Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oxenford Medical, niewielka szkocka firma farmaceutyczna założona przez znanego mikrobiologa Stanleya Oxenforda, prowadzi badania nad zabójczymi wirusami, poszukując skutecznych szczepionek. Od pozytywnego wyniku testu nowego leku antywirusowego zależy jej ekonomiczna przyszłość.
Toni Gallo, była policjantka odpowiedzialna w Oxenford za bezpieczeństwo, ma poważny problem: jeden z laborantów doprowadził do skażenia; niebezpieczny wirus wydostał się na zewnątrz i całej okolicy może grozić epidemia. Tymczasem nad firmą zbierają się kolejne czarne chmury - grupa zdecydowanych na wszystko napastników wdziera się do pilnie strzeżonego laboratorium i wykrada próbki najgroźniejszego z wirusów - Madoby - zdolnego zabić miliony ludzi. Kiedy gigantyczna Zamieć śnieżna uniemożliwia im ucieczkę, szukają schronienia w położonej na odludziu, należącej do Stanleya posiadłości; terroryzują domowników. Odcięci od świata, Stanley i jego goście mogą liczyć tylko na siebie... i Toni, jedyną osobę, która domyśla się prawdy...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 17 min
Lektor: Andrzej Ferenc
Wydanie elektroniczne
O książce
Oxenford Medical, niewielka szkocka firma farmaceutyczna założona przez znanego mikrobiologa Stanleya Oxenforda, prowadzi badania nad zabójczymi wirusami, poszukując skutecznych szczepionek. Od pozytywnego wyniku testowania nowego leku antywirusowego zależy jej ekonomiczna przyszłość. Toni Gallo, odpowiedzialna w Oxenford za ochronę, ma poważny problem: niebezpieczny wirus wydostał się na zewnątrz i całej okolicy grozi epidemia. Tymczasem grupa zdecydowanych na wszystko napastników wdziera się do pilnie strzeżonego laboratorium i wykrada próbki groźnego wirusa. Kiedy zamieć śnieżna uniemożliwia im ucieczkę, szukają schronienia w należącej do Stanleya posiadłości. Terroryzują domowników, zamieniając święta Bożego Narodzenia w piekło. Odcięci od świata, Stanley i jego goście mogą liczyć tylko na siebie… i Toni, jedyną osobę, która domyśla się prawdy…
KEN FOLLETT
Światowej sławy brytyjski pisarz, urodzony w Walii w 1949 r. Po ukończeniu studiów filozoficznych na University College w Londynie podjął pracę jako reporter w małej gazecie. Publikował powieści sensacyjne pod pseudonimem. Jedenasta z kolei, Igła, wydana w 1978 r., przyniosła mu światową sławę. Kolejne tytuły, m.in. Klucz do Rebeki, Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Lot Ćmy, Zamieć, Świat bez końca, Upadek gigantów, Zima świata oraz najnowsza, Krawędź wieczności, utrwaliły jego pozycję jako autora bestsellerów. Choć książki odwołujące się do wydarzeń z okresu II wojny światowej dominują w jego twórczości, autor nadal za swoje najważniejsze dzieło uważa Filary Ziemi – sagę napisaną pod wpływem zainteresowania średniowieczem. Na podstawie powieści Folletta nakręcono filmy oraz seriale, m.in. Igłę, Lwy Pansziru, Klucz do Rebeki, Na skrzydłach orłów, Zamieć, Trzeciego bliźniaka orazFilary Ziemi.
www.ken-follett.com
Tego autora
Powieści historyczne
UCIEKINIER
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW
Tytuł oryginału:
WHITEOUT
Copyright © Ken Follett 2004
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014
Polish translation copyright © Bożenna Manicka & Tomasz Manicki 2014
Redakcja: Beata Słama
Zdjęcie na okładce: Mikhail hoboton Popov/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7985-071-6
WYDAWCA
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dwaj zmęczeni mężczyźni popatrywali na Antonię Gallo z niechęcią, jeśli nie wrogością w oczach. Skończyli już na dzisiaj, chcą iść do domu, a ta ich przetrzymuje. A co gorsza ma po temu uzasadnione powody.
Siedzieli we trójkę w biurze działu kadr Oxenford Medical. Antonia, dla znajomych Toni, była dyrektorem technicznym i odpowiadała głównie za bezpieczeństwo. Oxenford, niewielki zakład farmaceutyczny – firma butikowa w żargonie giełdowym – prowadził badania nad zabójczymi wirusami. Bezpieczeństwo stanowiło tu więc sprawę życia i śmierci.
Toni przeprowadziła właśnie wyrywkową kontrolę w laboratoriach i stwierdziła brak dwóch dawek eksperymentalnego leku. Sprawa wyglądała poważnie: lek ten, środek antywirusowy, opracowywano w najściślejszej tajemnicy i jego formuła była bezcenna. Ktoś mógł go wykraść z zamiarem odsprzedania konkurencyjnej firmie. Lecz inna, o wiele bardziej niepokojąca ewentualność sprawiała, że na usianej piegami twarzy Toni malował się niepokój, a pod jej zielonymi oczami widać było ciemne kręgi. Otóż złodziej mógł wykraść lek do osobistego użytku. Gdyby tak właśnie było, wniosek nasuwał się tylko jeden: ktoś został zainfekowany jednym ze śmiercionośnych wirusów wykorzystywanych w laboratoriach Oxenford.
Laboratoria te mieściły się w wielkim dziewiętnastowiecznym budynku wzniesionym w Szkocji przez jakiegoś wiktoriańskiego bogacza z przeznaczeniem na wakacyjną rezydencję. Z racji podwójnego ogrodzenia, drutu kolczastego, umundurowanych strażników i najnowocześniejszego systemu monitoringu budynek nazywano „Kremlem”. Ale z tymi spiczastymi łukami okien, wieżą i rzędami gargulców pod okapem dachu bardziej przypominał kościół.
Na biuro działu kadr wydzielono jedną z najbardziej okazałych sypialni. Miała gotyckie okna i ściany obite tkaniną, ale zamiast rzeźbionych szaf na ubrania stały tam teraz szafki na akta, a miejsce toaletek zastawionych kryształowymi flakonikami i szczotkami o posrebrzanych rączkach zajęły biurka z komputerami i telefonami.
Toni i dwaj towarzyszący jej mężczyźni siedzieli przy telefonach, obdzwaniając wszystkie osoby mające wstęp do BSL-41 – laboratorium o zagwarantowanym czwartym, najwyższym poziomie biobezpieczeństwa. W BSL-4 naukowcy ubrani w hermetyczne, podobne do skafandrów kosmicznych kombinezony pracowali na co dzień z wirusami, na które nie wynaleziono jak dotąd szczepionki ani antidotum. Ponieważ było to najlepiej zabezpieczone pomieszczenie w budynku, tam właśnie przechowywano próbki eksperymentalnego leku.
Do BSL-4 nie każdemu wolno było wejść. Upoważnieni musieli ukończyć szkolenie z zakresu postępowania w warunkach zagrożenia biologicznego, dotyczyło to nawet techników, którzy przeprowadzali okresowe przeglądy filtrów powietrza i konserwowali autoklawy. Toni również przeszła takie szkolenie, żeby móc wchodzić do laboratorium w ramach kontroli bezpieczeństwa.
Z osiemdziesięciu zatrudnionych przez firmę pracowników, wstęp do BSL-4 miało tylko dwudziestu siedmiu. Wielu z nich rozjechało się już jednak na bożonarodzeniowe urlopy i chociaż kradzież wykryta została w poniedziałek wieczorem, to zaczął się już wtorek, a trójce pracowników ochrony nie udało się jeszcze dotrzeć telefonicznie do wszystkich.
Toni połączyła się z ośrodkiem wypoczynkowym Le Club Beach na Barbadosie i nie bez trudu uprosiła zastępcę kierownika, żeby poszukał na terenie ośrodka młodej laborantki nazwiskiem Jenny Crawford.
Czekając, zerknęła na swoje odbicie w szybie. Nawet dobrze wyglądała, zważywszy na tak późną porę. Czekoladowobrązowy kostium w delikatne białe prążki nadal prezentował się schludnie, fryzura bez zarzutu, twarz nie zdradzała zmęczenia. Jej ojciec był Hiszpanem, ale jasną cerę, zielone oczy i gęste rudoblond włosy odziedziczyła po matce Szkotce. Wysoka, zadbana. Całkiem nieźle, pomyślała, jak na trzydziestoośmiolatkę.
– Przecież tam u was chyba teraz głucha noc! – W słuchawce odezwał się wreszcie głos Jenny.
– Stwierdziliśmy pewną niezgodność między tym, co wpisano do książki rozchodów BSL-cztery, a stanem faktycznym – wyjaśniła Toni.
– To się już zdarzało – prychnęła lekceważąco Jenny. Była trochę wstawiona. – I nikt jakoś nie robił z tego afery.
– Bo ja tu jeszcze wtedy nie pracowałam – powiedziała szorstko Toni. – Kiedy ostatnio wchodziłaś do BSL-cztery?
– Chyba w środę. Nie masz tego w komputerze?
Miała, ale chciała sprawdzić, czy wersja Jenny pokryje się z zapisem komputerowym.
– A kiedy ostatnio zaglądałaś do krypty? – Kryptą nazywano stojącą w BSL-4 lodówkę, zamykaną na elektroniczny zamek szyfrowy.
– Nie pamiętam – głos Jenny stawał się coraz bardziej cierpki – ale powinnaś to mieć na wideo.
Drzwi krypty otwierało się, wystukując na klawiaturze dotykowej kod zamka. Z chwilą wprowadzenia kodu, włączała się automatycznie nakierowana na kryptę kamera systemu bezpieczeństwa i pracowała aż do ponownego zatrzaśnięcia drzwi.
– Przypominasz sobie, kiedy ostatni raz miałaś do czynienia z Madobą-dwa? – Był to wirus, nad którym pracowali aktualnie naukowcy z Oxenford.
– O jasna cholera, to jego się nie doliczyliście?! – krzyknęła autentycznie wstrząśnięta Jenny.
– Nie, nie jego. Ale…
– Z wirusem jako takim do czynienia nigdy nie miałam. Pracuję głównie w laboratorium hodowli tkanek.
To też zgadzało się z informacjami, jakie posiadała Toni.
– Czy w ciągu ostatnich tygodni nie rzuciło ci się czasem w oczy, że któryś z kolegów zachowuje się dziwnie, w sposób dla siebie nietypowy?
– No nie, ty tobyś się, kurczę, nadawała na gestapówę – obruszyła się Jenny.
– Niech ci będzie, czy zauważyłaś…
– Nie, nie zauważyłam.
– Jeszcze tylko jedno pytanie. Temperaturę masz w normie?
– O kurczę pieczone, chcesz przez to powiedzieć, że mogłam złapać Madobę-dwa?
– Masz katar albo gorączkę?
– Nie!
– No to możesz spać spokojnie. Wyjechałaś z kraju jedenaście dni temu. Gdyby coś było nie tak, miałabyś już objawy infekcji grypopodobnej. Dziękuję ci, Jenny. To prawdopodobnie jakiś błąd w książce rozchodów BSL-cztery, ale musimy dmuchać na zimne.
– Zepsułaś mi wieczór, jeśli chcesz wiedzieć. – Jenny rozłączyła się.
– Przykro mi – mruknęła Toni do głuchej słuchawki i odkładając ją, oznajmiła: – Jenny Crawford sprawdzona. Głupia krowa, ale czysta.
Bujna siwa broda podchodziła dyrektorowi laboratoriów, Howardowi McAlpine’owi, aż pod kości policzkowe, przez co skóra wokół jego oczu przywodziła na myśl różową maseczkę balową. Miał opinię skrupulanta, ale bez skłonności do pedantyzmu, i Toni dobrze się z nim zwykle pracowało. Teraz jednak humor wyraźnie mu nie dopisywał. Odchylił się na oparcie krzesła i splótł dłonie na potylicy.
– Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że materiał, którego się nie doliczyłaś, został spożytkowany w całkowicie legalnych celach przez kogoś, kto po prostu zapomniał dokonać stosownych wpisów do książki rozchodów. – W jego głosie pobrzmiewała irytacja; powtarzał to już trzeci raz.
– Obyś miał rację – mruknęła Toni bez przekonania. Wstała i podeszła do okna. Z biura działu kadr widać było dobudówkę, w której mieściło się laboratorium BSL-4. Nowy budynek z wysokimi wąskimi kominami oraz wieżą zegarową nawiązywał stylem do reszty Kremla i postronnemu obserwatorowi trudno byłoby odgadnąć, w której części kompleksu zlokalizowane jest tajne laboratorium. Ale sklepione łukowo okna nowego budynku były matowe, rzeźbionych dębowych drzwi nie dało się otworzyć, a otoczenie obserwowały kamery telewizji przemysłowej, ukryte w potwornych łbach gargulców. Był to betonowy bunkier ucharakteryzowany na wiktoriańską rezydencję. Miał trzy kondygnacje. Właściwe laboratoria i magazyny mieściły się na parterze. Również na parterze znajdowało się izolowane ambulatorium z pełnym wyposażeniem do poddawania kwarantannie i otaczania intensywną opieką medyczną osób, które zaraziły się groźnym wirusem. Jak dotąd nie trafił tam żaden pacjent. Piętro zajmowała aparatura klimatyzacyjna. W piwnicy skomplikowana instalacja utylizowała wszelkie odpadki pochodzące z budynku. Za wyjątkiem ludzi na zewnątrz nie miał prawa wydostać się żaden żywy organizm.
– Ten incydent wiele nas nauczył – powiedziała ugodowo Toni. Ależ niezręczna sytuacja, pomyślała. Obaj mężczyźni byli od niej starsi zarówno rangą, jak i wiekiem, obaj przekroczyli już pięćdziesiątkę. Nie mogła im rozkazywać, nalegała tylko, żeby potraktowali wykryty niedobór w kategoriach kryzysu. Lubili ją obaj, zdawała sobie jednak sprawę, że przeciąga strunę. Z drugiej strony czuła, że musi naciskać. Gra szła tu przecież o bezpieczeństwo publiczne, reputację firmy i, co tu ukrywać, jej karierę. – Na przyszłość musimy dysponować aktualnymi numerami telefonów do wszystkich mających dostęp do BSL-cztery, obojętne, w jakiej części świata akurat się znajdują, żeby w nagłym wypadku można się było szybko z nimi skontaktować. A kontrolę książki rozchodów trzeba przeprowadzać częściej niż raz do roku.
McAlpine odchrząknął. Jako dyrektor laboratoriów był odpowiedzialny za książkę rozchodów i nastrój tak naprawdę psuła mu świadomość, że sam powinien był wykryć niedobór. Operatywność Toni stawiała go w złym świetle.
Spojrzał na drugiego mężczyznę, dyrektora działu kadr.
– Ile osób z listy mamy już odfajkowanych, James?
James Elliot oderwał wzrok od ekranu komputera. Ubierał się jak makler giełdowy – garnitur w jodełkę, krawat w groszki – pewnie chciał się w ten sposób odróżnić od tweedowych naukowców. Przepisy bezpieczeństwa uważał za bzdurną biurokrację, może dlatego, że sam nie pracował z wirusami. Toni miała go za nadętego głupka.
– Z dwudziestu siedmiu osób, które mają wstęp do BSL-cztery, rozmawialiśmy już ze wszystkimi, oprócz jednej – powiedział. Mówił z przesadną precyzją zmęczonego nauczyciela, który tłumaczy coś najbardziej tępemu uczniowi w klasie. – Wszyscy powiedzieli, kiedy ostatnio wchodzili do laboratorium i otwierali kryptę. Nikt nie zauważył, żeby któryś z kolegów dziwnie się ostatnio zachowywał. I nikt nie ma gorączki.
– Ta brakująca osoba to kto?
– Michael Ross, laborant.
– Znam go – powiedziała Toni. Michael Ross był nieśmiałym, inteligentnym mężczyzną koło trzydziestki. – Byłam nawet raz u niego w domu. Mieszka jakieś piętnaście mil stąd.
McAlpine przesunął palec na koniec listy.
– Pracuje w firmie od ośmiu lat i cieszy się nienaganną opinią – wymruczał. – Do laboratorium wchodził ostatnio w niedzielę, trzy tygodnie temu, by przeprowadzić rutynową kontrolę zwierząt.
– Co robi od tamtego czasu? – spytała Toni.
– Jest na urlopie.
– Od kiedy? Od dwóch tygodni?
– Miał wrócić dzisiaj – wtrącił Elliot i spojrzał na zegarek. – To znaczy, wczoraj. W poniedziałek rano. Ale się nie pojawił.
– Dzwonił, że jest chory?
– Nie.
Brwi Toni powędrowały w górę.
– I nie można się z nim skontaktować?
– Nie odbiera ani domowego telefonu, ani komórki.
– Nie wydaje ci się to dziwne?
– Że młody nieżonaty mężczyzna przedłuża sobie urlop, nie uprzedzając o tym pracodawcy? – Elliot wzruszył ramionami. – Co w tym dziwnego?
Toni zwróciła się znowu do McAlpine’a:
– Powiedziałeś, że Michael ma nienaganną opinię.
Dyrektor laboratoriów stropił się.
– Jest bardzo sumienny. To do niego niepodobne, żeby bez usprawiedliwienia opuścił dzień pracy.
– Kto był z Michaelem, kiedy wchodził ostatnio do laboratorium? – spytała Toni. Michael musiał mieć kogoś do towarzystwa, ponieważ do BSL-4 wchodziło się tylko parami. Ze względu na zagrożenie nikomu nie wolno było pracować tam w pojedynkę.
McAlpine sprawdził na liście.
– Doktor Ansari, biochemik.
– Nie znam takiego.
– To kobieta. Ma na imię Monica.
Toni podniosła słuchawkę.
– Jaki jest do niej numer?
Monica Ansari mówiła z edynburskim akcentem i trochę bełkotliwie, wybudzona widać z głębokiego snu.
– Howard McAlpine już raz do mnie dzwonił.
– Przepraszam, że znowu panią niepokoję.
– Coś się stało?
– Chodzi o Michaela Rossa. Nie możemy się z nim skontaktować. Podobno dwa tygodnie temu, w niedzielę, wchodziła z nim pani do BSL-cztery.
– Tak. Chwileczkę, zapalę tylko światło. – Krótka pauza.
– Boże, to już ta godzina?
– Następnego dnia Michael szedł na urlop – podjęła Toni.
– Pamiętam. Powiedział mi, że wybiera się do matki, do Devon.
Toni coś zaświtało. Przypomniała sobie teraz, po co jeździła do domu Michaela Rossa. Jakieś pół roku temu, w trakcie luźnej rozmowy w stołówce, napomknęła, że bardzo podobają jej się portrety starych kobiet Rembrandta, na których mistrz wiernie, z pietyzmem oddaje każdą zmarszczkę, każdą fałdkę skóry. Z tego widać, powiedziała, jak bardzo Rembrandt musiał kochać swoją matkę. Michael rozpromienił się wtedy i powiedział, że ma kilka reprodukcji akwafort Rembrandta, które wyciął z czasopism i katalogów domu aukcyjnego. Po pracy pojechała do niego obejrzeć te akwaforty. Były to gustownie oprawione portrety starych kobiet, zajmowały całą ścianę niewielkiego living roomu. Bała się trochę, że Michael potraktuje tę wizytę jak randkę – lubiła go, ale nie do tego stopnia – jednak ku jej uldze okazało się, że on naprawdę chciał jej tylko pokazać swoją kolekcję. Podsumowała go w duchu jako maminsynka.
– To istotna informacja – powiedziała teraz do Moniki. – Proszę się jeszcze nie rozłączać. – Zakryła dłonią słuchawkę i zwróciła się do Jamesa Elliota: – Mamy w jego aktach numer telefonu do matki?
Elliot poruszył myszką i kliknął.
– Tak, jest tu wpisana jako najbliższa krewna. – Sięgnął po słuchawkę.
Toni wróciła do rozmowy z Moniką:
– Czy tamtego popołudnia Michael zachowywał się normalnie?
– Jak najbardziej.
– Weszliście do BSL-cztery razem?
– Tak. Potem, rzecz jasna, zamknęliśmy się w oddzielnych przebieralniach.
– Czy kiedy weszła pani do właściwego laboratorium, on już tam był?
– Tak, przebrał się szybciej.
– Miała go pani przez cały czas w zasięgu wzroku?
– Nie. Ja zajmowałam się kulturami tkanek w bocznym laboratorium. Michael był u zwierząt.
– Wyszliście razem?
– On wyszedł parę minut przede mną.
– A więc mógł zajrzeć do krypty i pani by o tym nie wiedziała?
– Tak.
– Co pani myśli o Michaelu?
– Normalny facet… chyba nieszkodliwy.
– Tak, to dobre określenie. Wie pani może, czy ma dziewczynę?
– Nie sądzę.
– Czy pani zdaniem jest atrakcyjny?
– Sympatyczny, owszem, ale nieseksowny.
Toni uśmiechnęła się.
– Otóż to. Zauważyła może pani w jego zachowaniu jakieś odstępstwa od normy?
– Nie…
Toni wyczuła wahanie i milczała, dając kobiecie czas na zastanowienie. Obok Elliot rozmawiał z kimś, pytając o Michaela Rossa albo jego matkę.
Monica odezwała się po dłuższej chwili:
– Bo chyba to, że ktoś mieszka sam, nie świadczy jeszcze, że coś z nim jest nie tak, prawda?
Elliot mówił właśnie do słuchawki:
– Tak, bardzo dziwne. Przepraszam, że zawracałem głowę o tej porze.
Zaintrygowana tymi słowami Toni uznała, że pora kończyć rozmowę z Moniką.
– Dziękuję pani, Moniko. Mam nadzieję, że nie wybiłam pani ze snu.
– Mąż jest lekarzem rodzinnym – odparła Monica. – Przywykliśmy do telefonów w środku nocy.
Toni odłożyła słuchawkę.
– Michael Ross miał mnóstwo czasu na otwarcie krypty – oznajmiła. – I mieszka sam. – Spojrzała na Elliota. – Dodzwoniłeś się do jego matki?
– Tam mieszkają teraz jacyś staruszkowie – mruknął Elliot. Wyglądał na zdezorientowanego. – A pani Ross zmarła zeszłej zimy.
– O cholera – zaklęła Toni pod nosem.
Silne reflektory systemu bezpieczeństwa oświetlały wieże i szczyty dachów Kremla. Temperatura spadła do pięciu kresek poniżej zera, ale niebo było czyste i nie zanosiło się na śnieg. Budynek stał w wiktoriańskim ogrodzie pełnym starych drzew i krzewów. Księżyc w trzeciej kwadrze oblewał szarą poświatą nagie nimfy pluskające się w suchych fontannach, których strzegły kamienne smoki.
Zalegającą tu ciszę zmącił warkot silników dwóch wyjeżdżających z garażu furgonetek. Obie oznakowane były międzynarodowym symbolem biozagrożenia – cztery pęknięte czarne kręgi na jaskrawożółtym tle. Strażnik przy bramie uniósł już szlaban. Samochody przejechały pod nim, skręciły z piskiem opon i pognały na południe.
Toni Gallo siedząca za kierownicą pierwszej furgonetki prowadziła wóz jak swojego porsche, zawłaszczając całą szerokość drogi, żyłując silnik, biorąc zakręty na pełnym gazie. Poganiał ją strach, że może już być za późno. Jechało z nią trzech specjalistów od dekontaminacji. Druga furgonetka była izolatką na kołach; prowadził ją sanitariusz, obok niego siedziała doktor Ruth Solomons.
Toni z jednej strony przerażała myśl, że jej czarny scenariusz może się ziścić, z drugiej bała się, że jest w błędzie.
Zarządziła czerwony alarm, nie mając na uzasadnienie tej decyzji niczego, prócz swoich podejrzeń. A przecież lek, jak to sugerował Howard McAlpine, mógł zostać wykorzystany całkowicie legalnie przez któregoś z naukowców, który po prostu zapomniał umieścić w książce rozchodów stosowny wpis. Niewykluczone też, że Michael Ross naprawdę samowolnie przedłużył sobie urlop, a historia z jego matką okaże się zwyczajnym nieporozumieniem. Jeśli tak, to ktoś na pewno uzna, że Toni zareagowała zbyt nerwowo. Jak typowa histeryczka, nie omieszka dodać James Elliot. Kto wie, czy nie zastaną Michaela Rossa śpiącego sobie smacznie we własnym łóżku, z wyłączonym telefonem pod poduszką, i Toni aż się skrzywiła na myśl, co w takim przypadku powie rano swojemu szefowi Stanleyowi Oxenfordowi.
Jeśli jednak się okaże, że przeczucie ją nie myli, sytuacja będzie o wiele gorsza.
Pracownik nie wraca w określonym dniu z urlopu; wcześniej kłamie co do swoich planów urlopowych; a z krypty znikają próbki nowego leku. Czyżby Michael Ross zrobił coś, co naraziło go na zainfekowanie śmiercionośnym wirusem? Lek znajdował się jeszcze na etapie prób i nie był skuteczny w przypadku wszystkich wirusów, ale Michael mógł uznać, że lepsze to niż nic. Cokolwiek chodziło mu po głowie, chciał mieć pewność, że przez dwa tygodnie nikt nie zadzwoni do niego do domu, więc skłamał, że wyjeżdża do Devon, do matki, która już od dawna nie żyje.
Monica Ansari powiedziała: „To, że ktoś mieszka sam, nie świadczy jeszcze o tym, że coś z nim jest nie tak, prawda?”. Sformułowanie typowe dla przypadku, kiedy co innego się mówi, a co innego myśli. Biochemiczka wyczuwała w Michaelu coś dziwnego, lecz jako racjonalnie myślący naukowiec miała awersję do wysnuwania daleko idących wniosków w oparciu o samą tylko intuicję.
Toni zaś była zdania, że intuicji nigdy nie należy lekceważyć.
Wolała nie myśleć o konsekwencjach wydostania się Madoby-2 na zewnątrz. Wirus był bardzo zaraźliwy, rozprzestrzeniał się szybko drogą kropelkową poprzez kasłanie lub kichanie. I był zabójczy. Przeszedł ją dreszcz zgrozy, mocniej wcisnęła pedał gazu.
Droga na szczęście była pusta i już po dwudziestu minutach zajechali pod stojący na uboczu domek Michaela Rossa. Dojazd nie był wyraźnie zaznaczony, ale Toni go zapamiętała. Skręciła w krótką alejkę prowadzącą do niskiego budynku z kamienia otoczonego murkiem. W oknach było ciemno. Toni zatrzymała furgonetkę obok volkswagena golfa należącego przypuszczalnie do Michaela. Zatrąbiła długo i głośno.
Nic. Światło się nie zapaliło, nikt nie otworzył drzwi ani okna. Toni zgasiła silnik. Cisza.
Jeśli Michael wyjechał, to co tu robi jego samochód?
– Stroje króliczków, panowie, jeśli łaska – rzuciła do członków ekipy.
Zaczęli zakładać pomarańczowe kombinezony. Za ich przykładem poszedł zespół medyczny z drugiej furgonetki. Nie było to zadanie łatwe, bo kombinezony wykonane były z grubego, mało elastycznego tworzywa sztucznego. Zapinało się je na hermetyczny zamek błyskawiczny. Pomogli sobie nawzajem przymocować rękawice do nadgarstków taśmą izolacyjną. Na koniec powsuwali plastikowe stopy kombinezonów w gumowe buty.
Kombinezony były hermetycznie szczelne. Noszący je ludzie oddychali przez filtr HEPA – High Efficiency Particulate Air Filter, czyli wysoko skuteczny filtr powietrza z elektrycznym wentylatorkiem zasilanym z akumulatora przypiętego do pasa. Filtr zatrzymywał wszelkie unoszące się w powietrzu cząsteczki, na których mogły znajdować się zarazki bądź wirusy. Jeśli chodzi o zapachy, to przepuszczał tylko te najintensywniejsze. Wentylatorek szumiał nieustannie, co niektórych drażniło. Mikrofon i słuchawki zainstalowane w hełmie umożliwiały porozumiewanie się między sobą oraz – poprzez kodowany kanał radiowy – z centralą w Kremlu.
Kiedy byli już gotowi, Toni ponownie spojrzała na dom. Ktoś, kto wyjrzałby teraz przez okno i zobaczył siedem istot w pomarańczowych kombinezonach, uwierzyłby w istnienie kosmitów i UFO.
Jeśli jednak ktoś był w środku, to przez okno nie wyjrzał.
– Wchodzę pierwsza – oznajmiła Toni.
Stąpając sztywno w krępującym ruchy ubiorze, podeszła do frontowych drzwi. Zadzwoniła i zastukała kołatką. Odczekawszy parę chwil, obeszła budynek. Na tyłach znajdował się dobrze utrzymany ogród, w głębi majaczyła drewniana szopa. Tylne drzwi nie były zamknięte na klucz. Weszła. Pamiętała, jak stała kiedyś w tej kuchni, a Michael parzył herbatę. Obeszła wszystkie pomieszczenia, w każdym zapalając światło. Na ścianie living roomu nadal wisiały reprodukcje Rembrandta. Wszędzie było czysto, schludnie i pusto.
– Nikogo nie ma – powiadomiła przez radio resztę ekipy. Słyszała w swoim głosie nutkę rozczarowania.
Dlaczego nie zamknął drzwi na klucz? Może już nie wróci?
To był cios. Gdyby zastali Michaela, zagadka szybko by się wyjaśniła. Teraz czekają ich mozolne poszukiwania. Przecież on może być wszędzie. Trudno powiedzieć, ile czasu upłynie, zanim go znajdą. Wzdrygnęła się na samą myśl o tych nerwowych dniach, a kto wie czy nie tygodniach.
Wyszła do ogrodu. Dla spokoju sumienia sprawdziła drzwi szopy. One też nie były zamknięte. Kiedy je otwierała, w nos połaskotał ją nieprzyjemny i dziwnie znajomy zapach. Musiał być bardzo intensywny, skoro przedostał się przez filtr. Chyba krew, pomyślała. W szopie musiało cuchnąć jak w rzeźni.
– Boże – mruknęła.
– Co tam masz? – spytała Ruth Solomons.
– Jedną chwileczkę. – W drewnianym baraczku było ciemno, choć oko wykol: nie miał okien. Toni namacała kontakt. Kiedy zabłysło światło, krzyknęła.
W słuchawkach hełmu rozpętała się wrzawa, pozostali członkowie ekipy pytali jeden przez drugiego, co się stało.
– Chodźcie tu szybko! Do ogrodowej szopy. Ruth pierwsza.
Na podłodze z desek leżał na wznak, w kałuży krwi, Michael Ross. Krew ciekła mu ze wszystkich otworów: z oczu, nosa, ust, uszu. Toni nie potrzebowała lekarza, żeby stwierdzić, że to obfity krwotok wielonarządowy – symptom klasyczny dla Madoby-2 i podobnych infekcji. Michael był w tej chwili bardzo niebezpieczny dla otoczenia, jego ciało stanowiło tykającą bombę z zabójczym wirusem. Ale żył. Klatka piersiowa unosiła się i opadała, z ust wydobywał się cichy bulgot. Przykucnęła, uklękła w kałuży lepkiej, świeżej krwi i pochyliła się nad nim.
– Michael! – krzyknęła przez plastikową osłonę hełmu. – To ja, Toni Gallo z laboratorium!
W jego krwawych oczach zatliła się iskierka świadomości. Chyba ją usłyszał. Otworzył usta i coś wybełkotał.
– Co? – krzyknęła. Pochyliła się niżej.
– Nie działa – powtórzył. I zwymiotował. Struga czarnej cieczy, która bluznęła mu z ust, ochlapała osłonę hełmu Toni. Wiedziała, że chroni ją kombinezon, ale mimo to cofnęła się odruchowo z okrzykiem obrzydzenia.
Ktoś ją odsunął. Nad Michaelem pochyliła się Ruth Solomons.
– Puls ledwie wyczuwalny – stwierdziła. Otworzyła Michaelowi usta i palcami obleczonej w rękawicę dłoni oczyściła mu jako tako gardło z krwi i wymiocin. – Laryngoskop, szybko! – Po chwili do szopy wpadł sanitariusz z przyrządem. Ruth wepchnęła go Michaelowi w usta, udrażniając gardło, żeby łatwiej mu było oddychać. – Dawaj tu nosze z izolatki, tylko na jednej nodze. – Otworzyła torbę lekarską i wyjęła z niej napełnioną już strzykawkę. Pewnie morfina i coś na poprawę krzepliwości krwi, pomyślała Toni. Ruth wbiła Michaelowi igłę w szyję i nacisnęła tłoczek. Kiedy cofnęła strzykawkę, z dziurki po nakłuciu pociekł nowy strumyczek krwi.
Toni zalała fala współczucia. Przypomniała sobie Michaela chodzącego po Kremlu, pijącego herbatę w swoim domu, rozprawiającego z ożywieniem o akwafortach: widok tego zmaltretowanego przez chorobę ciała stał się przez to jeszcze bardziej bolesny i tragiczny.
– Dobra – rzuciła Ruth – zabieramy go stąd.
Dwaj sanitariusze dźwignęli Michaela z ziemi i wynieśli na zewnątrz, gdzie czekały nosze na kółkach przykryte przezroczystym plastikowym namiotem. Wsunęli pacjenta przez otwór z jednej strony namiotu, który następnie uszczelnili i potoczyli nosze przez ogród.
Przed wejściem do ambulansu musieli odkazić siebie i nosze. Jeden z członków zespołu Toni wyjął już płytką plastikową wanienkę przypominającą dziecięcy brodzik. Doktor Solomons i jej sanitariusze wchodzili do niej kolejno i spryskiwali się silnym środkiem dezynfekującym, który zabijał wszelkie wirusy, utleniając ich proteiny.
Toni przyglądała się temu ze świadomością, że każda sekunda zwłoki zmniejsza szanse Michaela na przeżycie, zdawała sobie jednak sprawę, że jeśli chcą uniknąć dalszych ofiar, procedura odkażania musi być rygorystycznie przestrzegana. Nie mogła sobie darować, że z jej laboratorium wydostał się na świat śmiercionośny wirus. W historii Oxenford Medical jeszcze się to nie zdarzyło. Niewielkim pocieszeniem było to, że miała rację, robiąc tyle szumu wokół zniknięcia próbek leku, podczas gdy jej koledzy starali się rzecz zbagatelizować. Jej obowiązkiem było do tego nie dopuścić, i nie wywiązała się z niego. Czy w konsekwencji biedny Michael umrze? Czy będą dalsze śmiertelne ofiary?
Sanitariusze wsunęli nosze do ambulansu. Doktor Solomons usiadła koło pacjenta. Zatrzaśnięto drzwi i karetka odjechała w noc.
– Mów mi, co się dzieje, Ruth – rzuciła Toni do mikrofonu. – Możesz się ze mną łączyć poprzez hełm.
Głos Ruth słabł jednak w słuchawkach wraz z powiększającą się odległością.
– Zapadł w śpiączkę – powiedziała. Dodała coś jeszcze, ale była już poza zasięgiem nadajnika i Toni jej nie zrozumiała. Po chwili odbiór zanikł zupełnie.
Toni wzięła się w garść i potrząsnęła głową, żeby odpędzić czarne myśli. Robota czekała.
– Posprzątajmy tu – zarządziła.
Jeden z jej ludzi wziął rolkę żółtej taśmy z nadrukiem „Zagrożenie biologiczne – nie zbliżać się” i ruszył truchtem przed siebie. Miał otoczyć taśmą całą posiadłość – dom, szopę, ogród, nawet samochód Michaela. Na szczęście w pobliżu nie było innych zabudowań, bo i je musiałby obiec. Gdyby Michael mieszkał w bloku ze wspólnymi szybami wentylacyjnymi, na odkażenie byłoby już za późno.
Pozostali wyjęli z furgonetki rolki plastikowych worków na śmieci, plastikowe spryskiwacze ogrodowe napełnione środkiem dezynfekującym, pudełka ze szmatami i duże białe plastikowe beczki. Trzeba było spryskać i wytrzeć do sucha każdą powierzchnię. Twarde przedmioty i precjoza, takie jak biżuteria, powędrują do szczelnych beczek, w których zostaną przewiezione do Kremla i wysterylizowane w autoklawach parą pod ciśnieniem. Wszystko inne zapakuje się w podwójne torby i spali w piecu do spopielania odpadków medycznych, zainstalowanym w podziemiach pod laboratorium BSL-4.
Toni poprosiła jednego z mężczyzn, żeby starł z jej kombinezonu czarne wymiociny Michaela i spryskał ją środkiem dezynfekującym. Najchętniej zdarłaby z siebie ten splugawiony plastikowy ubiór.
Kiedy mężczyźni przystąpili do sprzątania, rozejrzała się, szukając jakiejś wskazówki, która pomogłaby jej się zorientować, co tu się wydarzyło. Tak jak się obawiała, Michael wykradł eksperymentalny lek, ponieważ wiedział albo podejrzewał, że uległ zainfekowaniu Madobą-2. Ale co sprawiło, że wszedł w bezpośredni kontakt z wirusem?
W szopie znajdowała się szklana gablota z wyciągiem powietrza, coś jakby zaimprowizowana komora biobezpieczna. Wcześniej tylko rzuciła na nią okiem, bo zajęta była Michaelem, teraz zauważyła, że w gablocie leży martwy królik. Wszystko wskazywało na to, że zdechł na chorobę, która zaatakowała Michaela. Czyżby Michael wyniósł go z laboratorium?
Obok stała miseczka z wodą z napisem „Joe”. To był znaczący szczegół. Pracownicy laboratorium rzadko nadawali imiona stworzeniom, na których przeprowadzali eksperymenty. Odnosili się do nich po ludzku, ale starali się nie przywiązywać do tych skazanych na śmierć zwierzaków. Jednak Michael nadał swojemu królikowi imię i taktował go jak zwierzę domowe. Czyżby wyrzuty sumienia w związku z wykonywaną pracą?
Wyszła przed dom. Obok furgonetki zatrzymywał się właśnie policyjny wóz patrolowy. Spodziewała się ich. Zgodnie z procedurą postępowania w sytuacjach kryzysowych, który sama wprowadziła, strażnicy z Kremla automatycznie powiadomili komendę policji w Inverburn o zarządzeniu czerwonego alarmu. Teraz komenda przysłała swoich ludzi, żeby ocenili, na ile poważny to kryzys.
Toni pracowała kiedyś w policji. Od początku była hołubiona przez przełożonych – szybko awansowała, prezentowano ją mediom jako wzór funkcjonariuszki nowej generacji, i w końcu, jako pierwsza w dziejach Szkocji kobieta, objęła stanowisko komisarza okręgowego. Przed dwoma laty starła się z szefem w drażliwej kwestii przejawów rasizmu w policji. On utrzymywał, że nie ma w tym względzie żadnych odgórnych zaleceń. Ona twierdziła, że funkcjonariusze nagminnie tuszują przestępstwa na tle rasistowskim, co każe podejrzewać, że jednak istnieją. Spór przeciekł do gazet. Odmówiła odwołania swoich poglądów i została zmuszona do złożenia rezygnacji.
Żyła wówczas z Frankiem Hackettem, też detektywem. Byli ze sobą osiem lat, ale się nie pobrali. Kiedy popadła w niełaskę, zostawił ją. Ta rana dotąd się nie zagoiła.
Z wozu patrolowego wysiedli mężczyzna i kobieta. Toni znała większość miejscowych policjantów ze swojego pokolenia, a niejeden starszy wiekiem pamiętał jej nieżyjącego już ojca, sierżanta Antonia Gallo, zwanego, a jakże by inaczej, Hiszpańskim Tonym. Jednak tych dwoje widziała chyba po raz pierwszy.
– Jonathanie, policja przyjechała – rzuciła do mikrofonu. – Odkaź się, z łaski swojej, i porozmawiaj z nimi. Powiedz, że stwierdziliśmy wydostanie się wirusa z laboratorium. Niech wezwą Jima Kincaida, to zreferuję mu sytuację.
Nadkomisarz Kincaid był odpowiedzialny za tak zwane zagrożenia CBRN – chemiczne, biologiczne, radiologiczne i nuklearne. Pomagał Toni w opracowywaniu procedury bezpieczeństwa. Teraz wspólnie zastanowią się nad taktyką postępowania w tym konkretnym przypadku.
Przyszło jej do głowy, że przed przyjazdem Kincaida dobrze by było zebrać trochę informacji o Michaelu Rossie. Na pewno będzie nimi zainteresowany. Weszła do domu. Michael urządził sobie w drugiej sypialni gabinet. Na stoliczku pod ścianą stały trzy oprawione w ramki fotografie jego matki: jako szczupłej nastolatki w obcisłym sweterku; jako szczęśliwej matki z podobnym do Michaela niemowlęciem na ręku; oraz jako kobiety po sześćdziesiątce z czarno-białym kotem na kolanach.
Toni usiadła za biurkiem i przebierając niezdarnie obleczonymi w rękawice palcami po klawiaturze komputera, przeczytała e-maile Michaela. W internetowej księgarni Amazon zamówił książkę pod tytułem Etyka zwierząt. Wysyłał też zapytania dotyczące studiów uniwersyteckich z zakresu filozofii moralności. Sprawdziła w przeglądarce historię i stwierdziła, że odwiedzał ostatnio strony internetowe poświęcone prawom zwierząt. Wszystko wskazywało na to, że nie dawała mu spokoju kwestia etyki pracy, którą wykonywał. Jednak nikt z Oxenford Medical nie zauważył, żeby coś go gnębiło.
Toni rozumiała Michaela. Ilekroć zobaczyła leżącego w klatce psa albo chomika zarażonego z rozmysłem chorobą, którą badali właśnie naukowcy, serce jej się krajało. Ale zaraz przypominała sobie śmierć ojca. W wieku pięćdziesięciu kilku lat zachorował na nowotwór mózgu i zmarł otumaniony, w upokorzeniu i bólu. Badania na małpach mogą sprawić, że ta choroba stanie się może kiedyś uleczalna. Doświadczenia na zwierzętach były jej zdaniem smutną koniecznością.
Michael trzymał swoje dokumenty w kartonowym pudle na akta, starannie posegregowane i opisane: „Rachunki”, „Gwarancje”, „Wyciągi bankowe”, „Instrukcje obsługi”. Pod fiszką „Członkostwa” Toni znalazła potwierdzenie przyjęcia w poczet członków organizacji o nazwie Zwierzęta Są Wolne. Obraz stawał się coraz bardziej wyrazisty.
Ta praca ją uspokoiła. Zawsze była dobra w prowadzeniu dochodzeń. Bardzo przeżyła usunięcie z policji. Teraz, mając wreszcie okazję do wykorzystania nabytego tam doświadczenia, czuła się jak ryba w wodzie.
Znalazła w szufladzie notes z adresami i terminarz Michaela. W terminarzu od dwóch tygodni nie było żadnego wpisu. Kiedy otwierała notes, jej wzrok przyciągnął niebieski rozbłysk za oknem. Nadjeżdżało szare volvo combi z policyjnym kogutem na dachu. Pewnie Jim Kincaid.
Wyszła przed dom i poprosiła jednego z członków swojej ekipy, żeby ją odkaził. Potem zdjęła hełm, by swobodnie porozmawiać z nadinspektorem. Jednak za kierownicą volvo nie siedział Jim. Kiedy na twarz mężczyzny padł blask księżyca, rozpoznała w nim nadinspektora Franka Hacketta – swojego byłego. Ścisnęło ją w dołku. Pomimo że sam ją rzucił, zachowywał się zawsze tak, jakby to on był stroną poszkodowaną.
Postanowiła, że zachowa spokój, a do Franka będzie się odnosiła grzecznie i formalnie.
Wysiadł z wozu i zbliżył się.
– Nie przechodź pod taśmą – ostrzegła go – wyjdę do ciebie. – I zaraz uświadomiła sobie, że popełniła nietakt. On jest oficerem policji, ona cywilem – w jego mniemaniu to on powinien wydawać polecenia, a nie na odwrót. Z cienia, który przemknął przez jego twarz wyczytała, że zauważył to potknięcie. – Witaj, Frank – powiedziała trochę uprzejmiej.
– Co tu się dzieje?
– Wygląda na to, że technik z laboratorium złapał wirusa. Zabrał go przed chwilą ambulans-izolatka. Odkażamy teraz dom. Gdzie Jim Kincaid?
– Na urlopie.
– To znaczy? – Toni miała jeszcze nadzieję, że Jim wypoczywa gdzieś niedaleko i można go będzie ściągnąć.
– W Portugalii. Jeżdżą tam z żoną co roku o tej porze.
A to pech, pomyślała Toni. Jim, w odróżnieniu od Franka, znał się na zagrożeniach biologicznych.
– Bez obawy – dodał Frank, jakby czytając w jej myślach. Trzymał w ręku gruby na cal plik fotokopii. – Mam tu instrukcję. – Był to opracowany przez Toni i Kincaida plan postępowania w sytuacjach kryzysowych. Frank chyba nie zdążył go jeszcze dokładnie przeczytać. – Na początek muszę zabezpieczyć ten obszar. – Rozejrzał się.
Toni rejon już zabezpieczyła, ale tego nie powiedziała. Frank musi się przecież czymś wykazać.
– Wy dwoje! – krzyknął do dwojga mundurowych policjantów z wozu patrolowego. – Zablokujcie wylot alejki dojazdowej i nie wpuszczajcie tu nikogo bez mojego pozwolenia.
– Dobra myśl – podchwyciła Toni, chociaż, prawdę mówiąc, niczego to nie wnosiło.
Frank zajrzał do instrukcji.
– Teraz musimy zadbać o to, żeby nikt nie opuścił strefy skażenia.
Toni kiwnęła głową.
– Nie ma tu nikogo, prócz mojej ekipy. Wszyscy mamy na sobie kombinezony ochronne.
– Nie podoba mi się ta instrukcja – oddaje inicjatywę na miejscu przestępstwa cywilom.
– Co ci każe przypuszczać, że to miejsce przestępstwa?
– Skradziono próbki leku.
– Ale nie stąd.
Frank puścił tę uwagę mimo uszu.
– A swoją drogą, w jaki sposób ten wasz człowiek zaraził się wirusem? W laboratorium nosicie wszyscy te kombinezony, prawda?
– To będzie musiała ustalić lokalna stacja sanitarno-epidemiologiczna – odparła wymijająco Toni. – Szkoda czasu na spekulacje.
– Były tu jakieś zwierzęta, kiedy przyjechaliście?
Toni zawahała się.
To Frankowi wystarczyło. Był dobrym detektywem i niewiele umykało jego uwagi.
– A więc jakieś zwierzę wydostało się z laboratorium i zainfekowało laboranta, kiedy ten był bez ubrania ochronnego?
– Nie wiem, jak do tego doszło, a nie chcę puszczać w obieg niedopieczonych teorii. Czy moglibyśmy się tymczasem skoncentrować na bezpieczeństwie publicznym?
– Zgoda. Ale tobie nie tylko bezpieczeństwo publiczne leży na sercu. Próbujesz osłaniać firmę i tego waszego bezcennego profesora Oxenforda.
Toni chciała zapytać, czemu nazywa profesora „bezcennym”, ale nie zdążyła, bo w tym momencie w hełmie odezwał się cichutki brzęczyk.
– Telefon do mnie – wyjaśniła Frankowi. – Przepraszam. – Wyjęła z hełmu słuchawki z mikrofonem i założyła je na głowę. Brzęczyk znowu się odezwał, potem w słuchawkach zaszumiało i usłyszała głos strażnika z centrali Kremla:
– Doktor Solomons do pani Gallo.
– Jestem. Łączyć.
– Michael nie żyje, Toni – oznajmiła lekarka.
Toni przymknęła oczy.
– Och, Ruth, tak mi przykro.
– Umarłby nawet, gdybyśmy go znaleźli dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Jestem w niemal stu procentach przekonana, że to Madoba-dwa.
– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – wykrztusiła zdławionym głosem Toni.
– Domyślasz się, jak mogło do tego dojść?
Toni wolała nie rozwijać tego tematu w obecności Franka.
– Nie mógł się pogodzić z okrucieństwem wobec zwierząt. Poza tym przed rokiem umarła mu matka i to mogło go wytrącić z równowagi.
– Biedaczysko.
– Ruth, mam tutaj policję. Później porozmawiamy.
– Dobrze. – Połączenie zostało przerwane. Toni zdjęła słuchawki.
– A więc zmarł – mruknął Frank.
– Nazywał się Michael Ross i wygląda na to, że został zainfekowany wirusem o nazwie Madoba-dwa.
– Jakie to było zwierzę?
Toni, pod wpływem impulsu, postanowiła zastawić na Franka małą pułapkę.
– Chomik – odparła. – Nazywaliśmy go Puszek.
– Czy istnieje możliwość, że zainfekowany został ktoś jeszcze?
– Oto jest pytanie. Michael mieszkał tutaj sam. Nie miał rodziny, przyjaciół raczej też nie za wielu. Jeśli ktoś go odwiedził, zanim zachorował, to jest bezpieczny, chyba że robili coś bardzo intymnego, na przykład używali tej samej strzykawki. Z kolei, gdyby ktoś tu zajrzał, kiedy u Michaela występowały już pierwsze objawy, na pewno wezwałby lekarza. Są więc spore szanse na to, że nikomu nie przekazał wirusa. – Toni świadomie pomniejszała rozmiary zagrożenia. W rozmowie z Kincaidem nie owijałaby w bawełnę, bo miałaby pewność, że ten nie wpadnie w panikę. Z Frankiem było inaczej. – Co nie zmienia faktu – zakończyła – że musimy koniecznie skontaktować się z każdym, kto mógł się zetknąć z Michaelem w ciągu ostatnich szesnastu dni. Znalazłam jego kalendarzyk z adresami.
Frank spróbował z innej beczki:
– Słyszałem, jak mówiłaś, że nie mógł się pogodzić z okrucieństwem wobec zwierząt. Należał do jakiejś organizacji?
– Tak, do Zwierzęta Są Wolne.
– Skąd wiesz?
– Przeglądałam jego dokumenty.
– To robota dla policji.
– Fakt. Ale wam nie wolno wejść do tego domu.
– Mógłbym założyć kombinezon.
– To nie jest taki zwyczajny kombinezon. Żeby go włożyć, trzeba przejść specjalne przeszkolenie z zakresu postępowania w warunkach zagrożenia biologicznego.
Frank nie krył irytacji.
– To wynieś mi tu te dokumenty.
– Może lepiej poproszę któregoś z moich ludzi, żeby ci je przefaksował. I przesłał całą zawartość twardego dysku jego komputera.
– Mnie potrzebne oryginały! Co wy tu ukrywacie?
– Zapewniam cię, że nic. Ale wszystko, co znajduje się w tym domu, trzeba odkazić albo środkiem dezynfekującym, albo parą pod ciśnieniem. Obie metody niszczą papier, a i komputer może ulec uszkodzeniu.
– Przerobię tę instrukcję. Ciekaw jestem, czy komisarz okręgowy wie, coście w niej z Kincaidem nawydziwiali.
Toni poczuła się nagle bardzo znużona. Środek nocy, poważny kryzys do zażegnania, a ona musi chodzić na paluszkach wokół nabzdyczonego byłego kochanka, żeby, broń Boże, nie urazić jego uczuć.
– Oj, Frank, na miłość boską… może i masz rację, ale jest, jak jest, spróbujmy więc zapomnieć o przeszłości i zgodnie współpracować.
– W twoim pojęciu zgodna współpraca polega na tym, że wszyscy robią bez szemrania, co im każesz.
Roześmiała się.
– Być może. Jaki następny ruch proponujesz?
– Powiadomię służby sanitarno-epidemiologiczne. Zgodnie z procedurą oni mają tu najwięcej do powiedzenia. Wyznaczą konsultanta od zagrożeń biologicznych, a on zwoła z samego rana naradę. Do tego czasu powinniśmy się skontaktować z każdym, kto mógł mieć styczność z Michaelem Rossem. Posadzę dwóch detektywów przy telefonie, niech dzwonią pod wszystkie numery z tego kalendarzyka. Ty zajmij się przepytywaniem ludzi zatrudnionych w Kremlu.
– Dobrze. – Toni zawahała się. Miała do Franka prośbę. Jego najlepszy przyjaciel, Carl Osborne, był dziennikarzem lokalnej telewizji znanym z tego, że w pogoni za sensacją gotów rozmijać się z faktami. Carl zwietrzywszy pismo nosem, zrobiłby z tego aferę na cztery fajerki.
Znała Franka. Wiedziała, że jedyny sposób, w jaki można go do czegoś przekonać, to żadne tam prośby i groźby, lecz rzeczowość.
– W instrukcji jest paragraf, na który chciałabym zwrócić twoją uwagę – zaczęła. – Mówi, że nie należy wydawać żadnych oświadczeń dla prasy bez uprzedniego skonsultowania ich ze wszystkimi zainteresowanymi stronami, w tym koniecznie z policją, służbami sanitarno-epidemiologicznymi i firmą.
– Nie ma sprawy.
– Wspominam o tym, bo nie ma potrzeby straszyć opinii publicznej. Niewykluczone, że nikomu nic nie grozi.
– Rozumiem.
– Nie chcemy niczego ukrywać, ale komentarze w mediach muszą być wyważone i utrzymane w spokojnym tonie. Tylko tego by nam brakowało, żeby wybuchła panika.
Frank uśmiechnął się.
– Boisz się tabloidowych historyjek o chomiku mordercy grasującym po wrzosowiskach?
– Jesteś mi coś winien, Frank. Mam nadzieję, że pamiętasz.
Twarz mu pociemniała.
– Ja tobie?
Zniżyła głos, chociaż w pobliżu nikogo nie było.
– Pamiętasz Farmera Jonny’ego Kirka?
Kirk był importerem kokainy na wielką skalę. Urodził się w szemranej dzielnicy Glasgow przy Garscube Road i w życiu nie widział farmy na oczy, a ksywkę „Farmer” zawdzięczał zielonym, o parę numerów za dużym gumiakom, które nosił, by oszczędzić sobie katuszy, jakich przysparzały mu odciski. Frank postawił Farmera Johnny’ego przed sądem jedynie na podstawie poszlak. Już w trakcie procesu Toni odkryła przypadkowo pewne fakty, które świadczyły na korzyść oskarżonego. Powiedziała o nich Frankowi, ale Frank nie podzielił się swoją wiedzą z sądem. Johnny’ego uznano winnym, słusznie zresztą, i dostał wyrok. Gdyby jednak kiedykolwiek prawda wyszła na jaw, kariera Franka byłaby skończona.
– Grozisz, że to wyciągniesz, jeśli zrobię coś nie po twojej myśli? – spytał gniewnie Frank.
– Nie, przypominam ci tylko o sytuacji, kiedy to tobie zależało, żebym trzymała język za zębami, i ja trzymałam.
Frank już się otrząsnął. Przed chwilą obleciał go strach, ale teraz znowu był dawnym aroganckim sobą.
– Bywa, że czasami trzeba nagiąć reguły gry. Takie jest życie.
– Właśnie. I proszę cię, żebyś nie wspominał o tym incydencie swojemu przyjacielowi Carlowi Osbornowi ani w ogóle nikomu z mediów.
Frank uśmiechnął się.
– No wiesz, Toni – powiedział z udawanym obruszeniem – to nie w moim stylu.
Kit Oxenford obudził się wcześnie, podekscytowany i stremowany zarazem. Osobliwe było to uczucie.
Dzisiaj ma dokonać kradzieży w Oxenford Medical.
Na samą myśl ogarniało go radosne podniecenie. To będzie najgenialniejszy rabunek w dziejach. Będą go opisywali w książkach noszących takie tytuły jak, dajmy na to, „Zbrodnia doskonała”. A co najważniejsze, będzie to zemsta na ojcu. Firma padnie i Stanley Oxenford zostanie zrujnowany. Fakt, że stary nigdy się nie dowie, kto mu wykręcił taki numer, przydawał całej sprawie jeszcze większego smaczku. Kit zyska satysfakcję, która do grobowej deski pozostanie jego słodką tajemnicą.
Tylko to podenerwowanie. Dziwne. Z natury nie przejmował się na zapas. Z kłopotów, w które zdarzało mu się wdeptywać, potrafił zazwyczaj na poczekaniu znaleźć wyjście. Rzadko coś planował.
Dzisiaj planował. I może stąd ten niepokój.
Leżał w łóżku z zamkniętymi oczami i rozmyślał o przeszkodach, które przyjdzie mu pokonać.
Po pierwsze, fizyczne środki bezpieczeństwa broniące dostępu do Kremla: podwójne ogrodzenie, drut kolczasty, reflektory, alarmy antywłamaniowe. Te ostatnie wyzwalane są impulsami z wykrywaczy ruchu dokonywanych przez osoby niepowołane, z czujników drgań oraz z detektorów zwarć. Sygnał uruchomionego alarmu przesyłany jest bezpośrednio do komendy policji w Inverburn linią telefoniczną, której przelotowość system na bieżąco weryfikuje.
Żadne z powyższych zabezpieczeń nie stanowi przeszkody dla Kita i jego wspólników.
Po drugie, strażnicy, którzy obserwują na monitorach ważniejsze strefy kompleksu, a co godzinę osobiście patrolują cały teren. Ich monitory wyposażone są w detektory poziomu sygnału reagujące na zmianę jego źródła, co uniemożliwia zastąpienie obrazu przekazywanego na żywo przez kamerę nagraniem, dajmy na to, z magnetowidu.
Ale i na to Kit ma już sposób.
I na koniec, złożony system kontroli dostępu: plastikowe identyfikatory przypominające karty kredytowe, każdy z fotografią upoważnionego użytkownika plus chip z zakodowanymi szczegółami jego linii papilarnych.
Oszukanie tego systemu nie będzie proste, ale Kit wie, jak to zrobić.
Ukończył informatykę jako prymus, ale ma w zanadrzu jeszcze lepszy atut. Sam napisał oprogramowanie, które steruje całym systemem zabezpieczeń Kremla. To jego „dziecko”. Odwalił kawał wspaniałej roboty dla swojego niewdzięcznego ojca, i system jest praktycznie nie do sforsowania dla kogoś postronnego, ale Kit ma w małym palcu wszystkie jego tajemnice.
Dziś, koło północy, wejdzie do sanktuarium, do laboratorium BSL-4, najpilniej strzeżonego miejsca w Szkocji. Wejdzie tam z przedstawicielem klienta, małomównym, posępnym londyńczykiem, który przedstawił mu się jako Nigel Buchanan, i z dwojgiem wspólników. Kiedy będą już w środku, otworzy prostym czterocyfrowym kodem chłodzoną kryptę, z której Nigel zabierze próbki nowego bezcennego leku antywirusowego opracowanego przez Stanleya Oxenforda.
Próbki niedługo pozostaną w ich rękach. Nigelowi wyznaczono nieprzekraczalny termin. Musi je przekazać klientowi jutro, w Boże Narodzenie, o dziesiątej rano. Kit nie miał pojęcia, skąd ten pośpiech. Nie wiedział również, kto jest klientem, ale się tego domyślał. Pewnie któryś z międzynarodowych koncernów farmaceutycznych. Analiza składu próbek oszczędzi wielu lat badań. Firma, zamiast płacić Oxenfordowi miliony za licencję, będzie mogła wyprodukować własną wersję leku.
Nie było to, rzecz jasna, uczciwe, ale tam, gdzie gra idzie o wysoką stawkę, ludzie zawsze znajdą usprawiedliwienie dla nieuczciwych zagrywek. Kit wyobrażał już sobie dostojnego, siwowłosego prezesa koncernu w garniturze w jodełkę, hipokrytę pytającego: „Możecie mnie z ręką na sercu zapewnić, że żaden z pracowników naszego koncernu, pozyskując te próbki, nie złamał prawa?”.
A najlepsze w całym planie jest to, że kradzież zostanie wykryta, kiedy Nigela i jego, Kita, dawno już w Kremlu nie będzie. Dzisiaj wtorek, Wigilia. Jutro i pojutrze święta. Alarm podniesiony zostanie najwcześniej w piątek i to tylko w przypadku, jeśli jakiś nadgorliwy naukowiec przypałęta się do pracy. Jeśli nie, to potem jest weekend i Kit ze swoją ekipą będzie miał na zatarcie śladów czas do poniedziałku. To więcej niż trzeba.
Skąd więc ten niepokój? Przed oczami stanęła mu twarz Toni Gallo, szefowej ochrony. Piegowaty rudzielec, bardzo atrakcyjny, jeśli chodzi o warunki zewnętrzne, ale jak na gust Kita, zbyt przejmujący się rolą. Czyżby to ona wzbudzała w nim ten niepokój? Już raz jej nie docenił i skutki były opłakane.
Ale plan wyszedł mu genialnie.
– Genialnie – powtórzył na głos, żeby dodać sobie animuszu.
– Co? – zapytał głos spod jego pachy.
Dziewczyna?! Odchrząknął, zaskoczony. Zapomniał, że nie jest sam. Otworzył oczy. W pokoju panowały ciemności.
– Co genialnie? – nie dawała za wygraną.
– Tańczysz – zaimprowizował. Poderwał ją wieczorem w klubie.
– Ty też jesteś niezły – zapewniła go z silnym akcentem z Glasgow. – Masz talent w nogach.
Jak jej na imię? Wytężył pamięć. Chyba Maureen, tak Maureen. Z takim imieniem jak nic katoliczka. Przekręcił się na bok i objął ją w talii, usiłując sobie przypomnieć, jak wygląda. Wyczuł pod dłonią miłe w dotyku krągłości. Lubił takie nie za chude. Przysunęła się do niego skwapliwie. Blondynka czy brunetka? To nawet podniecające, uprawiać seks z dziewczyną i nie wiedzieć, jak wygląda. Już miał namacać jej pierś, ale przypomniał sobie, co ma dzisiaj w planie i przeszła mu ochota na amory.
– Która to godzina? – spytał.
– Pora na małe barabara – zasugerowała ochoczo Maureen.
Kit odsunął się od niej. Zegar w wieży hi-fi wskazywał 07.10.
– Muszę wstawać – powiedział. – Mam dzisiaj od groma roboty.
Chciał zdążyć do domu ojca na lunch. Oficjalnie jechał tam spędzić święta Bożego Narodzenia w rodzinnym gronie, a tak naprawdę ukraść coś, co było mu niezbędne do wieczornej eskapady.
– Roboty? W Wigilię?
– Powiedzmy, że jestem Świętym Mikołajem. – Usiadł na brzegu łóżka i zapalił lampkę.
Maureen nie kryła rozczarowania.
– Ale mała śnieżynka jeszcze sobie poleży, jeśli Święty nie ma nic przeciwko – wymruczała.
Zerknął na nią, ale zdążyła naciągnąć kołdrę na głowę i nadal nie wiedział, jak wygląda.
Poczłapał nago do kuchni i nastawił wodę na kawę.
Poddasze, na którym mieszkał, podzielone było na dwa duże pomieszczenia – living room z aneksem kuchennym i sypialnię. Living room zastawiony był sprzętem elektronicznym: duży telewizor z płaskim ekranem, złożona aparatura nagłaśniająca oraz bateria komputerów z akcesoriami, połączonych plątaniną kabli. Kit od dziecka lubił włamywać się do komputerów obcych ludzi. Zanim zostanie się ekspertem od projektowania bezpiecznego oprogramowania, trzeba najpierw zdobyć doświadczenie w hakerskiej szkółce. Innej drogi nie ma.
Pracując u ojca, gdzie projektował oraz instalował zabezpieczenia dla laboratorium BSL-4, dopuścił się swojego najlepszego, jak dotąd, przekrętu. Z pomocą Ronniego Sutherlanda, ówczesnego szefa ochrony w Oxenford Medical, opracował metodę wyprowadzania z firmy pieniędzy. Tak spreparował program księgowania, że komputer, podsumowując jakąś partię faktur wystawionych przez dostawców, dodawał po prostu do uzyskanego wyniku jeden procent, a następnie przelewał ów jeden procent na konto bankowe Ronniego, przy czym transakcja nie pojawiała się potem w żadnym zestawieniu. Dwaj defraudanci zakładali, że nikomu nie przyjdzie do głowy sprawdzać „na piechotę” poprawności wyliczeń komputera – i nikt ich nie sprawdzał, aż do dnia, w którym Toni Gallo zobaczyła żonę Ronniego parkującą nowego mercedesa coupe przed sklepem Marks & Spencer w Inverburn.
Kit był zdumiony i nie na żarty zaniepokojony iście psią zawziętością, z jaką Toni podjęła trop. Wykrywszy niezgodności, zaparła się, że wyjaśni, skąd się wzięły. I nie popuściła. Co gorsza, kiedy ustaliła już, co jest na rzeczy, nic nie było w stanie odwieść jej od powiadomienia ojca Kita. Kit błagał ją, żeby nie denerwowała starego. Próbował straszyć, że Stanley Oxenford wpadnie we wściekłość i wyleje na bruk ją, nie jego. Kiedy wszystkie sposoby zawiodły, położył dłoń na jej biodrze, obdarzył swoim najlepszym uśmieszkiem lubieżnego chłopca, i wymruczał niedwuznacznym tonem: „Powinniśmy zostać przyjaciółmi, nie wrogami”. To również nie poskutkowało.
Wyrzucony przez ojca z pracy, do tej pory nie znalazł posady. Na domiar złego nie zerwał z hazardem. Ronnie wprowadził go do nielegalnego kasyna, w którym od ręki udzielono mu kredytu, niewątpliwie z uwagi na ojca, słynnego naukowca milionera. Wolał nie liczyć, ile forsy jest im teraz winien. Była to w każdym razie suma zawrotna i na samą myśl, że te pieniądze trzeba będzie w końcu zwrócić, robiło mu się słabo ze strachu i obrzydzenia do samego siebie. W takich chwilach najchętniej skoczyłby z mostu Forth. Ale kasy, którą zgarnie za dzisiejszą robotę, starczy i na spłacenie długu, i na nowy początek.
Wszedł z kawą do łazienki i przejrzał się w lustrze. Swego czasu wchodził w skład brytyjskiej reprezentacji na zimowe igrzyska olimpijskie i w każdy weekend albo jeździł na nartach, albo trenował w sali. Był wtedy szczupły i zwinny jak ogar. Teraz jakby się trochę zaokrąglił.
– Przybierasz na wadze, stary – powiedział do swojego odbicia. Ale gęste kasztanowe włosy opadające niesfornymi kosmykami na czoło nie straciły nic z dawnego połysku. Tylko twarz jakaś ściągnięta. Spróbował odstawić Hugh Granta – głowa skromnie opuszczona, niebieskie oczy popatrują bystro spod lekko przymkniętych powiek, ujmujący uśmieszek. Tak, potrafił to jeszcze. Na Toni Gallo może nie podziałało, ale Maureen dała się na to złowić nie dalej jak wczoraj wieczorem.
Zabierając się do golenia, włączył łazienkowy telewizorek nastawiony na lokalny program informacyjny. Premier przyjechał do Szkocji, by spędzić święta Bożego Narodzenia w swoim okręgu wyborczym. Klub piłkarski Glasgow Rangers zapłacił dziewięć milionów funtów za napastnika Giovanniego Santangelo.
– Stare dobre szkockie nazwisko – mruknął pod nosem.
Pogoda. Nadal chłodno, ale słonecznie. Śnieżyca szalejąca nad Morzem Norweskim przesuwa się, co prawda, na południe, ale synoptycy przewidują, że ominie Szkocję od zachodu. Materiał rozpoczynający wiadomości lokalne zmroził Kitowi krew w żyłach.
Słysząc znajomy głos Carla Osborne’a, gwiazdora szkockiej telewizji specjalizującego się w sensacyjnych doniesieniach, zerknął na ekran i zobaczył budynek, w którym zamierzał dokonać dzisiaj kradzieży. Osborne stał przed bramą Oxenford Medical. Było jeszcze ciemno, ale silne reflektory systemu bezpieczeństwa wyłuskiwały z mroku wiktoriańską architekturę.
– Ki diabeł? – mruknął z niepokojem Kit.
Osborne mówił: „Właśnie tutaj, w Szkocji, w budynku, który widzą państwo za mną i który okoliczna ludność nazywa «Zamczyskiem Frankensteina», naukowcy eksperymentują od jakiegoś czasu z najniebezpieczniejszymi wirusami świata”.
Zamczysko Frankensteina? Kit nigdy nie słyszał tego określenia. Pewnie Osborne sam je sobie wydumał. Budynek nazywano Kremlem.
„I oto dzisiaj na chorobę wywołaną przez jeden z tych wirusów zmarł młody laborant, w czym niektórzy upatrują zemsty natury na człowieku za wtykanie nosa w nie swoje sprawy”.
Kit odłożył maszynkę do golenia. No to Oxenford Medical ma przerąbane, pomyślał. W innych okolicznościach zacierałby ręce i napawał się kłopotami ojca, ale nie dzisiaj. Dzisiaj, z powodu tej wiadomości mogą ucierpieć jego własne plany.
„Michael Ross, lat trzydzieści jeden, zaatakowany został przez wirus Ebola, nazwany tak od afrykańskiej wioski, w której się wylągł. Wywołana przez niego straszna choroba przejawia się bolesnymi ropiejącymi czyrakami na całym ciele zarażonej osoby”.
Kit był przekonany, że Osborne konfabuluje, ale kto to wytłumaczy jego widowni. To telewizja dla mas. Czy śmierć Michaela Rossa pokrzyżuje mu plany kradzieży?
„Firma Oxenford Medical zapewniała zawsze, że prowadzone przez nią badania nie stanowią żadnego zagrożenia dla miejscowej ludności i okolicznych terenów, jednak śmierć Michaela Rossa każe poważnie wątpić w te zapewnienia”.
Osborne miał na sobie puchową kurtkę, wełnianą czapkę i wyglądał na niewyspanego. Kit domyślał się, że informator, od którego dostał ten cynk, obudził go nad ranem.
„Chodzą słuchy, że Ross został ugryziony przez zwierzę, które wykradł z tutejszego laboratorium i zabrał do swojego domu, kilka mil stąd”, ciągnął Osborne.
– O nie – jęknął Kit. Sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. Czy aby nie będzie zmuszony zrezygnować z realizacji swojego wielkiego planu? Tego by nie zniósł.
„Czy Michael Ross działał sam, czy też był członkiem większej grupy, która będzie może próbowała uwalniać kolejne zakażone zwierzęta z tajnych laboratoriów Oxenford Medical? Czy dojdzie do sytuacji, kiedy niewinnie wyglądające psy i króliki będą włóczyły się samopas po Szkocji i roznosiły śmiertelnie niebezpiecznego wirusa? Tego nikt nie chce mi tutaj powiedzieć”.
Obojętne, co mówią, albo czego nie chcą powiedzieć, Kit widział, czym zajmują się teraz ludzie z Kremla: wzmacniają na ile się da środki ochrony. Toni Gallo już tam pewnie jest, zaostrza procedury, sprawdza alarmy i kamery, prowadzi odprawy ze strażnikami. Dla Kita gorzej już być nie mogło. Szlag go trafiał.
– Dlaczego los tak się na mnie uwziął? – zapytał na głos.
„Tak czy inaczej, kontynuował Carl Osborne, Michael Ross oddał życie z miłości do chomika imieniem Puszek”. Powiedział to tonem tak dramatycznym, że Kit tylko czekał, kiedy otrze łzę, lecz Osborne na tym zakończył.
Głos zabrała prowadząca wiadomości prezenterka, atrakcyjna blondynka o misternej fryzurze:
„Carl, czy Oxenford Medical skomentowała ten nadzwyczajny wypadek?”.
„Tak – Carl zajrzał do notesu. – Powiedzieli, że są zasmuceni i przybici śmiercią Michaela Rossa, ale wszystko wskazuje na to, że nikt inny nie został przez wirus zainfekowany. Mimo to chcieliby porozmawiać z każdym, kto miał z Rossem styczność w ciągu ostatnich szesnastu dni”.
„Istnieje zatem możliwość, że ktoś się od niego zaraził?”.
„Właśnie, a potem zaraził innych. Tak więc oświadczenie firmy, że nikt inny nie został zainfekowany wygląda raczej na pobożne życzenie niż naukowe stwierdzenie”.
„To bardzo niepokojąca historia – zwróciła się prezenterka do kamery. – Spod Oxenford Medical relacjonował Carl Osborne. A teraz piłka nożna”.
Kit z wściekłością dźgał raz po raz palcem pilota, żeby wyłączyć telewizor, ale z nerwów nie mógł trafić we właściwy przycisk. Chwycił w końcu za przewód zasilający i wyrwał wtyczkę z gniazdka. Mało brakowało, a wyrzuciłby odbiornik przez okno. To była katastrofa.
Co z tego, że tę ponurą wizję rozprzestrzeniającego się po kraju wirusa Osborne prawdopodobnie wyssał na poczekaniu z palca? Liczą się konsekwencje, a jedną z nich będzie niechybnie takie zacieśnienie ochrony Kremla, że mysz się tam nie prześliźnie. Dzisiejszy wieczór to najgorszy czas na dokonanie kradzieży. Trzeba będzie odwołać akcję. Kit był graczem: mając w ręku dobre rozdanie, gotów był postawić wszystko, ale wiedział z doświadczenia, że jeśli karta nie idzie, lepiej spasować.
Przynajmniej nie będę musiał spędzać Bożego Narodzenia z ojcem, pomyślał ponuro.
Może da się jeszcze przełożyć robotę, zaczekać, aż emocje opadną i w Kremlu zniesione zostaną nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Może uda się przekonać klienta do przesunięcia terminu dostawy. Kit wzdrygnął się na myśl o ogromnym długu, który musi spłacić. Ale nie ma sensu leźć lwu w paszczę przy tak nikłych szansach powodzenia.
Wyszedł z łazienki. Zegar wskazywał 07.28. Trochę za wcześnie na telefon, ale sprawa jest pilna. Podniósł słuchawkę i wybrał numer.
Odebrano natychmiast.
– Tak? – burknął męski głos.
– To ja, Kit. Zastałem go?
– Czego chcesz?
– Muszę z nim pogadać. To ważne.
– Jeszcze nie wstał.
– Cholera. – Kit nie chciał zostawiać wiadomości. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że może i dobrze się składa. Lepiej żeby Maureen nie słyszała, co ma do powiedzenia. – Przekaż mu, że do niego jadę – rzucił do słuchawki i odłożył ją, nie czekając na odpowiedź.
Toni Gallo miała nadzieję, że do lunchu uda jej się wyrwać z pracy.
Rozejrzała się po swoim gabinecie. Nie zagrzała tu jeszcze miejsca. Dopiero zaczęła się urządzać. Na biurku stała fotografia przedstawiająca ją, matkę i siostrę Bellę, zrobiona przed kilkoma laty, kiedy matce zdrowie jeszcze dopisywało. Obok leżał stary wystrzępiony słownik – zawsze miała kłopoty z ortografią. W zeszłym tygodniu powiesiła na ścianie swoje zdjęcie w mundurze policjantki, zrobione przed siedemnastu laty. Taka była wtedy młoda i pełna zapału.
Aż trudno uwierzyć, że tamten etap pracy zawodowej ma za sobą.
Wiedziała już, czego dopuścił się Michael Ross. Obmyślił sprytny i wyrafinowany sposób na omijanie wprowadzonych przez nią procedur bezpieczeństwa. Znalazł słabe punkty i skwapliwie je wykorzystał. To była jej i tylko jej wina.
Dwie godziny temu, dzwoniąc do Stanleya Oxenforda, prezesa i właściciela większościowego pakietu akcji Oxenford Medical, jeszcze tego nie wiedziała.
A i tak bała się tej rozmowy. Miała mu do przekazania najgorsze z możliwych wieści i nie ulegało wątpliwości, że na nią posypią się pierwsze gromy. Była przygotowana, że Oxenford zareaguje niezadowoleniem, oburzeniem, może nawet wściekłością.
– Az tobą wszystko w porządku? – zapytał.
O mało się nie rozpłakała. Nie spodziewała się, że najpierw pomyśli o niej. Nie zasłużyła sobie na taki przejaw troski.
– Nic mi nie jest – odparła. – Przed wejściem do domu założyliśmy kombinezony.
– Ale jesteś pewnie zmęczona.
– Zdrzemnęłam się godzinkę.
– Rozumiem – mruknął Stanley i szybko przeszedł do rzeczy. – Znałem Michaela Rossa. Spokojny chłopak, koło trzydziestki, pracował u nas od kilku lat. Doświadczony laborant. Jak, u licha, mogło do tego dojść?
– W jego ogrodowej szopie znalazłam martwego królika. Podejrzewam, że wyniósł go z laboratorium i zwierzątko go ugryzło.
– Wątpię – uciął Stanley. – Już prędzej skaleczył się jakimś zainfekowanym nożem. To się zdarza nawet najbardziej doświadczonym ludziom. Ten królik to prawdopodobnie zwyczajny domowy zwierzak i zdechł z głodu, kiedy Michael zachorował.
Toni bardzo by chciała w to wierzyć, ale czuła się w obowiązku zapoznać szefa z faktami.
– Tak, ale ten królik znajdował się w zaimprowizowanej biobezpiecznej komorze – powiedziała.
– Nadal wątpię. Michael nie mógł pracować w BSL-cztery sam. Nawet gdyby jego kolega nie patrzył, to przecież w każdym pomieszczeniu są kamery – byłoby widać na monitorach, jak kradnie królika. Zresztą, jak by go przemycił przez stanowiska ochrony? A nawet gdyby mu się to jakoś udało, to przecież naukowcy pracujący w laboratorium już następnego dnia zauważyliby brak jednego zwierzęcia. Może nie odróżniają jednego królika od drugiego, ale na pewno wiedzą, na ilu sztukach prowadzą badania.
Tak rano, a jego umysł ruszył z kopyta niczym dwunastocylindrowy silnik ferrari, którym jeździ, pomyślała Toni. Ale nie miał racji.
– Sama wprowadzałam wszystkie te bariery bezpieczeństwa – powiedziała – i zapewniam pana, że nie ma systemu idealnego.
– To prawda. – Jeśli wysunęło się dobry argument, potrafił zadziwiająco szybko zmienić front. – Zakładam, że mamy nagranie wideo z ostatniego pobytu Michaela w BSL-cztery?
– Właśnie zamierzam to sprawdzić.
– Będę koło ósmej. Przygotuj mi do tego czasu zwięzły raport z dotychczasowych ustaleń.
– Jeszcze jedno. Niedługo ludzie zaczną się schodzić do pracy i posypią się plotki. Mogę im powiedzieć, że wygłosi pan jakieś oświadczenie?
– Dobra myśl. Zbierz cały personel w Wielkim Holu, powiedzmy… o dziewiątej trzydzieści.
Główny hol wejściowy starego domu był największym pomieszczeniem w budynku i tam zawsze odbywały się tego rodzaju zgromadzenia.
Po rozmowie ze Stanleyem Oxenfordem Toni wezwała do siebie Susan Mackintosh, pracownika ochrony, ładną, ostrzyżoną na chłopczycę dziewczynę z kolczykiem w brwi. Susan od razu zwróciła uwagę na wiszące na ścianie zdjęcie.
– Do twarzy pani w mundurze – orzekła.
– Dziękuję. Wiem, że skończyłaś już służbę, ale do tej roboty potrzebna mi kobieta.
Susan uniosła zalotnie brew.
– Znam to uczucie.
Toni przypomniało się firmowe przyjęcie bożonarodzeniowe w ostatni piątek. Susan przyszła na nie ubrana jak John Travolta w filmie Grease – wybrylantynowane włosy, rurkowate dżinsy i buty na gumowych podeszwach zwane w Glasgow burdelowymi cichobiegami. Poprosiła Toni do tańca. Toni uśmiechnęła się ciepło i odmówiła. Trochę później, po paru drinkach, Susan spytała ją, czy sypia z mężczyznami. „Nie tak często, jak bym chciała”, odparła Toni.
Pochlebiało jej, że interesuje się nią ktoś tak młody i ładny, ale udawała, że tego nie zauważa.
– Mam dla ciebie zadanie – powiedziała. – Staniesz w Wielkim Holu i będziesz zatrzymywała wszystkich przychodzących do pracy. Nie puszczaj nikogo dalej, czy to do biura, czy do laboratorium, dopóki cię nie wysłucha.
– Co mam mówić?
– Że na zewnątrz wydostał się wirus i profesor Oxenford chce się ze wszystkimi w tej sprawie spotkać. Zachowuj się spokojnie i naturalnie, ale nie dawaj się ciągnąć za język. Wyjaśnienia najlepiej zostawić Stanleyowi.
– Rozumiem.
– Potem pytaj, kiedy ostatnio widzieli Michaela Rossa. Niektórzy, ci, co mają dostęp do BSL-cztery, byli już o to pytani w nocy przez telefon, ale nie zaszkodzi spytać jeszcze raz. Jeśli ktoś ci powie, że widział się z nim po niedzieli dwa tygodnie temu, natychmiast daj mi znać.
– Rozumiem.
Toni miała jeszcze jedno delikatne pytanie. Wahała się przez chwilę, po czym wypaliła:
– Czy Michael był gejem?
– Nieaktywnym.
– Jesteś tego pewna?
– Inverburn to małe miasteczko. Dwa puby dla gejów, klub, parę restauracyjek, kościół… Znam wszystkie te przybytki i w żadnym z nich nigdy go nie widziałam.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że nie obraziłaś się, że akurat ciebie o to pytam…
– Bez przesady. – Susan uśmiechnęła się i spojrzała Toni głęboko w oczy. – Mnie nie tak łatwo obrazić.
– Dzięki.
Od tamtej rozmowy upłynęły dwie godziny. Większość tego czasu zajęło Toni oglądanie zapisu wideo z ostatniego pobytu Michaela Rossa w BSL-4. Teraz wiedziała już wszystko. Zreferuje swoje ustalenia Stanleyowi, a ten poprosi ją prawdopodobnie o złożenie rezygnacji.
Wspomniała pierwsze spotkanie ze Stanleyem. Była wtedy w strasznym dołku. Próbowała swoich sił jako niezależny konsultant do spraw ochrony, ale nie miała klientów. Opuścił ją Frank, z którym przeżyła osiem lat. Matka stawała się coraz bardziej niedołężna. Czuła się jak Hiob opuszczony przez Boga.