimi obsadzić setki kilometrów wybrzeża. Wybrał więc zuchwałą i zgoła niekonwencjonalną metodę obrony: swoje bataliony cofnął w głąb kraju i trzymał je w gotowości, aby w razie potrzeby szybko przerzucić wojska do strefy zagrożenia.

Brytyjczycy wiedzieli o tym. Też mieli swoich szpiegów. Postanowili odciąć Rommla od wszelkich środków łączności. Dniem i nocą amerykańskie i angielskie samoloty bombardowały drogi, mosty, szlaki kolejowe, tunele, stacje i nastawnie. W tym samym czasie ruch oporu wysadzał elektrownie i fabryki, rozkręcał szyny i przecinał druty telefoniczne. Kilkunastoletnie dziewczynki wsypywały śmieci do zbiorników paliwa czołgów i ciężarówek.

Dieter miał za zadanie zapoznać się z obroną kluczowych węzłów komunikacyjnych i ocenić zdolność do odparcia ataku grup Resistance. Przez parę ostatnich miesięcy rzadko bywał w Paryżu. Wciąż jeździł po północy kraju, krzyczał na sennych strażników, straszył leniwych kapitanów i wzmacniał ochronę stacji rozdzielczych, parowozowni, parkingów i wież kontrolnych. Dziś postanowił niespodzianie zajrzeć do centrali telefonicznej o wyjątkowym znaczeniu strategicznym. Przez pałac w Sainte-Cécile biegły wszystkie linie łączące kwaterę główną w Berlinie z niemieckim dowództwem w północnej Francji. Dotyczyło to także teleksu, którym przesyłano większość ważnych rozkazów. Gdyby centrala uległa zniszczeniu, łączność zamarłaby na wiele godzin.

Alianci też zdawali sobie z tego sprawę. Z mizernym powodzeniem usiłowali zbombardować pałac. Za to ruch oporu miał pole do popisu. Dieter stwierdził, że centrala praktycznie nie jest broniona. Działo się tak pewnie za sprawą gestapo, rezydującego w tym samym budynku. Nazistowska bezpieka, czyli Geheime Staatspolizei, składała się głównie z ludzi, którzy ślepo wierzyli w faszyzm, słuchali Hitlera i wcale nie musieli być sprytni ani mądrzy. Dieter uwijał się pod pałacem przez ponad pół godziny, robił zdjęcia i aż kipiał z gniewu, bo pies z kulawą nogą nim się nie interesował.

Wreszcie, kiedy dzwon zamilkł, oficer gestapo w mundurze majora wybiegł przez bramę pałacu i pospieszył w stronę Dietera.

— Oddawać aparat! — krzyknął łamaną francuszczyzną.

Dieter stanął tyłem do niego, udając, że nie słyszy.

— Idioto, nie wolno fotografować château! — darł się gestapowiec. — Nie widzisz, że to obiekt wojskowy?

Dieter powoli się odwrócił.

— Cholernie długo trwało, zanim ktoś mnie tu zauważył — powiedział cicho po niemiecku.

Tamtego zamurowało. Na ogół widok gestapowca budził strach w każdym cywilu.

— Co takiego? — zapytał spokojniejszym tonem.

Dieter spojrzał na zegarek.

— Jestem tutaj od trzydziestu dwóch minut. Mogłem zrobić co najmniej tuzin zdjęć i już dawno odjechać. Kto dowodzi ochroną pałacu?

— Kim pan jest?

— Major Dieter Franck, osobisty doradca feldmarszałka Rommla.

— Franck! — zawołał gestapowiec. — Znam cię!

Dieter przyjrzał mu się uważniej.

— O mój Boże… — jęknął, przypomniawszy sobie, gdzie widział już tę gębę. — Willi Weber.

— Sturmbannführer Weber, do usług. — Jak większość wyższych rangą agentów gestapo, Weber był także oficerem SS i bardziej to sobie cenił niż stopień w policji.

— Niech mnie szlag trafi… — Dieter westchnął. Nic dziwnego, że ochrona centrali kulała.

W latach dwudziestych obaj pełnili służbę w policji w Kolonii. Dieter piął się w górę, a Weber zostawał w tyle. Dusił się z zawiści i uważał po cichu, że to wszystko kwestia lepszego pochodzenia. (Wprawdzie Dieter nie był jakoś szczególnie uprzywilejowany, ale Weber mógł mu zazdrościć, bo sam był synem sztauera).

W końcu Webera wylali. Dieter przypomniał sobie szczegóły tamtej afery. Była kraksa, zgromadził się tłum gapiów, Weber wpadł w panikę, zaczął strzelać i zabił przygodnego przechodnia.

Nie widzieli się od piętnastu lat, lecz Dieter mógł sobie wyobrazić jego dalsze losy. Weber bez wątpienia zapisał się do partii, aktywnie działał na rzecz Hitlera i na ochotnika zgłosił się do gestapo. Przyjęto go choćby ze względu na policyjną przeszłość. Potem zrobił karierę wśród podobnych mu „bohaterów”.

— Co ty tu robisz? — spytał Weber.

— Sprawdzam stan bezpieczeństwa, z rozkazu feldmarszałka.

Weber nastroszył się.

— Dbamy o ochronę!

— Dbacie, jakbyście siedzieli w masarni. Popatrz tylko. — Dieter zatoczył krąg ręką, wskazując na rynek. — A jeśli ci ludzie są z ruchu oporu? Rozwalą twoich strażników dosłownie w parę sekund. — Zerknął na wysoką dziewczynę w przewiewnym letnim płaszczu. — A jeśli ona ma broń za pazuchą? Co wtedy…

Urwał.

Nagle pojął, że jego przypuszczenia wcale nie są fantazją. Intuicyjnie wyczuł, że ludzie na rynku rzeczywiście szykują się do jakiejś akcji. Drobna blondynka wraz z mężem ukryła się w kawiarni. Dwaj mężczyźni koło kościoła stanęli za filarami. Dziewczyna w letnim płaszczu odeszła od wystawy i zatrzymała się tuż obok jego samochodu. Dieter popatrzył na nią ze zdumieniem. Lekki podmuch wiatru rozchylił jej połę płaszcza. Cholera, czyżbym był wróżbitą? — pomyślał, gdy zobaczył pistolet maszynowy z ażurową kolbą. Ulubiona broń Resistance.

— O mój Boże! — powiedział na głos.

Odruchowo sięgnął pod marynarkę, lecz przypomniał sobie, że jest nieuzbrojony.

A gdzie Stéphanie? Rozejrzał się z przerażeniem, na skraju paniki. Na szczęście stała tuż za nim, cierpliwie czekając, aż skończy rozmowę z Weberem.

— Padnij! — krzyknął.

W tym momencie huknęło.

3

Flick stała w drzwiach Café des Sports, tuż za Michelem. Wspięła się na palce, żeby popatrzeć mu przez ramię. Serce waliło jej młotem i cała sprężyła się do działania, ale umysł pozostawał chłodny i spokojny. Na zimno oceniała bieżącą sytuację.

W polu widzenia było ośmiu wartowników: dwóch przy bramie — sprawdzali przepustki wchodzących — dwóch zaraz za bramą, dwóch patrolujących dawne ogrody pałacowe i dwóch na szczycie schodów wiodących do budynku. Nie byli groźni dla ludzi Michela.

Północna ściana kościoła stanowiła część ogrodzenia otaczającego teren pałacu. Transept wchodził na kilka metrów w głąb parkingu, który kiedyś był częścią ogrodów. W czasach ancien régime pan hrabia miał wprawdzie małe, ale własne drzwi do kościoła, wiodące wprost do nawy. Ponad sto lat temu wejście zabito deskami i zamurowano. Ten stan rzeczy trwał aż do dzisiaj.

Przed godziną stary kamieniarz imieniem Gaston wszedł do zupełnie pustego kościoła i ostrożnie umieścił pod dawnymi drzwiami cztery półfuntowe ładunki żółtego plastiku. Założył zapalniki i połączył je w ten sposób, aby eksplodowały wszystkie jednocześnie. Potem dodał pięciosekundowy lont i detonator. Na koniec, dla niepoznaki, zasmarował wszystko przyniesionym z domu popiołem i na wszelki wypadek podsunął pod drzwi starą ławkę. Zadowolony z siebie, klęknął, żeby się pomodlić.

Gdy dzwon ucichł, Gaston wstał, odszedł kilka kroków, wdusił przycisk detonatora i szybko schował się za załomem muru. Wybuch strząsnął warstwę wiekowego kurzu z gotyckich łuków, lecz nikomu nic się nie stało, bo w czasie nabożeństwa nawa była pusta.

Po eksplozji na rynku zapadła chwila ciszy. Wszyscy zamarli — wartownicy przy bramie, żołnierze za ogrodzeniem, major gestapo i elegancki Niemiec z powabną kochanką. Flick, napięta z emocji jak struna, popatrzyła na drugą stronę, poza żelazne ogrodzenie. Na parkingu, jako jedyna pozostałość po dawnym ogrodzie, zachowała się kamienna siedemnastowieczna fontanna z trzema zapyziałymi amorkami, od lat odciętymi od wody. Wokół wyschniętej marmurowej misy stały: ciężarówka, transporter opancerzony, mercedes w zielono-szarych barwach niemieckiej armii i dwa czarne citroeny, typu traction avant, ulubionego przez gestapo we Francji. Jakiś żołnierz właśnie tankował citroena, korzystając z pompy bezceremonialnie ustawionej przed wysokim oknem pałacu. Na kilka sekund wszystko zamarło w bezruchu. Flick czekała z zapartym tchem.

Na nabożeństwie było dziesięciu zbrojnych zamachowców. Miejscowy proboszcz nic nie wiedział, bo nie pałał sympatią do ruchu oporu. Ucieszył się zapewne, że tak liczna trzódka przyszła dziś na nieszpory, gdyż na ogół o tej porze kościół świecił pustkami. Mógł się najwyżej zdziwić, że pomimo ciepłej i bezchmurnej pogody niektórzy wierni noszą długie płaszcze. Ale po czterech latach niedostatku każdy wkładał na siebie to, co znalazł w szafie. Niektórzy chodzili w płaszczach, bo po prostu nie mieli marynarek. Zresztą teraz już nawet proboszcz znał prawdę. Dziesięcioro „wiernych” zerwało się z ławek i z dobytą bronią wybiegło przez dziurę w murze.

Po chwili pojawili się po drugiej stronie kościoła. Na ich widok serce Flick zatrzepotało z dumy zmieszanej ze strachem. Dziwna to była armia — w znoszonych butach i starych cyklistówkach biegli przez zapylony parking, ściskając najprzeróżniejszą broń: pistolety, rewolwery, karabiny i jeden pistolet maszynowy. Jeszcze nie strzelali, bo chcieli się przedostać jak najbliżej budynku.

Michel zobaczył ich w tej samej chwili. Wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk, coś pomiędzy pomrukiem i westchnieniem. Flick wiedziała, że, tak samo jak ona, jest z nich dumny i jednocześnie boi się, że zginą. Teraz musiał odciągnąć uwagę strażników. Uniósł karabin Lee-Enfield nr 4 Mark I, zwany przez członków Resistance kanadyjczykiem, bo na ogół był produkowany w Kanadzie. Wymierzył, lekko pociągnął za jałowy spust, strzelił i wyćwiczonym ruchem przeładował — tak aby broń była natychmiast gotowa do powtórnego użycia.

Huk wystrzału przerwał napiętą ciszę, która na parę sekund zawisła nad rynkiem. Jeden z wartowników krzyknął i upadł. Flick poczuła nagle przewrotną satysfakcję. Przynajmniej ten już nikogo z nich nie zabije… Strzał Michela był sygnałem dla pozostałych członków grupy. Pod kościołem trzasnęło coś dwa razy, jakby ktoś rzucił petardę. To młody Bertrand. Stał za daleko, żeby dobrze celować z pistoletu, więc dwukrotnie spudłował. Albert wyrwał zawleczkę z granatu i rzucił go przez ogrodzenie. Trafił w winnicę. Łupnęło i w górę poleciały tylko poszarpane pnącza. Flick miała ochotę zawołać ze złością: Nie strzelajcie dla samej zabawy! Zdradzacie swoje pozycje! Wiedziała jednak, że tylko starzy weterani w ogniu walki potrafią zachować zdrowy rozum. Geneviève pociągnęła serią zza samochodu. Jazgot stena świdrował w uszach. Poszło jej lepiej niż kolegom. Drugi strażnik osunął się na chodnik.

Niemcy w końcu zbudzili się z letargu. Wartownicy przywarli do filarów albo padli płasko na ziemię i sięgnęli po karabiny. Gestapowiec wyrwał pistolet z kabury. Ruda próbowała uciec, lecz pośliznęła się w seksownych pantofelkach i upadła. Kochanek nakrył ją własnym ciałem. Miałam więc rację, że to nie cywil, pomyślała Flick. Tylko żołnierz wiedział, że kiedy świszczą kule, to bezpieczniej jest leżeć niż biegać.

Wartownicy rozpoczęli ogień. Pierwszy oberwał Albert. Flick widziała, jak zachwiał się i chwycił za gardło. Granat wypadł mu z ręki. Drugi pocisk trafił go prosto w czoło. Padł jak kłoda, a Flick z bólem pomyślała o maleńkim dziecku, które przyszło na świat dziś rano i już zostało bez ojca. Bertrand popatrzył na granat turlający się po wytartych kamiennych schodach. W chwili wybuchu skoczył w otwarte drzwi kościoła. Flick czekała, kiedy znów się pojawi. Nie wyszedł. Nie wiedziała, czy zginął, czy jest ranny, czy może tylko ogłuszony.

Grupka biegnąca przez parking przystanęła nagle i zaczęła strzelać do pozostałych przy życiu sześciu wartowników. Czterech w pobliżu bramy dostało się w krzyżowy ogień — z parkingu i od strony rynku. Zginęli w ciągu jednej chwili. Było więc tylko dwóch, tych na stopniach pałacu. Jak do tej pory plan Michela okazał się niemal bez zarzutu. W serce Flick znowu wstąpiła nadzieja.

Lecz żołnierze ukryci w budynku mieli dość czasu, żeby z bronią w ręku przystąpić do obrony. Strzelali przez drzwi i okna. Szanse szturmujących ponownie zmalały. Wszystko zależało teraz praktycznie od tego, ilu Niemców tak naprawdę jest w pałacu.

Grad kul bębnił nieprzerwanie. Kilka chwil później Flick zrezygnowała z liczenia. Obrońców było i tak dużo więcej, niż początkowo przypuszczała. Strzały padały co najmniej z tuzina drzwi i okien. Grupa atakująca od strony kościoła już dawno powinna być w środku, a nie szukać schronienia na parkingu, wśród samochodów. Antoinette okazała się lepsza od wywiadu. Zdaniem ekspertów z MI6, Niemców powinno być najwyżej dwunastu. Sześciu zginęło, lecz strzelało jeszcze chyba ze czternastu.

Flick zaklęła z pasją. W takich akcjach przewaga Resistance wynikała wyłącznie z zaskoczenia. W dłuższej walce nie mieli najmniejszych szans na pokonanie wroga. Z każdą sekundą brała górę wojskowa dyscyplina. Szala zwycięstwa nieuchronnie przechylała się na stronę Niemców.

Brzęknęła wybijana szyba w wysokim oknie na pierwszym piętrze pałacu. Gruchnęła seria strzałów z erkaemu. Pociski padały z góry, masakrując ludzi na parkingu. Flick z przerażeniem patrzyła, jak chłopcy Michela giną… jeden po drugim. Nieruchome ciała leżały koło suchej fontanny. Już tylko dwóch lub trzech ostrzeliwało się zawzięcie.

To nie ma sensu, pomyślała z rozpaczą. Przegrali, przygnieceni liczebną przewagą. Poczuła w ustach gorzki smak porażki.

Michel ze dwa razy strzelił w stronę erkaemu.

— Z dołu go nie dopadnę! — powiedział. Rozejrzał się po rynku. Musnął spojrzeniem dachy domów, dzwonnicę i górne piętra ratusza. — Z gabinetu burmistrza miałbym go jak na dłoni!

— Zaczekaj chwilę. — Flick czuła, że jej zaschło w ustach. Zdawała sobie sprawę, że choćby bardzo chciała, nie zdoła go powstrzymać. Mogła jednak mu trochę pomóc. — Geneviève! — krzyknęła, ile tchu w płucach.

Dziewczyna obejrzała się przez ramię.

— Kryj Michela!

Geneviève energicznie pokiwała głową, wychyliła się zza samochodu i pociągnęła długą serią po oknach.

— Dzięki — mruknął Michel do żony.

Wyskoczył z ukrycia i jak szalony pognał przez rynek w kierunku ratusza.

Geneviève także opuściła swoje stanowisko. Pobiegła do kościoła. Ściągnęła na siebie ogień obrońców pałacu, dając tym samym szansę Michelowi. Lecz nagle coś błysnęło z lewej strony. Flick prędko spojrzała w bok. Zobaczyła majora gestapo, przyciśniętego plecami do muru ratusza. Mierzył do Michela.

Na większą odległość trudno trafić z pistoletu do ruchomego celu. Gestapowiec mógł jednak mieć odrobinę szczęścia. Flick popatrzyła na niego z przerażeniem. Otrzymała wyraźny rozkaz, aby pod żadnym pozorem nie wtrącać się do walki i jedynie zdać raport z przebiegu akcji. Do diabła z tym, pomyślała nagle. W torebce miała własną broń, automatyczny brauning dziewięciomilimetrowy. Wolała go od regulaminowego colta, bo zamiast siedmiu mieścił w magazynku aż trzynaście nabojów, i to w dodatku dziewięciomilimetrowych parabellum, które też pasowały do stena. Wyszarpnęła pistolet z torebki. Zwolniła bezpiecznik, spuściła kurek, uniosła rękę i dwukrotnie strzeliła do majora.

Spudłowała, ale pociski odłupały kawałek muru tuż koło jego twarzy. Schylił się odruchowo.

Michel biegł dalej.

Gestapowiec szybko otrząsnął się z zaskoczenia i znów wycelował.

Michel był coraz bliżej ratusza, a jednocześnie bliżej Niemca. Łatwiej go było trafić. Nie zwalniając kroku, wypalił z karabinu. Kula poszła gdzieś bokiem. Gestapowiec nawet nie pochylił głowy. Strzelił i Michel padł na ziemię. Flick krzyknęła ze strachu.

Michel usiłował wstać, nie zdołał jednak. Flick próbowała zebrać rozbiegane myśli. Wciąż żył. Geneviève bezpiecznie dotarła do kościoła i ostrzeliwała Niemców siedzących w pałacu. Była więc pewna szansa na to, żeby bezpiecznie dobiec do Michela. Wprawdzie to wbrew rozkazom, pomyślała Flick, lecz nikt nie może przecież ode mnie zażądać, bym porzuciła męża właśnie w takiej chwili. Ma się wykrwawić? A poza tym, gdyby wpadł w ręce wroga, na pewno trafiłby na przesłuchanie. Jako dowódca obwodu Bollinger znał wszystkie adresy, wszystkie nazwiska i wszystkie kryptonimy. To byłaby katastrofa.

Nie miała wyboru.

Znowu strzeliła do majora i znowu spudłowała, lecz pociągała za spust raz za razem. Gestapowiec wycofał się wreszcie, szukając bezpieczniejszego schronienia.

Flick wybiegła z kawiarni. Spostrzegła kątem oka, że właściciel sportowego auta wciąż leżał rozpłaszczony na swojej przyjaciółce. Zupełnie o nim zapomniałam, przemknęło jej przez głowę. A jeśli jest uzbrojony? Może mnie sprzątnąć w każdej chwili.

Strzały jednak nie padły.

Flick zatrzymała się przy leżącym Michelu i przyklęknęła na jednym kolanie. Niemal na oślep strzeliła dwa razy w stronę gestapowca. Potem spojrzała na męża.

Stwierdziła z ulgą, że oddychał i miał otwarte oczy. Krwawił z lewego pośladka. Odzyskała nieco spokoju.

— Trafili cię prosto w tyłek — powiedziała po angielsku.

— Boli jak cholera — odparł po francusku.

Popatrzyła w stronę ratusza. Gestapowiec cofnął się o dobre dwadzieścia metrów i przebiegł przez wąską uliczkę do pobliskiego sklepu. Flick poświęciła kilka sekund, żeby staranniej wycelować. Strzeliła cztery razy. Szyba w witrynie rozprysła się na tysiąc odłamków. Niemiec odskoczył od drzwi sklepu i rzucił się na ziemię.

— Spróbuj wstać — odezwała się Flick po francusku do Michela. Przetoczył się na brzuch i dźwignął na jedno kolano, ale wciąż nie mógł poruszyć zranioną nogą. — Rusz się! — ostro warknęła Flick. — Zabiją cię, jak tu zostaniesz.

Złapała go za koszulę na piersiach i pociągnęła z całej siły. Wstał wreszcie, nie zdołał jednak zachować równowagi i ciężko wsparł się na jej ramieniu. Zrozumiała, że sam nie jest w stanie zrobić ani kroku, i jęknęła z cichą rozpaczą.

Zerknęła w bok. Major pozbierał się z chodnika. Miał zakrwawioną twarz, ale chyba nie odniósł poważniejszej rany. Prawdopodobnie pokaleczyły go odłamki szkła. Najgorsze, że wciąż mógł strzelać.

Flick postanowiła zabrać Michela w jakieś bezpieczniejsze miejsce.

Pochyliła się nad nim, chwyciła go wpół i dźwignęła na ramię klasycznym sposobem „strażackim”. Był wysoki, lecz chudy — jak większość Francuzów ostatnimi laty — a mimo to zachwiała się na nogach pod jego ciężarem. Ledwo wstała. Przez chwilę kręciło jej się w głowie. A jednak nie upadła.

Zrobiła krok do przodu.

Noga za nogą powlokła się przez rynek. Gestapowiec chyba do niej strzelał, ale nie była tego pewna na skutek huku, jaki robiła Geneviève, Niemcy w pałacu i ci zamachowcy, którzy wyszli cało z masakry na parkingu. Strach przed jakąś zbłąkaną kulą dodał jej sił i resztę drogi pokonała truchtem. Biegła w stronę najbliższej ulicy, po południowej stronie rynku. Minęła Niemca leżącego na rudej dziewczynie. Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy. Spoglądał na nią ze zdumieniem. Chwilę potem wpadła na kawiarniany stolik, przewróciła go i omal sama nie runęła. Udało jej się jednak utrzymać równowagę i potruchtała dalej. Brzęknęła szyba w oknie kawiarni i na szkle pojawiła się pajęczyna pęknięć. Chwilę później Flick wpadła za róg i zniknęła z pola widzenia majora. Żywa, pomyślała z ulgą. Oboje żyli — uniknęli niebezpieczeństwa na kilka najbliższych minut.

Flick nie bardzo wiedziała, dokąd teraz pobiec. Samochody spiskowców czekały parę przecznic dalej, lecz Michel był zbyt ciężki, aby go tam doniosła. Tu jednak, całkiem blisko, przy tej samej ulicy, mieszkała Antoinette Dupert. Wprawdzie nie należała do ruchu oporu, ale nie kryła swoich sympatii i dostarczyła spiskowcom plan pałacu. A poza tym Michel był przecież jej bratankiem. Chyba nie mogła w takiej chwili odmówić mu pomocy?

Tak czy owak, Flick raczej nie miała wyboru.

Antoinette mieszkała na parterze, w budynku z podwórkiem. Flick pobiegła do otwartej bramy, przecisnęła się przez wąską furtkę i złożyła Michela na bruku.

Zziajana z wysiłku, załomotała w drzwi Antoinette. Usłyszała przestraszony głos:

— Kto tam?

Antoinette najpewniej słyszała strzały na rynku i bała się otworzyć.

— Szybko! Szybko! — niemal bez tchu zawołała Flick. Starała się wołać cicho, bo niektórzy z sąsiadów mogli współpracować z Niemcami.

Drzwi w dalszym ciągu pozostały zamknięte.

— Kto tam? — rozległ się nieco bliżej głos Antoinette.

Dziewczyna odruchowo powstrzymała się od podania imienia.

— Pani bratanek jest ranny — odpowiedziała.

Antoinette otworzyła drzwi. Jak zwykle trzymała się prosto, lecz była blada ze strachu. Miała na sobie starannie wyprasowaną, czystą bawełnianą suknię, niegdyś zapewne modną, lecz teraz całkiem spłowiałą.

— Michel! — krzyknęła. Uklękła przy leżącym. — Gdzie cię trafili?

— Boli jak diabli, ale nie umieram — stęknął Michel przez mocno zaciśnięte zęby.

— Mój ty biedaku. — Niemal pieszczotliwym ruchem odgarnęła mu włosy ze spoconego czoła.

— Wnieśmy go do środka — niecierpliwie powiedziała Flick.

Chwyciła Michela pod pachy, Antoinette wzięła go za kolana. Jęknął z bólu. Wspólnymi siłami zataszczyły go do salonu i położyły na starej aksamitnej kanapie.

— Niech się pani nim zajmie! — zawołała Flick. — Sprowadzę samochód.

Wybiegła z powrotem na ulicę.

Strzelanina dobiegała końca. Nie miała zbyt wiele czasu. Popędziła w głąb ulicy i skręciła przy drugim rogu.

Przed zamkniętą piekarnią stały dwa samochody z włączonymi silnikami — zardzewiały renault i furgonetka z wyblakłym napisem na boku: „Blanchisserie Bisset”, pralnia Bisseta. Furgonetkę pożyczył im ojciec Bertranda, mający dodatkowe przydziały na benzynę, bo prał pościel z hoteli zajmowanych przez Niemców. Renault został skradziony dziś rano w Chalons, a Michel zmienił numery rejestracyjne. Biorę go, pomyślała Flick. Furgonetka mogła się jeszcze przydać niedobitkom z masakry pod pałacem.

Na chwilę podbiegła do kierowcy.

— Czekaj tu przez pięć minut, potem odjeżdżaj! — krzyknęła.

Otworzyła drzwi drugiego samochodu i wsunęła się na fotel obok kierowcy.

— Ruszaj!

Za kierownicą siedziała dziewiętnastoletnia Gilberte, ładna, o długich ciemnych włosach, lecz głupia. Flick nie miała zielonego pojęcia, co ją skłoniło do wstąpienia do Resistance. Opór nie leżał w jej naturze. Zamiast natychmiast wykonać rozkaz, zapytała:

— Dokąd?

— Pokażę ci! Rany boskie, ruszaj!

Gilberte wrzuciła bieg i zakręciła kierownicą.

— W lewo, potem w prawo — powiedziała Flick.

W czasie dwuminutowej jazdy w pełni zdała sobie sprawę z fiaska swojego przedsięwzięcia. Grupa obwodu Bollinger praktycznie przestała istnieć. Albert i inni zginęli. Geneviève, Bertrand i pozostali, którzy być może przeżyli, na pewno będą torturowani.

I wszystko na nic. Linie telefoniczne pozostały nietknięte, łączność z Niemcami nieprzerwana. Flick miała poczucie klęski. Zastanawiała się, w którym miejscu popełniła błąd. Może nie należało próbować frontalnego ataku na silnie strzeżoną placówkę wojskową? A przecież zamach mógłby się udać, gdyby nie fałszywe dane, przekazane im przez MI6. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że jednak bezpieczniej byłoby podstępem dostać się do pałacu, opanować centralę i dokonać sabotażu.

Gilberte wjechała na podwórko.

— Zawróć w stronę ulicy! — rozkazała jej Flick i wyskoczyła z samochodu.

Michel leżał na brzuchu na kanapie Antoinette. Miał spuszczone spodnie i wyglądał hmmm… raczej śmiesznie. Antoinette klęczała przy nim, w okularach, trzymając w rękach zakrwawiony ręcznik. Przyglądała mu się uważnie.

— Rana przestaje krwawić, lecz kula tkwi w ciele — powiedziała.

Na podłodze obok kanapy stała damska torebka. Cała jej zawartość leżała na nocnym stoliku, prawdopodobnie wysypana przez Antoinette podczas poszukiwania okularów. Flick mimochodem spojrzała na ostemplowaną kartkę z fotografią wsuniętą w tekturową oprawkę. Była to przepustka zezwalająca Antoinette na wejście do château. W tej samej chwili dziewczynie zaświtał nowy pomysł.

— Na podwórku czeka samochód! — zawołała.

Antoinette wciąż przyglądała się ranie.

— Nie powinno się go stąd ruszać.

— Jeśli tu zostanie, Boche go zabije. — Flick ostrożnie wzięła przepustkę do ręki. — Jak się czujesz? — zapytała Michela.

— Chyba mogę już chodzić — odparł. — Ból mija.

Flick wsunęła przepustkę do swojej torebki. Antoinette nic nie zauważyła.

— Niech pani pomoże mi go podnieść — powiedziała do niej dziewczyna. We dwie dźwignęły Michela na nogi. Antoinette podciągnęła mu niebieskie spodnie i zapięła mocno zniszczony skórzany pasek. — Proszę zostać w domu — dodała. — Nikt nie powinien widzieć pani z nami.

Jeszcze dokładnie nie wiedziała, co naprawdę zrobi, lecz wolała zawczasu odsunąć podejrzenia od Antoinette i jej sprzątaczek.

Michel ciasno objął ją za ramiona i wsparł się na niej. Podtrzymując go, pokuśtykała na ulicę. Zanim dotarli do samochodu, Michel z bólu był biały jak kreda. Gilberte z tępym przerażeniem patrzyła na nich przez okienko.

— Wyleź stamtąd i otwórz te pieprzone drzwi, idiotko! — syknęła Flick.

Gilberte wyskoczyła z auta i otworzyła tylne drzwi. Przy jej pomocy Flick wcisnęła Michela na fotel.

Obie dziewczyny usiadły z przodu.

— Wynośmy się stąd! — rzuciła Flick.

4

Dieter był wściekły i zdegustowany. Kiedy przycichły strzały i serce zaczęło bić mu nieco normalniejszym rytmem, na spokojnie rozważył to, co przed chwilą widział. Nie podejrzewał, że ruch oporu może przeprowadzić tak starannie przemyślany atak. Z jego ustaleń, zebranych w ciągu ostatnich kilku tygodni, wynikało, że Resistance działa raczej w myśl zasady „rzuć granat i uciekaj”. Po raz pierwszy oglądał taką grupę w akcji. Sprawnie posługiwali się bronią i na pewno nie narzekali na brak amunicji — w przeciwieństwie do niemieckiej armii. Najgorsze, że byli odważni. Dieter wciąż miał przed oczami widok snajpera biegnącego przez rynek, osłaniającą go dziewczynę ze stenem i przede wszystkim drobną blondynkę, która dźwignęła z ziemi rannego towarzysza — wyższego od niej o co najmniej piętnaście centymetrów — i wyniosła go spod ostrzału. Takich ludzi nie wolno lekceważyć, gdy jest się okupantem. W niczym nie przypominali drobnych złodziejaszków i kryminalistów, z którymi Dieter miał do czynienia w Kolonii, przed wojną. Bandyci na ogół są głupi, leniwi, tchórzliwi i brutalni. Członkowie francuskiego ruchu oporu byli bojownikami.

Teraz jednak w ich porażce upatrywał swoją szansę.

Upewnił się, że już nikt nie strzela, i wstał. Wyciągnął rękę do Stéphanie i pomógł jej podnieść się z ziemi. Dyszała ciężko i miała czerwone policzki. Chwyciła go za ręce i popatrzyła mu prosto w twarz.

— Osłaniałeś mnie! — powiedziała. Łzy napłynęły jej do oczu. — Osłaniałeś mnie własnym ciałem!

Dieter otrzepał jej sukienkę z kurzu. Sam był zdumiony swoim postępowaniem. Działał zupełnie odruchowo. W gruncie rzeczy nie byłby skłonny oddawać życia za Stéphanie. Postanowił obrócić to w żart.

— Bałem się, że uszkodzą nieskazitelne piękno — mruknął.

Rozpłakała się.

Wziął ją za rękę i poprowadził przez rynek w stronę bramy.

— Chodźmy do środka — powiedział. — Ochłoniesz tam przez chwilę.

Weszli na teren dawnych ogrodów. Dieter zobaczył dziurę w ścianie kościoła. To wyjaśniało, w jaki sposób główna grupa zamachowców podeszła tak blisko do pałacu.

Z budynku wybiegło kilku esesmanów, żeby rozbroić jeńców. Dieter uważnie przypatrywał się członkom Resistance. Większość zginęła, paru było rannych, a tylko jeden czy dwóch poddało się bez szwanku. Będzie więc kogo brać na przesłuchania.

Jak do tej pory, jego działalność miała charakter obronny. Jedyne co mógł tak naprawdę zrobić, to wzmocnić obronę kluczowych niemieckich placówek przed potencjalnym atakiem Resistance. Przypadkowo chwytani jeńcy nie byli mu zbyt pomocni. Teraz sytuacja uległa całkowitej zmianie. Miał do dyspozycji sporą grupę więźniów, z tej samej, przypuszczalnie dużej i sprawnej organizacji. To mi pozwoli przejść do ataku, pomyślał niecierpliwie.

— Ty! — huknął na sierżanta. — Sprowadź mi do nich lekarza! Chcę ich wziąć na przesłuchanie! Żadnemu nie wolno umrzeć!

Dieter co prawda nie miał munduru, ale sierżant, widząc jego zachowanie, pojął w lot, że ma do czynienia ze starszym oficerem.

— Tak jest! — zawołał.

Dieter i Stéphanie weszli po schodach do ogromnego holu. Widok zapierał dech w piersiach. Podłoga z różowego marmuru, wysokie okna z ciężkimi zasłonami, zielono-różowe ściany, zdobione gipsową sztukaterią o motywach etruskich, i sufit malowany w wyblakłe anioły. Kiedyś, pomyślał Dieter, pewnie były tu kunsztownie rzeźbione meble — wysokie lustra w złoconych ramach, filigranowe sekretarzyki, fotele z błyszczącymi nogami, obrazy, wazony i marmurowe posążki. Dziś to wszystko zniknęło. Zamiast mebli stały rzędem wojskowe centralki i zwykłe drewniane krzesła. Na podłodze leżał pęk kabli, niczym kłębowisko węży.

Telefonistki prawdopodobnie uciekły na tył budynku, bo teraz kilka z nich, ciągle ze słuchawkami na uszach, nieśmiało zaglądało przez szklane drzwi, sprawdzając, czy mogą już bezpiecznie powrócić do pracy. Dieter posadził Stéphanie przy jakiejś centralce i skinął na najbliżej stojącą kobietę.

— Madame — powiedział grzecznym, lecz rozkazującym tonem. Mówił po francusku. — Proszę przynieść dla tej pani filiżankę gorącej kawy.

Telefonistka podeszła bliżej i z wyraźną pogardą spojrzała na Stéphanie.

— Jak pan sobie życzy, proszę pana.

— I trochę koniaku. Przeżyła szok.

— Nie mamy koniaku.

Mieli koniak, lecz nie chciała go dać kochance Niemca.

Dieter nie zamierzał się o to kłócić.

— W takim razie tylko kawę. Ale szybko, jeśli nie chcecie mieć żadnych kłopotów.

Poklepał Stéphanie po ramieniu i odszedł. Przez podwójne drzwi przeszedł do wschodniego skrzydła. Okazało się, że pałac, na wzór Wersalu, składał się z długiego ciągu przylegających do siebie pokoi. W każdym z nich stały centralki, ale z wyglądu znacznie solidniejsze. Pęk spiętych razem kabli ciągnął się drewnianą rynną i niknął gdzieś w podłodze. Dieter domyślał się, że bałagan panujący w holu był spowodowany pospieszną przeprowadzką z zachodniego skrzydła, po ostatnim bombardowaniu. Niektóre okna zaciemniono na stałe, w obawie przed nocnymi nalotami, ale reszta zasłon była rozsunięta. Dieter podejrzewał, że telefonistki nie lubiły pracować w wiecznej ciemności.

Schody na końcu skrzydła wiodły do piwnicy. Dieter zszedł na dół i dotarł do stalowych drzwi. Zaraz za nimi stało niewielkie biurko i krzesło przeznaczone zapewne dla wartownika. Teraz nikogo tu nie było. Strażnik prawdopodobnie pobiegł na górę, żeby dołączyć do walczących. Dieter, niezatrzymywany przez nikogo, bez przeszkód wszedł do piwnicy. Zapamiętał sobie tę kolejną lukę w kordonie bezpieczeństwa.

Piwnica wyglądała zupełnie inaczej niż pokoje na parterze. Przed trzystu laty mieściła się tu kuchnia, spiżarnie i pomieszczenia dla licznej służby. Niski sufit, nagie ściany i zimna kamienna posadzka, w niektórych izbach zastąpiona zwyczajnym klepiskiem. Dieter spokojnie szedł szerokim korytarzem. Na każdych drzwiach widniała tabliczka ze starannie wykaligrafowanym niemieckim napisem, ale on i tak zaglądał do środka. Po lewej stronie, od frontu budynku, znalazł całą aparaturę głównej centrali: generator, wielkie baterie i pokój pełen splątanych kabli. Po prawej, od zaplecza, były biura gestapo. Ciemnia fotograficzna, izba nasłuchu, do przechwytywania komunikatów Resistance, i więzienne cele z judaszami w drzwiach. Piwnicę dobrze zabezpieczono przed bombami — okna zamurowano, pod ścianami leżały worki z piaskiem, a sufit został wzmocniony cementem i podparty stalowymi stemplami. Wszystko po to, żeby bombowce aliantów nie spowodowały wyłączenia telefonów.

Drzwi w samym końcu korytarza były opatrzone napisem „Sala przesłuchań”. Dieter wszedł do środka. W pierwszej izbie zobaczył bielone ściany, jaskrawe światło i typowe umeblowanie: tani stół, twarde krzesła i popielniczkę. Poszedł dalej. Tu światła były już ciemniejsze, a mur z gołych cegieł. Pośrodku stał słup pokryty plamami zakrzepłej krwi, a w stojaku na parasole pyszniła się kolekcja drewnianych pałek i stalowych prętów. Pod ścianą ustawiono stół operacyjny z zaciskiem na głowę i skórzanymi pasami do wiązania. Obok był aparat do elektrowstrząsów i zamknięta szafka, zapewne z narkotykami i strzykawkami. Jednym słowem — gabinet tortur. Dieter nieraz już bywał w podobnych miejscach, lecz ten widok zawsze przyprawiał go o mdłości. Wmawiał w siebie, że zdobywane w ten sposób informacje ratują życie młodym niemieckim żołnierzom, walczącym na liniach frontu. Zamiast ginąć na polu bitwy, wracali do żon i dzieci. Mimo to ciarki przebiegały mu po plecach.

Drgnął, słysząc za sobą jakieś dziwne dźwięki. Błyskawicznie odwrócił się na pięcie. Spojrzał w drzwi i z przestrachem cofnął się o pół kroku.

— Chryste! — zawołał.

Patrzył na przysadzistą postać, obramowaną światłem padającym z sąsiedniego pokoju. Twarz intruza ginęła w głębokim cieniu.

— Kto tu?! — zawołał i usłyszał strach w swoim własnym głosie.

Nieznajomy przesunął się do przodu i okazał się krępym człowiekiem w mundurze sierżanta gestapo. Miał tępą, nalaną twarz i jasnopopielate włosy, przystrzyżone tak krótko, że wydawał się zupełnie łysy.

— Co pan tu robi? — zapytał z frankfurckim akcentem.

Dieter odzyskał rezon. Katownia wywarła na nim paskudne wrażenie, szybko jednak wrócił na ziemię.

— Jestem major Franck — powiedział spokojnym, autorytatywnym tonem. — Nazwisko?

Sierżant od razu spokorniał.

— Becker, panie majorze. Do usług.

— Jak najszybciej sprowadźcie tu więźniów — rozkazał Dieter. — Tych, którzy mogą chodzić, dajcie na przesłuchanie. Pozostałych skierować do lekarza.

— Tak jest, panie majorze.

Becker wyszedł. Dieter wrócił do izby przesłuchań i usiadł na twardym krześle. Zastanawiał się, co zdoła wyciągnąć od jeńców. W gruncie rzeczy mogli nie wiedzieć nic ponad to, co się działo w mieście. A jeśli ich dowództwo dbało o bezpieczeństwo siatki, to znali wyłącznie swoich najbliższych towarzyszy. W rzeczywistości jednak nie było czegoś takiego jak szczelna ochrona. Ktoś musiał wiedzieć więcej o ruchu oporu. Dieter od dawna marzył o tym, że jeden ślad zawiedzie go wprost do drugiego i tak dalej, aż do jądra organizacji. Przydałoby się małe zamieszanie w szeregach Resistance na kilka krótkich tygodni przed inwazją aliantów.

Usłyszał kroki na korytarzu, więc wyjrzał. Prowadzono więźniów. Na samym przedzie szła dziewczyna, która na rynku wyciągnęła stena spod płaszcza. Dieter się ucieszył. Zawsze dobrze mieć taką wśród jeńców. Co prawda w czasie przesłuchania bywają twardsze od mężczyzn, ale… Wielu przesłuchiwanych załamywało się na widok bitej kobiety. Ta była wysoka i seksowna; to jeszcze lepiej. Wyglądała na całą i zdrową. Dieter powstrzymał ruchem ręki eskortującego ją żołnierza.

— Jak się nazywasz? — przyjacielskim tonem zwrócił się do dziewczyny po francusku.

Popatrzyła na niego z nienawiścią.

— Niby dlaczego miałabym ci to powiedzieć?

Wzruszył ramionami. Taki opór potrafił pokonać bez trudu. Udzielił odpowiedzi, z której z powodzeniem korzystał już setki razy.

— Twoi krewni mogą się dopytywać, czy zostałaś aresztowana. W takim wypadku powinniśmy chyba znać twoje nazwisko.

— Geneviève Delys.

— Piękne imię dla pięknej kobiety. — Gestem zaprosił ją do wejścia w głąb izby.

Następnym był mężczyzna już po sześćdziesiątce, kulejący i z krwawą raną na głowie.

— Nie jesteś trochę za stary na takie zabawy? — spytał Dieter.

Jeniec wyprostował się dumnie.

— Sam podłożyłem ładunki — rzucił wyzywająco.

— Nazwisko?

— Gaston Lefèvre.

— Zapamiętaj sobie coś, Gaston — łagodnie powiedział Dieter. — To, ile będziesz cierpiał, to kwestia twojego wyboru. Daj nam znać, a natychmiast przestanie cię boleć.

Gaston uświadomił sobie, co go czeka, i przez jego zbolałą twarz przemknął cień strachu.

Dieter z zadowoleniem skinął głową.

— Następny.

Podszedł do niego wyrostek, może siedemnastoletni. Ładny chłopak, potwornie przerażony.

— Nazwisko?

Zastanawiał się chwilę, wciąż jeszcze pod wpływem szoku.

— Bertrand Bisset — odparł z namysłem.

— Dobry wieczór, Bertrandzie — wesoło rzucił Dieter. — Witaj w piekle.

Chłopak miał taką minę, jakby ktoś go uderzył.

Dieter wepchnął go do pokoju.

Zjawił się Willi Weber. Becker sunął tuż za nim, jak groźny pies na łańcuchu.

— Skąd się tu wziąłeś? — opryskliwie warknął Weber do Dietera.

— Po prostu wszedłem — wyjaśnił Dieter. — Twoja ochrona jest do dupy.

— Bzdury! Przed chwilą odparliśmy ciężki atak!

— Dwunastu pomyleńców i kilku młodych dziewcząt!

— Pokonaliśmy ich i tylko to się liczy.

— Pomyśl spokojnie, Willi. — Dieter westchnął. — Podeszli prawie pod sam pałac, a ty ich nawet nie zauważyłeś. Wdarli się do ogrodu i zabili co najmniej sześciu dzielnych niemieckich żołnierzy. Moim zdaniem nie docenili sił broniących château i dlatego udało ci się zwyciężyć. Sam bez kłopotów wszedłem do piwnicy, bo twój wartownik zszedł z posterunku.

— To odważny Niemiec i chciał wziąć udział w walce.

— Boże, daj mi siły! — jęknął Dieter z wyraźną desperacją. — Żołnierz w bitwie ma słuchać rozkazów, a nie na oślep rwać się do walki!

— Niepotrzebne mi twoje lekcje wojskowej dyscypliny.

Dieter poddał się, przynajmniej na razie.

— Nie mam zamiaru ci ich udzielać.

— Więc czego chcesz?

— Przesłucham więźniów.

— To zadanie dla gestapo.

— Nie bądź idiotą. To mnie, a nie gestapo, feldmarszałek Rommel polecił rozpracować siatkę Resistance i pilnować łączności na wypadek inwazji. Ci więźniowie mogą mieć dla mnie bezcenne informacje. Zamierzam ich przesłuchać.

— Nie zrobisz tego, dopóki są pod moim nadzorem — uparcie powtórzył Weber. — Sam ich wybadam i wyniki przedstawię feldmarszałkowi.

— Alianci napadną na nas jeszcze tego lata. Może już czas zakończyć rozgrywki personalne?

— Nie wolno lekceważyć sprawnej organizacji!

Dieter z trudem powstrzymał się od krzyku. Zrezygnował z dumy w przypływie rozpaczy i spróbował pójść na kompromis.

— Przesłuchajmy ich zatem razem.

Weber uśmiechnął się, pewny swojego zwycięstwa.

— Nic z tego.

— Zatem zwrócę się do twoich zwierzchników.

— Jeśli zdołasz.

— Dobrze wiesz, że zdołam. Grasz tylko na zwłokę.

— To ty tak uważasz.

— Ależ z ciebie cholerny matoł! — wybuchnął Dieter. — Boże, chroń ojczyznę przed takimi patriotami.

Odwrócił się na pięcie i odszedł.

5

Gilberte i Flick wyjechały z Sainte-Cécile i skręciły w boczną wiejską drogę, prowadzącą do Reims. Gilberte jechała tak szybko, jak jej na to pozwalały wąskie koleiny. Flick z niepokojem przeczesywała wzrokiem okolicę. Droga wznosiła się i opadała na niskich pagórkach i wiła się wśród winnic, biegnąc zakolami od wioski do wioski. Jazdę spowalniały liczne skrzyżowania, chociaż była to wyjątkowo korzystna okoliczność, bo gestapo nie mogło obstawić wszystkich dróg ucieczki. Flick mimo woli zagryzała usta. Bała się, że przypadkowo zatrzyma ich jakiś patrol. Jak miałaby wówczas logicznie wytłumaczyć, skąd w ich samochodzie wziął się młody mężczyzna z raną postrzałową?

Uświadomiła sobie, że nie może zawieźć Michela do domu. Po kapitulacji Francji w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku i demobilizacji Michel zrezygnował z wykładów na Sorbonie i pojechał do rodzinnego miasta, aby objąć posadę zastępcy dyrektora miejscowej szkoły i jednocześnie — co było jego nadrzędnym celem — zorganizować siatkę Resistance. Wprowadził się do mieszkania swoich zmarłych rodziców, w uroczym domku opodal katedry. Teraz nie mogli tam jechać, bo zbyt wiele osób wiedziało, gdzie mieszkał. Co prawda, ze zrozumiałych względów bezpieczeństwa, członkowie ruchu oporu — poza nielicznymi wyjątkami — nie znali nawzajem swoich adresów, ale Michel był ich dowódcą. Wobec podwładnych nie zachowywał całkowitej konspiracji.

Niektórzy członkowie grupy z Sainte-Cécile na pewno dostali się do niewoli. Bez wątpienia poddano ich przesłuchaniom. W przeciwieństwie do brytyjskich agentów, członkowie Resistance nie nosili przy sobie pigułek z cyjankiem. A podczas śledztwa pewne było jedynie to, że więzień i tak zacznie mówić. Czasami gestapowcy tracili cierpliwość lub zabijali więźniów przez zbytnią gorliwość, lecz zazwyczaj udawało im się nawet największych twardzieli nakłonić do zdrady. Nikt nie jest w stanie wytrzymać ciągłej agonii.

Dom Michela odpadał. Był znany wrogowi. Dokąd więc jechać?

— Co z nim? — niespokojnie zapytała Gilberte.

Flick rzuciła okiem na tylne siedzenie. Michel miał zamknięte oczy, lecz oddychał normalnie. Usnął; to najlepsze, co mógł w tej chwili zrobić. Popatrzyła na niego z uczuciem. Co najmniej przez dzień lub dwa potrzeba mu było kogoś do opieki. Spojrzała na Gilberte. Młoda, w dodatku panna, pewnie wciąż przy rodzicach…

— Gdzie mieszkasz? — spytała.

— Na przedmieściu, przy Route de Cernay.

— Sama?

Z niewiadomych powodów Gilberte wyglądała na mocno przestraszoną.

— Oczywiście, że sama.

— Masz dom, mieszkanie czy jesteś na stancji?

— Mieszkanie. Dwa pokoje.

— Pojedziemy tam.

— Nie!

— Dlaczego? Boisz się?

Gilberte zrobiła skrzywdzoną minę.

— Nie, nie boję.

— Więc dlaczego?

— Nie ufam sąsiadom.

— Jest jakieś tylne wejście?

— Tak — przyznała niechętnie. — Z uliczki biegnącej wzdłuż małej fabryki.

— To znakomicie.

— No, dobrze… Masz rację, pojedziemy do mnie. Ja… Zaskoczyłaś mnie, i tyle.

— Przepraszam.

Flick jeszcze tej samej nocy zamierzała wrócić do Londynu. Samolot miał wylądować na łące obok Chatelle, jakieś osiem kilometrów na północ od Reims. Zastanawiała się, czy to wykonalne. Trudno dostrzec łąkę obok małej wsi, kierując się tylko gwiazdami. Piloci zwykle zbaczali z drogi — aż dziw brał, że w ogóle docierali na miejsce. Wyjrzała przez okienko. Bezchmurne niebo z wolna nabierało granatowej barwy wieczoru. Jeśli pogoda się utrzyma, noc powinna być księżycowa.

Nie dziś, to jutro, pomyślała jak zwykle.

Przypomniała sobie o kolegach, którzy zostali w Sainte-Cécile. Co z młodym Bertrandem? Przeżył? A Geneviève? Lepiej by było, żeby zginęli. Żywych czekały najgorsze tortury. Flick omal nie wybuchnęła płaczem na myśl, że to właśnie ona doprowadziła ich do klęski. Bertrand chyba się w niej podkochiwał. Był jeszcze na tyle młody, że wstydził się skrytego uczucia do żony dowódcy. Mogłam mu rozkazać, żeby został w domu! — wyrzucała sobie. Zamachowcom nie zrobiłoby to żadnej różnicy, a on trochę dłużej pozostałby beztroskim, uroczym dzieciakiem. Teraz był pewnie trupem albo jeszcze gorzej.

Nikt nie ma monopolu na sukces. Na wojnie za błędy dowódców płacą zwykli ludzie. Gorzka to prawda, ale niosąca pewne pocieszenie. Flick próbowała znaleźć jakiś sposób, żeby ich ofiara nie poszła na marne. Może uda się klęskę zamienić w zwycięstwo?

Przypomniała sobie o przepustce skradzionej Antoinette. To dawało jej szansę dostania się do pałacu. Mogłaby pewnie nawet wprowadzić mały oddział, po cywilnemu. Telefonistki? Nie, to zły pomysł. Nie było czasu na przeszkolenie. Ale każdy przecież potrafi machać miotłą…

Swoją drogą ciekawe, czy Niemcy spostrzegliby tę zamianę? Prawdopodobnie żaden z nich nie zwracał najmniejszej uwagi na sprzątaczki zajęte ścieraniem podłogi. A Francuzki z centrali? Nie powinny zdradzić. Tak czy siak, gra była warta świeczki.

W Kierownictwie Operacji Specjalnych pracowało wielu znakomitych fałszerzy, zdolnych w kilka dni skopiować każdy dokument, a czasem nawet wyrobić nowy, wcale nie gorszy od oryginału. Szybko mogliby powielić przepustkę Antoinette.

Flick zdusiła w sobie wyrzuty sumienia z powodu kradzieży. Pewnie w tej chwili ciotka Michela gorączkowo przetrząsała kieszenie, szukała pod kanapą albo z latarką w ręku błądziła po podwórku. Czekają ją kłopoty, gdy pójdzie na gestapo i powie, że nie ma przepustki. Pokrzywią się, lecz w końcu wystawią jej duplikat. Najważniejsze, że nie będzie na niej ciążył zarzut współpracy z Resistance. Wypytywana, z największym przekonaniem odpowie, że ją zgubiła. Poza tym, gorzko pomyślała Flick, poproszona o taką przysługę, mogłaby odmówić.

Oczywiście, jak zwykle w podobnych okolicznościach, tkwił tutaj pewien haczyk. W grupie sprzątaczek nie było mężczyzn — zatem jej oddział też musiał się składać wyłącznie z kobiet.

Dlaczego nie? — przemknęło jej przez głowę.

Dotarli na przedmieścia Reims. Było już ciemno, kiedy Gilberte skręciła w stronę niskich fabrycznych budynków, otoczonych drucianą siatką. Wyłączyła silnik.

— Wstawaj! — ostro zawołała Flick do Michela. — Musimy cię zanieść do środka! — Jęknął. — Rusz się! — dodała. — Już po godzinie policyjnej.

We dwie wyciągnęły rannego z samochodu. Gilberte wskazała wąską uliczkę, biegnącą na tyłach fabryczki. Michel wsparł się na ich ramionach i wszyscy razem podreptali przed siebie. Gilberte otworzyła furtkę w murze, wiodącą na podwórko. Byli na tyłach niewielkiej kamienicy. Szybko przebiegli przez podwórko i dotarli do tylnego wejścia.

Budynek miał pięć kondygnacji, ale był bez windy. Gilberte mieszkała niestety aż na samej górze. Flick pokazała jej, jak zrobić „krzesełko”. Splotły dłonie i z trudem uniosły Michela, a on, żeby nie spaść, objął je za szyje. W ten sposób pokonali pełne cztery piętra. Na szczęście nikogo nie spotkali.

Ciężko dysząc, dziewczyny stanęły pod drzwiami mieszkania Gilberte. Postawiły Michela na nogi. Jakoś przekuśtykał kilka ostatnich metrów i powoli osunął się na fotel.

Flick rozejrzała się. Mieszkanko było schludne, czyste i miłe, a co najważniejsze — nikt tu nie zaglądał. To było zaletą mieszkania na najwyższym piętrze. Michel mógł się tutaj czuć zupełnie bezpiecznie.

Gilberte uwijała się wokół rannego. Otuliła go poduszkami, żeby miał jak najwygodniej, delikatnie wytarła ręcznikiem pot z twarzy i podsunęła aspirynę. Była czuła, lecz, w przeciwieństwie do Antoinette, nie znała się na rzeczy. Michel wywierał taki wpływ na kobiety. Nie udało mu się tylko z Flick — i po części dlatego się w niej zakochał. Nie potrafił odrzucić wyzwania.

— Potrzebny ci lekarz — burknęła Flick. — Może Claude Bouler? Pomagał nam już kiedyś, ale ostatnim razem, jak z nim rozmawiałam, to chyba żałował, że się w ogóle znamy. Był tak zdenerwowany, że omal mi nie uciekł.

— Po ślubie stał się ostrożniejszy — odparł Michel. — Ale do mnie przyjdzie.

Pokiwała głową. Wielu ludzi robiło wyjątki dla niego.

— Gilberte, sprowadź doktora Boulera.

— Wolałabym zostać z Michelem.

Flick aż jęknęła w duchu. Dziewczyny pokroju Gilberte nadawały się tylko do przekazywania rozkazów, chociaż, jak widać na przykładzie, i z tym mogły być kłopoty.

— Zrób, o co proszę — powiedziała twardo. — Chcę przed powrotem do Londynu pobyć z Michelem sama.

— A co z godziną policyjną?