Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Oksford, rok 1947. Trójka studentów uniwersytetu, Żyd Nat, Palestyńczyk Jasif i Rosjanin Dawid, bierze udział w przyjęciu wydanym przez profesora Ashforda. Dwadzieścia jeden lat później spotykają się ponownie. Jako agenci zwalczających się tajnych służb - izraelskiego Mossadu, egipskiego wywiadu cywilnego i radzieckiego KGB - są uwikłani w swoje własne gry, w których nie ma miejsca na sentymenty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 14 min
Lektor: Andrzej Ferenc
Wydanie elektroniczne
KEN FOLLETT
Światowej sławy pisarz brytyjski. Po ukończeniu studiów filozoficznych na University College w Londynie pracował jako reporter i bez większego sukcesu publikował powieści sensacyjne pod kilkoma pseudonimami. Jedenasta z kolei – thriller wojenny zatytułowany Igła – przyniosła mu zasłużoną sławę, została też natychmiast sfilmowana z Donaldem Sutherlandem w tytułowej roli niemieckiego szpiega. Follett wyspecjalizował się w thrillerach, najczęściej (choć nie tylko) osadzonych w realiach II wojny światowej (m.in. Klucz do Rebeki, Noc nad oceanem, Lot Ćmy, Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć) oraz powieściach historyczno-przygodowych (Niebezpieczna fortuna. Filary Ziemi, Świat bez końca, Upadek gigantów, Zima świata). Jego dorobek literacki spotkał się z zainteresowaniem twórców filmowych. Na kanwie kilku książek powstały filmy kinowe bądź seriale telewizyjne (Klucz do Rebeki, Trzeci bliźniak, Zamieć, Na skrzydłach orłów, Filary Ziemi, a ostatnio Świat bez końca).
Tego autora
Powieści historyczne
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
UCIEKINIER
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW
www.ken-follett.com
Tytuł oryginału:
TRIPLE
Copyright © Ken Follett 1979
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2003
Polish translation copyright © Cezary & Maria Frąc 2003
Redakcja: Lucyna Lewandowska
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-051-9
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Alowi Zuckermanowi
Trzeba zdawać sobie sprawę, że jedynym problemem przy produkcji bomby atomowej jest przygotowanie zapasów materiału rozszczepialnego o odpowiedniej czystości. Sam projekt konstrukcji bomby jest rzeczą stosunkowo prostą…
Encyclopedia Americana
Los zrządził, że tylko raz spotkali się wszyscy w jednym miejscu. Byli młodzi i upłynęło wiele lat, zanim wydarzyła się cała ta historia. Wtedy jeszcze nie mogli wiedzieć, jaki ślad to spotkanie odciśnie na ich życiorysach.
Dokładnie w pierwszą niedzielę listopada 1947 roku każdy z nich miał okazję poznać wszystkich pozostałych. Przez kilka minut przebywali w tym samym pokoju. Jedni niebawem zapomnieli twarze i nazwiska osób, z którymi wówczas rozmawiali, innym ten dzień w ogóle nie pozostał w pamięci. Kiedy jednak dwadzieścia jeden lat później okazał się tak ważny, udawali, że pamiętają. Wpatrywali się w wyblakłe fotografie, mrucząc: „Ach tak, oczywiście”.
Do spotkania doszło wskutek zbiegu okoliczności, w czym nie ma nic osobliwego. Byli młodzi i zdolni, toteż władza, podejmowanie decyzji i naprawianie świata stanowiły ich przeznaczenie, choć każdy miał je realizować w odmienny sposób, bo każdy pochodził z innego kraju. Nic też dziwnego, że spotkali się na Uniwersytecie Oksfordzkim. Ale po latach, gdy wydarzyło się to wszystko, okazało się, że w całą tę sprawę zostały uwikłane osoby właściwie zupełnie sobie obce, a jedynym tego powodem było to, że niegdyś zetknęły się w Oksfordzie.
W każdym razie spotkanie to nie było ważnym wydarzeniem historycznym. Zwyczajne party z winem w domu, w którym wydawano wiele podobnych przyjęć (nie tylko z winem; mogliby coś o tym powiedzieć starsi studenci). Okoliczność może niewarta wzmianki, ale niezupełnie.
Al Cortone zastukał w drzwi i czekał, spodziewając się właściwie ujrzeć w nich nieboszczyka.
W ciągu trzech ostatnich lat utwierdzał się coraz bardziej w przekonaniu, że jego przyjaciel nie żyje. Najpierw dowiedział się, że Nat Dickstein dostał się do niewoli. W miarę jak cichły odgłosy wojny, słyszało się coraz więcej opowieści o losie Żydów w niemieckich obozach koncentracyjnych. A kiedy wojna się skończyła, ponura prawda o straszliwych zbrodniach nazistów wreszcie wyszła na jaw.
Duch za drzwiami zaszurał krzesłem po podłodze i przeszedł przez pokój.
Cortonego obleciał strach. Co będzie, jeśli Dickstein okaże się kaleką? Albo ma oszpeconą twarz? Albo zwariował? Cortone nigdy nie wiedział, jak się odnosić do kalek i czubków. W 1943 roku on i Dickstein w ciągu kilku dni stali się sobie bardzo bliscy, ale jak jego dawny towarzysz wygląda teraz?
Drzwi się otworzyły.
– Cześć, Nat – powiedział Cortone.
Dickstein wytrzeszczył oczy, ale zaraz na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Plery, nery, cynadery – powitał kumpla jednym ze swoich zabawnych knajackich powiedzonek.
Włoch z ulgą odwzajemnił uśmiech. Podali sobie ręce, poklepali się po ramionach, wymienili kilka soczystych uwag w surowym żołnierskim języku i weszli do środka.
Mieszkanie Dicksteina znajdowało się w starym domu, położonym w zniszczonej przez bombardowanie części miasta, i składało się z jednego niewiarygodnie wysokiego pokoju. Stało tam proste łóżko, schludnie, po wojskowemu zasłane, ciężka stara szafa z ciemnego drewna, serwantka z tego samego kompletu oraz założony książkami stół pod niewielkim oknem. Pokój nie wyglądał przytulnie. Gdyby Cortone miał tu zamieszkać, zabrałby ze sobą trochę drobiazgów, dzięki którym mógłby się poczuć jak u siebie: fotografie członków rodziny, pamiątki z Niagary i Miami Beach, a także trofea sportowe z licealnych czasów.
– Bardzo chciałbym wiedzieć, jak ci się udało mnie odnaleźć – mruknął Dickstein.
– Nie było to łatwe. – Cortone zdjął wojskową kurtkę i położył ją na wąskim łóżku. – Zajęło mi to prawie cały wczorajszy dzień. – Spojrzał na klubowy fotel. Jego poręcze były pokrzywione, spośród wyblakłych chryzantem obicia wystawała sprężyna, a pod brakującą nogę podłożono tom Teajteta Platona. – Czy ludzie mogą na czymś takim siadać? – zapytał.
– Nie wyżsi stopniem od sierżanta. Ale…
– Ale tamci nie są ludźmi.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Stary dowcip. Dickstein odsunął krzesło i usiadł na nim okrakiem. Przez chwilę uważnie wpatrywał się w przyjaciela.
– Utyłeś!
Cortone poklepał się po brzuchu.
– We Frankfurcie żyje nam się całkiem nieźle. Dużo straciłeś, że przeszedłeś do cywila. – Pochylił się do przodu i ściszył głos, jakby chodziło o jakąś tajemnicę: – Zbiłem majątek. Biżuteria, porcelana, antyki, wszystko za papierosy i mydło. Niemcy głodują. A za rogalika dziewczyny zrobią ci wszystko.
Wyprostował się w oczekiwaniu na kolejny wybuch śmiechu, ale twarz Dicksteina pozostała nieruchoma. Zbity z tropu Cortone zmienił temat:
– Ale o tobie nie da się powiedzieć, że jesteś za gruby.
Początkowo widok Dicksteina całego, zdrowego i uśmiechniętego sprawił mu taką wielką ulgę, że nie przyjrzał się bliżej przyjacielowi. Teraz jednak uświadomił sobie, żeNat Dickstein jest bardziej niż chudy: jest wycieńczony. Przedtem także nie mógł imponować wzrostem ani budową ciała, ale nigdy nie wyglądał jak szkielet. Wrażenie to pogłębiała jeszcze trupio blada cera i wielkie brązowe oczy za okularami w plastikowej oprawie. No i kawałek łydki, widocznej między skarpetką a nogawką, białej i cienkiej jak zapałka. Cztery lata temu Dickstein był śniady, sprężysty i mocny niczym skórzane podeszwy butów, w które wyposażyła go brytyjska armia. Gdyby Cortone miał go scharakteryzować po swojemu, powiedziałby: „To najmniejszy, ale najtwardszy i najbardziej zawzięty ze skurwysynów, którzy ratowali moje zasrane życie”.
– Za gruby? Pewnie, że nie – odparł Dickstein. – Ten kraj wciąż żyje na żelaznych racjach. Ale jakoś sobie radzimy.
– Nie jadłeś najlepiej…
– Ale jadłem – uśmiechnął się Dickstein.
– Dostałeś się do niewoli.
– W La Molina.
– Jak cię, do diabła, dopadli?
– Pocisk strzaskał mi nogę – odparł Dickstein, wzruszając ramionami. – Straciłem przytomność. Ocknąłem się w niemieckim wagonie.
Cortone spojrzał na nogi przyjaciela.
– Dobrze złożona?
– Miałem szczęście, w pociągu dla jeńców był medyk i nastawił kości.
Włoch pokiwał głową.
– A potem w obozie…? – Pomyślał, że może nie powinien o to pytać, ale chciał wiedzieć.
Dickstein umknął spojrzeniem w bok.
– Było w porządku, dopóki nie odkryli, że jestem Żydem. Może herbaty? Niestety, nie stać mnie na whisky.
– Nie, dzięki. – Cortone najchętniej w ogóle by się więcej nie odzywał. – A co do whisky, rano już jej nie pijam. Życie wcale nie jest takie krótkie, jak się zdaje.
Dickstein znów podniósł wzrok.
– Postanowili sprawdzić, ile razy można złamać nogę w tym samym miejscu i na powrót ją złożyć.
– O Jezu… – wymamrotał Cortone.
– To jeszcze było najlepsze ze wszystkiego – stwierdził Dickstein beznamiętnie. Znów spojrzał gdzieś przed siebie.
– Skurwysyny – syknął Cortone. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Twarz Dicksteina nabrała jakiegoś obcego wyrazu, którego Cortone nigdy przedtem u niego nie widział. Po chwili uprzytomnił sobie, że maluje się na niej lęk. Dziwna sprawa, przecież najgorsze już się skończyło, pomyślał. – No dobra, do licha, w końcu wygraliśmy, no nie? – powiedział i klepnął przyjaciela po plecach.
Dickstein uśmiechnął się.
– Wygraliśmy. Ale powiedz wreszcie, co robisz w Anglii i jak mnie odnalazłeś?
– W drodze do Buffalo załatwiłem sobie postój w Londynie. Byłem w Ministerstwie Obrony… – Cortone zawahał się. Poszedł specjalnie do ministerstwa, żeby zasięgnąć informacji o okolicznościach śmierci Dicksteina. – Dali mi adres na Stepney. A tam zastałem tylko jeden dom na całej ulicy. I w tym domu spod calowej warstwy kurzu odgrzebałem tego starca…
– Tommy’ego Castera?
– Zgadza się. Kiedy wypiłem dziewiętnaście filiżanek cienkiej herbaty i wysłuchałem historii jego życia, skierował mnie do innego domu, w którym odszukałem twoją matkę, wypiłem jeszcze więcej cienkiej herbaty i wysłuchałem jej biografii. Gdy wreszcie dostałem twój adres, było za późno, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Oksfordu. Poczekałem do rana i oto jestem. Mam tylko parę godzin, mój statek jutro odpływa.
– Zdemobilizowali cię?
– Trzy tygodnie, dwa dni i dziewięćdziesiąt cztery minuty temu.
– Co zamierzasz robić po powrocie?
– Prowadzić rodzinny interes. Ostatnie lata przekonały mnie, że niezły ze mnie biznesmen.
– A czym się zajmuje twoja rodzina? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– To firma przewozowa – odparł Cortone. – A ty? Co z tym Oksfordem? Na miłość boską, studiujesz coś?
– Literaturę hebrajską.
– Żartujesz!
– Pisałem po hebrajsku, zanim poszedłem do szkoły. Nigdy ci nie mówiłem? Mój dziadek był prawdziwym uczonym. Mieszkał w jednym śmierdzącym pokoju nad sklepem z plackami przy Mile End Road. Odkąd pamiętam, chodziłem tam w każdą sobotę i niedzielę. Nigdy się nie uskarżałem… lubiłem to. Cóż innego mógłbym studiować?
Cortone wzruszył ramionami.
– Czy ja wiem, może fizykę jądrową albo zarządzanie. Po co w ogóle studiować?
– Żeby być szczęśliwym, mądrym i bogatym.
Cortone pokręcił głową.
– Jak zawsze tajemniczy. Dużo tu dziewczyn?
– Bardzo mało. Poza tym jestem zbyt zajęty.
Cortone zauważył, że Dickstein się rumieni.
– Łżesz, dupku. Chcesz, to ci powiem: zakochałeś się. Kim ona jest?
– No dobrze, masz rację – odparł zmieszany Dickstein. – Ale ona jest nieosiągalna. To żona profesora. Egzotyczna, inteligentna… najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem.
Cortone popatrzył na niego.
– To nie wygląda obiecująco, Nat.
– Wiem, ale jednak… – Dickstein wstał z krzesła. – Sam się przekonasz, co mam na myśli.
– Zobaczę ją?
– Profesor Ashford wydaje party. Jestem zaproszony. Wybierałem się tam właśnie, kiedy wpadłeś. – Włożył marynarkę.
– Party w Oksfordzie! – ucieszył się Cortone. – Będę się miał czym chwalić w Buffalo!
Był chłodny, jasny poranek. Blade słońce ślizgało się po kremowych elewacjach starych budynków. Szli w milczeniu, z rękami w kieszeniach, skuleni, bo po ulicach hulał listopadowy wiatr.
– Architektura, kurwa, jak z bajki – mruknął pod nosem Cortone.
Przechodniów prawie nie było, ale gdy uszli mniej więcej milę, Dickstein wskazał Cortonemu wysokiego mężczyznę w szaliku o barwach jednego z college’ów wokół szyi, idącego drugą stroną ulicy.
– To Rosjanin – powiedział i zawołał: – Hej, Rostow!
Tamten odwrócił się, pomachał ręką na powitanie i przeszedł na ich stronę ulicy. Miał włosy ostrzyżone jak rekrut, a jego ubranie – tanie, konfekcyjne i zbyt obszerne – wisiało na nim jak na wieszaku. Cortone gotów był pomyśleć, że w tym kraju wszyscy są tacy chudzi.
– Rostow z Balliol, z tego samego college’u co ja – wyjaśnił Dickstein. – Dawidzie Rostow, poznaj Alana Cortonego. Al i ja byliśmy razem jakiś czas we Włoszech. Idziesz do Ashfordów?
Rosjanin uroczyście skinął głową.
– Za kielicha jestem gotów na wszystko.
– Czy pan też zajmuje się literaturą hebrajską? – zapytał Cortone.
– Nie – odparł Rostow. – Jestem tu po to, aby studiować ekonomię burżuazyjną.
Dickstein zaśmiał się głośno, ale Cortone nie widział w tym nic zabawnego.
– Rostow jest ze Smoleńska – poinformował go Dickstein. – Należy do KPZR – Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Cortone nadal nie dostrzegał w tym niczego śmiesznego.
– Sądziłem – powiedział – że w Rosji nikomu nie wolno wyjeżdżać za granicę.
Rostow wdał się w długie i mętne wyjaśnienia, z których miało wynikać, że jego ojciec był dyplomatą i w chwili wybuchu wojny przebywał w Japonii. Tym wywodom towarzyszył od czasu do czasu przebiegły uśmieszek. Chociaż Rosjanin nie mówił biegle po angielsku, w jego głosie słychać było ton protekcjonalnej wyższości. Cortone przestał go słuchać i wrócił myślą do Dicksteina. Jak to możliwe – rozważał – kochasz kogoś jak brata, razem z nim przelewasz na wojnie krew, a potem on znika, by studiować literaturę hebrajską, ty zaś dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę zupełnie go nie znałeś.
– Czy zdecydowałeś się już na wyjazd do Palestyny? – zapytał Rostow Dicksteina.
– Do Palestyny? Po co? – zdziwił się Cortone.
Dicksteina pytanie Rostowa wyraźnie speszyło.
– Nie, nie zdecydowałem się.
– A powinieneś – oświadczył Rostow. – Państwo żydowskie może pomóc w demontażu resztek imperium brytyjskiego na Bliskim Wschodzie.
– Czy taka jest linia partii? – zapytał Dickstein z bladym uśmieszkiem.
– Owszem – odparł poważnie Rostow. – Jesteś socjalistą…
– W pewnym sensie.
– …a państwo żydowskie powinno być socjalistyczne. To istotna sprawa.
Cortone słuchał tego z niedowierzaniem.
– Arabowie mordują tam Żydów. Na miłość boską, Nat, dopiero co wyrwałeś się z łap Niemców.
– Nie podjąłem jeszcze decyzji – powtórzył Dickstein z lekką irytacją. – Nie wiem, co zrobię. – Wydawało się, że nie ma ochoty dłużej o tym mówić.
Przyspieszyli kroku. Cortonemu zmarzła twarz, ale pocił się w zimowym mundurze. Dickstein i Rostow dyskutowali o pewnym haniebnym wydarzeniu. Niejaki Mosley – Cortone pierwszy raz słyszał to nazwisko – przyjechał do Oksfordu, by wygłosić przemówienie na cześć ofiar wojny. Jak się później okazało, był faszystą. Według Rostowa incydent ten dowodził, że demokracja burżuazyjna bliższa jest faszyzmowi niż komunizmowi. Dickstein nie był tak zasadniczy; jego zdaniem studentom, którzy zorganizowali to spotkanie, zależało po prostu na wywołaniu mocnego wrażenia.
Cortone słuchał i obserwował obu mężczyzn. Osobliwa była z nich para: tyczkowaty Rostow w szaliku przypominającym pasiasty bandaż, stawiający wielkie kroki w kusych spodniach o nogawkach powiewających jak chorągiewki – a obok niewysoki Dickstein o wielkich oczach, w okrągłych okularach i ubraniu z demobilu, chudy jak szkielet i ruchliwy. Cortone nie był intelektualistą, ale miał ucho wyczulone na wciskanie kitu. Obaj nie mówili szczerze tego, co myślą. Rostow używał sformułowań zaczerpniętych wprost z oficjalnych dogmatów, a Dickstein usiłował niefrasobliwym tonem zamaskować różnice zdań, ale kiedy śmiał się z Mosleya, przypominało to śmiech dziecka po nocnym koszmarze. Prowadzili dyskusję zręcznie, choć bez większego zaangażowania – przypominało to pojedynek szermierczy na stępione szpady.
Dickstein spostrzegł wreszcie, że Cortone się nie odzywa, zaczął więc opowiadać o gospodarzu przyjęcia.
– Stephen Ashford jest może trochę ekscentryczny – powiedział – ale to naprawdę nietuzinkowy człowiek. Większość życia spędził na Bliskim Wschodzie. Miał niewielki kapitał, który przepuścił co do grosza. Odważył się nawet wyruszyć w podróż na wielbłądzie przez całą Pustynię Arabską.
– To wcale nie takie straszne szaleństwo – zauważył Cortone.
– Żona profesora jest Libanką – wtrącił Rostow.
Cortone spojrzał na Dicksteina.
– Ona jest…
– Jest młodsza od niego – dokończył pospiesznie Dickstein. – Ashford przywiózł ją do Anglii tuż przed wojną i objął katedrę na wydziale semitystyki. Jeśli poda ci marsalę zamiast sherry, będzie to znak, że pora się żegnać.
– A goście o tym wiedzą? – zapytał Cortone.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Dickstein, ignorując to pytanie.
Cortone był prawie pewien, że dom okaże się mauretańską willą. Ujrzał jednak imitację stylu elżbietańskiego: białe ściany i zielone belkowanie. Ogród od frontu przypominał dżunglę. Trzej młodzi ludzie doszli do domu wyłożoną kamiennymi płytami dróżką. Zastali uchylone drzwi, które prowadziły do prostokątnego hallu. Z głębi domu dobiegał śmiech: przyjęcie już się zaczynało. Salon znajdował się za dwuskrzydłowymi drzwiami, które w tym momencie się rozwarły i ukazała się w nich najpiękniejsza kobieta na świecie.
Cortone znieruchomiał. Pożerał ją wzrokiem, kiedy się zbliżała, by ich powitać.
– To mój przyjaciel, Alan Cortone – usłyszał głos Dicksteina i poczuł dotyk jej smukłej, śniadej ręki, ciepłej, suchej i drobnej. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby trwało to wiecznie.
Ale kobieta odwróciła się i wprowadziła ich do salonu. Dickstein szturchnął Cortonego w ramię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dobrze wiedział, co dzieje się w duszy przyjaciela.
Cortone wymamrotał:
– O rany!
Na małym stole, w szeregu, z wojskową precyzją ustawiono niewielkie kieliszki z sherry. Kobieta podała jeden Cortonemu.
– Jestem Eila Ashford – przedstawiła się z uśmiechem.
Cortone przypatrywał jej się z uwagą, kiedy rozdawała drinki. Jej uroda nie potrzebowała upiększeń: żadnego makijażu, proste czarne włosy, biała suknia i sandały. W pewnym sensie ta kobieta była jakby naga i Cortone poczuł się skrępowany, ponieważ kiedy na nią patrzył, budziło się w nim zwierzę.
Sporo go kosztowało, by oderwać od niej oczy i rozejrzeć się wokół. Salon urządzony był elegancko, ale bez dbałości o szczegóły, co jest typowe dla ludzi, którzy – wedle własnego mniemania – żyją na pewnym poziomie. Na obrzeżach kosztownego perskiego dywanu widać było podłogę pokrytą szarym linoleum; na stoliku stało radio, które ktoś najwyraźniej naprawiał, bo na blacie były porozrzucane części aparatury; na tapetach odcinały się prostokąty po zdjętych obrazach; kilka kieliszków z sherry nie pasowało do kompletu. Co zaś do gości – było ich tutaj około tuzina.
Jakiś młody Arab w eleganckim perłowoszarym garniturze oglądał drewniane rzeźby ustawione na gzymsie kominka. Eila Ashford zawołała go.
– Chcę wam przedstawić Jasifa Hasana. To przyjaciel moich rodziców – powiedziała. – Studiuje w Worcester College.
– Znam Dicksteina – odparł Hasan i przywitał się ze wszystkimi.
Cortone pomyślał, że jest całkiem przystojny jak na Araba.
I wyniosły – jak każdy Arab, który zarobił trochę forsy i bywa zapraszany przez białych.
– Pan z Libanu? – zapytał go Rostow.
– Z Palestyny.
– O! – ożywił się Rostow. – I co pan sądzi o oenzetowskim planie podziału Palestyny?
– Jest bez sensu – odrzekł tamten, cedząc słowa. – Brytyjczycy muszą odejść, a wtedy mój kraj stanie się demokratycznym państwem.
– Ale wówczas Żydzi będą mniejszością – zauważył Rostow.
– W Anglii też są mniejszością. Czy to oznacza, że powinni otrzymać Surrey i urządzić tam własne państwo?
– Surrey nigdy do nich nie należało, w przeciwieństwie do Palestyny.
Hasan wzruszył ramionami.
– To było wtedy, gdy Anglią rządzili Walijczycy, Niemcami Anglicy, a Skandynawię zamieszkiwali francuscy Normanowie. – Odwrócił się do Dicksteina. – Pan ma poczucie sprawiedliwości. Co pan o tym sądzi?
Dickstein zdjął okulary.
– Mniejsza o sprawiedliwość. Chciałbym mieć takie miejsce, które mógłbym nazwać swoim własnym.
– Nawet gdyby musiał pan zabrać mi moje?
– Do pana może należeć cała reszta Bliskiego Wschodu.
– Ale ja jej nie chcę.
– Ta dyskusja dowodzi, że podział jest nieunikniony – uciął Rostow.
Kiedy spierali się o Palestynę, Eila Ashford otworzyła paczkę papierosów. Cortone wziął jednego i podał Eili ognia.
– Długo pan zna Dicksteina? – spytała.
– Spotkaliśmy się w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku – odparł, obserwując jej ciemne wargi z papierosem. Nawet palić potrafiła pięknie.
– On mnie bardzo interesuje – powiedziała i delikatnie zdjęła okruszek tytoniu z czubka języka.
– Dlaczego?
– Nie tylko mnie. To przecież jeszcze chłopiec, choć wygląda tak staro. Poza tym pochodzi z klasy średniej, a bynajmniej nie onieśmielają go ci wszyscy Anglicy z wyższych sfer.
Cortone pokiwał głową.
– Właśnie stwierdziłem, że tak naprawdę go nie znam.
– Mój mąż uważa go za świetnego studenta.
– Nat uratował mi życie.
– Dobry Boże! – Eila Ashford uważnie przyjrzała się Cortonemu. Była zdumiona, że okazał się taki sentymentalny, ale postanowiła dać mu szansę. – Niech mi pan o tym opowie.
Jakiś mężczyzna w średnim wieku ubrany w luźne sztruksowe spodnie dotknął jej palców.
– No i jak tam, moja droga?
– Świetnie – odpowiedziała. – Panie Cortone, to mój mąż, profesor Ashford.
– Miło mi. – Cortone spojrzał na łysinę mężczyzny i wyjątkowo źle leżące ubranie. Spodziewał się raczej kogoś w typie słynnego pułkownika Lawrence’a. Pomyślał, że Nat mimo wszystko może mieć nadzieję.
– Pan Cortone właśnie opowiada mi, jak Nat Dickstein uratował mu życie.
– Doprawdy? – zainteresował się Ashford.
– To niedługa historia – powiedział Cortone. Odnalazł wzrokiem Dicksteina, pochłoniętego rozmową z Hasanem i Rostowem. (Już z samych ich postaw można było odczytać, jakie każdy z tej trójki żywi przekonania. Rostow: szeroko rozstawione nogi, palec uniesiony w górę, jakby był nauczycielem, niezłomna wiara w dogmaty. Hasan: oparty o biblioteczkę, ręka w kieszeni, papieros w ustach – postawa wyrażająca zdecydowany dystans do tej międzynarodowej debaty nad przyszłością jego kraju jako do czysto akademickich rozważań. Dickstein: skrzyżowane na piersiach ręce, głowa pochylona w skupieniu i przygarbione plecy, ujawniające napięcie absolutnie sprzeczne z beznamiętnym tonem jego głosu. – Brytyjczycy obiecali Żydom Palestynę – usłyszał głos jednego z nich. – Strzeż się podarunków od złodzieja – zripostował natychmiast drugi). Odwrócił się do Ashfordów. – Było to na Sycylii, niedaleko górskiego miasteczka Ragusa – zaczął opowiadać. – Zdobywaliśmy umocnienia na jego peryferiach. W niewielkiej dolinie, na północ od miasteczka, tuż przy kępie drzew natknęliśmy się na niemiecki czołg. Wyglądał jak porzucony, ale na wszelki wypadek wrzuciłem do środka granat. Wtedy rozległ się pojedynczy strzał i z drzewa zwalił się Niemiec z automatem. Ukrył się tam, żeby nas powystrzelać, gdy będziemy go mijali. Człowiekiem, który go zabił, był Nat Dickstein.
Oczy Eili zaiskrzyły się z podniecenia, ale jej mąż zbladł. Jasne, profesorowi nie w smak takie kawałki o życiu i śmierci, pomyślał Cortone. Jeśli nawet to cię zirytowało, papciu, lepiej, żeby Nat nie opowiadał ci nigdy o swoich przeżyciach.
– Brytyjczycy podeszli z drugiej strony – ciągnął. – Nat zauważył czołg – tak jak i ja – ale zwietrzył zasadzkę. Trafił snajpera i wypatrywał innych, kiedyśmy się zbierali do odjazdu. Gdyby nie był tak cholernie szybki, już bym nie żył.
Milczeli przez chwilę.
– To przecież było całkiem niedawno, a my tak szybko zapominamy – odezwał się Ashford.
Eila przypomniała sobie o innych gościach.
– Chciałabym jeszcze z panem porozmawiać, zanim pan wyjdzie – powiedziała do Cortonego i podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu.
Ashford gładził nerwowo rzadkie włosy za uszami.
– Opinia publiczna dowiaduje się o wielkich bitwach – zauważył – lecz sądzę, że żołnierz najlepiej pamięta takie właśnie drobne potyczki, w których sam uczestniczył.
Cortone skinął głową. Pomyślał, że Ashford nie ma zielonego pojęcia o wojnie, i zastanawiał się, czy młodość profesora była rzeczywiście tak awanturnicza, jak to przedstawił Dickstein.
– Potem wziąłem go ze sobą – mówił dalej – żeby poznał moich krewnych. Pochodzę z Sycylii. Jedliśmy spaghetti i piliśmy wino. Traktowali Nata jak bohatera. To trwało tylko kilka dni, ale czuliśmy się jak bracia, rozumie pan?
– Oczywiście.
– Kiedy usłyszałem, że dostał się do niewoli, pomyślałem, że już go nigdy nie zobaczę.
– Czy pan wie, co się z nim działo? – spytał Ashford. – Nie mówił o sobie zbyt wiele.
– Przeżył obóz.
– Miał szczęście.
– Tak pan myśli?
Ashford rozglądał się przez dłuższą chwilę po pokoju.
– Wie pan, to nie jest typowo oksfordzkie towarzystwo – powiedział w końcu. – Dickstein, Rostowi Hasan są raczej niecodziennymi studentami. Powinien pan poznać Toby’ego. To prawdziwy, klasyczny student. – Pochwycił spojrzenie rumianego młodzieńca w tweedowym ubraniu i bardzo szerokim krawacie. – Toby, chodź tu do nas, poznaj pana: to towarzysz broni Nata Dicksteina, pan Cortone.
Toby przywitał się.
– Czyżbym miał szansę usłyszeć jakąś plotkę prosto ze stajni? – zapytał obcesowo. – Czy Dickstein wygra?
– Co wygra? – spytał Cortone.
– Dickstein i Rostow mają rozegrać mecz szachowy – pośpieszył z wyjaśnieniem Ashford. – Panuje opinia, że obaj są piekielnie dobrzy. Toby sądzi, że ma pan jakieś informacje z pierwszej ręki. Najpewniej już chce przyjmować zakłady.
– Myślałem, że szachy to sport dla emerytów – oświadczył Cortone.
Toby westchnął z dezaprobatą i opróżnił swoją szklankę. Obaj, on i Ashford, wydawali się zakłopotani uwagą Cortonego. Sytuację uratowała dziewczynka – cztero-, może pięcioletnia – która przyszła z ogrodu z burym kotem na rękach.
– To jest Suza – powiedział Ashford z mieszaniną dumy i pokory w głosie, jak każdy mężczyzna, który został ojcem w średnim wieku.
– A to Ezechiasz – przedstawiła wszystkim kota dziewczynka. Miała cerę i włosy matki. Kiedyś będzie tak samo piękna. Cortone zastanawiał się, czy naprawdę jest córką Ashforda. Jej uroda na to nie wskazywała.
– Jak się masz, Ezechiaszu? – zapytał i uprzejmie uścisnął łapę kocura.
Suza podeszła do Dicksteina.
– Dzień dobry, Nat. Chcesz się pobawić z Ezechiaszem?
– Jest bardzo ładna – powiedział Cortone do Ashforda. – Ale pan wybaczy, muszę pogadać z Natem – oświadczył i podszedł do Dicksteina, który klęczał i głaskał kota.
Nat i Suza wyglądali na dobrych kumpli.
– Suza, to mój przyjaciel Alan – dokonał prezentacji Nat.
– My się już znamy. – Dziewczynka zatrzepotała rzęsami. Cortone pomyślał, że musiała się tego nauczyć od matki.
– Byliśmy razem na wojnie – dodał Dickstein.
Suza spojrzała na Cortonego.
– Czy zabijałeś ludzi?
Wahał się przez chwilę, w końcu jednak odparł:
– Oczywiście.
– I to cię dręczy?
– Niespecjalnie. To byli źli ludzie.
– Ale Nata to dręczy. Dlatego nie lubi o tym mówić.
To dziecko wiedziało o Dicksteinie więcej niż wszyscy dorośli.
Kot zwinnie wyśliznął się z rąk Suzy, więc pobiegła za nim, zostawiwszy Dicksteina i Cortona.
– Nie powiedziałbym, żeby pani Ashford była nie do zdobycia – oświadczył Cortone.
– Nie powiedziałbyś…?
– Nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. On jest przynajmniej o dwadzieścia lat starszy i założę się, że żaden z niego pistolet. Jeśli pobrali się przed wojną, musiała mieć jakieś siedemnaście lat. Poza tym nie wyglądają na zakochanych.
– Chciałbym ci wierzyć – mruknął Dickstein. Nie wydawał się zbytnio zainteresowany tym tematem. – Chodź, obejrzysz ogród.
Wyszli przez oszklone drzwi. Na dworze słońce świeciło mocniej i minął już ostry chłód. Ogród przypominał zielonobrązową puszczę i ciągnął się aż do brzegu rzeki. Odeszli kawałek od domu.
– Nie spodobało ci się zbytnio to towarzystwo – stwierdził Dickstein.
– Wojna się skończyła – odparł Cortone. – Teraz każdy z nas żyje w innym świecie. Ci profesorowie, partie szachów, przyjęcia z sherry… Równie dobrze mógłbym trafić na Marsa. Moje życie to robienie interesów, walka z konkurencją, zarabianie pieniędzy. Zamierzałem zaproponować ci robotę, ale chyba tracę czas.
– Alan…
– Posłuchaj, do diabła. Prawdopodobnie stracimy teraz kontakt. Nie bardzo nadaję się do pisania listów. Ale nie zapomnę, że zawdzięczam ci życie. Może kiedyś będziesz czegoś potrzebował. Wiesz, jak mnie znaleźć.
Stali za rozrośniętym żywopłotem, który odgradzał róg ogrodu; miał tu kiedyś powstać cały labirynt, ale prac nie dokończono. Kilka kroków dalej ściana zieleni załamywała się pod kątem prostym, wytyczając promenadę biegnącą wzdłuż rzeki. Nagle usłyszeli niski, gardłowy głos kobiety, dobiegający niewątpliwie z tamtej strony zarośli:
– Powiedziałam „nie”! Idź do diabła, bo zacznę krzyczeć.
Dickstein i Cortone podbiegli do luki w żywopłocie.
Cortone nigdy nie zapomni tego widoku. Poczuł, jak blednie, gdy zobaczył tych dwoje ludzi, a potem ujrzał twarz Dicksteina. Była szara, jak twarz ciężko chorego. Jego otwarte usta wyrażały przerażenie i rozpacz. Cortone jeszcze raz spojrzał w stronę krzaków.
Kobietą w ogrodzie była Eila Ashford. Miała sukienkę podwiniętą do pasa, a twarz zarumienioną podnieceniem. Całowała Jasifa Hasana.
Megafon na lotnisku kairskim zabrzęczał jak dzwonek u drzwi, po czym zapowiedziano po arabsku, włosku, francusku i angielsku przylot samolotu linii Alitalia z Mediolanu. Toufik el-Masiri wstał od stolika w barze i skierował się na taras. Założył ciemne okulary, bez których trudno by mu było patrzeć na rozmigotaną płytę lotniska. Caravelle znajdowała się już na ziemi i kołowała.
Sprowadziła go tu depesza. Przyszła rano od „wujka” z Rzymu i była zaszyfrowana. Prawo do używania szyfru w telegramach międzynarodowych mają wszystkie firmy, które klucz do niego zdeponują w urzędzie pocztowym. Posługiwano się szyframi coraz częściej, głównie ze względów oszczędnościowych – zamiast pełnych zdań używano pojedynczych słów – a nie w celu zachowania tajemnicy. Depesza do Toufika zgodnie z rejestrem szyfrów podawała szczegóły testamentu jego zmarłej ciotki. Toufik miał jednak inny klucz, według którego wiadomość brzmiała następująco:
OBSERWUJ PROFESORA FRIEDRICHA SCHULZA STOP PRZYLOT DO KAIRU Z MEDIOLANU W ŚRODĘ 28 LUTEGO NA KILKA DNI STOP WIEK 51 WZROST 5 STÓP I 7 CALI WAGA 150 FUNTÓW WŁOSY JASNE OCZY NIEBIESKIE STOP NARODOWOŚĆ AUSTRIACKA STOP TOWARZYSZY MU TYLKO ŻONA STOP.
Niebawem z samolotu zaczęli wychodzić pasażerowie i Toufik niemal natychmiast wypatrzył opisanego w depeszy mężczyznę. Wśród wychodzących był tylko jeden wysoki szczupły blondyn. Miał na sobie jasnoniebieski garnitur, białą koszulę i krawat, niósł plastikową torbę ze sklepu wolnocłowego oraz aparat fotograficzny. Obok szła żona, o wiele niższa, w modnej sukience mini i blond peruce. Szli przez płytę lotniska, rozglądali się i wdychali ciepłe i suche pustynne powietrze, jak robi to większość ludzi, którzy po raz pierwszy odwiedzają Afrykę Północną.
Pasażerowie powoli znikali w hali przylotów. Toufik stał na tarasie dopóty, dopóki z samolotu nie zaczęto wyładowywać bagaży. Dopiero wtedy wszedł do hali i wmieszał się w grupę ludzi czekających z drugiej strony barierki.
Nie znosił czekania. Była to umiejętność, której po prostu nie potrafił opanować. Uczono go strzelania, zapamiętywania map, otwierania sejfów i zabijania ludzi gołymi rękami – wszystko to w ciągu pierwszych sześciu miesięcy szkolenia. Kurs nie obejmował jednak wykładów na temat cierpliwości, ćwiczeń zapobiegających mrowieniu nóg i seminariów o nudzie. Tymczasem instynkt podpowiadał mu, że coś tutaj śmierdzi. W tłumie pasażerów znajdował się inny agent.
W głowie Toufika zapaliło się światełko alarmowe. Nadal rozważał problem cierpliwości. Ludzie oczekujący krewnych, przyjaciół czy wspólników palili papierosy, przestępowali z nogi na nogę, wyciągali szyje, nie mogli sobie znaleźć miejsca. Stała tam rodzina z czworgiem dzieci, dwóch Arabów w tradycyjnych galabijach, biznesmen w ciemnym garniturze, młoda biała kobieta, kierowca ze znaczkiem Ford Motor Company i…
…samotny mężczyzna. On jeden był spokojny.
Podobnie jak Toufik, miał ciemną skórę, krótkie włosy i nosił się po europejsku. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie typowego przedstawiciela klasy średniej. Przypadkowy obserwator mógłby go wziąć za biznesmena, podobnie jak Toufika.
Stał swobodnie, z rękami założonymi do tyłu, wpatrzony w wyjście z hallu bagażowego. Nie przyciągał niczyjej uwagi. Wzdłuż jego nosa biegła jasna linia, jakby dawna blizna, której raz dotknął nerwowym gestem, ale zaraz znów schował rękę za plecy.
Toufika dręczyło pytanie, czy tamten już go zauważył. Odwrócił się do stojącego za nim biznesmena.
– Nie rozumiem, dlaczego to zawsze tak długo trwa.
Uśmiechał się i mówił spokojnie, więc zagadnięty przysunął się bliżej.
– Formalności zabierają więcej czasu niż sam lot – stwierdził, odwzajemniając uśmiech. Wyglądali jak dwaj wspólnicy zajęci swoimi sprawami.
Toufik znowu zerknął na agenta. Mężczyzna stał wciąż w tej samej pozycji i spoglądał w stronę wyjścia. Nie silił się na żaden kamuflaż. Czy miało to znaczyć, że zauważył Toufika? A może obawiał się, że właśnie kamuflażem może się zdradzić?
Pasażerowie zaczęli już wychodzić i Toufik uświadomił sobie, że ma niewielkie pole manewru. Żywił nadzieję, że osoby, których oczekuje agent, opuszczą halę przed profesorem Schulzem i że nie o niego tu chodzi.
Tak się jednak nie stało. Schulz i jego żona przekroczyli barierkę razem z pierwszą grupką podróżnych gotowych do wyjścia.
Agent podszedł do nich i uścisnął im ręce.
A więc wszystko jasne.
Przybył tu po to, by spotkać się z Schulzem.
Toufik uważnie obserwował, jak przywołuje bagażowych i odprowadza Schulzów, a następnie wymknął się innymi drzwiami do swojego samochodu. Zanim wsiadł, zdjął marynarkę i krawat, po czym włożył ciemne okulary i białą bawełnianą czapkę. Teraz nikt nie powinien rozpoznać w nim człowieka, który kogoś śledził.
Zakładał, że agent zaparkował wóz nieco dalej od głównego wyjścia, i ruszył w tamtą stronę. Nie pomylił się. Zobaczył, że bagażowi ładują walizki Schulzów do pięcioletniego szarego mercedesa. Minął go i pojechał dalej.
Skierował swoje brudne renault na główną autostradę, prowadzącą z Heliopolis, gdzie znajdowało się lotnisko, do Kairu. Jechał sześćdziesiątką, trzymając się najmniej zatłoczonego pasa. Szary mercedes minął go parę minut później, więc przyśpieszył, by nie stracić go z oczu. Zapamiętał jego numer, co zawsze się przydaje, gdy trzeba rozpoznać samochody przeciwnika.
Zaczęło się chmurzyć. Toufik sunął autostradą wysadzaną z obu stron palmami i zastanawiał się, co tu jest grane. Depesza nie mówiła o Schulzu nic prócz tego, jak wygląda, i że jest austriackim naukowcem. Cokolwiek by o tym sądzić, spotkanie na lotnisku musiało mieć jakieś znaczenie. Wyglądało jak sekretne powitanie ważnej osobistości. Agent niewątpliwie pochodzi stąd, sądząc po wyglądzie, samochodzie i sposobie zachowania. Schultz przyleciał z pewnością na zaproszenie rządu, który stara się utrzymać tę wizytę w tajemnicy.
Ale to było wszystko. Toufik nawet nie wiedział, czym zajmuje się profesor Schulz. Może jest finansistą, producentem broni, specjalistą w dziedzinie rakiet albo handluje bawełną, choć równie dobrze mógłby mieć powiązania z Al-Fatah; krótko mówiąc, nie wygląda na byłego hitlerowca. Wszystko jednak jest możliwe.
Najwyraźniej Tel Awiw nie uważał Schulza za nikogo ważnego. W przeciwnym razie nie posłużono by się młodym i niedoświadczonym Toufikiem. Być może zadanie miało charakter ćwiczebny.
W Kairze, na Szari Ramzes, Toufik zmniejszył dystans, już tylko jeden pojazd dzielił go od mercedesa. Szary wóz skręcił w prawo, w Komisz an-Nil, przeciął rzekę mostem 26 Lipca i dotarł do dzielnicy Zamalek na wyspie Dżazira.
Ruch się zmniejszył; była to bogata, spokojna dzielnica i Toufik zaczął się obawiać, że agent za kierownicą mercedesa może go łatwo dostrzec. Odczekał dwie minuty, aż inny samochód skręcił w willową ulicę przy Klubie Oficerskim i zatrzymał się przed eleganckim budynkiem z drzewami dżakarandy w ogrodzie. Natychmiast ruszył jego śladem, po czym stanął za nim, wyskoczył z samochodu i pobiegł do rogu. Zobaczył agenta i Schulzów, wchodzących do budynku. Za nimi podążał dozorca w galabii, dźwigając bagaże.
Toufik zlustrował ulicę. Nie było na niej nikogo. Wrócił do samochodu i zaparkował go pomiędzy dwoma innymi wozami, po tej samej stronie, po której stał mercedes.
Pół godziny później agent wyszedł. Sam. Wsiadł do samochodu i odjechał.
Toufik przygotował się do długiego czekania.
Przez dwa dni nie działo się nic szczególnego.
W tym czasie Schulzowie udawali turystów, co chyba bardzo im się podobało. Pierwszego wieczoru zjedli kolację w nocnym klubie, gdzie podziwiali taniec brzucha. Następnego dnia zaliczyli piramidy i Sfinksa, lunch u Groppiego i kolację w Hiltonie. Dzisiaj – był to już trzeci dzień ich pobytu w Egipcie – wstali wcześnie rano i pojechali taksówką do meczetu Ibn Tuluna.
Toufik zostawił samochód w pobliżu Gayer-Anderson Museum i śledził ich na piechotę. Na meczet zaledwie rzucili okiem i zaraz potem udali się w kierunku wschodnim, na Szari an-Salibah. Zainteresowały ich tu fontanny i budynki, mroczne wnętrza sklepików oraz kobiety kupujące na straganach cebulę, pieprz i wielbłądzie kopyta.
Przy skrzyżowaniu zatrzymali się i weszli do herbaciarni. Gdy byli w środku, Toufik podziwiał reliefy barokowej sebili – krytej dachem fontanny z ażurowymi oknami kutymi w metalu. Zmitrężył też trochę czasu przy czterech ogromnych, niekształtnych pomidorach, które kupował u bosego straganiarza w białej czapce, nie spuszczając oka z herbaciarni.
Kiedy Schulzowie w końcu wyszli stamtąd, skierowali się na północ. Toufik nadal ich śledził. Wyglądało to teraz bardziej naturalnie, bo mógł udawać kogoś, kto po prostu sobie spaceruje: raz szedł przed nimi, innym razem zostawał z tyłu. Frau Schulz kupiła pantofle i złotą bransoletkę i zapłaciła półnagiemu dziecku wygórowaną cenę za gałązkę mięty. Toufik, ciągle zachowując właściwą odległość, zdążył wypić w kawiarni „U Nasifa” filiżankę mocnej gorzkiej kawy po turecku.
Z ulicy targowej skręcili na suk – czyli bazar – z wyrobami ze skóry. Schulz spojrzał na zegarek i powiedział coś do żony – Toufik po raz pierwszy poczuł lekki dreszczyk niepokoju – po czym oboje nieznacznie przyśpieszyli kroku i weszli w ulicę Bab Zuwejla, prowadzącą do śródmieścia.
Na chwilę pole obserwacji zasłonił Toufikowi osioł ciągnący wózek pełen słoików pozatykanych papierem. Kiedy przejechał, Schulz żegnał się z żoną i wsiadał do szarego mercedesa.
Toufik zaklął w duchu.
Drzwiczki trzasnęły i wóz ruszył. Frau Schulz machała na pożegnanie. Toufik popatrzył na tablicę rejestracyjną. To był ten sam samochód, który śledził od Heliopolis; właśnie odjeżdżał; skręcał w lewo, na zachód, w kierunku Szari Port Said.
Toufik odwrócił się i zapominając o Frau Schulz, rzucił się pędem przed siebie.
Spacer Schulzów trwał wprawdzie godzinę, ale nie przeszli więcej niż milę. Toufik w mgnieniu oka przebiegł przez suk, klucząc między straganami, potrącając dwoje ludzi – mężczyznę i kobietę ubranych na czarno – i gubiąc po drodze torbę z pomidorami w zderzeniu z Nubijczykiem zamiatającym ulicę, dopadł swojego samochodu zaparkowanego przy muzeum.
Usiadł za kierownicą, ciężko dysząc i czując kłucie w boku. Zapalił silnik i pełnym gazem pomknął na skróty w kierunku Szari Port Said.
Ruch nie był duży. Toufik, znalazłszy się na głównej drodze, spodziewał się niebawem ujrzeć mercedesa. Jechał wciąż na południowy zachód przez wyspę Roda, most i autostradę Giza.
Gdyby Schulz wiedział, że ciągnie za sobą ogon i chciał się go pozbyć, zrobiłby to już dawno, pomyślał Toufik. Po prostu odbył poranny spacer, zanim udał się na punkt kontaktowy. Zarówno miejsce spotkania, jak i przechadzka po targu zostały zaplanowane przez agenta – co do tego Toufik nie miał wątpliwości.
Dokądkolwiek Schulz zmierzał, wyglądało na to, że opuszcza miasto – inaczej przy Bab Zuwejla wziąłby taksówkę; Bab Zuwejla to główna ulica wylotowa, prowadząca w kierunku zachodnim. Toufik jechał bardzo szybko. Wkrótce miał przed sobą już tylko szarą drogę prostą jak strzała, żółty piasek po bokach i błękitne niebo nad głową.
Dotarł do piramid, ale wciąż jeszcze nie widział mercedesa. Droga rozwidlała się tutaj: na północ do Aleksandrii i na południe do Fajum. Sądząc jednak po miejscu, z którego mercedes zabrał Schulza, nie wydawało się, by mieli jechać do Aleksandrii. Toufik ruszył w stronę Fajum.
W końcu zauważył przed sobą jakiś samochód jadący z dużą szybkością. Ale zanim się zbliżył, wóz skręcił w prawo i zjechał z głównej szosy. Toufik przyhamował i zawrócił. Samochód był już o milę dalej. Toufik ruszył za nim.
Robiło się niebezpiecznie. Droga prowadziła w głąb Pustyni Zachodniej, być może aż do pól naftowych Kattary. Wyglądała na rzadko uczęszczaną, a silny wiatr łatwo mógł zasypać ją piachem. Agent w mercedesie z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, że jest śledzony. Jeśli był dobrym agentem, powinien skojarzyć sylwetkę renaulta z jazdą z Heliopolis.
Wszelkie sztuczki i cały kamuflaż nie miały już teraz sensu.
Skoro się już złapało ślad faceta, nieważne, czy widział cię wcześniej, czy nie, chodziło tylko o to, żeby się dowiedzieć, dokąd jedzie. Jeśli sobie z tym nie poradzisz, jesteś do niczego.
Toufik zaniechał wszelkich środków ostrożności i rzucił się w pogoń, wkrótce jednak stracił tamtych z oczu.
Mercedes był szybszy i lepiej przystosowany do jazdy po wąskiej, wyboistej drodze. Toufik miał jednak nadzieję, że tamci się gdzieś zatrzymają albo przynajmniej osiągną wreszcie cel swej podróży.
Na czterdziestej mili zaczął się martwić, czy starczy mu benzyny, ale trafił na niewielką oazę u skrzyżowania dróg. Wokół zamulonego bajora pasło się kilka wychudzonych bawołów. Słoik z fasolą i trzy puszki oranżady Fanta na prowizorycznej ladzie obok chaty oznaczały miejscową kawiarnię. Toufik wysiadł z samochodu i zagadnął starca, który poił zwierzęta:
– Widziałeś szarego mercedesa?
Wieśniak wlepił w niego tępy wzrok, jakby Toufik mówił w obcym języku.
– Czy widziałeś szary samochód?
Starzec spędził z czoła wielką czarną muchę i skinął głową.
– Kiedy?
– Dzisiaj.
Nie należało się spodziewać dokładniejszej odpowiedzi.
– Którą drogą pojechał?
Stary wskazał na zachód, w kierunku pustyni.
– Gdzie można zdobyć benzynę?
Wieśniak wskazał na wschód, w stronę Kairu.
Toufik wręczył mu drobną monetę i wrócił do wozu. Włączył silnik i ponownie spojrzał na wskaźnik paliwa. Wystarczyłoby benzyny, żeby dotrzeć do Kairu. Gdyby jednak chciał jechać dalej na zachód, musiałby wracać na piechotę.
Uznał, że zrobił, co w jego mocy, i zniechęcony odjechał w stronę miasta.
Toufik nie lubił swojej pracy. Nudziła go, kiedy się nic nie działo, a gdy już coś się zaczynało dziać – zaczynał się bać. Ale powiedzieli mu, że w Kairze czeka na niego ważne i niebezpieczne zadanie i że on, Toufik, posiada kwalifikacje potrzebne dobremu szpiegowi, a państwo Izrael odczuwa niedostatek egipskich Żydów, na tyle uzdolnionych, by w każdej chwili mogli zastąpić innych, więc nie ma mowy, żeby odmówił. A zatem, rzecz oczywista, zgodził się. Nie ryzykował życia dla ojczyzny z pobudek ideowych. To było coś więcej; to był jego własny interes: zguba Izraela mogła oznaczać i jego zgubę; walcząc dla Izraela, walczył dla siebie; ryzykował życie, żeby ocalić życie. Ot, i cała filozofia. Tylko jak długo to potrwa – pięć lat, dziesięć, dwadzieścia – zanim wreszcie okaże się za stary na działanie w terenie, przeniosą go do pracy za biurkiem i będzie mógł poznać jakąś miłą żydowską dziewczynę, ożenić się i osiąść spokojnie w kraju, za który walczył?
Straciwszy z oczu profesora Schulza, zajął się jego żoną. Nadal spędzała czas na zwiedzaniu, teraz w towarzystwie młodego Araba, najwyraźniej przydzielonego przez Egipcjan do opieki nad nią pod nieobecność męża. Wieczorem Arab zabrał ją na kolację do egipskiej restauracji, a potem odprowadził do domu i pocałował w policzek pod drzewem dżakarandy w ogrodzie.
Następnego ranka Toufik poszedł na pocztę i nadał zaszyfrowaną depeszę do wujka w Rzymie:
SCHULZ SPOTKAŁ SIĘ NA LOTNISKU Z MIEJSCOWYM AGENTEM STOP SPĘDZIŁ DWA DNI NA ZWIEDZANIU STOP WSPOMNIANY AGENT ZABRAŁ GO SAMOCHODEM W KIERUNKU KATTARY STOP INWIGILACJA NIEMOŻLIWA STOP ŻONA POD OBSERWACJĄ STOP.
Wrócił na Zamalek o dziesiątej rano. O wpół do dwunastej widział Frau Schulz na balkonie; piła kawę. Mógł wreszcie się zorientować, które pokoje należą do Schulzów.
W południe wnętrze renaulta było potwornie rozgrzane. Toufik zjadł jabłko i napił się ciepłego piwa prosto z butelki.
Schulz wrócił późnym popołudniem, przywiózł go ten sam szary mercedes. Profesor wyglądał na zmęczonego, jak człowiek w średnim wieku po zbyt długiej podróży. Wszedł do budynku, nie oglądając się za siebie. Za to agent, kiedy go wysadził i przejeżdżał obok renaulta, dobrze się przyjrzał Toufikowi, a on nic nie mógł na to poradzić.
Gdzie Schulz przebywał do tej pory? – zastanawiał się. Na dojazd do tego miejsca musiał poświęcić większą część dnia. Spędził tam noc, cały dzień i następną noc. Powrót stamtąd zabrał mu większą część dzisiejszego dnia. Kattara to tylko jedna z kilkunastu możliwości. Pustynna droga prowadziła aż do Matruh nad Morzem Śródziemnym. Nie da się wykluczyć, że profesor skręcił do Karkur Tol na dalekim południu. Zmieniając wóz i najmując przewodnika, mógł odbyć spotkanie nawet na granicy z Libią.
O dziewiątej wieczorem Schulzowie wyszli z domu. Profesor był znów w dobrej formie. Wnioskując z ubrania, wybierali się na kolację. Po krótkim spacerze zatrzymali taksówkę.
Toufik nie pojechał za nimi, ale wysiadł z auta i zakradł się do ogrodu. Ostrożnie przeszedł po piaszczystej ścieżce i przycupnął w krzakach; mógł stąd obserwować hall przez drzwi frontowe – były otwarte. Nubijski dozorca siedział na drewnianej ławeczce i dłubał w nosie.
Toufik czekał.
Dwadzieścia minut później Nubijczyk wstał i znikł na zapleczu. Toufik natychmiast wbiegł do hallu i ruszył po cichu na piętro. Miał przy sobie trzy yalowskie wytrychy, ale żaden nie pasował do zamka. W końcu udało mu się go otworzyć kawałkiem wygiętego plastiku, wyłamanego ze szkolnej ekierki.
Wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Wszędzie panowały niemal kompletne ciemności, do wnętrza docierała tylko odrobina światła z ulicznej latami, padającego przez niezasłonięte okna. Toufik wyciągnął z kieszeni niewielką latarkę, ale nie zapalał jej jeszcze.
Apartament był przestronny i chłodny, miał białe ściany i był urządzony w stylu kolonialnym. Sprawiał wrażenie, jakby chwilowo nikt w nim nie mieszkał. Składał się z dużego salonu, pokoju jadalnego, trzech sypialni i kuchni.
Toufik najpierw się rozejrzał, a potem rozpoczął przeszukiwanie.
W dwóch mniejszych sypialniach nie było nic, jedynie gołe ściany. W większej Toufik przemknął szybko pośród półek i szafek. W szafie wisiała jaskrawa kolorowa garderoba; należała do kobiety, która najlepsze lata ma już za sobą – turkusowe, pomarańczowe i różowe sukienki, jasne desenie, cekiny. Metki amerykańskie. Z depeszy wynikało, że Schulz jest Austriakiem, ale być może mieszkał w USA. Toufik nie miał okazji słyszeć, z jakim mówił akcentem.
Na nocnym stoliku leżał przewodnik po Kairze w języku angielskim, egzemplarz „Vogue’a” oraz odbitka wykładu o izotopach.
A więc Schulz jest naukowcem. Toufik przekartkował broszurę. Nie bardzo chwytał, o co chodzi w tekście, ale doszedł do wniosku, że Schulz musi być albo wybitnym chemikiem, albo fizykiem. Jeśli przybył tu pracować nad bronią, ci z Tel Awiwu na pewno chcieliby o tym wiedzieć.
Nie znalazł żadnych dokumentów osobistych. Schulz z pewnością nosił paszport i portfel przy sobie. Poza tym ktoś usunął z walizek przywieszki linii lotniczych.
Dwie puste szklanki na stole w salonie pachniały dżinem. Najwyraźniej Schulzowie wypili koktajl przed wyjściem.
W łazience Toufik natknął się na ubrania, w których Schulz podróżował po pustyni. Znalazł dużo piachu w butach oraz małe szare okruchy w mankietach spodni – chyba cement. W górnej kieszeni marynarki wymacał niebieskie, bardzo płaskie plastikowe pudełko. Wewnątrz znajdowała się koperta chroniąca zawartość przed światłem, taka, jakich używa się do zabezpieczania klisz fotograficznych.
Toufik schował pudełko do kieszeni.
Przywieszki linii lotniczych odnalazły się w koszu na śmieci, który stał w przedpokoju. Był na nich adres Schulzów: Boston, Massachusetts; oznaczało to, że profesor wykładał na Harvardzie, w Massachusetts Institute of Technology lub na innej tamtejszej uczelni. Toufik szybko obliczył w pamięci, że podczas drugiej wojny światowej Schulz miał dwadzieścia kilka lat. Mógł być jednym z tych niemieckich specjalistów od rakiet, którzy po wojnie wyjechali do USA.
Albo i nie. Nie trzeba być nazistą, żeby pracować dla Arabów.
Tak czy owak, Schulz najwyraźniej był sknerą. Jego mydło, pasta do zębów i płyn po goleniu pochodziły z samolotów i hoteli.
Na podłodze pod trzcinowym fotelem, obok stołu ze szklankami po koktajlu, Toufik zobaczył blok liniowanego papieru kancelaryjnego. Pierwsza kartka była czysta. Leżał na niej ołówek. Wyglądało to tak, jak gdyby Schulz, popijając koktajl, sporządzał jakieś notatki z podróży, a potem wyrwał zapisane strony. Toufik przetrząsnął pokój i w końcu znalazł je na balkonie, spalone w dużej szklanej popielnicy.
Noc była chłodna. To jeszcze nie ta pora roku, która przynosi cieplejsze powietrze, przesycone zapachem kwiatów z drzewa dżakarandy. Z oddali dobiegały odgłosy miasta. Toufik przypomniał sobie mieszkanie swojego ojca w Jerozolimie. Ciekawe, ile czasu upłynie, zanim znów zobaczy Jerozolimę.
Jak na razie, zrobił tutaj wszystko, co do niego należało. Pomyślał, że mógłby jeszcze sprawdzić, czy ołówek Schulza nie odcisnął pisma na następnej kartce. Oderwał się od barierki i ruszył przez balkon w stronę drzwi do salonu.
Trzymał już rękę na klamce, gdy usłyszał głosy.
Zamarł w bezruchu.
– Przepraszam, kochanie, ale nie mógłbym patrzeć na jeszcze jeden przypalony stek.
– Na miłość boską, powinniśmy jednak coś zjeść.
Nie było wątpliwości – wrócili Schulzowie.
Toufik zrobił w myślach błyskawiczny przegląd swoich działań: sypialnie, łazienka, salon, kuchnia… Wszystko, czego dotknął, powinno leżeć na swoim miejscu, z wyjątkiem małego plastikowego pudełka. Ale musiał je zabrać. Może Schulz pomyśli, że je zgubił.
Jeśli uda mu się wydostać stąd niezauważenie, po co mają wiedzieć, że ktokolwiek tu węszył.
Przewinął się przez barierkę i zawisł na rękach. Było tak ciemno, że nie widział pod sobą ziemi. Puścił się, upadł miękko i wymknął się z ogrodu.
Był z siebie zadowolony – zaliczył swoje pierwsze włamanie.
Stąpał po cichu jak podczas treningu techniki odwrotu w sytuacji, gdy szpieg zostaje zaskoczony wcześniejszym powrotem inwigilowanych. Uśmiechnął się do siebie w ciemnościach. Perspektywa pracy za biurkiem nie wydawała się już tak odległa.
Wsiadł do samochodu, włączył silnik i zapalił światła.
Z cienia wyłonili się dwaj mężczyźni. Stanęli po obu stronach renaulta.
Kim oni są?
Nie zastanawiał się długo. Wrzucił jedynkę i przycisnął gaz do dechy.
Nie próbowali go zatrzymać. Więc co tam robili? Chcieli się upewnić, czy siedzi w samochodzie?
Nacisnął hamulec i spojrzał na tylne siedzenie. Poczuł przeraźliwy smutek, bo nagle zrozumiał, że nigdy już nie zobaczy Jerozolimy.
Wysoki Arab w ciemnym garniturze uśmiechał się do niego znad lufy małego pistoletu.
– Jedź dalej – powiedział po arabsku – ale bardzo proszę, nie tak szybko.
P.: Jak się nazywasz?
O.: Toufik el-Masiri.
P.: Twoja charakterystyka?
O.: Wiek dwadzieścia sześć, wzrost pięć stóp i dziewięć cali, waga sto osiemdziesiąt funtów, oczy brązowe, rysy semickie, skóra jasnobrązowa.
P.: Dla kogo pracujesz?
O.: Jestem studentem.
P.: Jaki dzień mamy dzisiaj?
O.: Sobotę.
P.: Twoja narodowość?
O.: Jestem Egipcjaninem.
P.: Ile jest dwadzieścia minus siedem?
O.: Trzynaście.
Tego typu pytania zadaje się po to, żeby wykrywacz kłamstw odpowiednio wyskalować.
P.: Pracujesz dla CIA?
O.: Nie. (prawda)
P.: Dla Niemców?
O.: Nie. (prawda)
P.: Więc dla Izraela?
O.: Nie. (fałsz)
P.: Naprawdę jesteś studentem?
O.: Tak. (prawda)
P.: Opowiedz mi o swoich studiach.
O.: Studiuję chemię na Uniwersytecie Kairskim. (prawda) Interesuję się polimerami. (prawda) Chcę zostać specjalistą w dziedzinie petrochemii. (fałsz)
P.: Co to są polimery?
O.: Złożone związki organiczne o długim łańcuchu molekularnym – najbardziej znany jest polietylen. (prawda)
P.: Jak się nazywasz?
O.: Już powiedziałem, Toufik el-Masiri. (fałsz)
P.: Końcówki kabli umieszczone na twojej głowie i piersi mierzą twój puls, bicie serca, oddech i wydzielanie potu. Kiedy mówisz nieprawdę, zdradza cię twój metabolizm – oddychasz szybciej, pocisz się bardziej i tak dalej. To urządzenie, które otrzymaliśmy od radzieckich przyjaciół, mówi mi, kiedy kłamiesz. Poza tym wiem, że Toufik el-Masiri nie żyje. Kim jesteś?
O.: (bez odpowiedzi)
P.: Drut przymocowany do czubka twojego członka to część innego urządzenia. Jest połączony z tym oto guzikiem. Jeśli go wcisnę…
O.: (krzyk)
P.: Prąd elektryczny przechodzi przez drut i zadaje ci ból. Włożyliśmy ci stopy do wiadra z wodą, aby zwiększyć skuteczność aparatury. Jak się nazywasz?
O.: Abram Ambache. (prawda)
(Elektryczna aparatura współpracuje z wykrywaczem kłamstw).
P.: Może papierosa?
O.: Dziękuję.
P.: Wierz mi albo nie, ale nienawidzę tej pracy. Kłopot w tym, że ludzie, którzy ją lubią, nigdy się w niej nie sprawdzają. Potrzebujesz współczucia, a ja jestem wrażliwym człowiekiem. Nie znoszę widoku cierpiących ludzi. A ty?
O.: (bez odpowiedzi)
P.: Teraz obmyślasz sposób, jak mi się oprzeć. Nie trudź się. Nie ma obrony przed nowoczesną technologią… rozmowy. Jak się nazywasz?
O.: Abram Ambache. (prawda)
P.: Kto jest twoim przełożonym?
O.: Nie wiem, co pan ma na myśli. (fałsz)
P.: Czy to Bosch?
O.: Nie, Friedman. (niewyraźny odczyt)
P.: A więc Bosch.
O.: Tak. (fałsz)
P.: Nie, to nie Bosch. To Krantz.
O.: W porządku, Krantz… jeśli tak chcecie. (prawda)
P.: Jak nawiązujesz kontakt?
O.: Przez radio. (fałsz)
P.: Nie mówisz mi prawdy.
O.: Przez skrzynkę na niedoręczone listy… (krzyk)
P.: Myślisz, że kiedy cię boli, wykrywacz kłamstw nie funkcjonuje prawidłowo i jesteś wtedy bezpieczny. Tylko częściowo masz rację. To bardzo zmyślne urządzenie. Uczyłem się je obsługiwać przez wiele miesięcy. Po zadaniu ci bólu wystarczy kilka chwil na dostosowanie maszyny do twojego szybszego metabolizmu i znowu mogę ci powiedzieć, kiedy kłamiesz. Jak nawiązujesz kontakt?
O.: Przez skrzynkę na niedoręczone listy… (krzyk)
Ali! Rozwiązały mu się nogi – te konwulsje są cholernie silne. Zwiąż go znowu, zanim dojdzie do siebie. Postaw wiadro i wlej więcej wody.
(przerwa w przesłuchaniu)
W porządku, budzi się, wyjdź.
P.: Słyszysz mnie, Toufik?
O.: (niewyraźnie)
P.: Jak się nazywasz?
O.: (bez odpowiedzi)
P.: Mały kop ci pomoże…
O.: (krzyk)
P.: …myśleć.
O.: Abram Ambache.
P.: Jaki jest dzisiaj dzień?
O.: Sobota.
P.: Co daliśmy ci na śniadanie?
O.: Fasolę.
P.: Ile jest dwadzieścia minus siedem?
O.: Trzynaście.
P.: Twój zawód?
O.: Jestem studentem. Nie, proszę… jestem też szpiegiem, tak, jestem szpiegiem, proszę nie dotykać guzika, proszę, o Boże, o Boże…
P.: Jak nawiązujesz kontakt?
O.: Wysyłam zaszyfrowane telegramy.
P.: Chcesz papierosa? Och, widzę, że nie możesz go utrzymać w ustach. Pozwolisz, że ci pomogę?
O.: Dziękuję.
P.: No dobrze, a teraz spróbuj się uspokoić. Pamiętaj, dopóki mówisz prawdę, nie będzie żadnego bólu.
(przerwa w przesłuchaniu)
P.: Czujesz się lepiej?
O.: Tak.
P.: Ja też. A teraz opowiedz mi o profesorze Schulzu. Dlaczego go śledziłeś?
O.: Miałem takie polecenie. (prawda)
P.: Z Tel Awiwu?
O.: Tak. (prawda)
P.: Od kogo?
O.: Nie wiem. (niewyraźny odczyt)
P.: Spróbuj zgadnąć.
O.: Bosch. (niewyraźny odczyt)
P.: A może Krantz?
O.: Możliwe. (prawda)
P.: Krantz to porządny facet. Można na nim polegać. A jak się czuje jego żona?
O.: Bardzo dobrze, ja… (krzyk)
P.: Jego żona umarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym. Dlaczego zmuszasz mnie, bym sprawiał ci ból? Co robił Schulz?
O.: Zwiedzał okolicę przez dwa dni, a potem znikł na pustyni. W szarym mercedesie.
P.: Włamałeś się do jego apartamentu, czy tak?
O.: Tak. (prawda)
P.: Czego się dowiedziałeś?
O.: Że jest naukowcem. (prawda)
P.: Coś jeszcze?
O.: Jest Amerykaninem. To wszystko, co wiem. (prawda)
P.: Kto był twoim instruktorem na treningu?
O.: Ertl. (niewyraźny odczyt)
P.: To nie jest jego prawdziwe nazwisko.
O.: Nie wiem. (fałsz) Nie! Tylko nie guzik, zaraz sobie przypomnę. Chyba ktoś mi mówił, że on nazywa się Manner. (prawda)
P.: Ach, Manner. To taki staroświecki typ. Ciągle myśli, że może nauczyć agentów, jak nie załamać się w śledztwie. To jego wina, że tak cierpisz, nieprawdaż? A jeśli chodzi o twoich kolegów – z kim trenowałeś?
O.: Nigdy nie wiedziałem, jak się naprawdę nazywają. (fałsz) P.: Nie wiedziałeś?
O.: (krzyk)
P.: Prawdziwe nazwiska.
O.: Nie znam wszystkich…
P.: Wymień te, które znasz.
O.: (bez odpowiedzi)
(krzyk)
Więzień zemdlał.
(przerwa w przesłuchaniu)
P.: Nazwisko.
O.: Och… Toufik. (krzyk)
P.: Co jadłeś na śniadanie?
O.: Nie wiem.
P.: Ile jest dwadzieścia minus siedem?
O.: Dwadzieścia siedem.
P.: Co przekazałeś Krantzowi o profesorze Schulzu?
O.: Zwiedzał… Pustynię Zachodnią… Inwigilacja niemożliwa…
P.: Z kim trenowałeś?
O.: (bez odpowiedzi)
P.: Z kim trenowałeś?
O.: (krzyk)
P.: Z kim trenowałeś?
O.: …chociaż idę przez dolinę śmierci…
P.: Z kim trenowałeś?
O.: (krzyk)
Więzień zmarł.
Pierre Borg zawsze stawiał się na spotkanie, kiedy Kauasz go o to prosił. Nigdy wspólnie nie ustalali terminu ani miejsca: po prostu Kauasz je wyznaczał, a Borg potwierdzał, że przybędzie. Kauasz był najlepszym podwójnym agentem, jakiego Borg miał kiedykolwiek do dyspozycji.
Szef Mosadu stał na końcu północnego peronu metra w Oxford Circus, czytając ogłoszenie o cyklu wykładów z teozofii. Czekał na Kauasza. Nie miał pojęcia, dlaczego Arab wybrał na to spotkanie Londyn, jak wytłumaczył przełożonym swoją obecność tutaj ani dlaczego nie był wobec nich lojalny.
Było to jednak bez znaczenia, bo ten człowiek pomógł Izraelczykom wygrać dwie wojny i uniknąć trzeciej i Borg go potrzebował.
Rozejrzał się po peronie, czy nie widać gdzieś dużej głowy z wielkim, mięsistym nosem. Domyślał się, dlaczego Kauasz chce z nim mówić. Miał nadzieję, że intuicja go nie zawiedzie.
Od jakiegoś czasu Borga trapiły nie lada kłopoty w związku ze sprawą Schulza. Zaczęła się ona od rutynowego śledztwa, które prowadził najmłodszy, najmniej doświadczony agent w Kairze. Cóż w tym szczególnego, że wybitny i ustosunkowany fizyk amerykański podczas wakacji w Europie postanowił zrobić sobie wycieczkę do Egiptu? Pierwszy sygnał ostrzegawczy pojawił się, kiedy Toufik stracił go z oczu. Wtedy Borg zwiększył aktywność. Pewien dziennikarz mediolański, który od czasu do czasu zbierał informacje dla wywiadu niemieckiego, ustalił, że lot Schulza do Kairu opłaciła żona egipskiego dyplomaty w Rzymie. Później CIA przekazała Mosadowi serię zdjęć satelitarnych z okolic Kattary, przedstawiających elementy jakiejś budowli. Borg przypomniał sobie, że Schulz zmierzał właśnie w kierunku Kattary, kiedy urwał się Toufikowi.
Coś się działo, a on nie wiedział co, i to go bardzo martwiło. Prawdę powiedziawszy, martwił się zawsze. Jeśli snu z powiek nie spędzali mu Egipcjanie, czynili to Syryjczycy, jeśli nie Syryjczycy, to fedaini, jeśli nie wrogowie, to przyjaciele, bo jak długo mogli pozostawać przyjaciółmi? Taką miał pracę. Jego matka powiedziała mu kiedyś, co o tym sądzi: „Ty już się urodziłeś zmartwiony, jak twój biedny ojciec. Nie zwalaj wszystkiego na pracę. Gdybyś był ogrodnikiem, też byś się stale martwił”.
Pewnie miała rację. W każdym razie paranoja to dla superagenta dobra rzecz.
Ale teraz, kiedy urwał się kontakt z Toufikiem – miał naprawdę poważny problem.
Może Kauasz coś tu wyjaśni.
Na peron wtoczył się pociąg. Tyle że Borg nie czekał na pociąg, zaczął więc oglądać plakat filmowy. Połowa nazwisk była żydowska. Trzeba było zostać producentem filmowym, pomyślał.
Kiedy pociąg odjechał, Borg zorientował się po cieniu, że ktoś obok niego stoi. Podniósł wzrok i ujrzał spokojną twarz Kauasza.
– Dzięki za przybycie – powiedział Arab.
Zawsze tak mówił. Borg zbył to milczeniem. Nigdy nie wiedział, jak odpowiadać na podziękowania.
– Co nowego? – zapytał.
– W piątek w Kairze musiałem zgarnąć jednego z twoich zasrańców.
– Musiałeś?
– Wywiad wojskowy chronił pewną ważną osobę i zauważyli dzieciaka, który deptał im po piętach. Wojskowi nie mają na mieście personelu operacyjnego, więc poprosili mnie, żebym kazał go zgarnąć swoim ludziom. To było oficjalne zlecenie.
– Do diabła! – zaklął Borg. – I co się z nim stało?
– Musiałem postępować zgodnie z regulaminem – odpowiedział ponurym głosem Kauasz. – Chłopak był przesłuchiwany i nie przeżył. Nazywał się Abram Ambache, ale pracował jako Toufik el-Masiri.
Borg skrzywił się.
– Podał wam prawdziwe nazwisko?
– On nie żyje, Pierre.
Borg był zirytowany, bo Kauasz zawsze ociągał się z wyjaśnieniem spraw personalnych.
– Dlaczego podał wam swoje nazwisko?
– Użyliśmy rosyjskich urządzeń… wstrząsy elektryczne plus wykrywacz kłamstw. Nie szkolicie ludzi na taką okoliczność.
Borg zaśmiał się sucho.
– Gdybyśmy choćby tylko napomknęli o czymś takim, nie znaleźlibyśmy do tej roboty nawet jednego obszczymura. Co jeszcze z niego wyciągnęliście?
– Nic, czego byśmy nie wiedzieli. Mógł jeszcze coś powiedzieć, ale go zabiłem.
– Ty go zabiłeś?
– Prowadziłem przesłuchanie w taki sposób, żeby nie powiedział niczego ważnego. Teraz wszystkie przesłuchania są nagrywane i trafiają do archiwum. Nauczyliśmy się tego od Rosjan. – W jego brązowych oczach pojawił się smutek.
– Może wolałbyś, żeby kto inny wykańczał twoich chłopaków? Borg odwrócił wzrok i pomyślał, że nie może ulegać sentymentom. Musi przejść do konkretów.
– Czego chłopak dowiedział się o Schulzu?
– Agent wywiózł profesora na Pustynię Zachodnią.
– Po co?
– Nie wiem.
– Musisz wiedzieć, przecież pracujesz dla wywiadu egipskiego! – Borg z trudem opanował zdenerwowanie. Powinien przestać faceta naciskać i dać mu wolną rękę. Jeśli wie cokolwiek, powie mu to.
– Nie mam pojęcia, co oni tam robili. Zajmuje się tym specjalna grupa – odparł Kauasz. – Mój wywiad nie otrzymuje takich informacji.
– A nie domyślasz się dlaczego?
Arab wzruszył ramionami.
– Chyba nie chcą, żeby dowiedzieli się o tym Rosjanie. Teraz Moskwa otrzymuje wszystko, co przechodzi przez nasze służby.
Borg nie ukrywał rozczarowania.
– I Toufik miał sobie dać radę z tym wszystkim?
W łagodnym głosie Araba nagle pojawiła się złość.
– Dzieciak zginął dla ciebie – oświadczył.
– Podziękuję mu w niebiosach. Czy zginął nadaremnie?
– Zabrał to z apartamentu Schulza… – Kauasz sięgnął ręką do kieszeni i pokazał Borgowi małe kwadratowe pudełko z niebieskiego plastiku.
– Skąd wiesz, gdzie to zwędził?
– Były na tym odciski palców Schulza. Aresztowaliśmy Toufika zaraz po włamaniu do mieszkania profesora.
Borg otworzył pudełko i wyjął kopertę. Była otwarta. Sięgnął po negatyw fotografii.
– Otworzyliśmy kopertę i rozwinęliśmy film. Nie jest naświetlony – powiedział Arab.
Borg zamknął pudełko i wsadził je do kieszeni. Teraz wszystko nabierało sensu. Teraz rozumiał. Teraz już wiedział, co ma zrobić. Na stację wjechał pociąg.
– Wsiadasz? – zapytał Kauasza.
Arab skinął głową i ruszył do krawędzi peronu. Pociąg właśnie się zatrzymał i drzwi się otworzyły. Wsiadł i stanął w drzwiach.
– Nie wiem, co kryje się za tym pudełkiem – mruknął.
Ty mnie nie lubisz, pomyślał Borg, a ja uważam, że jesteś świetnym agentem. Uśmiechnął się szeroko.
– Ale ja wiem – oświadczył.
Nat Dickstein zupełnie oczarował młodą Amerykankę.
Pracowali razem w piaszczystej winnicy. Pełli i okopywali winorośl w lekkich podmuchach wiatru znad Morza Galilejskiego. Dickstein zdjął koszulę i pracował tylko w szortach i w sandałach, nie zważając na słońce, jak większość ludzi urodzonych w mieście.
Był szczupły, drobnej budowy, miał wąskie barki, płaską klatkę piersiową oraz guzowate łokcie i kolana. Karen przyglądała mu się w przerwach, które często robiła, gdy tymczasem on ani razu nie potrzebował odpoczynku. Jego mięśnie pod śniadą skórą, całą w bliznach, poruszały się sprężyście niby lina powiązana w węzły. Karen należała do zmysłowych kobiet i bardzo chciała dotykać tych blizn i pytać, skąd się wzięły.
Niekiedy napotykał jej spojrzenie, uśmiechał się do niej i pracował dalej. Jego twarz o regularnych rysach była spokojna i nieodgadniona. Ciemne oczy spoglądały zza okrągłych okularów, bardzo ostatnio modnych wśród rówieśników Karen, ponieważ nosił takie John Lennon. Włosy Nata też były ciemne – i krótkie. Karen wolałaby, żeby je zapuścił. Chwilami kiedy się uśmiechał, w charakterystyczny sposób krzywiąc usta, wyglądał młodziej, choć niełatwo było dokładnie określić jego wiek. Miał siłę i energię młodego mężczyzny, ale Karen widziała pod jego zegarkiem wytatuowany numer z obozu koncentracyjnego, nie mógł więc liczyć sobie mniej niż czterdzieści lat.