Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1914. Nad Europą wisi groźba wojny. W obliczu zagrożenia rosnącą potęgą militarną Niemiec Winston Churchill, Pierwszy Lord Admiralicji, dąży do zawarcia tajnego sojuszu wojskowego z Rosją. Na rozmowy do Londynu przybywa wysłannik cara, książę Aleksy Orłow. Zawarciu przymierza sprzeciwiają się rosyjscy anarchiści, przebywający na wygnaniu w Szwajcarii. Młody anarchista Feliks Krzesiński zgłasza się na ochotnika do niebezpiecznej misji zgładzenia Orłowa. Śmierć księcia doprowadziłaby do zerwania negocjacji i odmieniła losy przyszłej wojny. Czy Feliksowi uda się wykonać zadanie? W Londynie rozpoczyna się obława na zamachowca...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydanie elektroniczne
KEN FOLLETT
Światowej sławy pisarz brytyjski. Po ukończeniu studiów filozoficznych na University College w Londynie pracował jako reporter i bez większego sukcesu publikował powieści sensacyjne pod kilkoma pseudonimami. Jedenasta z kolei – thriller wojenny zatytułowany Igła – przyniosła mu zasłużoną sławę, została też natychmiast sfilmowana z Donaldem Sutherlandem w tytułowej roli niemieckiego szpiega. Follett wyspecjalizował się w thrillerach, najczęściej (choć nie tylko) osadzonych w realiach II wojny światowej (m.in. Klucz do Rebeki, Noc nad oceanem, Lot Ćmy, Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć) oraz powieściach historyczno-przygodowych (Niebezpieczna fortuna, Filary Ziemi, Świat bez końca, Upadek gigantów, Zima świata). Jego dorobek literacki spotkał się z zainteresowaniem twórców filmowych. Na kanwie kilku książek powstały filmy kinowe bądź seriale telewizyjne (Klucz do Rebeki, Trzeci bliźniak, Zamieć, Na skrzydłach orłów, Filary Ziemi, a ostatnio Świat bez końca).
Tego autora
Powieści historyczne
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
UCIEKINIER
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW
www.ken-follett.com
Tytuł oryginału:
THE MAN FROM ST. PETERSBURG
Copyright © Ken Follett 1982
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2002
Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2002
Redakcja: Danuta Wdowczyk
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-052-6
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Nie można kochać ludzkości.
Można tylko kochać ludzi.
Graham Greene
Walden uwielbiał takie leniwe, niedzielne popołudnia. Stał przy otwartym oknie i spoglądał na park. Na rozległym, płaskim trawniku rosły dwa potężne dęby, szkocka sosna, kilka kasztanów i wierzba przypominająca dziewczęcą głowę z rozpuszczonymi włosami. Słońce stało wysoko, dorodne drzewa rzucały ciemny, chłodny cień. Ptaki umilkły, tylko z kwitnącego przy oknie powoju dochodziło buczenie sytych pszczół. W domu również panowała cisza. Większość służby miała wolne popołudnie. Jedynymi gośćmi tego weekendu byli brat Waldena George, jego żona Clarissa i ich dzieci. George poszedł na spacer, Clarissa położyła się, a dzieci były gdzieś poza zasięgiem wzroku. Walden odprężył się. W nabożeństwie uczestniczył oczywiście w surducie, a za godzinę lub dwie miał przebrać się do obiadu we frak i biały krawat, tymczasem jednak świetnie czuł się w tweedowym garniturze i koszuli z miękkim kołnierzykiem. Jeśli tylko Lidia zagra dziś wieczorem na fortepianie, pomyślał, to będzie naprawdę wspaniały dzień.
Obrócił się ku żonie.
– Zagrasz po obiedzie?
– Jeśli tylko sobie tego życzysz – odparła z uśmiechem.
Walden usłyszał hałas i znowu wyjrzał przez okno. U szczytu alei, w odległości kilkuset metrów, zobaczył automobil. Ogarnęła go irytacja, podobna do doskwierającego mu przed burzą, złośliwego kłucia w prawej nodze. Dlaczego przejmuję się automobilem? – pomyślał. Nie miał nic przeciwko automobilom – sam posiadał lanchestera i używał go regularnie, jeżdżąc do Londynu – latem jednak stanowiły one dla mieszkańców wioski prawdziwą udrękę, pędziły bowiem z rykiem, wzniecając tumany kurzu. Od jakiegoś czasu Walden nosił się z zamiarem wyasfaltowania paruset metrów drogi. Normalnie nie wahałby się ani chwili, ale od roku 1909, kiedy Lloyd George powołał Zarząd Dróg, sprawa ta nie należała już do jego kompetencji. To właśnie, uświadomił sobie, było powodem jego irytacji. Typowy przykład stanowienia prawa przez liberałów: biorą od człowieka pieniądze, żeby wykonać coś, co równie dobrze zrobiłby sam, a następnie siedzą z założonymi rękami. Przypuszczam, że w końcu sam wyasfaltuję tę drogę, pomyślał, denerwujący jest tylko fakt, że dwa razy trzeba będzie płacić za to samo.
Automobil skręcił na wysypany żwirem podjazd. Klekocąc i hałasując, zatrzymał się naprzeciwko wejścia południowego. Spaliny z rury wydechowej doleciały aż do okna i Walden wstrzymał na chwilę oddech. Kierowca, ubrany w kask, gogle i ciężki płaszcz do jazdy, otworzył drzwi przed pasażerem. Z automobilu wysiadł niski mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym filcowym kapeluszu. Walden poznał go i zamarło mu serce: spokojne letnie popołudnie dobiegło końca.
– To Winston Churchill – powiedział.
– Jakież to krępujące – żachnęła się Lidia.
Ten człowiek po prostu nie daje się spławić. W czwartek wysłał liścik, który Walden zwyczajnie zignorował. W piątek zadzwonił do londyńskiego domu Waldena, gdzie poinformowano go, że earla nie ma w domu. A teraz, w niedzielę, przebył długą drogę aż do Norfolku. Zostanie ponownie odprawiony. Czy wyobraża sobie, że jego upór wywrze na kimś wrażenie? – pytał sam siebie Walden.
Nie lubił być niegrzeczny, ale ten człowiek w pełni na to zasługiwał. Rząd liberałów, w którym Churchill pełnił funkcję ministra, w sposób haniebny wystąpił przeciwko fundamentom angielskiego społeczeństwa, opodatkowując wielką własność ziemską, osłabiając znaczenie Izby Lordów, usiłując oddać Irlandię w ręce katolików, przetrzebiając Królewską Marynarkę Wojenną i ustępując przed szantażem związków zawodowych i przeklętych socjalistów. Nie, Walden i jego przyjaciele nigdy nie uścisną ręki ludziom takiego pokroju.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Pritchard, wysoki mężczyzna o nasmarowanych brylantyną czarnych włosach. Wywodził się z londyńskiego przedmieścia i mało kogo mógł oszukać dostojną miną, jaką przybierał na użytek gości. Jako młody chłopak uciekł na morze i zszedł ze statku we wschodniej Afryce. Walden, przebywający tam wówczas na safari, wynajął go do pilnowania miejscowych tragarzy. Od tej pory stali się nierozłączni. Obecnie Pritchard był u Waldena majordomusem i towarzyszył mu zarówno w domu w Londynie, jak i w rezydencji na wsi. Byli przyjaciółmi, oczywiście na tyle, na ile pan może się przyjaźnić ze sługą.
– Przybył Pierwszy Lord Admiralicji, milordzie – oznajmił Pritchard.
– Nie ma mnie w domu – odparł Walden.
Pritchard wydawał się lekko zakłopotany. Nie przywykł do wyrzucania za drzwi członków gabinetu. Lokaj mojego ojca poradziłby sobie z tym bez zmrużenia oka, pomyślał Walden; staremu Thomsonowi pozwolono jednak łaskawie odejść na emeryturę i hodował teraz róże w ogródku przy swoim domu we wsi. Pritchard nie mógł sobie jakoś przyswoić jego niewzruszonego dostojeństwa.
Pritchard zaczął połykać spółgłoski, co było oznaką, że albo jest bardzo rozluźniony, albo bardzo spięty.
– Pan Churchill poedział, że pan, milordzie, powie, że nie ma pana w domu. I poedział, żeby oddać panu ten list. – Podał na tacy kopertę. Walden nie znosił ludzi nachalnych.
– Oddaj mu go – powiedział zdenerwowany.
Nagle zatrzymał się i przyjrzał ponownie charakterowi pisma na kopercie. Było coś znajomego w tych dużych, wyraźnych, lekko pochyłych literach.
– O, mój Boże – wyszeptał.
Wziął kopertę, otworzył ją i wyjął pojedynczą, złożoną na pół kartkę grubego białego papieru. Na górze widniała czerwona pieczęć królewska. Walden przeczytał:
Pałac Buckingham, 1 maja 1914 roku
Mój drogi Waldenie
Przyjmij młodego Winstona.
Jerzy R. V.
– To od króla – poinformował Lidię.
Był tak zażenowany, że aż się zaczerwienił. Wciągać króla w coś takiego było po prostu straszliwym nietaktem. Czuł się jak uczeń, którego wytargano za uszy i kazano zająć się lekcjami. Przez moment kusiło go, żeby odmówić królowi. Ale konsekwencje… Lidii nie przyjęto by już więcej u królowej, ludziom nie byłoby wolno zapraszać Waldenów na przyjęcia, na których mogliby być obecni członkowie rodziny panującej i – co najgorsze ze wszystkiego – córka Waldena, Charlotte, nie zostałaby przedstawiona na dworze. Życie towarzyskie całej rodziny ległoby w gruzach. Równie dobrze mogliby się spakować i wyjechać do innego kraju. Nie, nie sposób było sprzeciwić się woli króla.
Walden westchnął. Churchill pokonał go. Przyjął to poniekąd z ulgą: teraz mógł wyłamać się z szeregu i nikt nie powinien mieć mu tego za złe. List od króla, staruszku, mógł się usprawiedliwiać, nic się nie dało zrobić, sam rozumiesz.
– Poproś tutaj pana Churchilla – powiedział do Pritcharda.
Podał list Lidii. Liberałowie naprawdę nie mają pojęcia, jak powinna funkcjonować monarchia.
– Król jest po prostu za mało stanowczy w stosunku do tych ludzi – mruknął.
– To staje się okropnie nudne – zauważyła Lidia.
Nie jest ani trochę znudzona, pomyślał Walden. W rzeczywistości uważa pewnie tę sytuację za rzecz całkiem ekscytującą; powiedziała tak, bo tak właśnie wyraziłaby się angielska dama, a ponieważ nie była Angielką, lecz Rosjanką, lubiła mówić w sposób typowy dla Anglików, podobnie jak ktoś, kto świeżo nauczył się francuskiego, będzie wszędzie wtrącał hein? i alors.
Walden podszedł do okna. Automobil Churchilla wciąż warczał i dymił na podjeździe. Kierowca stał przy nim, jedną ręką przytrzymując drzwi, jakby miał do czynienia z koniem, który w każdej chwili może się wyrwać i pognać na pastwisko. Kilku służących przyglądało się maszynie z bezpiecznej odległości.
Pritchard wszedł i zapowiedział:
– Pan Winston Churchill.
Churchill miał czterdzieści lat, dokładnie dziesięć mniej niż Walden. Był niskim, szczupłym mężczyzną, ubranym, według earla, nieco zbyt elegancko jak na prawdziwego dżentelmena. W szybkim tempie przerzedzały mu się włosy – została mu tylko kępka na czubku głowy i dwa loki na skroniach, co w połączeniu z krótkim nosem i nieustannym ironicznym błyskiem w oku, nadawało mu złośliwy wygląd. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego karykaturzyści regularnie przedstawiali go w postaci podstępnego cheruba.
– Dzień dobry, lordzie Walden – powiedział wesoło Churchill, ściskając mu rękę. Ukłonił się Lidii. – Lady Walden, witam panią.
Co jest takiego w tym człowieku, że gra mi na nerwach? – zastanawiał się Walden. Poprosił go, żeby usiadł, a Lidia zaproponowała herbatę. Nie wszczynał luźnej pogawędki; chciał szybko dowiedzieć się, o co ten cały hałas.
– Przede wszystkim chciałbym, również w imieniu króla, przeprosić pana za najście – zaczął Churchill.
Walden kiwnął głową. Nie miał zamiaru ułatwiać tamtemu sytuacji, twierdząc, że nic się nie stało.
– Chciałbym dodać, że nigdy bym się do czegoś takiego nie posunął, gdyby nie sprawy najwyższej wagi państwowej.
– Lepiej niech mi je pan przedstawi.
– Czy wie pan, co dzieje się na rynku finansowym?
– Owszem. Podniosła się stopa dyskontowa.
– Z jednego i trzech czwartych do prawie trzech procent. Jest to olbrzymi wzrost i nastąpił w ciągu kilku ostatnich tygodni.
– Spodziewam się, że pan wie dlaczego.
Churchill skinął głową.
– Firmy niemieckie zadłużają się na wielką skalę, wycofując gotówkę i kupując złoto. Jeszcze kilka tygodni i Niemcy, kosztem innych krajów, ściągną do siebie wszystko. Będą mieli niespłacone długi i rezerwy złota wyższe niż kiedykolwiek w ich historii.
– Przygotowują się do wojny.
– W ten i na szereg innych sposobów. Podnieśli podatki o miliard marek w stosunku do ich poprzedniej wysokości, aby wzmocnić armię, która i tak jest już najsilniejsza w Europie. Pamięta pan, że kiedy w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym Lloyd George podniósł brytyjskie podatki o piętnaście milionów funtów szterlingów, o mało nie doprowadziło to do rewolucji. Cóż, miliard marek stanowi w przybliżeniu równowartość pięćdziesięciu milionów funtów. To najwyższe podatki w historii Europy.
– Tak, rzeczywiście – przerwał Walden. Obawiał się, że Churchill znowu zacznie swoje oratorskie popisy. Nie życzył sobie, żeby tamten wygłaszał przed nim mowę. – My, konserwatyści, od dłuższego już czasu zaniepokojeni byliśmy rozwojem niemieckiego militaryzmu. Teraz, za pięć dwunasta, oznajmia mi pan, że mieliśmy rację.
Churchill nie dał się zbić z tropu.
– Niemcy zaatakują Francję, to prawie pewne. Pytanie brzmi: czy przyjdziemy Francji z pomocą?
– Ależ skąd – odparł ze zdumieniem Walden. – Minister spraw zagranicznych zapewnił nas przecież, że nie mamy żadnych zobowiązań wobec Francji…
– Sir Edward, oczywiście, uczynił to ze szczerego przekonania – przytaknął Churchill. – Ale był w błędzie. Nasze porozumienie z Paryżem jest tego rodzaju, że nie możemy stać z boku i patrzeć, jak Francja pada w walce z Niemcami.
Walden był wstrząśnięty. Liberałom udało się przekonać wszystkich, jego nie wykluczając, że nie wciągną Anglii do wojny; a teraz jeden z ich najważniejszych ministrów twierdzi coś wprost przeciwnego. Dwulicowość polityków może doprowadzić do szału, ale Walden rychło o niej zapomniał, kiedy zaczął zastanawiać się, jakie konsekwencje pociągnie za sobą ta wojna. Myślał o znanych mu młodych ludziach, którzy będą musieli pójść na front: o niemrawych, opiekujących się jego parkiem ogrodnikach, o bezczelnych, kręcących się po jego domu lokajach, o ogorzałych na twarzy parobkach z folwarku, o niesfornych studentach, o próżniakach zabijających czas w klubach przy St. James’s. a potem ta myśl odpłynęła, ustępując miejsca następnej, o wiele bardziej przygnębiającej.
– Czy jesteśmy w ogóle w stanie wygrać tę wojnę? – zapytał.
Churchill przybrał poważną minę.
– Sądzę, że nie.
Walden wlepił w niego oczy.
– Na miły Bóg, coście najlepszego narobili?
– W naszej polityce kierowaliśmy się zawsze chęcią uniknięcia wojny – zaczął się bronić Churchill – a nie można prowadzić takiej polityki i równocześnie zbroić się po zęby.
– Ale nie udało wam się uniknąć wojny.
– Wciąż się o to staramy.
– Ale sądzicie, że to się wam nie uda.
Wydawało się, że Churchill chce się sprzeciwić, ale przełknął tylko ślinę.
– Niestety tak.
– Więc co teraz będzie?
– W sytuacji, kiedy Anglia i Francja nie są w stanie pokonać Niemiec wspólnymi siłami, musimy mieć jeszcze jednego sojusznika: trzecie państwo, które znajdzie się po naszej stronie. Tym państwem jest Rosja. Kiedy Niemcy podzielą swoje siły i zmuszeni będą walczyć na dwa fronty, wówczas możemy wygrać. Armia rosyjska jest nieudolna i skorumpowana, jak wszystko inne w tym kraju, ale nie gra to żadnej roli, dopóki jest w stanie ściągnąć na siebie część sił niemieckich.
Churchill doskonale wiedział, że Lidia jest Rosjanką. Lekceważące mówienie o Rosji w jej obecności świadczyło o typowym dla niego braku taktu, ale Walden puścił mu to płazem, tak był zaintrygowany tym, co usłyszał.
– Rosja zawarła przecież przymierze z Francją – powiedział.
– To nie wystarcza – odparł Churchill. – Rozstrzygnięcie, czy Francja jest ofiarą agresji, czy agresorem, pozostawia się w każdym przypadku Rosji. Kiedy wybucha wojna, każda ze stron twierdzi na ogół, że została napadnięta. Dlatego to przymierze zobowiązuje Rosję do walki wyłącznie wtedy, kiedy ta ma na to ochotę. Do niczego więcej. Chcemy, żeby Rosja na nowo i stanowczo opowiedziała się po naszej stronie.
– Nie mogę sobie was wyobrazić, jak wymieniacie uścisk dłoni z carem.
– W takim razie, wcale nas pan nie zna. Żeby ocalić Anglię, gotowi jesteśmy paktować z samym diabłem.
– Nie spodoba się to waszym zwolennikom.
– Nie będą o niczym wiedzieli.
Walden domyślał się, do czego to wszystko prowadzi. Perspektywa była ekscytująca.
– Co pan ma na myśli? Tajny traktat? Czy niepisane porozumienie?
– Jedno i drugie.
Walden przyjrzał się Churchillowi przez zmrużone powieki. Ten młody demagog ma rozum nie od parady, pomyślał, i może go wykorzystać przeciwko mnie. A zatem liberałowie pragną zawrzeć tajny traktat z carem – nie bacząc na nienawiść, jaką naród angielski żywi do brutalnego, panującego w Rosji reżimu – ale dlaczego zdradzają mi swoje zamysły? Chcą mnie jakoś związać z tą sprawą, to jasne. W jakim celu? Po to, żeby jeżeli coś się nie powiedzie, mieć pod ręką kozła ofiarnego, konserwatystę na dodatek? Żeby zwabić mnie w taką pułapkę, potrzebny byłby intrygant bardziej subtelny niż Churchill.
– Proszę dalej – powiedział.
– Rozpocząłem z Rosjanami rozmowy na temat marynarki wojennej, przy okazji naszych wojskowych negocjacji z Francją. Przez jakiś czas uczestniczyli w nich urzędnicy dość niskiej rangi, teraz jednak rokowania nabierają rumieńców. Do Londynu ma przybyć młody rosyjski admirał. To książę Aleksy Andriejewicz Orłow.
– Aleks! – krzyknęła cicho Lidia.
Churchill rzucił jej spojrzenie.
– Zdaje się, że to pani krewny, lady Walden.
– Tak – przyznała Lidia. Coś, o czym Walden nie miał najmniejszego pojęcia, najwyraźniej wytrąciło ją z równowagi.
– Jest synem mojej starszej siostry, co oznacza, że jest moim. kuzynem?
– Siostrzeńcem – podpowiedział Walden.
– Nie wiedziałam, że został admirałem – mówiła dalej.
– Musieli go niedawno mianować.
Wydawała się teraz jak zwykle doskonale opanowana i Walden nie wiedział, czy nie przyśniło mu się to, czego świadkiem był przed chwilą. Rad był, że Aleks przyjeżdża do Londynu: bardzo lubił tego chłopaka.
– Jest młody jak na tak wysoką szarżę – stwierdziła Lidia.
– Ma trzydzieści lat – odparł Churchill i Walden uświadomił sobie, że czterdziestoletni Churchill jest również bardzo młody jak na funkcję, dającą mu władzę nad całą Królewską Marynarką Wojenną. Pierwszy Lord wydął dumnie wargi, jakby chciał powiedzieć: „Świat należy do genialnych młodych ludzi, takich jak ja i Orłow”.
A jednak i mnie do czegoś potrzebujecie, pomyślał Walden.
– Ponadto – kontynuował Churchill – Orłow jest przez swego ojca, nieżyjącego już księcia, siostrzeńcem samego cara i, co jeszcze ważniejsze, jednym z niewielu ludzi spoza kręgu Rasputina, których car lubi i których obdarza zaufaniem. Jeżeli w dowództwie rosyjskiej marynarki wojennej jest ktoś, kto potrafi przeciągnąć cara na naszą stronę, to tą osobą jest Orłow.
– A mój udział w tym wszystkim? – Walden zadał pytanie, które cały czas chodziło mu po głowie.
– Chcę, żeby reprezentował pan Anglię podczas tych rozmów. i chcę, żeby przyniósł mi pan Rosję na talerzu.
Ten facet nigdy nie może się oprzeć pokusie, żeby nie zachowywać się jak w tanim melodramacie, pomyślał Walden.
– Chce pan, abyśmy razem z Aleksem wynegocjowali angielsko-rosyjski traktat wojskowy?
– Tak.
Walden natychmiast pojął, jak trudne, śmiałe i obiecujące byłoby to zadanie. Stłumił ogarniające go podniecenie i pokusę, aby wstać i przejść się po pokoju.
– Zna pan osobiście cara – mówił Churchill. – Zna pan Rosję i mówi pan płynnie po rosyjsku. Jako mąż lady Walden jest pan wujem Orłowa. Już raz przedtem skłonił pan cara do opowiedzenia się po stronie Anglii przeciw Niemcom, w roku tysiąc dziewięćset szóstym, kiedy pańska interwencja zapobiegła ratyfikacji traktatu z Bjorko. – Churchill przerwał.
– Mimo to początkowo nie braliśmy pod uwagę pańskiej kandydatury jako naszego reprezentanta w tych negocjacjach. W Westminsterze sprawy mają się w ten sposób…
– Tak, tak – Walden nie chciał rozpoczynać dyskusji na ten temat. – Jednak coś spowodowało, że zmieniliście zdanie.
– Istota sprawy polega na tym, że pańską kandydaturę wysunął car. Wygląda na to, że jest pan jedynym Anglikiem, do którego ma jakiekolwiek zaufanie. Wysłał telegram do swego kuzyna, a naszego króla, domagając się, żeby Orłow prowadził rozmowy właśnie z panem.
Walden mógł sobie wyobrazić konsternację, jaka zapanowała wśród radykałów, kiedy dowiedzieli się, że będą musieli dopuścić do swoich tajnych kombinacji starego, zasiadającego w Izbie Lordów konserwatystę.
– Sądzę, że wpadliście w tym momencie w przerażenie – powiedział.
– Niezupełnie. W sprawach zagranicznych nasza polityka nie różni się tak bardzo od waszej. Poza tym zawsze uważałem, że nasze wewnętrzne polityczne nieporozumienia nie powinny stać na przeszkodzie, aby pańskie talenty wykorzystane zostały w służbie rządu Jego Królewskiej Mości.
Teraz pochlebstwa, pomyślał Walden. Muszę być im bardzo potrzebny.
– Jak uda się to wszystko utrzymać w tajemnicy? – zapytał głośno.
– Ma to wyglądać na zwykłą towarzyską wizytę. Jeśli się pan zgodzi, Orłow będzie państwa gościem. Wprowadzi go pan w londyńskie towarzystwo. Córka państwa rozpoczyna w tym sezonie życie towarzyskie, nie mylę się chyba?
– Churchill spojrzał na Lidię.
– Tak, to prawda – odpowiedziała.
– Więc przy okazji możecie państwo ubić całkiem inny interes. Orłow jest, jak wiecie, kawalerem, z pewnością stanowi świetną partię, możemy więc rozpuścić za granicą pogłoski, że przyjechał do Anglii w poszukiwaniu żony. Nic się nie stanie, jeśli rzeczywiście ją znajdzie.
– Świetny pomysł. – Nagle Walden zdał sobie sprawę, że wszystko to wprawia go w doskonały humor. Pełnił kiedyś, za czasów konserwatywnych rządów Salisbury’ego i Balfoura, funkcję półoficjalnego dyplomaty, jednak już od ośmiu lat nie uczestniczył w żadnym charakterze w polityce międzynarodowej. Teraz miał okazję pojawić się z powrotem na scenie i przypomniał sobie, jak absorbowały i fascynowały go niegdyś takie misje: otaczająca je aura tajemniczości, pokerowe zagrania podczas negocjacji, zmagania się różnych osobowości, umiejętne posługiwanie się perswazją, naciskiem, nawet groźbą wojny. Z Rosjanami, jak pamiętał, rozmowy nie były łatwe. Byli kapryśni, uparci i aroganccy. Ale z Aleksem nie będzie tak źle. Kiedy Walden brał ślub z Lidią, Aleks był obecny na weselu. Dziesięcioletni brzdąc w marynarskim ubranku. Potem studiował kilka lat na uniwersytecie w Oksfordzie i odwiedzał Walden Hall podczas wakacji. Nie żył już wtedy jego ojciec i Walden poświęcał młodzieńcowi trochę więcej czasu, niż czyniłby to w normalnych okolicznościach. Zyskał dzięki temu gorącą przyjaźń młodego, obdarzonego żywym umysłem Rosjanina.
To stanowiło świetną podstawę do negocjacji. Sądzę, że jestem w stanie doprowadzić je do pomyślnego zakończenia, pomyślał. Cóż to byłby za sukces!
– Mogę zatem uważać, że pan się zgadza? – zapytał Churchill.
– Naturalnie – odparł Walden.
Lidia uniosła się z krzesła.
– Nie, proszę nie wstawać – powiedziała, kiedy mężczyźni powstali wraz z nią. – Zostawiam panów, żebyście mogli porozmawiać o polityce. Czy zostanie pan na obiedzie, panie Churchill?
– Niestety, mam pilne sprawy w mieście.
– W takim razie już teraz żegnam pana. – Podała mu rękę.
Wyszła z pokoju ośmiokątnego, gdzie zawsze pili herbatę, przecięła duży i mały hall i otworzyła drzwi do pokoju kwiatowego. W tym samym momencie jeden z pomocników ogrodnika – nie znała jego imienia – wszedł tam przez prowadzące z ogrodu drzwi z naręczem różowych i żółtych tulipanów, przeznaczonych do przystrojenia stołu przy obiedzie. Jedną z rzeczy, które Lidia pokochała w Anglii, a zwłaszcza w Walden Hall, było bogactwo kwiatów. Co rano i co wieczór zawsze ścinano dla niej świeże kwiaty, nawet w zimie, kiedy trzeba je było hodować w szklarni.
Ogrodnik dotknął czapki palcami – nie musiał jej zdejmować bez wyraźnego polecenia, ponieważ pokój kwiatowy był w zasadzie częścią ogrodu – położył kwiaty na marmurowym stole i wyszedł. Lidia usiadła i odetchnęła chłodnym, pachnącym powietrzem. To było odpowiednie miejsce do tego, żeby dojść do siebie po szoku. Rozmowa o Sankt Petersburgu wytrąciła ją z równowagi. Pamiętała Aleksego Andriejewicza ze swojego wesela jako nieśmiałego, małego, ślicznego chłopca, pamiętała również, że był to najnieszczęśliwszy dzień w jej życiu.
To z mojej strony prawdziwa perwersja, pomyślała, że właśnie z pokoju kwiatowego uczyniłam swoje sanktuarium. Ten dom miał specjalne pomieszczenia na prawie każdą okazję: w jednym pokoju jadało się śniadanie, w innym lunch, w kolejnym obiad, osobne pokoje przeznaczone były na picie herbaty, na grę w bilard, przechowywanie broni, pranie bielizny, prasowanie, robienie przetworów, czyszczenie sreber, szczotkowanie ubrań, na składowanie win i przyborów do gier. Jej własny apartament składał się z sypialni, garderoby i salonu. Mimo to, gdy potrzebowała spokoju, przychodziła właśnie tutaj. Siadała na twardym krześle i wpatrywała się w prosty kamienny zlew i żeliwne nogi, na których spoczywał marmurowy blat stołu. Zauważyła, że jej mąż ma także swoje prywatne sanktuarium: kiedy coś wyprowadziło go z równowagi, szedł do zbrojowni i tam czytał książki o polowaniach.
Aleks będzie zatem w Londynie jej gościem. Będą rozmawiać o rodzinnych stronach, o zaśnieżonych uliczkach Sankt Petersburga, o balecie i o zamachach bombowych; a ona, patrząc na Aleksa, będzie myślała o innym młodym Rosjaninie, o mężczyźnie, za którego nie wyszła kiedyś za mąż.
Dziewiętnaście lat minęło, odkąd widziała tego człowieka po raz ostatni, ale wciąż najdrobniejsza wzmianka o Sankt Petersburgu sprawiała, że stawał jej przed oczyma jak żywy, a skóra jej cierpła pod jedwabną suknią. Miał wtedy dziewiętnaście lat, tyle samo co ona: głodny, chudy jak patyk studencina z długimi, czarnymi włosami, twarzą wilka i oczyma spaniela. Miał bladą cerę, miękkie, ciemne włosy na piersiach i zręczne, bardzo zręczne ręce. Dziś jeszcze oblewała się rumieńcem, nie na myśl o nim, ale o swoim własnym, zdradzającym ją, oszalałym z rozkoszy ciele, o sromotnym krzyku, który wydzierał się jej z gardła. Byłam nikczemna, myślała, i wciąż jestem nikczemna, bo nadal tego pragnę.
Poczuła się winna i pomyślała o swoim mężu. Rzadko kiedy myślała o nim bez poczucia winy. Kiedy za niego wychodziła, wcale go nie kochała, miłość przyszła dopiero później. Był człowiekiem o silnej woli i dobrym sercu i uwielbiał ją. Jego uczucie do niej było stałe, delikatne i całkowicie pozbawione desperackiej namiętności, której kiedyś doświadczyła. Był szczęśliwy tylko dlatego, myślała, ponieważ nigdy nie zaznał, że miłość może być szalona i wygłodniała.
Nie pożądam już więcej takiej miłości, powiedziała sobie, nauczyłam się bez niej żyć i przez wszystkie te lata życie stało się łatwiejsze. I tak właśnie powinno być – mam już prawie czterdzieści lat!
Niektóre z jej przyjaciółek wciąż jeszcze ulegały pokusie. Nie opowiadały jej o swoich romansach, bo czuły, że ich nie pochwala; ale plotkowały o sobie nawzajem i Lidia wiedziała, że podczas niektórych przyjęć w wiejskich rezydencjach mają miejsce liczne… powiedzmy, stosunki pozamałżeńskie. Lady Girard zwróciła się kiedyś do niej z miną doświadczonej starszej kobiety, która udziela dobrych rad młodej gospodyni: „Moja droga, jeśli gościsz tej samej nocy wiceksiężnę i Charliego Stotta, musisz umieścić ich w przylegających do siebie sypialniach”. Lidia rozlokowała ich w pokojach na dwóch przeciwnych krańcach domu i wiceksiężna już nigdy więcej nie odwiedziła Walden Hall.
Ludzie mówili, że niemoralność rozpleniła się z winy zmarłego króla, ale Lidia w to nie wierzyła. To prawda, że przyjaźnił się z Żydami i śpiewakami, ale to nie czyniło z niego jeszcze rozpustnika. Dwukrotnie gościł w Walden Hall – raz jako książę Walii, potem jako król Edward VII – i zawsze zachowywał się bez zarzutu.
Zastanawiała się, czy odwiedzi ich kiedyś nowy panujący. Wizyta monarchy wiązała się z olbrzymimi wydatkami i napięciem, ale z drugiej strony jakąż wspaniałą rzeczą było dekorowanie domu na jego cześć, przygotowywanie najbardziej wyszukanych, jakie można sobie wyobrazić, potraw i sprawianie sobie dwunastu sukien tylko na jeden weekend. Po wizycie w Walden Hall król przyznałby im być może pożądany przez wszystkich przywilej specjalnego entree do pałacu Buckingham – prawo do wjazdu podczas specjalnych okazji przez bramę ogrodową. Nie musieliby wówczas oczekiwać w kolejce wzdłuż alei The Mall wraz z dwiema setkami innych powozów.
Pomyślała o gościach, których przyjmowali tego weekendu. George był młodszym bratem Stephena; miał jego urok, ale ani trochę jego powagi. Córka George’a, Belinda, miała osiemnaście lat, tyle samo co Charlotte. Obie rozpoczynały w tym sezonie życie towarzyskie. Matka Belindy zmarła kilka lat temu i George dość szybko ożenił się ponownie. Jego druga żona Clarissa była od niego znacznie młodsza i całkiem ponętna. Urodziła mu dwóch bliźniaków. Jeden z nich odziedziczy Walden Hall po śmierci Waldena, jeżeli Lidia nie będzie miała syna. Mogłabym urodzić, pomyślała; czuję, że jestem do tego zdolna, ale po prostu na razie się na to nie zanosi.
Nadeszła pora, żeby przygotować się do obiadu. Westchnęła. Czuła się wygodnie i naturalnie w swojej sukni, z luźno upiętymi włosami; teraz będzie musiała dać się pokojówce zasznurować w gorset i uczesać w wysoki kok. Mówiło się, że niektóre młode kobiety w ogóle przestały nosić gorsety. Można sobie na to pozwolić, myślała Lidia, kiedy ma się figurę jak ósemka. Ale ona była szczupła we wszystkich niewłaściwych miejscach.
Wstała i wyszła na dwór. Pomocnik ogrodnika stał przy drzewku różanym i rozmawiał z pokojówką. Lidia poznała ją. To była Annie, ładna, zmysłowa dziewczyna o pustej głowie i szerokim uśmiechu, którym obdarzała każdego, kto się akurat trafił. Stała z rękami w kieszeniach fartucha, obracając zaczerwienioną twarz ku słońcu i śmiejąc się z czegoś, co powiedział ogrodnik. To jest właśnie dziewczyna, która nie potrzebuje gorsetu, pomyślała Lidia. Annie powinna pilnować Charlotte i Belindy, bo guwernantka miała akurat wolne popołudnie.
– Annie! Gdzie są młode panienki? – zapytała ostro Lidia.
Annie przestała się uśmiechać i dygnęła.
– Nie mogę ich znaleźć, jaśnie pani.
Ogrodnik przezornie ulotnił się.
– Nie wydaje mi się, żebyś ich szukała – powiedziała Lidia. – Już cię nie ma.
– Dobrze, proszę pani.
Annie zniknęła za narożnikiem pałacu. Lidia westchnęła – z pewnością nie znajdzie tam dziewcząt, zbyt nużące byłoby jednak ponowne wzywanie jej i udzielanie reprymendy.
Przeszła przez trawnik, myśląc o rzeczach przyjemnych i swojskich, spychając Sankt Petersburg głęboko w mrok niepamięci. Ojciec Stephena, siódmy earl Walden, obsadził zachodnią część parku rododendronami i azaliami. Lidia nigdy nie miała okazji go poznać, zmarł bowiem, zanim spotkała Stephena, ale sądząc z tego, co o nim mówiono, musiał być jednym z tych, na których wielkości opierała się epoka wiktoriańska. Zasadzone przez niego krzaki obsypane były przepięknymi, w pełni rozwiniętymi, kolorowymi kwiatami; bijący od nich ogień nie miał w sobie jednak wiele z wiktoriańskiego ducha. Musimy zamówić u kogoś nowy obraz przedstawiający Walden Hall, pomyślała. Poprzedni namalowano, kiedy park nie był jeszcze w pełnym rozkwicie.
Obejrzała się do tyłu, na pałac. W promieniach popołudniowego słońca szary kamień ściany frontowej wyglądał pięknie i dostojnie. W samym środku widniało wejście południowe. Oddalone skrzydło wschodnie mieściło bawialnię, kilka jadalni oraz kuchnie, spiżarnie i pralnie ciągnące się w przypadkowym zestawieniu aż po odległe stajnie. Bliżej, po stronie zachodniej, znajdował się pokój poranny, pokój ośmiokątny i w samym narożniku biblioteka. Za narożnikiem zaś sala bilardowa, zbrojownia, pokój kwiatowy Lidii, palarnia i biura posiadłości. Na piętrze sypialnie rodzinne wychodziły w większości na południe, pokoje gościnne na zachód, a pomieszczenia dla służby na niewidoczną stąd stronę północno-wschodnią. Jeszcze wyżej zaczynała się irracjonalna feeria wież, wieżyczek i mansard. Cała fasada zgodnie z najlepszymi wzorami wiktoriańskiego rokoka stanowiła zastygłą w kamieniu orgię najprzeróżniejszych ornamentów. Były tu kwiaty, motywy geometryczne i wyrzeźbione w kamieniu spirale, dalej smoki, lwy i cherubiny, blanki murów obronnych i balkony, maszty z flagami, zegary słoneczne i chimery. Lidia uwielbiała to miejsce i dziękowała losowi, że Stephena – w przeciwieństwie do wielu przedstawicieli starej arystokracji – stać było na to, by utrzymywać dom w należytym stanie.
Ujrzała Charlotte i Belindę wyłaniające się zza żywopłotu. Annie oczywiście ich nie odnalazła. Obie miały na sobie kapelusze z szerokim rondem, letnie sukienki, czarne szkolne pończochy i czarne trzewiki bez obcasów. Ponieważ Charlotte miała w tym roku zacząć bywać na balach, pozwalano jej od czasu do czasu czesać się w wysoki kok i ubierać w długą suknię do obiadu. Na ogół jednak Lidia traktowała ją jak dziecko, którym przecież nadal była. Nie jest dobrze, gdy dzieci dojrzewają zbyt szybko. Dwie kuzynki pogrążone były w rozmowie, której tematu Lidia próżno starała się domyślić.
O czym rozmyślałam, gdy miałam osiemnaście lat? – zapytała samą siebie. I wtedy stanął jej przed oczyma młody człowiek o miękkich włosach i zręcznych dłoniach. Boże, pomyślała, pozwól mi zachować moją tajemnicę.
– Czy sądzisz, że poczujemy się inaczej, kiedy zaczniemy bywać w towarzystwie? – pytała Belinda.
Charlotte myślała o tym już wcześniej.
– Nie, nie sądzę.
– Będziemy wtedy dorosłe.
– Nie rozumiem, w jaki sposób przyjęcia, bale i pikniki mogą sprawić, że ktoś staje się bardziej dorosły.
– Będziemy musiały nosić gorsety.
Charlotte zachichotała.
– Czy miałaś kiedyś na sobie gorset?
– Nie, a ty?
– Przymierzałam swój w zeszłym tygodniu.
– No i co?
– Jest okropny. Nie można w nim chodzić prosto.
– Jak wyglądałaś?
Charlotte pokazała przed sobą rękami olbrzymi biust. Obie zaczęły pokładać się ze śmiechu. Charlotte podchwyciła spojrzenie matki i przybrała pokorny wyraz twarzy w oczekiwaniu reprymendy; ale mama wyglądała, jakby myślała o czym innym, i tylko uśmiechnęła się niewyraźnie, odwracając się do nich plecami.
– Mimo to będzie fajnie, zobaczysz – stwierdziła Belinda.
– Kiedy zaczniemy chodzić na bale? No, może – z powątpiewaniem odparła Charlotte. – Ale o co w tym wszystkim chodzi?
– O to, żeby spotkać odpowiednich młodych ludzi, oczywiście.
– Masz na myśli, znaleźć sobie męża.
Doszły do wielkiego, rosnącego na środku trawnika dębu i Belinda usiadła na ławce pod drzewem. Była trochę nadąsana.
– Uważasz, że to wszystko jest bardzo głupie, prawda? – zapytała.
Charlotte usiadła obok niej i popatrzyła na wznoszącą się nad trawiastym kobiercem południową fasadę Walden Hall. W wysokich gotyckich oknach migotały w promieniach słońca szyby. Z tego miejsca dom wyglądał tak, jakby w środku był urządzony w sposób sensowny i przemyślany, w rzeczywistości jednak za tą fasadą krył się uroczy bałagan.
– Głupie jest to – powiedziała – że trzeba czekać tak długo. Wcale mi nie spieszno do chodzenia na bale, zostawiania po południu liścików młodym ludziom i spotykania się z nimi… nie dbam o to i doskonale mogę się bez tego obejść, ale jestem zła, kiedy wciąż traktuje się mnie jak dziecko. Nienawidzę jeść kolacji z Marią, ona jest kompletną ignorantką albo tylko taką udaje. W jadalni podczas kolacji przynajmniej się o czymś rozmawia. Papa opowiada o interesujących rzeczach. Kiedy się nudzę, Maria mówi, żebyśmy zagrały w karty. Ja nie chcę w nic grać. Całe moje życie to gra. – Westchnęła.
Mówienie o tym zdenerwowało ją. Spojrzała na spokojną, otoczoną aureolą rudych loków, piegowatą buzię Belindy. Jej własna twarz była owalna, z nadającym jej wyraz prostym nosem i wystającymi kośćmi policzkowymi. Miała bujne, ciemne włosy. Poczciwa Belinda, pomyślała, ona wcale się nie przejmuje tymi sprawami, właściwie to niczego nie przeżywa zbyt głęboko.
– Przepraszam. – Dotknęła ramienia Belindy. – Nie chciałam się unosić.
– W porządku – Belinda uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Zawsze wściekają cię rzeczy, których nie możesz zmienić. Pamiętasz, jak uparłaś się, że chcesz iść do szkoły w Eton?
– Nie, nigdy w życiu!
– Musisz pamiętać, na pewno. Zrobiłaś straszną awanturę.
Papa chodził do szkoły w Eton, powiedziałaś, więc dlaczego ja nie miałabym tam chodzić?
Charlotte nie pamiętała tego, ale nie była w stanie zaprzeczyć, że istotnie mogła tak właśnie powiedzieć, mając dziesięć lat.
– Czy naprawdę myślisz – zapytała – że te rzeczy nie mogą wyglądać inaczej? Życie towarzyskie, bale w mieście, zaręczyny, a potem małżeństwo…
– Zawsze możesz jeszcze wywołać skandal. Nie pozostanie ci wówczas nic innego, jak wyemigrować do Rodezji.
– Nie bardzo wiem, w jaki sposób można wywołać skandal.
– Ja też nie.
Przez chwilę milczały. Czasami Charlotte chciałaby być tak samo bierna jak Belinda. Życie byłoby wtedy o wiele prostsze – ale z drugiej strony stałoby się strasznie nudne.
– Zapytałam Marię – powiedziała – co będę robić, kiedy wyjdę za mąż. Wiesz, co mi odpowiedziała? „Robić?”
– Charlotte przedrzeźniała gardłowy akcent swojej guwernantki. – „Cóż, moje dziecko, nie będziesz robić nic”.
– Och, jakie ona wygaduje głupoty – westchnęła Belinda.
– Naprawdę? A co robi moja matka albo twoja?
– Należą do dobrego towarzystwa. Urządzają przyjęcia, siedzą w swoich domach na wsi, jeżdżą do opery…
– To właśnie miałam na myśli. Nie robią nic.
– Rodzą dzieci…
– To trochę inna sprawa. Trzymają w wielkiej tajemnicy, jak to jest z tymi dziećmi.
– Dlatego, że to… takie wulgarne.
– Dlaczego? Co jest w tym wulgarnego? – Charlotte zdała sobie sprawę, że znowu jest podekscytowana. Maria zawsze jej mówiła, żeby się nie ekscytowała. Wzięła głęboki oddech i zniżyła głos. – Ty i ja mamy przecież rodzić te dzieci. Nie uważasz, że mogliby nam coś o tym powiedzieć, wyjaśnić, jak to się odbywa? Ale nie, im o wiele bardziej zależy, żebyśmy wiedziały wszystko o Mozarcie, Szekspirze i o Leonardzie da Vinci.
Belinda wyglądała na speszoną, ale i bardzo zaciekawioną. Na pewno myśli to samo co ja, pomyślała Charlotte. Ciekawe, czy przypadkiem nie wie czegoś na ten temat.
– Zdajesz sobie sprawę, że one dojrzewają u ciebie w brzuchu? – rzuciła.
Belinda kiwnęła głową.
– Ale jak to się zaczyna? – zapytała nagle. – Och, myślę, że po prostu same zaczynają dojrzewać, kiedy kobieta ma około dwudziestu jeden lat. To dlatego trzeba zacząć bywać na balach, spotykać się z młodymi ludźmi: wszystko po to, żeby mieć już męża, zanim zacznie się ten proces. – Charlotte zawahała się na moment. – Tak przynajmniej mi się zdaje – dodała.
– No dobrze, a którędy one wychodzą? – zapytała Belinda.
– Nie wiem. A jakiej są wielkości?
Belinda rozsunęła dłonie mniej więcej na pół metra.
– Takiej wielkości były bliźniaki, kiedy miały jeden dzień.
– Pomyślała chwilę i zmniejszyła trochę odstęp. –No, może takie.
– Kiedy kura znosi jajo – powiedziała Charlotte – ono wychodzi jej… z tyłu. –Nie patrzyła Belindzie w oczy. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z nikim na tak intymny temat. – Jajo wydaje się za duże, a jednak wychodzi.
Belinda pochyliła się ku niej.
– Widziałam kiedyś, jak ocieliła się Daisy – powiedziała półgłosem. – Daisy to krowa na naszym folwarku. Parobcy nie wiedzieli, że się przyglądam. Tak właśnie to nazywają: ocielić się.
Charlotte była zafascynowana.
– Jak to wyglądało?
– To było straszne. Wyglądało, jakby się jej otworzył brzuch, było mnóstwo krwi i innych rzeczy. – Belinda wzdrygnęła się.
– Bardzo mnie to niepokoi – powiedziała Charlotte.
– Boję się, że mi się to przytrafi, zanim odkryję całą prawdę.
Dlaczego oni nic nam o tym nie mówią?
– Nie powinnyśmy rozmawiać o takich rzeczach.
– Mamy, do cholery, święte prawo o tym rozmawiać.
Belinda otworzyła usta.
– Przekleństwa tylko pogarszają sprawę.
– Nie dbam o to. – Charlotte doprowadzało do szału, że nie było skąd się dowiedzieć ani kogo spytać, ani też żadnej książki, w której można by o tym przeczytać… Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. – W bibliotece jest zamknięta szafka. Założę się, że tam właśnie są książki o wszystkich tych sprawach. Chodźmy zobaczyć!
– Ale jeżeli jest zamknięta…
– To nic, już od kilku lat wiem, gdzie są klucze.
– Jak nas złapią, dostaniemy niezłą burę.
– Wszyscy przebierają się teraz do obiadu. Mamy jedyną szansę. – Charlotte wstała.
Belinda zawahała się.
– Będzie awantura.
– Nie obchodzi mnie to. Ja w każdym razie zamierzam zobaczyć, co jest w tej szafce. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną. – Charlotte obróciła się i ruszyła w stronę domu. Po chwili, jak się tego spodziewała, dogoniła ją Belinda.
Przeszły między kolumnami portyku do chłodnego, wysokiego, rozległego hallu. Idąc w lewo, minęły pokój poranny i pokój ośmiokątny, i znalazły się w bibliotece. Charlotte powtarzała sobie, że jest przecież kobietą i ma prawo coś wiedzieć, ale jednocześnie czuła się jak niesforna mała dziewczynka.
Położona w narożniku budynku widna biblioteka była jej ulubionym miejscem w domu. Światło dostawało się tu przez trzy duże okna. Obite skórą fotele pachniały starością i były zadziwiająco wygodne. W zimie przez cały dzień palono tu w kominku. Znajdowały się tutaj plansze do gier, układanki, a także dwa albo trzy tysiące książek. Niektóre z nich były stare, przechowywane tutaj od czasu, gdy zbudowano dom, wiele jednak było nowych, mama bowiem czytała powieści, a papa interesował się mnóstwem różnych rzeczy – chemią, rolnictwem, podróżami, astronomią i historią. Charlotte lubiła tu przychodzić, zwłaszcza kiedy Maria miała wychodne i nie mogła wyrwać jej z rąk Z dala od zgiełku i wręczyć zamiast tegoWodnych dzieci. Czasami papa był tu razem z nią. Siedział przy wiktoriańskim biurku, czytając katalog maszyn rolniczych albo roczny bilans amerykańskich kolei żelaznych, i nigdy nie przeszkadzał jej w swobodnym wyborze książek.
W bibliotece nie było teraz nikogo. Charlotte podeszła do biurka, otworzyła małą, kwadratową szufladę i wyjęła z niej klucz.
Przy ścianie za biurkiem stały trzy szafki. W jednej mieściły się gry, w drugiej papier listowy i koperty z wytłoczonym herbem Waldenów. Trzecia była zamknięta. Charlotte wsadziła klucz do dziurki i otworzyła szafkę.
Wewnątrz było dwadzieścia albo trzydzieści książek i stos starych czasopism. Charlotte rzuciła okiem na jedno z nich. Nosiło tytuł The Pean. Nie wyglądało zachęcająco. W pośpiechu wyciągnęła na chybił trafił dwie książki. Zamknęła drzwiczki szafki, przekręciła klucz w zamku i schowała go z powrotem do szuflady.
– Mamy! – oznajmiła z triumfem.
– Dokąd pójdziemy, żeby to obejrzeć? – spytała szeptem Belinda.
– Pamiętasz naszą kryjówkę?
– Och, tak!
– Dlaczego mówimy szeptem?
Obie zachichotały.
Charlotte podeszła do drzwi. Nagle usłyszała głos w hallu wołający: „Lady Charlotte… Lady Charlotte…”.
– To Annie, szuka nas – powiedziała Charlotte. – Jest miła, ale strasznie nierozgarnięta. Wyjdziemy drugimi drzwiami, szybko.
Wybiegły z biblioteki do pokoju bilardowego, z którego można się było dostać do zbrojowni; ale w zbrojowni ktoś był. Chwilę nasłuchiwały.
– To mój papa – wyszeptała Belinda, wyraźnie przestraszona. – Był na spacerze z psami.
Na szczęście z pokoju bilardowego można było wyjść bezpośrednio na taras zachodni. Charlotte i Belinda chyłkiem wyślizgnęły się na dwór i ostrożnie zamknęły za sobą drzwi. Zabarwione na czerwono słońce stało nisko nad horyzontem, rzucając na trawę długie cienie.
– Jak się teraz dostaniemy z powrotem? – spytała Belinda.
– Po dachu. Chodź za mną!
Charlotte obiegła dom z tyłu i przeszła przez ogród kuchenny aż do stajni. Wepchnęła książki pod stanik sukienki i zacisnęła pasek, żeby nie wypadły.
Ze skraju podwórka przy stajni mogła się z łatwością wspiąć na dach tej części budynku, w której znajdowały się pomieszczenia dla służby. Najpierw wdrapała się na klapę niskiego żelaznego składziku, w którym przechowywano drewno, a stamtąd na dach z falistej blachy, którym kryta była przybudówka z narzędziami. Przybudówka przylegała do wozowni, ta z kolei do pralni. Charlotte stanęła na palcach i podciągnęła się w górę na pokryty płytkami spadzisty dach pralni. Obejrzała się do tyłu: Belinda podążała w ślad za nią.
Charlotte przesuwała się powoli wzdłuż dachu, chwytając się palcami i opierając obutymi stopami o kant dachówki, aż dotarła do szczytowej ściany głównego budynku. Wtedy wczołgała się na samą górę i usiadła okrakiem na dachu pralni.
Po chwili znalazła się tam również Belinda.
– Czy to nie jest niebezpieczne? – spytała.
– Wchodzę tędy od dziewiątego roku życia.
W ścianie szczytowej, tuż nad nimi znajdowało się okno sypialni, którą wspólnie zamieszkiwały dwie pokojówki. Okno sięgało prawie samego szczytu opadającego stromo na obie strony dachu głównego budynku. Charlotte wyprostowała się i zajrzała do środka. W pokoju nie było nikogo. Wdrapała się na parapet i stanęła na nim.
Przechyliła się w lewo, przerzuciła rękę i nogę przez skraj dachu i wspięła się na górę. Obróciła się i pomogła Belindzie zrobić to samo. Przez moment leżały nieruchomo, próbując złapać oddech. Charlotte przypomniała sobie powtarzane w jej obecności informacje: dachy Walden Hall zajmowały łącznie powierzchnię czterech akrów. Trudno było w to uwierzyć, dopóki nie weszło się tu na górę i nie zobaczyło, jak łatwo można zabłądzić wśród pokrytych dachówką gór i dolin. Z punktu, w którym się znalazły, można było dotrzeć do każdego miejsca na dachu, korzystając ze specjalnych przejść, drabin i szybów przeznaczonych dla ekip konserwatorskich, które każdej wiosny pojawiały się tutaj, aby wyczyścić i pomalować rynny oraz wymienić połamane dachówki.
Charlotte wstała.
– Chodź, dalej jest już całkiem łatwo – powiedziała.
Na następny dach wchodziło się po drabinie, potem była kładka, a następnie kilka drewnianych stopni prowadzących do małych, kwadratowych drzwiczek umieszczonych w ścianie. Charlotte otworzyła je i wczołgała się do środka. Znalazła się w swojej kryjówce.
Było to niskie pomieszczenie bez okien, o pochyłym stropie i podłodze z nieheblowanych desek. Dotykając jej nieostrożnie ręką, można było sobie wbić drzazgę. Według rozeznania Charlotte to pomieszczenie wykorzystywano kiedyś jako składzik, teraz w każdym razie wszyscy o nim zapomnieli. Drzwiczki z drugiej strony prowadziły do nieużywanej od lat garderoby przy pokoju dziecinnym. Charlotte odkryła to miejsce, kiedy miała osiem albo dziewięć lat. Przydawało jej się od czasu do czasu, gdy dla zabawy kryła się przed pilnującymi ją opiekunami – zabawy, w którą, jak się jej zdawało, musiała się bawić przez całe swoje życie. Na podłodze leżały poduszki i pudełko zapałek, w słoikach stały świeczki. Na jednej z poduszek leżał zniszczony i sflaczały pluszowy piesek, którego schowała tutaj osiem lat temu, kiedy Maria, guwernantka, zagroziła, że wyrzuci go na śmietnik. Na małym, wytrzaśniętym nie wiadomo skąd stoliku stał pęknięty wazon wypełniony kredkami, a obok leżał czerwony skórzany piórnik. W Walden Hall co roku przeprowadzano inwentaryzację i Charlotte świetnie pamiętała, jak ochmistrzyni, pani Braithwaite, skarżyła się, że z domu giną najprzeróżniejsze rzeczy.
Belinda wcisnęła się do środka i Charlotte zapaliła świeczki. Wyjęła książki zza stanika i spojrzała na ich tytuły. Pierwszy z nich brzmiał Lekarz domowy, drugi Historia pożądania. Książka medyczna wydawała się bardziej obiecująca. Siadła na poduszce i otworzyła ją. Belinda przysiadła obok niej z widocznym poczuciem winy. Charlotte czuła się, jakby za chwilę miały odkryć wieczną tajemnicę życia.
Przekartkowała książkę, która najwyraźniej zawierała pełne i szczegółowe informacje na temat reumatyzmu, złamań kości i przebiegu odry. Kiedy jednak Charlotte doszła do rozdziału o rodzeniu dzieci, książka stawała się nagle niejasna i bardzo niewiele można było z niej zrozumieć. Pisano tam o jakichś tajemniczych skurczach, o odejściu wód i pępowinie, którą powinno się zawiązać w dwu miejscach, a następnie przeciąć wygotowanymi w wodzie nożyczkami. Najwyraźniej rozdział ten napisany został dla ludzi nieco już zorientowanych w sprawie. Był tam także rysunek nagiej kobiety. Charlotte zauważyła, że nie miała ona włosów w miejscu, w którym u niej rosło ich dosyć sporo. Wstydziła się jednak powiedzieć o tym Belindzie. Znalazła poza tym schematyczny rysunek dziecka tkwiącego w brzuchu kobiety, żadnej natomiast wskazówki co do drogi, którą mogłoby się ono wydostać na zewnątrz.
– Na pewno doktor przecina matce brzuch – stwierdziła Belinda.
– W takim razie jak robiono to dawniej, kiedy nie było lekarzy? – dziwiła się Charlotte. – Tak czy owak, ta książka jest do niczego. – Otworzyła na chybił trafił drugą i przeczytała głośno pierwsze zdanie, które wpadło jej w oczy.
– „Opuszczała się coraz niżej, lubieżnie i powoli, aż przeszyłem ją na wskroś drzewcem swej piki i jęła się miarowo kołysać ruchem pełnym rozkoszy”. – Charlotte zmarszczyła brwi i spojrzała na swą towarzyszkę.
– Ciekawe, co to może znaczyć? – odezwała się Belinda.
Feliks Krzesiński siedział nieruchomo w przedziale, czekając na odjazd pociągu. Stali na dworcu w Dover. W przedziale panował ziąb. Na zewnątrz było ciemno i Feliks widział w szybie tylko swoje odbicie: spoglądał nań wysoki mężczyzna z eleganckim wąsikiem, ubrany w czarny płaszcz i melonik. Na półce nad jego głową leżała niewielka walizka. Mógłby od biedy uchodzić za podróżującego przedstawiciela szwajcarskiej fabryki zegarków, gdyby nie to, że każdy, kto przyjrzałby mu się uważniej, zobaczyłby, że jego płaszcz jest tandetny, walizka tekturowa, a twarz nie przypomina twarzy człowieka sprzedającego zegarki.
Rozmyślał o Anglii. Pamiętał, jak w czasach swojej młodości uważał angielską monarchię konstytucyjną za idealną formę rządów. To wspomnienie ubawiło go, a patrząca na niego z szyby płaska, blada twarz wykrzywiła się w upiornym uśmiechu. Od tamtego czasu jego poglądy na temat idealnej formy rządów diametralnie się zmieniły.
Pociąg ruszył i w kilka minut później Feliks ujrzał słońce wschodzące nad plantacjami chmielu i sadami hrabstwa Kent. Europa była taka ładna. Nigdy nie przestawało go to zdumiewać. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, przeżył głęboki szok. Podobnie jak rosyjscy chłopi nie był w stanie wyobrazić sobie, że świat może tak wyglądać. Pamiętał jak dziś, jechał wtedy pociągiem. Przemierzał setki mil słabo zaludnionych guberni na północno-zachodnich kresach Rosji, mijał karłowate drzewa, nędzne, zakopane w śniegu wioski, kręte, błotniste drogi; nagle, pewnego ranka po przebudzeniu odkrył, że znajduje się w Niemczech. Ujrzał zadbane zielone pola, pokryte twardą nawierzchnią szosy, eleganckie domy w czystych wioskach, skrzynki z kwiatami na zalanym słońcem peronie, i wydawało mu się, że nagle trafił do raju. Później, w Szwajcarii, siedział na werandzie małego hoteliku, wygrzewając się w słońcu i patrząc na pokryte śniegiem góry, jadł świeży, chrupiący rogalik, popijał go kawą i myślał: jacy szczęśliwi muszą być tutaj ludzie.
Kiedy teraz, wczesnym rankiem, oglądał budzące się do życia angielskie farmy, przed oczyma stanął mu świt w jego rodzinnej wiosce: szare, rozmyte niebo, porywisty wiatr, ścięte mrozem bagniste pola, na których tu i ówdzie jaśniały zamarznięte kałuże i oszronione kępy traw; zobaczył siebie samego w znoszonej, płóciennej bluzie, ze skostniałymi stopami w założonych na walonki chodakach, idącego u boku swego ojca, odzianego w wyświechtaną sutannę biednego, wiejskiego popa, który stara się go przekonać, że Bóg jest jednak dobry. Jego ojciec ukochał naród rosyjski, ponieważ naród ten został ukochany przez Boga. Natomiast dla Feliksa zawsze było oczywiste, że Bóg nienawidzi tego narodu. Gdyby było inaczej, nigdy nie potraktowałby go z takim okrucieństwem.
Ten spór stał się początkiem długiej podróży, podróży, którą odbył Feliks, począwszy od chrześcijaństwa, poprzez socjalizm aż do anarchizmu i terroryzmu, i która z guberni tambowskiej poprzez Sankt Petersburg i Syberię zawiodła go aż do Genewy. W Genewie podjął decyzję, która zaprowadziła go tutaj, do Anglii. Przed oczyma stanęło mu tamto zebranie. Omal się na nie nie spóźnił…
O mało nie spóźnił się na zebranie. Wracał z Krakowa, gdzie prowadził rozmowy z polskimi Żydami, którzy przerzucali do Rosji, przez zieloną granicę, pismo jego grupy, Bunt. Przybył do Genewy po zmroku i od razu pospieszył do małej, położonej w zaułku drukarni Ulricha. Trwało właśnie kolegium redakcyjne; czterej mężczyzni i dwie kobiety siedzieli na zapleczu drukarni wokół jednej jedynej świeczki, obok błyszczącej prasy drukarskiej. Wdychali zapach farby i smaru do maszyn i radzili, jak doprowadzić do wybuchu rewolucji w Rosji.
Ulrich zapoznał krótko Feliksa z tematem dyskusji. Niedawno widział się z Josefem, agentem Ochrany, rosyjskiej tajnej policji. Josef skrycie sympatyzował z rewolucjonistami, więc zaopatrywał Ochranę w fałszywe informacje. Czasami anarchiści przekazywali mu garść prawdziwych, lecz nieszkodliwych informacji, a on w rewanżu ostrzegał ich przed akcjami swych mocodawców.
Tym razem wiadomości dostarczone przez Josefa były sensacyjne.
– Car chce zawrzeć sojusz wojskowy z Anglią – oznajmił Ulrich. – Wysyła na rozmowy do Londynu księcia Orłowa. Ochrana dowiedziała się o tym, ponieważ ma za zadanie chronić księcia podczas jego podróży przez Europę.
Feliks zdjął kapelusz i usiadł, rozważając w duchu, czy to wszystko prawda. Jedna z dziewcząt, smutna Rosjanka w postrzępionej sukni, przyniosła mu w szklance herbatę. Feliks wyjął z kieszeni nadgryzioną kostkę cukru, włożył ją sobie między zęby i siorbając, popijał herbatę przez cukier, na modłę rosyjskich chłopów.
– Rzecz w tym – mówił dalej Ulrich – że dysponując takim sojuszem, Anglia może przystąpić do wojny z Niemcami i wciągnąć do niej Rosję.
Feliks kiwnął głową.
– A w okopach nie będą wcale ginąć książęta i hrabiowie – powiedziała dziewczyna w postrzępionej sukni – ale prosty rosyjski lud.
Ma rację, pomyślał Feliks. Na wojnie będą walczyli chłopi. Spędził wśród nich większość swojego życia. Byli twardzi, ordynarni i ograniczeni, ale ich głupkowata wielkoduszność i zdarzające im się czasem wybuchy żywiołowej radości dawały pojęcie, kim mogliby stać się w uczciwym społeczeństwie. Jedynymi rzeczami, które ich interesowały, były pogoda, zwierzęta gospodarskie, choroba, narodziny dziecka i to, jak przechytrzyć dziedzica. Przez kilka krótkich lat, zanim osiągnęli wiek dojrzały, chodzili wyprostowani i z podniesioną głową, potrafili się śmiać, szybko biegać i flirtować, ale potem szybko zginali kark, stawali się posępni, szarzy i powolni. A teraz książę Orłow weźmie tych młodych, wkraczających dopiero w wiosnę swojego życia mężczyzn i poprowadzi pod ogień armat, żeby rozerwał ich na strzępy albo uczynił kalekami do końca życia. I wszystko to, bez wątpienia, pozostawać będzie w najlepszej zgodzie z zasadami międzynarodowej dyplomacji.
To właśnie takie rzeczy sprawiły, że Feliks stał się anarchistą.
– Co powinniśmy zrobić? – zapytał Ulrich.
– Musimy tę wiadomość zamieścić na pierwszej stronie Buntu – zaproponowała dziewczyna w postrzępionej sukni.
Zaczęli mówić o tym, jak należałoby zredagować całą historię. Feliks przysłuchiwał się jednym uchem. Sprawy redakcyjne mało go obchodziły. Kolportował pismo, pisał do niego artykuły o tym, jak sporządzać bomby, i popadał w coraz głębsze niezadowolenie. Strasznie się ucywilizował w tej Genewie. Pił piwo zamiast wódki, nosił krawat z kołnierzykiem i uczęszczał na koncerty muzyki symfonicznej. Miał pracę w księgarni. Tymczasem w Rosji panowało wrzenie. Górnicy z szybów naftowych walczyli z Kozakami, parlament był bezsilny, strajkował milion robotników. Car Mikołaj II okazał się najbardziej niekompetentnym i głupim władcą, jakiego jest w stanie spłodzić zdegenerowana arystokracja. Cały kraj przypominał beczkę prochu czekającą tylko na iskrę. Feliks chciał stać się tą iskrą. Ale nie mógł wrócić do Rosji. Wrócił tam Józef Stalin i kiedy tylko postawił stopę na ojczystej ziemi, ujęto go i zesłano na Syberię. Tajna policja dysponowała dokładniejszymi informacjami o rewolucjonistach żyjących na emigracji aniżeli o tych, którzy wciąż pozostawali w kraju.
Feliksa uwierały jego skórzane buty, sztywny kołnierzyk i warunki, w jakich przyszło mu żyć.
Spojrzał na siedzącą wokół niego grupkę anarchistów. Oto Ulrich, przedwcześnie posiwiały drukarz w poplamionym fartuchu, intelektualista, pożyczający Feliksowi książki Proudhona i Kropotkina, ale także człowiek czynu, który pomógł mu kiedyś w napadzie na bank; Olga, dziewczyna w postrzępionej sukni, która podkochiwała się w Feliksie, aż któregoś dnia zobaczyła, jak złamał rękę policjantowi, i zaczęła się go bać; Wiera, puszczająca się na prawo i lewo poetka; Jewno, student filozofii, mówiący bez przerwy o oczyszczającej rzece krwi i ognia; Hans, zegarmistrz, zaglądający jak przez szkło powiększające w ludzkie dusze; i Piotr, wydziedziczony książę, autor błyskotliwych traktatów ekonomicznych i budzących rewolucyjny zapał wstępniaków. Wszyscy byli oddanymi sprawie, ciężko pracującymi ludźmi, nie brakowało im oleju w głowie. Feliks zdawał sobie sprawę z wagi tego, co robią. Będąc w Rosji, przebywał wśród doprowadzonych do rozpaczy ludzi, którzy niecierpliwie czekali na nielegalne gazetki i ulotki, a potem przekazywali je sobie z rąk do rąk, aż porwały się na strzępy. A jednak to wszystko było za mało. Traktaty ekonomiczne nie osłonią przed pociskami policji, a od płomiennych artykułów nie zajmą się ogniem pałace możnych tego świata.
– Ta wiadomość musi uzyskać szerszy rozgłos – mówił Ulrich – niż ten, który osiągniemy, publikując ją w Buncie. Pragnę, aby każdy rosyjski chłop dowiedział się, że książę Orłow chce wysłać go na bezsensowną i krwawą wojnę toczoną o sprawy, które nic a nic go nie obchodzą.
– Najważniejsze jest to – stwierdziła Olga – czy ludzie uwierzą w to, co mówimy.
– Najważniejsze jest to – odezwał się Feliks – czy cała historia jest prawdziwa.
– Możemy sprawdzić – powiedział Ulrich. – Towarzysze z Londynu mogą potwierdzić, czy Orłow przybył zgodnie z zapowiedzią i czy spotkał się z tymi, z którymi miał się spotkać.
– Nie wystarczy nadać rozgłos tym knowaniom – powiedział z przejęciem Jewno – musimy je udaremnić!
– Jak? – zapytał Ulrich, spoglądając na młodego Jewno znad drucianych oprawek okularów.
– Powinniśmy nawoływać do zgładzenia Orłowa. Jest zdrajcą, zaprzedał swój naród i powinien zostać stracony.
– Czy to zastopuje rozmowy?
– Prawdopodobnie tak – powiedział książę Piotr.
– Zwłaszcza jeśli zabójcą okaże się anarchista. Pamiętajcie, że Anglia udziela azylu politycznego anarchistom i że doprowadza to cara do białej gorączki. Jeśli rosyjski książę zostanie zgładzony w Anglii przez jednego z naszych towarzyszy, cara może to rozwścieczyć do tego stopnia, że zerwie całe negocjacje.
– Cóż to będzie za historia – rozmarzył się Jewno.
– Będziemy mogli napisać, że Orłow został zgładzony przez jednego z naszych towarzyszy za to, że zdradził naród rosyjski.
– Będą o tym pisały gazety na całym świecie – stwierdził w zamyśleniu Ulrich.
– Pomyślcie o efekcie, jaki wywoła to w kraju. Wiecie przecież, jak chłopi rosyjscy traktują powołanie do wojska. To dla nich to samo co wyrok śmierci. Chłopcu, który idzie do armii, wyprawia się pogrzeb. Jeśli dowiedzą się, że car zamierza wysłać ich na wielką europejską wojnę, rzeki spłyną krwią…
Ma rację, pomyślał Feliks. Jewno zawsze mówił o rzekach krwi, ale tym razem miał rację.
– Obawiam się, że bujasz w obłokach, Jewno – zaoponował Ulrich. – Misja Orłowa jest tajna, nie będzie jeździł po Londynie w otwartym powozie i pozdrawiał tłumów. Poza tym znam naszych towarzyszy w Londynie: nigdy nie dokonali poważnego zamachu. Nie widzę, w jaki sposób mogłoby im się to teraz udać.
– Ja to zrobię – odezwał się Feliks. Wszyscy spojrzeli na niego. Po ich twarzach pełzały cienie rzucane przez migoczący płomień świecy. – Wiem, jak to zrobić. – Jego głos wydał im się zmieniony, jakby mówił przez ściśnięte gardło. – Pojadę do Londynu. Zabiję Orłowa.
W pokoju zapadło nagłe milczenie. Wszystkie te słowa o śmierci i zniszczeniu stały się naraz realne i konkretne. Patrzyli na niego zdumieni i tylko Ulrich uśmiechał się, jakby wiedział o wszystkim wcześniej, jakby przewidział, że sprawa przybierze taki właśnie obrót.
Londyn był niewiarygodnie bogaty. Feliks widywał wielkie fortuny w Rosji i dobrobyt w Europie, ale nigdy na taką skalę. Tutaj nikt nie chodził w łachmanach. Przeciwnie, mimo że nie było zimno, każdy miał na sobie kilka warstw ciepłej odzieży. Feliks przyglądał się furmanom, ulicznym sprzedawcom, zamiataczom, robotnikom i posłańcom – wszyscy nosili przyzwoite, fabryczne ubrania, na których nie było ani jednej dziury czy łaty. Nie było dziecka, które chodziłoby bez butów. Wszystkie kobiety miały na głowie kapelusze, i to jakie! Były to olbrzymie przedmioty o rondach szerokich jak koła powozu, ozdobione wstążkami, piórami, kwiatami i owocami. Na ulicach panował nieustanny ruch. W ciągu pierwszych pięciu minut zobaczył tutaj więcej automobili niż w całym swoim dotychczasowym życiu. Było ich bodaj tyle samo, co pojazdów konnych. Na kołach czy na własnych nogach, wszyscy podążali dokądś w pośpiechu.
Na Piccadilly Circus stanęły wszystkie pojazdy. Przyczyna zatoru była taka sama jak w każdym innym mieście: koń upadł na bruk, a ciągnięty przezeń furgon przewrócił się na bok. Grupa mężczyzn starała się podnieść zwierzę i wóz z ziemi, podczas gdy stojące na chodniku kwiaciarki i panie o wymalowanych twarzach stroiły sobie żarty i zagrzewały ich do czynu okrzykami.
Nieco dalej na wschód to wrażenie wielkiego bogactwa, jakie Feliks początkowo odniósł, trochę osłabło. Minął zwieńczoną kopułą katedrę pod wezwaniem świętego Pawła. Imienia patrona dowiedział się z mapy, którą kupił na dworcu Victoria. Za katedrą ciągnęły się uboższe dzielnice. Wspaniałe fasady banków i urzędów ustąpiły nagle miejsca małym, na ogół zaniedbanym, stojącym szeregowo domkom. Mniej było tu automobili, więcej koni, te ostatnie zaś wydawały się o wiele mizerniejsze od tych ze śródmieścia. Handel odbywał się w większości na ulicznych straganach. Nie dojrzał już ani jednego posłańca. W oczy cisnęło się teraz mnóstwo bosych dzieci – ale nie przejął się tym zbytnio, gdyż w tym klimacie i tak, jego zdaniem, nie potrzebowały butów.
Im głębiej zapuszczał się w dzielnicę East End, tym bardziej ponure roztaczały się przed nim widoki. Mijał rozpadające się kamienice, brudne podwórka i śmierdzące alejki. Odziani w łachmany wykolejeńcy grzebali w stertach śmieci, poszukując resztek pożywienia. Potem znalazł się nagle na Whitechapel High Street i ujrzał znajome brody, pejsy i tradycyjne chałaty ortodoksyjnych Żydów, małe sklepiki, w których można było kupić wędzoną rybę i koszerne mięso: miał wrażenie, jakby znalazł się z powrotem w Rosji, z tą tylko różnicą, że tutaj Żydzi nie wydawali się zastraszeni.
Szedł dalej, szukając numeru 165 przy Jubilee Street; taki adres podał mu bowiem Ulrich. Był to dwupiętrowy budynek o architekturze luterańskiego zboru. Tabliczka na zewnątrz informowała, że Instytut i Klub Przyjaciół Robotnika otwarty jest dla wszystkich pracujących bez względu na ich poglądy polityczne, inna zaś tabliczka wisząca obok niej wyjawiała prawdziwy charakter tej placówki, stwierdzając, że została ona otwarta w roku 1906 przez Piotra Kropotkina. Feliks zastanawiał się, czy tu, w Londynie, uda mu się spotkać legendarnego księcia anarchistów.
Wszedł do środka. W sieni zobaczył stos gazetek w języku jidysz, których tytuł przypominał nazwę klubu: Der Arbeter Fraint, Przyjaciel Robotnika. Ogłoszenia na ścianach dotyczyły lekcji angielskiego, szkółki niedzielnej, wycieczki do Epping Forest i wykładu na temat Hamleta. Feliks wszedł do głównej sali. Jej wystrój potwierdzał jego wcześniejsze przypuszczenia: z pewnością była to niegdyś nawa kościoła dysydenckiego. Z jednej strony dobudowano tam scenę, z drugiej zaś bar. Na scenie grupa mężczyzn i kobiet przygotowywała, zdaje się, jakieś przedstawienie. Być może tym właśnie zajmowali się anarchiści w Anglii, pomyślał Feliks; to wyjaśnia, dlaczego wolno im tutaj zakładać własne kluby. W barze nie było widać żadnych napojów alkoholowych, ale na kontuarze zobaczył filety rybne, marynowane śledzie i – o radości! – prawdziwy samowar.
Dziewczyna za ladą spojrzała na niego.
– Nu, czto? – zapytała.
Feliks uśmiechnął się.
Tydzień później, tego samego dnia, kiedy książę Orłow miał przybyć do Londynu, Feliks zajadał lunch we francuskiej restauracji w Soho. Przyszedł wcześnie i zajął stolik tuż przy wejściu. Zjadł zupę cebulową, stek i kawałek bryndzy, wypijając do tego pół butelki czerwonego wina. Zamawiał potrawy po francusku. Kelnerzy obsługiwali go z wielką estymą. Kiedy skończył, w restauracji zaczął się największy ruch. W chwili gdy trzej kelnerzy znajdowali się akurat w kuchni, a pozostali dwaj odwróceni byli do niego plecami, spokojnie wstał, podszedł do drzwi, zabrał swój płaszcz i kapelusz, po czym wyszedł, nie płacąc rachunku.
Idąc ulicą, uśmiechał się. Kradzież sprawiała mu przyjemność.
Szybko nauczył się, jak przeżyć w mieście prawie za darmo. Na śniadanie kupował w ulicznej budce słodzoną herbatę i kromkę chleba za dwa pensy. Było to jedyne pożywienie, za które płacił. W porze lunchu kradł jakiś owoc albo jarzynę z ulicznego straganu. Wieczorem szedł do organizacji charytatywnej, gdzie w zamian za wysłuchanie niezrozumiałego kazania i odśpiewanie hymnu dostawał talerz darmowego rosołu i tyle chleba, ile tylko chciał. Miał pięć funtów gotówką, ale oszczędzał je na czarną godzinę.
Zamieszkał w Dunstan Houses w Stepney Green, w pięciopiętrowej kamienicy. Gnieździła się w niej połowa znanych londyńskich anarchistów. Feliks spał na rozłożonym na podłodze materacu w mieszkaniu Rudolfa Rockera, charyzmatycznego Niemca o blond włosach, który redagował Der Arbeter Fraint. Charyzma Rockera nie działała na Feliksa, był odporny na takie rzeczy, podziwiał jednakże bezbrzeżne poświęcenie tego człowieka. Rocker i jego żona Milly przez cały dzień i do późnej nocy prowadzili dom otwarty dla anarchistów. Bez przerwy zjawiali się tam goście i posłańcy, odbywały się dyskusje i spotkania różnych komitetów, popijano herbatę i palono papierosy. Feliks nie płacił za mieszkanie, ale każdego dnia przynosił coś do wspólnej spiżarni – funt parówek, paczkę herbaty albo kilka pomarańczy. Wszyscy myśleli, że kupuje te rzeczy, ale pochodziły oczywiście z kradzieży.
Innym anarchistom powiedział, że przyjechał tutaj, aby w Muzeum Brytyjskim zbierać materiał do książki, którą pisał na temat naturalnego anarchizmu w społeczeństwach pierwotnych. Uwierzyli mu. Byli przyjaźnie nastawieni, pełni poświęcenia i nieszkodliwi: szczerze wierzyli, że rewolucji można dokonać przez rozwój oświaty i związków zawodowych, przez drukowanie ulotek i organizowanie wycieczek do Epping Forest. Feliks wiedział, że tacy właśnie byli w większości anarchiści poza Rosją. Nie nienawidził ich, ale w skrytości ducha nimi pogardzał, w istocie rzeczy byli bowiem ludźmi o zajęczym sercu.
Niemniej, i wśród takich ludzi trafi się czasem kilka odważnych jednostek. Odnajdzie ich, kiedy zaistnieje taka potrzeba.