Kropla Nadziei - Oliwia Tybulewicz - ebook + audiobook

Kropla Nadziei ebook i audiobook

Oliwia Tybulewicz

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zadawanie się z wampirami to same kłopoty, o tym wie praktycznie każdy, ale gdy topnieją oszczędności, wykonanie drobnego zlecenia dla hrabiny Kraus wydaje się nie najgorszym pomysłem. Do czasu.

Jaką historię kryje ekskluzywny kamień z zielonym oczkiem? Czy Artur coś ukrywa? I kiedy w końcu skończy się remont w domu Sabiny?!

Pub Luna raz jeszcze zaprasza w swe progi!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 26 min

Lektor: Emilia Strzelecka

Oceny
4,2 (43 oceny)
17
18
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felicja

Dobrze spędzony czas

Dalej jest fajnie, magicznie i dużo się dzieje. Niezmiennie polecam jako dobrą i ciekawą Urban fantasy 😊
00
sylwia777

Nie oderwiesz się od lektury

super!
00

Popularność




© Copyright by Oliwia Tybulewicz & e-bookowo

Zdjęcie okładkowe: pixabay

 

 

ISBN: 978-83-8166-096-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Patronat:

Heniowii Stasiowi,

a także wszystkim tym,

którym podobała się pierwsza część.

Rozdział I

– Tak sobie myślę… – mówi Tamara rozmarzonym tonem.

Znajdujemy się w Lunie, pubie dla istot nadprzyrodzonych, w którym pracuję jako kelnerka. Zwykli ludzie, jak my dwie, pojawiają się w nim z rzadka i tylko wtedy, gdy ktoś ich wcześniej wtajemniczy, bowiem miejsce to jest ukryte przy pomocy zaklęcia przed wzrokiem niepowołanych.

Jest słoneczne, bardzo spokojne popołudnie. Widoczne zza szyb niebo ma nietypowy dla tej pory roku piękny, kobaltowy odcień, a okalający parking trawnik cieszy oczy zielenią przeplataną kolorowymi liśćmi. Widoczne tu i ówdzie drzewa czupurnie stroszą korony i mam wrażenie, że gdybym uchyliła drzwi, usłyszałabym melodyjny świergot ptaków, choć, gwoli ścisłości, póki co w pomieszczeniu słychać jedynie chrupanie i dobiegające z kuchni basowe buczenie. Jako że ma ono mało gniewny charakter, zgaduję, że to nasz kucharz, Joachim, podśpiewuje sobie pod nosem. Jednym słowem – sielanka.

Posyłam przyjaciółce zaciekawione spojrzenie zza lady baru.

– O czym? – indaguję, nieśpiesznie polerując kieliszek do wina.

– A tak mi czasem przychodzi do głowy, żeby rzucić pracę w markecie i zacząć coś robić na własny rachunek – przyznaje moja rozmówczyni z nieśmiałym uśmiechem. – W końcu tak lubię gotować. Mogłabym otworzyć firmę cateringową dla istot nadprzyrodzonych!

O nie, Tami, nie psuj tego! Niech choć przez chwilę nacieszę się tym beztroskim, pięknym dniem. Tym bardziej, że ostatnio pogoda bynajmniej nas nie rozpieszczała.

– A nie uważasz, że może lepiej byłoby spróbować najpierw z interesem dla zwykłych śmiertelników? – sugeruję, starając się, by nie zabrzmiało to jak krytyka.

– Takich firm jest już pełno, a coś takiego… Mam wrażenie, że to obiecująca nisza!

A niech to, ona chyba mówi poważnie. A wydawało mi się, że znalezione naprędce stanowisko biurowe w lokalnym sklepie bardzo jej odpowiada. Skąd ta nagła zmiana?

Gnom ze stolika w kącie zaczyna charczeć. Tamara zerka na niego spłoszona.

– Nie powinnyśmy jakoś mu pomóc? – pyta z wahaniem.

– Nie. – Macham ręką. – One ciągle tak robią – przez to, że tak łapczywie jedzą. W każdym razie, wracając do tematu, nie jestem pewna, czy istoty nadprzyrodzone doceniłyby twój kunszt kulinarny.

Charczenie przybiera na sile.

Tami wzrusza ramionami z tajemniczym błyskiem w oku.

– Nie dowiem się, jeśli nie spróbuję, prawda? Przed odważnymi świat stoi otworem.

A zbyt odważnymi – zaświaty – dodaję, ale tylko w myślach. No nic, potem wykombinuję, jak jej to wybić z głowy.

Gnom wydaje z siebie umęczone kwiknięcie, wytrzeszcza oczy i w końcu z wysiłkiem przełyka. Moja przyjaciółka, którą na moment to rozproszyło, przenosi wzrok z powrotem na mnie.

– Czas na mnie – oświadcza z przepraszającym uśmiechem i zsuwa się ze stołka barowego.

– Pozdrów Czarusia.

– Och, niestety wyjechał. Pilna sprawa rodzinna – wyjaśnia z nutką niechęci, jakby z jakiegoś powodu wolała nie wchodzić w szczegóły, po czym macha mi na pożegnanie i znika za drzwiami.

O, to coś nowego. Ciekawe, o co chodzi. Czarek, jej chłopak i notabene wilkołak, który jeszcze do niedawna marzył o byciu wampirem, nigdy nie wspomina o swojej rodzinie. Nie mam jednak czasu, żeby się nad tym dłużej zastanowić, bo chwilę później w wejściu pojawiają się wesolutka jak skowronek siostrzenica właściciela Luny, Nina i dźwigający potężnych rozmiarów pudło Karel.

– Pomóc? – pytam zaciekawiona, odkładając ścierkę.

Półelf z uśmiechem kręci głową i kieruje się na zaplecze. Zerkam na salę i stwierdziwszy, że nie dzieje się nic niepokojącego, ruszam za Karelem i jego towarzyszką, którzy zatrzymują się dopiero w jadalni dla obsługi.

– Kupiłam obrusy! – oświadcza z triumfem Nina.

– Obrusy?

– Uhm. Już od dawna o tym myślałam.

– Dla naszych klientów? – upewniam się, nieco zbita z tropu, bo owszem, dysponowaliśmy kilkoma sztukami na specjalne okazje, ale żeby wprowadzać je na stałe?

– Dodadzą wnętrzu trochę elegancji! Spokojnie – dodaje, widząc moją zaskoczoną minę. – Przemyślałam to, są plamoodporne!

Widząc wyraz twarzy Karela, zgaduję, że i on pomyślał, że dobrze by im zrobiła także ogniotrwałość i odstręczający smak. Nina wciąż nie docenia pomysłowości naszej klienteli.

– Przeprasujemy je i będą już na wieczór! – dorzuca z niegasnącym entuzjazmem.

Kręcąc głową, wracam na salę i odkrywam, że w międzyczasie pojawiła się na niej Pelagia. Wyciągam z kieszeni fartucha kelnerski notesik i od razu kieruję się w jej stronę.

– Co podać?

Wróżbitka odrywa wzrok od rozłożonych na blacie kart (błyskawicznie się z nimi uwinęła, biorąc pod uwagę, jak krótko mnie nie było) i patrzy na mnie ze smutkiem.

– Strzeż się czarnego kota o północy na rozstaju dróg – mówi bez przekonania, jakby pomimo tego ostrzeżenia mój marny los był już i tak z góry przesądzony.

– Nie omieszkam. – Posyłam w jej stronę zawodowy uśmiech. – Kawy?

– Oj tak! – Szeroko otwiera oczy z przesadnie wytuszowanymi rzęsami. – Całą noc nie mogłam spać, zawsze tak mam przed ważną wizją!

Jak na moje wygląda na całkiem wyspaną, ale współczująco kiwam głową.

– I coś jeszcze?

– Pomyślę.

– Oczywiście, nie ma problemu.

Gdy kończę nalewać kawę, ze składziku wyłania się umorusana i trochę potargana Nina.

– Widziałaś tu gdzieś żelazko? – pyta tonem, w którym słychać płaczliwe nuty.

Na chwilę zastygam w bezruchu i wytężam pamięć.

– A wiesz, że chyba kiedyś gdzieś widziałam? – odpowiadam ze zdziwieniem.

Bo właściwie po co tu żelazko? Nigdy nie rzuciło mi sie w oczy, żeby ktokolwiek coś tu prasował. Może to jakiś relikt z dawnych czasów?

Siostrzenica Igora zdmuchuje z czoła pasmo włosów.

– Jakieś szczegóły?

Doskonale ją rozumiem. W miejscu takim jak Luna ono może znajdować się dosłownie wszędzie, nawet zakopane pod drzwiami wejściowymi – na szczęście bądź dla odczynienia jakiegoś uroku.

– Chyba tam, skąd właśnie wróciłaś.

Z wahaniem zerkam na filiżankę.

– Ja się tym zajmę – oferuje rycersko Karel.

Z wdzięcznością kiwam głową.

Zguba odnajduje się po jakichś dziesięciu minutach, na dnie wielkiej, blaszanej konewki i w towarzystwie wypchanej sowy. Na ich widok Nina zerka na mnie pytająco, ale w odpowiedzi jedynie wzruszam ramionami. Ja tu w końcu tylko kelneruję.

Żelazko jest wiekowe i trochę toporne, ale ona wygląda na zadowoloną, gdy tak je sobie ogląda pod światło.

– Myślisz, że jeszcze działa? – pyta.

Staram się wykrzesać z siebie maksimum entuzjazmu.

– Jest spora szansa. Wygląda na mało używane.

– No nic, raz kozie śmierć! – stwierdza i kieruje się w stronę jadalni dla personelu.

Ja tymczasem wracam za bar, gdzie Cecylia z rozdziawionymi ustami obserwuje, jak Karel kończy dekorować syropem czekoladowym kawałek ciasta kasztanowego. Kilka manewrów nadgarstkiem później i oto mamy przed sobą ukrytą w lesie chatkę, zbitą z drewnianych bali, z fikuśnym kominem, z którego wydostaje się smuga dymu. Okolice wejścia ozdabia dorodny słonecznik, a w okolonym rozchylonymi okiennicami oknie wyleguje się kot. Artysta pomyślał nawet o wycieraczce pod drzwiami. Wypisz-wymaluj, wiedźmia chatka jak żywa!

Karel odwraca butelkę i przez chwilę krytycznie przygląda się swojemu dziełu. W końcu wzdycha, jakby nie do końca zadowolony i ozdabia brzegi talerza wymyślnym zygzakiem. Cecylia przełyka ślinę. Półelf tymczasem stawia talerz przed Pelagią. Ta, nie odrywając wzroku od kart, po omacku sięga po widelec, odkrawa pierwszy kęs i wpycha go sobie do ust.

Studentka magii marszczy brwi i dosłownie trzy sekundy później karty ze stołu zwiewa coś na kształt porywu wiatru. Ich właścicielka rozgląda się zdezorientowana, ale rzecz jasna nie udaje jej się znaleźć źródła tajemniczego przeciągu. Wówczas, jakby od niechcenia, rzuca okiem na nieco już zrujnowane dzieło Karela i wytrzeszcza oczy. Usatysfakcjonowana Cecylia zabiera się za polerowanie bynajmniej nie wymagającego tego blatu baru.

– No co – mruczy pod nosem, w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. – Szkoda by było, jakby tego nie zauważyła. Tak się starał.

– Fakt. – Opieram brodę na dłoni. – Aż żal to jeść.

– One się z tym rodzą, co nie? – Wzdycha. – Elfia elegancja. Mają ją we krwi.

Trudno nie przyznać jej racji. Dziwne, że przedstawiciele tej rasy bywają w lokalu takim jak Luna, ale z drugiej strony: może mają czasem ochotę na jakąś odmianę? Nawet najwspanialsze rzeczy w nadmiarze powszednieją.

– Domówiła deser. – Karel pojawia się u mojego boku tak bezszelestnie, jakby wyłonił się spod ziemi i zerka wymownie na Pelagię, wpatrującą się w swój talerz z zaciętą miną.

Kiwam głową, choć oczywiście już się tego domyśliłam.

– I jeszcze jedna sprawa – dodaje. – Dziś wpadnie tu kilka dam z sabatu czarownic.

Marszczę brwi.

– Dam?

– Tak – potwierdza, nieświadom moich lingwistycznych dywagacji. – Wysłały… hm… sowę.

Niepewnie wskazuje na znajdujący się za naszymi plecami rząd półek z alkoholami. Na samej górze rzeczywiście drzemie nastroszona kupa piór. „Damy” naczytały się chyba za dużo Harry’ego Pottera.

– Przyczepiły jej liścik do nóżki – półelf bezbłędnie ubiega moje kolejne pytanie. – Położyłem go pod ladą.

Macham mu na pożegnanie i sięgam po wiadomość. Spisano ją na kawałku pożółkłego pergaminu. Mrużę oczy i z trudem wczytuję się w komunikat, nakreślony okrągłymi, nieco chwiejnymi literami: „Szykujcie herbatę z rumem i ciasteczka imbirowe, dzierlatki! Sabat zapowiada się deszczowo!”.

Z żalem zerkam na bezchmurne niebo. Ale pewnie wiedzą, co mówią. Oczywiście ani słowa na temat, ilu osób się spodziewać, ani o której będą.

Obok drugiego wykrzyknika widnieje dziura z zielonkawą obwódką. Zgaduję, że wiedźma pisała wiadomość w trakcie przygotowywania jakiejś żrącej nalewki. Ostrożnie odkładam świstek, uważając, by nie chwycić za tajemniczą plamę.

Następnie kieruję wzrok na zesztywniałą Pelagię, która straciła zainteresowanie poniewierającą się na wykładzinie talią. Wzdycham i idę ją pozbierać, zanim połasi się na nią ktoś inny.

Karty wyraźnie odcinają się od powierzchni podłogi. Są całkiem spore i, sądząc po stopniu zużycia, często używane. Wykonano je z kartonu i ozdobiono eleganckimi obrazkami w staroświeckim stylu, wstrzemięźliwie odnosząc się do kwestii kolorów. I czego, jak czego, ale braku dbałości o szczegóły ich autorowi nie można zarzucić. Ten szkielet w meloniku, na przykład, wygląda bardzo realistycznie. Albo ów szczerzący kły szczur z potarganym futerkiem. Wolałabym nigdy się na niego nie natknąć w prawdziwym życiu, bo ewidentnie nie został na czas zaszczepiony na wściekliznę. Za to rewers kart koi wzrok przyjemnym odcieniem błękitu, którym wymalowano zawiły, koronkowy wzór.

Pierwsza, druga… Gdy podnoszę siódmą, prostuję się i przyzywająco kiwam palcem na gnoma. Ten krzywi się, ale posłusznie wyciąga zza pazuchy ósmą. Z dziewiątą w pysku umyka na czworakach na oko trzyletni wilkołak, któremu mama pozwoliła poszwendać się samopas po Lunie. Jako że kartonik wygląda na nieco przeżuty, macham na niego ręką. Przynajmniej klientom Pelagii będzie groziła jedna katastrofa mniej.

– Proszę. – Kładę karty przed właścicielką.

Ta jednak ani myśli zaszczycić mnie spojrzeniem.

– Otrzymałam wiadomość! – oświadcza dramatycznym szeptem.

– Jak to? – pytam ostrożnie.

Mam jakieś niedobre przeczucie.

Patrzy na mnie z nieukrywaną dumą, a potem kątem oka zerka na deser.

– Koleżanka po fachu wysłała mi namiary na siebie!

Fakt, ze względu na liczbę szczegółów na pierwszy rzut oka ów obrazek rzeczywiście może sprawiać wrażenie, że stworzono go magicznie. I niestety wygląda na to, że i tak już nielicha samoocena Pelagii właśnie podskoczyła o dobre kilka punktów. Przez chwilę zastanawiam się, czy wyprowadzić ją z błędu. Ale właściwie po co? Wygląda na taką szczęśliwą, że w końcu zyskała uznanie w magicznym świecie, skoro ktoś ją do siebie zaprosił (bo bez wątpienia tak tę „wiadomość” zinterpretowała). Niech sobie w to wierzy, skoro jej z tym dobrze. Przecież nikomu się przez to nie stanie krzywda.

– Zapakuj mi to na wynos, ale ostrożnie!

Zabieram talerz z deserem i na zapleczu delikatnie wkładam go do kwadratowego, tekturowego pudełka, uważając, by nie zniszczyć dzieła Karela. Gdy chwilę później stawiam je przed właścicielką, drzwi do pubu z impetem stają otworem, zupełnie jakby ktoś wymierzył im kopniaka. Jednak ten niespodziewany zastrzyk energii zawdzięczają nie tyle spotkaniu z czyjąś stopą, co raczej jakiemuś sprytnemu zaklęciu. Do środka wkraczają trzy ubrane na cebulkę wiedźmy. Pierwsza, ta na czele pochodu, jest wysoka, zasuszona i może się pochwalić imponująco długim nosem. Druga, o sympatycznym wyrazie twarzy, przypomina dobrze wyrośnięty pączek. Trzecia natomiast, średniego wzrostu i średniej tuszy, wydaje się jakaś wyblakła i bez wyrazu.

– Przez ciebie jak zwykle się spóźnimy! Ale nie, bo „jakże to na sabat bez tapira!” – strofuje pączek zasuszona, a następnie, rozejrzawszy się po lokalu, kieruje się do stolika w rogu.

Reszta posłusznie drepcze za nią.

– Hej, dzierlatko! – Przywódczyni znienacka przenosi uwagę na mnie. – Gdzie nasza herbata z rumem?! Wiadomość nie dotarła?

– Dotarła – zapewniam i na dowód unoszę świstek nad głową.

Dosłownie sekundę później czuję w palcach mrowienie, jakby lekko kopnął mnie prąd. Karteczka momentalnie zamienia się w popiół.

– Brunhildo, w twoim wieku to nie wypada!

Pączek sympatycznie chichocze, bynajmniej nie przejęty. Jest najmłodszy z całej trójki i widać najbardziej niefrasobliwy. Tapir, jak się zapewne domyśliliście, znajduje się właśnie na jego głowie.

Wytrzepuję z włosów pozostałości po liściku i idę po zastawę.

– Proszę – mówię chwilę później, stawiając na stole trzy filiżanki i czajniczek, a pośrodku, niczym symboliczne słońce, butelkę rumu.

Herbata z rumem w wersji wiedźmiej, a już zwłaszcza przed sabatem, to taka, gdzie alkohol do napitku każdy nalewa sobie sam. I umiar nie jest w tym przypadku mile widziany.

Wysuszona unosi brwi, jakby zdziwiona i chyba zamierza coś powiedzieć, ale uprzedza ją Brunhilda.

– A ciasteczka imbirowe? – pyta z zapałem.

– Nie mamy ich w ofercie – wyjaśniam skruszonym tonem.

Widzicie, Joachim nie cierpi imbiru.

– Zamiast nich mogę zaproponować…

– Szkoda – przerywa mi zasuszona. – Na szczęście wzięłyśmy swoje!

Sięga do woreczka przytroczonego do pasa, rozwiązuje go i kładzie na blacie. Na szmatce rzeczywiście leży góra przyrumienionych, apetycznie wyglądających wypieków. Teoretycznie spożywanie w Lunie własnego jedzenia jest zabronione, ale nie zamierzam być tą, która im to powie.

Tymczasem przywódczyni grupy definitywnie traci zainteresowanie moją osobą i ponownie poświęca je w całości młodziutkiej wiedźmie.

– I tyle razy ci powtarzałam! O miotłę trzeba dbać, nawet jeśli używa się jej tylko od święta. Gdybyś zamiast marnować czas na malowanie szponów na czerwono zajrzała do księgi…

– Koleżanki przelotem?

Zasuszona sztywnieje i powoli, jakby w zwolnionym tempie, obraca się w stronę szczerzącej się Pelagii, a gdy zauważa na jej stoliku karty, powoli rozciąga usta w uśmiechu. Tak mógłby uśmiechać się wilk na widok stadka owiec.

No dobra, może pośpieszyłam się z tym, że nikomu się nie stanie krzywda.

– W istocie, lecimy na sabat. Może ciasteczko?

Pelagia ochoczo dosiada się do nowych koleżanek, a ja zajmuję strategiczne miejsce za ladą. Nie mam wątpliwości, że szykuje się coś ciekawego.

– Na sabat? Przecież do pełni jeszcze daleko! – produkuje się tymczasem wróżbitka, bez skrępowania sięgając po filiżankę wyblakłej, na której, o dziwo, nie robi to wrażenia.

– Taa… – przyznaje niechętnie zasuszona.

– Tak akurat wypadło – wyjaśnia niskim, miłym dla ucha głosem Brunhilda. – Wygodniej było nam spotkać się dzisiaj.

– Wygodniej – potwierdza bez przekonania wyblakła, nie patrząc na nikogo w szczególności.

– Bardzo słusznie – uznaje Pelagia. – Wiedziałam, że ględzenie o właściwościach pełni jest czczą paplaniną!

Zasuszona uśmiecha się jeszcze szerzej, aż przechodzą mnie ciarki.

– Rumu?

Pelagia skwapliwie kiwa głową.

Niestety w tym momencie do kontuaru podchodzi młody i jak na ichnie standardy chyba nawet przystojny goblin.

– Cioteczny kuzyn siostry przyrodniej mojego dziadka zostawił tu parasol! – oświadcza, poprawiając opadającą mu na czoło czapkę z kurzym piórem, z jego punktu widzenia zapewne szczyt elegancji. – Chcę go odzyskać! – dodaje, na wypadek, jakbym nie załapała.

– Niech pomyślę… – odpowiadam, mrużąc oczy.

Zdecydowanie coś tu nie gra. Nie chodzi nawet o to, że każdy przedmiot pozostawiony w Lunie bez nadzoru w tempie błyskawicznym zmieniłby właściciela i że stali bywalcy doskonale o tym wiedzą. Bardziej zastanawia mnie inny fakt: otóż gobliny nie używają parasoli. Trudno się przecież czymś takim przedzierać przez krzaki, tym bardziej, jeśli w drugiej ręce dzierży się kurę/kawałek złomu/donicę z pelargonią, na które przypadkiem się natknęło i którym spontanicznie postanowiło się zaopiekować. Na wszelki wypadek uważnie przyglądam się młodziakowi. To chyba naprawdę goblin, a w każdym razie jeśli jest pod wpływem uroku maskującego, musi być on najwyższej klasy, bo ja go nie wyczuwam.

– Jak wyglądał?

Mój rozmówca nerwowo porusza uszami.

– Żylasty, z poszarpanymi małżowinami. Utykał na lewą nogę.

Przewracam oczami.

– Miałam na myśli parasol.

– Parasol jak parasol – rzuca, jakby z urazą. – To jak, oddacie go po dobroci?

Wspominałam już kiedyś, że czego jak czego, ale manier gobliny nie wysysają z mlekiem matki?

– Oczywiście, z przyjemnością koleżankom powróżę! – woła radośnie Pelagia.

A niech to, nie mogę tego przegapić!

– Nie oddamy – mówię z roztargnieniem, kątem oka obserwując, jak wróżbitka z wprawą tasuje karty.

Goblin marszczy czoło, a jego długie spiczaste uszy robią się jakby oklapłe, tak że przez chwilę przypomina parodię jamnika.

– A za maść z pasikoników? Doskonale leczy czyraki!

Sięga do kieszeni i prezentuje mi fajansowy słoiczek.

– Co takiego? – Muszę przyznać, że udało mu się zbić mnie z tropu.

– Tajny przepis mojej prababci! – Kusi. – Ciotecznej… – dodaje niepewnie, widząc, że nie odpowiadam.

Pocieram skroń.

– Nie. Chodziło mi o to, że go nie mamy. Podać coś? – Zmieniam ton na bardziej rzeczowy, żeby podkreślić, że temat uważam za skończony.

– Niech pomyślę…

Dla ułatwienia (i żeby choć na chwilę się go pozbyć) wręczam mu menu, a on zabiera się za kontemplację obrazków dołączonych do nazw potraw.

– Blondyn wieczorową porą – oświadcza z powagą Pelagia i odkrywa kolejną kartę. – Widzę płomienny romans! Lecz ów ponętny dżentelmen będzie krył mroczną tajemnicę…

– Nie lubię blondynów. – Zasuszona krytycznie przygląda się rozłożonemu przed nią rządkowi kart. – Nie masz tam jakiegoś bruneta? Może być szpakowaty.

– Ja lubię! – wtrąca radośnie Brunhilda. – Możesz mi go odstąpić!

– To mój blondyn! – protestuje zasuszona z groźbą w oczach, nagle zmieniając front. – Załatw sobie swojego.

– To nie tak działa! – oburza się Pelagia. – Karty nie kłamią! I nie dają się przekupić! To nie to, co te wasze kuglarskie sztuczki!

Jej rozmówczynie zastygają i rzucają jej nieruchome, gadzie spojrzenia. Nawet wyblakła, do tej pory nie biorąca udziału w dyskusji, budzi się z transu i dołącza do koleżanek. Wstrzymuję oddech.

– Kuglarskie? – upewnia się zasuszona.

– Sztuczki? – uzupełnia Brunhilda, a na jej policzkach pojawia się zapowiedź ognistego rumieńca.

Choć może na pierwszy rzut oka nie wyglądają groźnie, gdyby tylko chciały, mogłyby jednym gestem cisnąć nieszczęsną Pelagią o ścianę.

– Nie, żebym się wywyższała. Każdy orze jak może. Jakby co, zawsze chętnie pomogę. – Nieświadoma niebezpieczeństwa, z dumą poklepuje pudełko z deserem.

Na szczęście wszystko wskazuje na to, że póki co wiedźmy nie czują potrzeby, by ustawić ją do pionu. Brunhilda sprawnie, bez patrzenia, uzupełnia rumem ubytek herbaty, a zasuszona z zadumaną miną pociera brodę, a potem wyciąga szyję.

– To miło z twojej strony – oznajmia z udawaną powagę. – To co tam jeszcze szykuje dla mnie los?

Pelagia z namaszczeniem odkrywa kartę i cmoka, kręcąc głową.

– Kradzież samochodu! – tu urywa i posyła swojej klientce kontrolne spojrzenie. – Zaprzęgu konnego? – prostuje z wahaniem. – Ehem… Miotły?

– Też coś! – oburza się znienacka Brunhilda. – Kupujemy je zawsze z pierwszej ręki i za uczciwą cenę!

Pelagia czerwienieje.

– Nie, nie! – protestuje, machając palcem wskazującym, na podobieństwo wycieraczki pracującej na pełnych obrotach. – To jej ją ukradną!

Zasuszona bawi się coraz lepiej.

– Chciałabym to zobaczyć…

Ja też. Zwłaszcza moment, gdy miotła goni niedoszłego złodzieja, nie szczędząc mu razów w cztery litery, a taki bieg wydarzeń gwarantuje proste i powszechnie stosowane w takich przypadkach zaklęcie.

Niechętnie odrywam uwagę od czarownic i omiatam wzrokiem salę. Na szczęście jest spokojnie. Gnom zbiera się do wyjścia, mozolnie przeliczając drobniaki z przytroczonej do pasa sakiewki, mały wilkołak drzemie z głową na stoliku, podczas gdy jego mama dopija zawartość filiżanki, a Cecylia przyjmuje zamówienie od obdarzonego imponującymi, krzaczastymi brwiami krasnoluda. Ten, w ramach gestykulacji, dziarsko wymachuje podręcznym toporkiem. Studentka początkowo cierpliwie to znosi, zręcznie się uchylając, gdy ponosi go adrenalina, jednak w pewnym momencie toporek znienacka znosi w stronę blatu, zupełnie jakby coś go do niego przyssało. Krasnolud przez chwilę szarpie za trzonek, ale bezskutecznie.

– Szkoda zachodu. – Cecylia przypomina w tej chwili ucieleśnienie niewinności. – Mamy tu okresowe pole magnetyczne i jak się tu coś tak przyklei, to ani drgnie. Lepiej poczekać, aż samo puści.

Krasnolud wzdycha, próbuje jeszcze raz i w końcu daje sobie spokój, nie zauważając, że w źrenicach jego kelnerki pojawia się błysk triumfu.

– Kłótnia w rodzinie! – oświadcza gniewnie Pelagia.

Niefrasobliwość klientki widocznie ją frustruje. Uwielbia, jak ci, którym wróży, trzęsą się jak osiki, podczas gdy ona przepowiada im kolejne nieszczęścia.

– A to nic nowego, jak ma się tak wrednych krewnych! Czasem mnie kusi, co by im zafundować plagę czy dwie – stwierdza zasuszona, uśmiechając się od ucha do ucha.

No cóż. Jak już kiedyś wspomniałam, nawet Pelagia może się pomylić i trafić. Kręcę głową i podnoszę do ust szklankę z sokiem.

– Teraz ja! Teraz ja! – Podskakuje na krześle pączek.

– Mam lepszy pomysł.

Wszystkie trzy nadstawiamy uszu, wyblakłą natomiast na dobre pochłonęły jej własne myśli i nie śledzi już konwersacji na bieżąco, co poznaję po nieobecnym wyrazie twarzy.

– Pojedzie z nami na sabat!

Sok staje mi w gardle i omal nie upuszczam szklanki. Co one knują? Przecież z zasady obcy mają zakaz wstępu na ich comiesięczne zgromadzenia. Może potrzebują kogoś do testowania nowych zaklęć? Tudzież odtrutek?

Brunhilda wdzięcznie chichocze, tylko utwierdzając mnie w złych przeczuciach.

– Właściwie… czemu nie. Akurat nie mam innych planów na wieczór. – Pelagia niespecjalnie przekonująco próbuje ukryć podekscytowanie.

Po jej wyniosłej minie poznaję, że ma na końcu języka kolejną nieprzemyślaną uwagę na temat kuglarskich sztuczek, na szczęście jednak zachowuje ją dla siebie. Wprawnym ruchem zbiera karty, po czym nagle zastyga w bezruchu.

– Dziwne. – Marszczy brwi. – Chyba jednej brakuje.

No, no. Wbrew sobie czuję podziw. Jak to możliwe, że to wyczuła?

– Ach tak… – Zasuszona pstryka palcami i przeżuta przez wilkołacze dziecko karta materializuje się na blacie, tuż przed właścicielką.

Pelagia nieznacznie się wzdryga, ale błyskawicznie udaje jej się opanować i przybrać obojętną minę, zupełnie jakby takie rzeczy przydarzały się jej na co dzień. Bez mrugnięcia okiem dołącza zgubę do reszty kart – nawiasem mówiąc rozpoznaję ją, to Rozstanie, które z jakiegoś powodu symbolizuje przystojny elf i ludzka dziewczyna w stylu emo. Pelagia z upodobaniem mi ją prezentuje, od kiedy zobaczyła mnie z Arturem – może teraz, gdy karta jest nadgryziona, w końcu przestanie.

– Koleżanka poleci ze mną – peroruje tymczasem zasuszona. – Miotła Brunhildy wymaga pilnego przeglądu, więc nie wypada proponować jej gościom.

Pączek spieka raka. Przywódczyni wiedźmiej grupki pstryka palcami, a potem wykonuje w powietrzu gest pisania. Odpowiadam jej skinieniem głowy, podliczam kwoty na obu rachunkach i ruszam w stronę stolika. Pech chce, że akurat wtedy krasnoludowi udaje się wyrwać toporek, który wyślizguje mu się z rąk i szybuje prosto w stronę zajętych rozmową czarownic. Na szczęście refleks kelnerki mnie nie zawodzi i udaje mi się odbić broń tacą, czemu towarzyszy zadziwiająco donośny brzdęk. Gwałtownie obudzony wilkołaczek podskakuje i wślizguje się pod stół. Zasuszona w dowód uznania unosi jedną brew, a potem zerka na przyniesione przeze mnie świstki, rzuca na stół srebrną monetę, co w praktyce oznacza solidny napiwek i wyprowadza towarzyszki na zewnątrz. Za nimi podąża wciąż jakby nieco zaspana sowa.

Powoli wypuszczam powietrze z płuc i przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami przypatruję się opustoszałemu stolikowi. I nagle doznaję olśnienia. Nie chodziło im o żadną zemstę, one ją ze sobą zabrały dla rozrywki! Jako coś w rodzaju maskotki! Pewnie znudziły im się wzniosłe inwokacje i tańce przy ognisku – zamiast tego wolą trochę się pośmiać.

Wyobrażacie sobie? Ciemna noc, pogwizdujący gdzieś w chaszczach wiatr, trzaskający ogień i grupka przemarzniętych, znudzonych i przez to nieobliczalnych wiedźm. I pomyśleć, że nie zobaczę tego na własne oczy!

Odrobinę nadąsana ładuję naczynia, obracam się i wówczas z zaskoczenia omal nie upuszczam tacy, okazuje się bowiem, że wyblakła wróciła i przez ostatnie kilka sekund miałam ją za plecami. Zamierzam spytać, czy mogę jakoś jej pomóc, ale gdy nasze spojrzenia się krzyżują, odnoszę wrażenie, że nie patrzy na mnie, ale gdzieś poza mnie, jakby widziała coś, czego nie dane jest zobaczyć innym. A to, przyznaję, zbija mnie z pantałyku. I wówczas, niespodziewanie, wiedźma ogniskuje wzrok w stu procentach na mojej osobie.

– Trzeba ją zniszczyć – mówi. – To może pomóc – dodaje i wkłada mi do kieszonki fartuszka wisiorek z czarnym kamieniem, a potem, nie czekając na moją reakcję, opuszcza Lunę

Oniemiała, odprowadzam ją wzrokiem. Ciekawe, o co mogło jej chodzić? Czyżby z kimś mnie pomyliła? Wcale bym się nie zdziwiła, wyglądała na rozkojarzoną. Może przedawkowała zaklęcia? Sięgam do kieszeni, ale wtedy moją uwagę odwraca zniecierpliwiony wampir, który domaga się czerniny.

Reszta wieczoru jest na tyle absorbująca, że gdy zakładam na noc kratę na drzwi, zbiera mi się na ziewanie. Niestety zasuszona miała rację: niebo rzeczywiście przesłoniły chmury i znów zbiera się na deszcz. Bezruch w powietrzu został zastąpiony przez lekki wiaterek, ale przynajmniej wciąż jest w miarę ciepło. Przeciągam się, nieśpiesznie wyciągam klucz z kłódki i obracam się na pięcie. I staję twarzą w twarz z ubranym na czarno mięśniakiem.

– Hrabina zaprasza na rozmowę – mówi ten, z niewróżącym nic dobrego uśmiechem i wręcza mi bilecik wizytowy, na którym kursywą wpisano adres, jutrzejszą datę i godzinę siedemnastą.

Rozdział II

Stuk, stuk, stuk, stuk.

Przyboczna hrabiny zbliża się do mnie z tacą w ręku, stukając o marmurową posadzkę cienkimi obcasikami niebotycznie wysokich szpilek.

– Wina?

Kręcę głową. Już raz poczęstowałam się czymś, co należało do Krausówny i nie skończyło się to najlepiej. Był to magiczny eliksir zwany Kroplą Życia, który nie dość, że wywołał u mnie amnezję, to jeszcze mi się zgubił.

Krwistoczerwone wargi hrabiny rozchylają się w uśmiechu.

– Śmiało, nie zatrułam go – mówi, unosząc cienko wyskubane brwi.

Siedzi kilka metrów dalej, na fotelu z tak wysokim oparciem, że śmiało mógłby pretendować do roli tronu. W pomieszczeniu chyba jest przeciąg, bo dociera do mnie różana nuta jej perfum. Wzdrygam się mimowolnie, bowiem przed oczami staje mi nagle kilka scen, których wolałabym nie pamiętać.

– Dziękuję, ale nie jestem spragniona.

Przyboczna z kamienną twarzą odsuwa tacę. Dopiero teraz zauważam, że wygrawerowano na niej herb hrabiny, a ryt z kolei wypełniono złotem, nie mam wątpliwości, że prawdziwym. Skoro wampirzyca podejmuje mnie z takimi honorami, to może nie jest najgorzej?

Krausówna przewraca oczami.

– Bezpośrednia jak zwykle. – Wzdycha, ale na szczęście nie wygląda na rozzłoszczoną; a potem sama sięga po kielich.

Trochę uspokojona w końcu dyskretnie się rozglądam. Znajdujemy się w przestronnej sali z wysokim sufitem i delikatnie lśniącymi ścianami – czarnymi w białe, kwiatowe wzory. Oprócz nas dwóch i przybocznej są tu także ochroniarz, który mnie tu przyprowadził i kilkoro niezidentyfikowanych osobników, w tym na oko troje wampirów. Próbuję wyczytać coś z ich twarzy, ale unikają kontaktu wzrokowego i z nieodgadnionymi minami wpatrują się przed siebie jakby byli w transie.

Wzruszam ramionami.

– Podobno mam tak od urodzenia – wyjaśniam i przez chwilę przyglądam się, jak sączy mój niedoszły poczęstunek.

– Zawsze mnie to zastanawiało… Mówicie, że ludzkie jedzenie wam nie służy, ale pijecie alkohol. On nie jest dla was trucizną?

Krausówna unosi kąciki ust.

– Alkohol dla wszystkich jest trucizną, moja droga.

– Tak, wiem, ale…

– Powiedzmy, że nie szkodzi nam bardziej niż wam. Zadowolona?

Kiwam głową, niepewna, co o tym wszystkim myśleć.

– Dobrze więc, przejdę od razu do rzeczy. – Hrabina podnosi głos, a ten niesie się echem po pomieszczeniu. – Mam dla ciebie zadanie!

O nie, nie, nie, nie!

Mój wzrok wędruje w stronę sufitu i natrafia na ogromny, czarny żyrandol, w którego ornamentyce dominuje motyw nietoperzy.

Odchrząkuję, bo czuję, że głos uwiązł mi w gardle.

– Miałyśmy umowę.

Hrabina przechyla głowę i obserwuje mnie jak sowa mysz, która nieopatrznie znalazła się z dala od swojej kryjówki.

– Obiecała pani, że zostawi nas w spokoju! – Jeszcze bardziej odświeżam jej pamięć.

Krausówna zerka w stronę przybocznej, a ta nieznacznie kiwa głową. Teraz ją poznaję, to ona tłumaczyła mi, czym jest diabelski kamień.

Jej chlebodawczyni (choć chlebem ona nie żywi się na pewno!) wzrusza ramionami.

– Możliwe, wspomnienia z ostatnich dziesięciu lat trochę mi się mącą. Może przez dietę, ludzie nie odżywiają się już tak dobrze jak kiedyś, więc i ich krew pozostawia sporo do życzenia. – Kręci głową z grymasem niezadowolenia.

A ja przewracam oczami.

– W każdym razie, moja złota, do niczego nie zamierzam cię zmuszać. Twoje uczestnictwo w moim małym projekcie jest całkowicie dobrowolne.

– W takim razie odmawiam! – Krzyżuję ręce na piersi.

Hrabina unosi dłoń i pstryka palcami. Tuż przy niej błyskawicznie pojawia się jeden z ochroniarzy. Ma ze sobą srebrną szkatułkę z ozdobnymi, kwiatowymi wypukłościami. Wbrew sobie zaczynam czuć ciekawość i mam naprawdę ogromną ochotę zajrzeć do środka.

Przyboczna w odpowiedzi na gest szefowej uchyla wieko. W środku, na czarnej, aksamitnej poduszeczce, spoczywa staroświecki pierścień z oksydowanego złota z pięknym, zielonym oczkiem. Co więcej, jego oprawa kształtem przypomina kłącza, więc całość robi tym bardziej niezapomniane wrażenie.

Na chwilę zapada cisza.

– Zielona Łza. – Hrabina patrzy na mnie z nutką triumfu. – Unikatowy klejnot, bez skazy.

W zdumieniu marszczę czoło, kamień tymczasem skrzy w świetle lamp.

– Oprócz wartości sentymentalnej, ma także materialną i to nie byle jaką.

W to akurat nie wątpię.

– Będzie służyć jako przynęta. I tu dochodzimy do twojego zadania.

Mojego? Chyba się trochę zagalopowała. Zamierzam raz jeszcze stanowczo odmówić, ale oczko lśni tak zachęcająco, jakbyśmy już mieli jakąś wspólną tajemnicę.

– Szukam czegoś. To delikatna kwestia i nie musisz znać szczegółów, wiedz jedynie, że właściwe osoby same się pojawią, gdy zobaczą pierścień. Dlatego będziesz go nosić i w odpowiednim czasie przekażesz wiadomość. I to wszystko. Dobrze zapłacę.

Przełykam ślinę, omal się przy tym nie krztusząc.

– Czy to niebezpieczne?

Nie, skąd, Wioletto. Od kiedy praca dla wampirów prowadzi do kłopotów?

Jednak hrabina lekceważąco macha ręką.

– Spokojnie, będą cię mieć na oku moi podopieczni. Poza tym ci, o których mówimy, z rzadka uciekają się do przemocy.

Z rzadka. No tak. Od razu mi lepiej.

Czekam na więcej, ale ona milknie, jakby pogrążając się we wspomnieniach.

– A rozmawiamy o? – Stawiam więc kropkę nad i.

– Wkrótce sama się przekonasz. – Uśmiecha się tajemniczo.

I co gorsza, to jeszcze bardziej rozbudza moją ciekawość.

Rozdział III

No dobrze, może to nie było rozsądne. Mogłam odmówić. Ale z drugiej strony, moje finanse naprawdę wymagają podreperowania. Zadanie wygląda na banalnie proste, a tłumaczenie, że hrabina wybrała mnie jako osobę postronną, za to posiadającą wiele kontaktów, brzmi sensownie.

Mimo wszystko myślę nad tym przez całą drogę do domu; na szczęście ruch jest niewielki, więc moja (pilnie wymagająca przeglądu i wymiany tłumika) Honda mknie ulicami z przyzwoitą szybkością. To miło ze strony hrabiny, że choć wysłała po mnie obstawę, pozwoliła mi przybyć na spotkanie własnym samochodem, dzięki czemu nie muszę już marnować czasu na powrót do Luny. Niby drobiazg, a cieszy!

Kończąc rozmyślania tym pozytywnym akcentem, wjeżdżam do garażu i z ulgą gramolę się na zewnątrz. Dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczona – psychicznie i fizycznie. Dobrze być już u siebie! Przeciągam się i z ulgą zwracam w stronę drzwi do mieszkania, gdy do moich uszu dociera niepokojący chrobot. I niech mnie, jeśli nie dochodzi z bagażnika. Na chwilę odchylam głowę i przymykam oczy, a potem szybkim, zdecydowanym ruchem otwieram klapę. W środku, w pozycji płodowej, leży chłopak – mniej więcej w moim wieku i ładnie zbudowany, co nietrudno mi stwierdzić, bo ma na sobie tylko bieliznę. Przez chwilę patrzę na niego w milczeniu, po czym z jękiem zatrzaskuję bagażnik i pośpiesznie opuszczam garaż. Nie mam teraz czasu ani ochoty na tego rodzaju problemy. Dlaczego takie rzeczy przytrafiają się właśnie mnie?

Obłoczek pary nad kawą przyjmuje coraz to wymyślniejsze kształty. Mogłabym na nie patrzeć i patrzeć, byleby tylko odsunąć w czasie podjęcie decyzji, co zrobić z fantem w bagażniku. Od jak dawna ów półgolas mógł tam siedzieć? Raczej nie cały dzień, w końcu w tej bieliźnie nielicho by zmarzł i chyba zacząłby się dobijać już wcześniej? Na dobrą sprawę mamy więc dwie możliwości: albo jedzie ze mną z parkingu przed Luną, albo wywiozłam go z posesji hrabiny. Co bynajmniej nie wróży dobrze.

Nie weźcie mnie za lekkomyślną – zawsze blokuję drzwi do samochodu, ale faktem jest, że zamek od bagażnika ostatnio nie zawsze zaskakuje (kolejna rzecz do wymiany), co w praktyce oznacza, że od dobrego miesiąca moja Honda stała otworem dla wszystkich niekompletnie ubranych indywiduów, które mogłyby chcieć się do niej schować. Ech, może powinnam się cieszyć, że przypadł mi w udziale tylko jeden?

Zachłannie przysysam się do filiżanki. Najlepiej będzie jak najszybciej się go pozbyć. Oczywiście, żeby uniknąć potencjalnych problemów, mogłabym po prostu przekazać go podopiecznym hrabiny (na wypadek, gdyby to jednak jej uciekł) ale jakoś tak… sama nie wiem. Chyba nie bardzo mam na to ochotę. W końcu nic mi chłopak nie zrobił. Nie, po prostu go dobudzę i każę mu znikać, a nasze spotkanie zachowam w tajemnicy. I najlepiej byłoby zrobić to od razu, bo od jutra będę pod obserwacją (wówczas trafi do mnie pierścień, który specjalnie dla mnie jest zmniejszany). Tak, postanowione!

Z żalem zerkam na niedopitą kawę, ale słowo się rzekło i nie ma co zwlekać, bo potem jeszcze opuści mnie odwaga. Poprawiam włosy przed lustrem i wsuwam za pasek mój niezawodny pistolet ze srebrnymi nabojami (prezent od Niny z okazji kolejnej rocznicy pracy w Lunie! Oficjalnie od Igora, ale on by pewnie wybrał coś tańszego lub poskąpił na nabojach; te są naprawdę srebrne, sprawdziłam!). Następnie bezpośrednim przejściem przez pralnię wracam do garażu. Zamierzam być przyjaźnie nastawiona, ale stanowcza. No, raz kozie śmierć!

Dla dodania sobie odwagi włączam światło, po czym dziarsko unoszę klapę i odskakuję kawałek, mierząc z broni prosto w nieproszonego gościa. Pewności siebie dodaje mi fakt, że z tej odległości nie sposób spudłować.

– Nie wiem, kim jesteś – mówię powoli i wyraźnie, ale zgodnie z wcześniejszym postanowieniem bez wrogości w głosie – ale chcę, żebyś natychmiast opuścił mój dom!

Dla lepszego efektu odbezpieczam broń.

Chłopak wlepia we mnie podkrążone oczy w kolorze mlecznej czekolady.

– Lepiej od razu mnie zastrzel – odpowiada.

I mdleje.

Każdy może mieć gorszy dzień. Naprawdę. Ale mdlenie w bagażniku obcej dziewczyny jest już lekką przesadą, dlatego bez wyrzutów sumienia cucę nieznajomego szklanką wody, a gdy w końcu otwiera oczy, lufą pistoletu pokazuję mu, że ma stanąć na posadzce garażu.

Wypełnia moje polecenie nie spuszczając ze mnie oczu i staje przede mną z rękoma w górze.

– Bez przesady. – Kręcę głową. – Spocznij, przecież i tak nie miałbyś gdzie schować broni.

Zerka w dół i nagle jego twarz przybiera lekko skonfundowany wyraz.

– Tak cię znalazłam. – Wzruszam ramionami. – Nie zemdlejesz mi tu znowu?

– Głowy nie dam – odpowiada zachrypniętym głosem i opuszcza ręce.

Powinnam go teraz przepędzić, ale robi mi się go żal. Nie wygląda najlepiej: zbladł jak ściana i odnoszę wrażenie, że z trudem trzyma się na nogach.

– No dobra. – Opuszczam lufę. – Możemy na chwilę wejść do środka i tam spokojnie porozmawiać.

Kiwa głową i w jego źrenicach zapalają się iskierki nadziei.

– Kawy, herbaty? Na nic mocniejszego nie masz co liczyć – zastrzegam od razu.

– Kawy – mruczy ze wzrokiem wbitym we własne kolana.

Ma na sobie mój stary, pluszowy, bordowy szlafrok i jego usta stopniowo przestają straszyć sinym odcieniem.

Stawiam przed nim kubek z uśmiechniętą biedronką, który natychmiast oplata palcami.

Zapada niezręczna cisza. Chłopak nie odrywa oczu od kawy, podczas gdy ja uważnie lustruję go wzrokiem. Co takiego ma do ukrycia? I jak bardzo będę mieć przechlapane, jeśli ten, przed kim ucieka, odkryje, że mam coś wspólnego z jego zniknięciem? Postanawiam postawić sprawę jasno.

– Wyjaśnijmy sobie coś: nie szukam kłopotów, więc nie zamierzam ci pomagać. Co najwyżej mogę cię gdzieś podrzucić, ale to wszystko.

Wciąż nic. Zero reakcji. Ale nie, jakby mocniej zacisnął palce na kubku. Wzdycham.

– No dobrze. Zacznijmy od podstaw. Jak masz na imię?

– Jakub – odpowiada półgębkiem.

I może nawet mówi prawdę.

– Świetnie. Ja jestem Wioletta. Pytanie numer dwa: gdzie wlazłeś mi do samochodu? Na parkingu przed restauracją czy później?

– Na parkingu – odpowiada szybko i bez wahania.

Odrobinę za szybko, ale przeganiam tę natrętną myśl.

– Pytanie numer trzy – brnę dalej, zastanawiając się jednocześnie, jakiego podstępu użyć, by coś mu się wymsknęło. – W jakich okolicznościach straciłeś ubranie?

Wzrusza ramionami. No nie, już się zaciął? Przewracam oczami.

– Rozumiem, że to krępująca kwestia. Pomińmy ją zatem i przejdźmy od razu do pytania numer cztery, na którym zależy mi najbardziej.

W końcu podnosi głowę, jednak minę wciąż ma nieodgadnioną.

– W skali od jeden do pięciu, jak bardzo się komuś naraziłeś?

Przez chwilę milczy, ewidentnie bijąc się z myślami. A potem głosem wypranym z emocji stwierdza:

– Nieistotne jak bardzo, istotne komu.

Filozof mi się trafił czy jak? Nieco zaniepokojona zamierzam spytać, co ma na myśli, ale w tym momencie odzywa się mój telefon. Marszczę brwi i sięgam po leżący przede mną aparat. Rozbrzmiewająca nieco zbyt donośnie jak na domowe warunki melodyjka (Trouble w wykonaniu Pink – moja ulubiona) nie pozostawia wątpliwości co do tożsamości dzwoniącego.

– Mamo, to nie jest najlepszy moment – zaczynam, ale nie jest mi dane skończyć.

– Nareszcie! Dzwonię do ciebie od samego rana, a ty nie odbierasz i nie odbierasz!

– Dopiero wróciłam do domu, a wcześniej…

– A ja tu mam urwanie głowy! – Mama rozkręca się na całego i widzę, że nie ma co liczyć na przełożenie tej konwersacji.

Na wszelki wypadek posyłam nieproszonemu gościowi groźne spojrzenie i cierpliwie słucham dalej.

– Jak wiesz, Greta ma remont i na kilka dni przenieśli się do mnie, bo teraz wyłączyli im z użytku łazienkę.

Ciocia Greta jest siostrą mojej rodzicielki i mamą moich kuzynek, z których jedną lubię, a drugiej nie, mówiąc delikatnie.

– No proszę – rzucam lekko i ostrzegawczo unoszę palec, bo Jakub zaczyna się wiercić.

– I tak sobie pomieszkujemy wszyscy razem, ale trochę nam tu ciasnawo – wyobraź sobie, że wczoraj musiałam zmywać maseczkę w kuchni, nad stertą brudnych naczyń!

– Hę?

Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa. Podobnie jak ton mamy – jest z siebie podejrzanie zadowolona.

– I wymyśliłyśmy z Gretą, że Sabinka mogłaby pomieszkać u ciebie!

Co takiego?!

– Nic z tego – przerywam jej natychmiast. – Ewentualnie mogłabym przyjąć Julię. – Postanawiam wykazać odrobinę dobrej woli.

– Julia została w mieszkaniu, jej nie przeszkadza brak łazienki, myje się u koleżanki – oznajmia mama wesoło.

Oczywiście, ale jej wysokości Sabince już przeszkadza.

– Nie da rady! – idę w zaparte, napędzana paniką.

– Córeczko, nie przesadzaj. To tylko kilka dni. Pośmiejecie się, poplotkujecie, jak to dziewczyny. Zleci jak z bicza strzelił!

– Ale…

– Rodzina przede wszystkim, moje dziecko. Nie lekceważ więzów krwi. Pamiętaj, że oni też nas przygarnęli po tym nieszczęsnym pożarze.

Fakt, nie da się ukryć. Ale wiecie, to nie była wyłącznie moja wina, w końcu nikt mi nie wytłumaczył, że w domku dla lalek lepiej nie rozpalać w kominku prawdziwego ognia.

– No tak. – Wzdycham na to wspomnienie.

– Wiedziałam, że nie będziesz miała nic przeciwko temu! – szczebiocze. – Bo już jej to zaproponowałam. Niedługo się u ciebie pojawi. Aha, i dałam jej już twoje zapasowe klucze, więc nie musisz się tym kłopotać. No nic, muszę kończyć, czas spłukać odżywkę!

Osłupiała jeszcze przez chwilę wsłuchuję się w ciszę w słuchawce. Czuję się, jakby ktoś mnie znokautował. Czy ja się naprawdę zgodziłam? Chyba nie, ale biorąc pod uwagę asertywność mamy, niewiele to zmieniało.

Nieważne, te kilka dób jakoś wytrzymam. Nawiasem mówiąc, ciekawe, co miała na myśli mówiąc „niedługo”. Zaraz, chyba nie dzisiejszy wieczór? Ogłuszona tą myślą, wbijam wzrok w Jakuba i widzę, że i on mi się przygląda, ale chyba wziął sobie do serca wcześniejsze ostrzeżenia, bo siedzi w bezruchu, jak przyklejony do krzesła.

Odchrząkuję.

– Mamy drobny problem – wyjaśniam, choć nie wiem, dlaczego właściwie używam liczby mnogiej.

Chłopak marszczy czoło i właśnie wtedy słyszę, że na podjazd wjeżdża samochód.

Przeklinam na głos i to tak, że wpędziłabym w kompleksy niejednego szewca. Jakub patrzy na mnie z cieniem uznania.

– Nie masz się co cieszyć, oboje wpadliśmy po uszy – stwierdzam ponuro i w geście rozpaczy opieram czoło na dłoni.

Co teraz? Aż strach pomyśleć, jak moja kuzynka zinterpretuje nasze małe tête-à-tête. I dam sobie rękę uciąć, że zadba, by jej wersję wydarzeń poznali wszyscy z naszego otoczenia plus krewni i znajomi królika. A stąd już tylko krok do przybocznych hrabiny, której być może uciekł mój pasażer na gapę! Nie mogę do tego dopuścić!

Wszystkie te myśli przebiegają mi przez głową w przeciągu sekundy (góra dwóch) i znienacka na powrót wstępuje we mnie energia. Przez numer z kluczami nie mogę udawać, że mnie nie ma, ale nikt nie zabroni mi symulować, że jestem sama!

– Szybko! – Zrywam się z krzesła. – Do mojej sypialni!

Dla lepszego efektu znów łapię za przytroczoną do paska broń.

Chłopak z kwaśną miną wypełnia moje polecenie, ale odnoszę wrażenie, że przestał się mnie bać, bo uznał, iż używam pistoletu tylko na pokaz. Nie kryjąc zniecierpliwienia wskazuję mu drogę do swojego pokoju, a on wlecze się jak wezwany do odpowiedzi uczeń, który zbyt szanował swój czas, by poświęcić zeszły wieczór na naukę. Że też musiał mi się trafić taki ślamazarny zakładnik, znaczy tego, nieproszony gość.

W końcu, ku mojej niewysłowionej uldze, docieramy na miejsce.

– No to wskakuj – mówię, otwierając drzwi do szafy.

Jakub marszczy brwi.

– Wolałbym nie.

Też wymyślił.

– Nie dyskutuj. To nie prośba – wyjaśniam, bynajmniej nie przyjaznym tonem.

Krzyżuje ręce na piersi.

– Dopiero co wydostałem się z twojego bagażnika i czuję, że przez jakiś czas będę miał awersję do ciasnych pomieszczeń.

Zaczyna mi się robić gorąco. Sabina może tu wpaść lada moment, a my jesteśmy głęboko w lesie. Tak głęboko, jak nie zapuściłby się nawet najbardziej zatwardziały grzybiarz.

– Wskakuj. Do. Środka – cedzę przez zęby.

Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Chyba to wyczuwa, bo wzrusza ramionami i niechętnie zagląda do wnętrza naprędce wymyślonej przeze mnie kryjówki.

Fakt, nie ma tam za wiele miejsca, ale przy odrobinie dobrej woli powinien się zmieścić.

– Nie wydaje mi się… – zaczyna obrażonym tonem, ale nie jest mu dane skończyć, bo bezceremonialnie wpycham go do środka i opieram się plecami o drzwi.

– Widzisz, wcale nie jest tak strasznie! – stwierdzam, starając się brzmieć optymistycznie.

Z szafy dobiega zgrzytnięcie, a potem głuchy łomot i uwaga powiązana z najstarszym zawodem świata. Zdaje się, że ta sierota zrzuciła na siebie kilka wieszaków.

– Wypuść mnie natychmiast!

– Słuchaj, nie mam czasu na wyjaśnienia, ale uwierz mi, że jeśli ten, kto się zaraz pojawi, znajdzie cię tu ubranego praktycznie tylko w mój szlafrok, oboje będziemy tego żałować!!! – informuję, może przesadnie głośno, za to zdecydowanie skutecznie, bo mój rozmówca w końcu milknie.

Ostrożnie, gotowa w każdej chwili doskoczyć z powrotem, odklejam się od szafy. I nic. Cisza, jak makiem zasiał. Chyba w końcu załapał, że to nie żarty. Już mam odetchnąć z ulgą, gdy nagle od strony korytarza dobiega spokojne:

– Czy powinienem o czymś wiedzieć, skarbie?

Rozdział IV

Na moment zamieram w bezruchu, a gdy udaje mi się jako tako odzyskać kontrolę nad ciałem, kieruję wzrok w stronę wejścia. O framugę, ze splecionymi na piersi rękoma, opiera się Artur i przewierca mnie na wskroś tymi swoimi niemożliwie niebieskimi oczami.

Od jak dawna tam jest? Trudno powiedzieć. Przez chwilę patrzymy na siebie w milczeniu.

– Myślałam, że miałeś dziś iść na strzelnicę – stwierdzam w końcu z nieśmiałym uśmiechem.

Strzelanie jest jego nowym hobby (chodzi na nie z jakimś kumplem z pracy). Cóż mogę powiedzieć – ludzie różnie reagują na wieść o świecie nadprzyrodzonym, a jakby nie patrzeć jemu przecież wampiry trochę dały w kość, do czego niestety pośrednio się przyczyniłam.

– Dziś wynajęła ją na własność jakaś firma, więc zamierzałem zrobić ci niespodziankę. Czyżbym ci w czymś przeszkodził?

– Skądże! – odpowiadam bez cienia wahania.

Kręci głową, po czym niespiesznie przemierza pokój, otwiera na oścież drzwi do szafy i wskazuje na skulonego w jej kącie Jakuba.

– A to?

Przez moment patrzę na jego znalezisko z czymś na kształt zdziwienia. No tak, na widok mojego chłopaka zdarza mi się zapomnieć o całym świecie, nie tylko o nieproszonych gościach wciśniętych między moje ubrania.

– To jest Jakub – wyjaśniam po chwilowym namyśle. – Chowam go przed Sabiną.

Artur przez chwilę przygląda mi się z nieodgadnioną miną, a potem przenosi wzrok świadka naszej rozmowy.

– Cześć, Jakub – mówi.

– Cześć, Artur – odpowiada ten z rezygnacją.

– Więc wy dwaj się znacie – zagajam; wiecie, już nie pierwszy raz przekonuję się, że powiedzenie „jaki ten świat mały” jest zadziwiająco trafne.

– Kuba to mój sąsiad z naprzeciwka, na wypadek, jakbyś tego nie wiedziała.

– Ale naprawdę nie wiedziałam.

Mój chłopak wzdycha i trze ręką oczy. To musiał być dla niego długi dzień.

Tym razem siedzimy w moim kuchnio-salonie we trójkę, a Jakub zamiast szlafroka ma na sobie moje spodnie dresowe (przykrótkie na niego i przyciasne), a także zapasową koszulkę Artura. Ten ostatni w miarę spokojnie przyjął informację, że przywiozłam jego kumpla w bagażniku, aczkolwiek, żeby zaoszczędzić mu stresu, przemilczałam wizytę u hrabiny i fakt, że wyżej wspomniany mógł zakraść się do mojego samochodu właśnie na terenie jej posesji.

Wierzcie lub nie, ale Jakub nie zgłosił zastrzeżeń do mojej wersji wydarzeń.

– I co teraz?

Rzucone na podobieństwo niechcianego balastu pytanie, zamiast utonąć, dryfuje w powietrzu, powodując u wszystkich dyskomfort.

– Właściwie to muszę już iść.

Zaraz, a co z „Lepiej od razu mnie zastrzel”?

Ale Jakub już na mnie nie patrzy.

– Mógłbyś mnie podrzucić? – zwraca się do mojego chłopaka.

Z jednej strony mam ochotę jeszcze go przemaglować, ale z drugiej.... po co mi właściwie ta wiedza? Im mniej będę wiedzieć, tym mniej będę zagrażać tym, z którymi ma na pieńku. Baba z wozu, koniom lżej.

– Spodnie możesz sobie zatrzymać – informuję wspaniałomyślnie.

Podkreślam swoją kwestię dziarskim machnięciem pistoletem. Mój chłopak delikatnie wyjmuje mi go z ręki.

– To nie jest już potrzebne, skarbie.

Wzruszam ramionami. Ostrożności nigdy za wiele, oto moje życiowe motto.

Tymczasem moja druga połowa zerka na sąsiada z zaintrygowaną miną.

– Jasne, nie ma problemu – decyduje.

– Świetnie – zapewnia Jakub, uśmiechając się blado.

Na moment dopadają mnie wyrzuty sumienia. Chyba nic mu nie będzie? Zresztą, to przecież Artura zna lepiej i skoro poprosił go o podwózkę, musi mieć jakiś plan. Przyglądam mu się badawczo, ale starannie unika mojego wzroku, jakby nie chciał mieć już ze mną nic do czynienia. No cóż, jego wybór, nie będę mu się narzucać.

Rozdział V

Wysłannik hrabiny (młody chłopak z wielkimi szarymi oczami, ubrany w stylu klasycznej elegancji) pojawia się w Lunie w okolicach południa. Zdecydowanym krokiem przemierza salę i kładzie na ladzie obite kruczoczarnym aksamitem pudełeczko, które natychmiast otwieram. W środku, na czerwonej niczym skrzynka pocztowa poduszeczce, lśni pierścień.

Jest piękny! Zakładam go na palec i przez chwilę przyglądam mu się z zachwytem. Pasuje jak ulał!

Arturowi powiem, że to stara rodzinna pamiątka. Nie żebym często coś przed nim ukrywała, po prostu nie chcę go niepotrzebnie stresować swoją niewinną umową z hrabiną. W końcu to drobiazg, a ja wiem, co robię. No, mniej więcej.

– Matka miała nas dwanaścioro i ciągle nas myliła. Ale ja się nie skarżę.

– Hę? – Przez chwilę trzepoczę rzęsami, otrząsając się z zamyślenia.

Przy barze, nad pustą szklaneczką po whisky, siedzi pyzaty skrzat z siwą brodą w stylu Rumcajsa.

– Mieliśmy tylko jeden kubek, a że ten był ciągle w użyciu, deszczówkę spijaliśmy wprost z liści – dodaje ze zbolałą miną.

– Dolać jeszcze? – domyślam się.

Skrzat skwapliwie przytakuje.

– Klimat był wtedy tak surowy, że kąpaliśmy się w przerębli do późnej wiosny. Ale ja się nie skarżę – kontynuuje, obserwując, jak whisky przesącza się przez kostki lodu.

Zakręcam butelkę i rozglądam się po sali. Póki co nie jest najgorzej.

Chociaż… Siedzący w rogu goblin z zezem i w przydużym berecie we wzór moro bez wątpienia coś knuje. Tej chytrej miny nie da się z niczym pomylić. No cóż, jak to mówią, lepiej zapobiegać niż leczyć. Wzdycham i chwytam tacę.

– Czy podać coś jeszcze? – pytam, podchodząc do delikwenta.

– Eee. – Wyżej wspomniany próbuje skupić wzrok na pozostałościach po owadzich szaszłykach (a że wrąbał je w całości, w zasadzie mówimy tylko o patyczkach i to ponadgryzanych), po czym znienacka zagląda pod obrus.

– Zgubił pan coś? – dodaję z uprzejmym uśmiechem.

– Ta! – oznajmia, nie ukrywając zadowolenia z mojej domyślności. – Parasola tu nie widzieliście?

No nie, następny?

– To był pana parasol?

Zerkam na niego z uwagą.

– Ta! Mój! – odpowiada natychmiast.

– A jak wyglądał?

– Miał rączkę. I taki ten. Baldachim – precyzuje i uśmiecha się szeroko.

– Był składany?

Patrzy na mnie z paniką. Takiego podchwytliwego pytania widać nie przewidział.

Kręcę głową.

– W zasadzie to bez znaczenia. Żadnych tu ostatnio nie znaleźliśmy.

– Och.

Oklapłe uszy nadają mu wygląd pociesznej maskotki, co automatycznie wzmaga moją czujność. No i rzeczywiście, dopiero teraz zauważam, że zza przydługiego rękawa wystaje mu rękojeść od naszego firmowego widelca.

– Przykro mi, że nie mogłam pomóc. I jednocześnie przypominam, że zabezpieczamy wszystkie sztućce przez nieautoryzowanym opuszczeniem lokalu – oświadczam służbowym tonem i wracam za bar.

Z tymi sztućcami to nie żart – wykorzystane w celu ich ochrony zaklęcie nosi nazwę „łańcuch”. Akurat na nie Igor nie skąpi, bo gdyby nie ono, nasi klienci już od dawna musieliby jeść palcami (nie żeby część z nich i tak tego nie robiła, ale tak przynajmniej mają wybór).

– Ja i moi bracia zamiast parasola używaliśmy starych drzwi. Żeby je udźwignąć, musieliśmy chodzić wszędzie we trójkę. Ale ja się nie skarżę. – Skrzat najwidoczniej bezwstydnie podsłuchiwał.

– Odnoszę wrażenie, że znowu ktoś podkrada nam mydło – informuje Karel, podchodząc do baru, po czym nagle przystaje i jakby nieco dłużej zatrzymuje wzrok na moim palcu.

– Wszystko w porządku? – pytam.

– Nie do końca, bo dodatkowo nimfa ze stolika numer osiem chyba próbuje podprowadzić obrus – odpowiada, ale czuję, że nie mówi całej prawdy.

Podejrzewam wręcz, że rozpoznał zdobycz hrabiny, ale z jakiegoś powodu postanowił zachować to w tajemnicy. Ale dlaczego? Czy to jakieś elfie tabu?

Na moment wlepiam wzrok w pierścień. Pasuje do mnie to małe arcydzieło. Kamień tak pięknie lśni na moim palcu! Już teraz wiem, że ciężko mi się będzie z nim rozstać.

Co więcej, kusi mnie, żeby wycenić go u fachowca. I może lepiej będzie zrobić to od razu? Bo, kto wie, a nuż ten powiadomi, kogo trzeba, w związku z czym moja misja zakończy się wcześniej i hrabina przyzna mi dodatkową premię za szybkie załatwienie sprawy?

Wyciągam spod lady zeszyt z namiarami na dostawców (leży razem z księgą skarg i wniosków, ale trudno je pomylić, bo o ile ona jest gruba i ma czarną okładkę, to on wyposażony został w czerwoną, a poza tym jest znacznie mniejszy i podzielony na sekcje za pomocą przekładek z kolejnymi literami alfabetu). Oczywiście mogłabym skorzystać z pierwszej lepszej książki telefonicznej, ale zależy mi na ekspercie obeznanym ze światem nadprzyrodzonym, bo jestem przekonana, że przynęta na moim palcu ma interesującą historię.

A skoro już jesteśmy przy interesujących historiach, to niczym żarłoczna gąsienica zżera mnie też ciekawość, co tam u Artura i Jakuba. Od wczoraj nie mam od mojego chłopaka żadnych wiadomości, a żeby utrzymać pozory obojętności, wolałam nie odzywać się do niego już z samego rana, choć całą resztę wieczoru gryzły mnie wyrzuty sumienia, że być może znów naraziłam go na niebezpieczeństwo.

Przygryzam wargę i od razu przechodzę do literki „j”. Jako że poszczególne hasła dopisywano na bieżąco, nie ma co liczyć na porządek, ale i tak fakt, że przynajmniej zaczynają się na tę samą literę, jest sporym ułatwieniem. Hm, popatrzmy. Jadowite żmije (czyżbyśmy je kiedyś serwowali?), jabłka autentyczne robaczywki (a, to stąd je mamy; w menu figurują jako „Jabłka z niespodzianką”), jastrzębie tresowane… No, nareszcie! Jubiler, pan Albert – wpisane pochyłym, kaligraficznym pismem przez samego Igora, a to nie byle co. Natychmiast spisuję sobie adres. Na szczęście to niedaleko.

Ktoś pstryka palcami. Unoszę wzrok. No tak, czas wystawić goblinowi rachunek. I dolać jeszcze trochę kawy skulonemu nad notatkami studentowi w przydługim, pomarańczowym szaliku. Często go tu ostatnio widuję i jeszcze nigdy nie odmówił, gdy pojawiałam się przy nim z dzbankiem. Nie odmawia i tym razem, wręcz automatycznie nadstawia filiżankę, ani na moment nie odrywając wzroku od zapisanych maczkiem kartek. Mniej zapału prezentuje goblin, ze smętną miną wpatrujący się w sumę na rachunku, jakby stanowiła dla niego zaskoczenie. I zapewne stanowi. Cóż, ta akurat rasa nie jest specjalnie biegła w rachunkach.

– W czasach mojej młodości piliśmy kawę z mielonych szyszek. Była naprawdę paskudna. Ale ja się nie skarżę. – Skrzat ewidentnie zadomowił się tu dziś na dobre.

– To może nalać panu prawdziwej? – proponuję, choć nazywanie lury z Luny „prawdziwą kawą” wywołuje w mojej głowie dezorientujący zgrzyt.

– Niech będzie. – Wzdycha.

Kątem oka dostrzegam, że goblin, drapiąc się po głowie, mozolnie odlicza drobniaki z sakiewki zapewne pamiętającej czasy młodości jego dziadka. Kiwam głową i chwilę później stawiam przed skrzatem filiżankę. Ten bierze pierwszy łyk i na moment przymyka oczy.

– Smakuje znajomo – mówi z cieniem nostalgii. – Dodajecie szyszki?

Goblin wstaje i rusza w stronę wyjścia. Nauczona doświadczeniem natychmiast znajduję się przy jego stoliku, ale na szczęście odliczył całkiem dobrze i nawet zostawił mi symboliczny napiwek. Jak podejrzanie miło.

Ze zmarszczonymi brwiami wyglądam przez okno i natychmiast się rozpogadzam. Amator owadzich szaszłyków odnajduje się jakiś metr od drzwi, uparcie przebierając nogami w miejscu jak postać z gier z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, która doszła do ściany, a mimo to próbuje iść dalej. Dlaczego niektórzy muszą wszystko sprawdzać na własnej skórze?

Cmokam i wychodzę za nim, wzdrygając się lekko, bo jesienny chłód daje się już we znaki. Goblin, słysząc zgrzyt zamykanych drzwi obraca głowę i nawet jakby wygląda na trochę zawstydzonego. Z surową miną wyciągam rękę, a on z ociąganiem wyciąga z kieszeni podprowadzony widelec. W chwili, gdy ten ląduje w mojej dłoni, niewidzialna przeszkoda znika i niedoszły złodziej, ku swej nieukrywanej uldze, zaczyna oddalać się od pubu.

1:0 dla „łańcucha”.

Pilnie obserwujący powyższą scenę skrzat nie omieszkuje mnie poinformować, że w czasach jego młodości on i jego rodzeństwo spożywali posiłki zaostrzonymi patyczkami, bo na sztućce nie było ich stać.

Pół godziny później ja także opuszczam progi Luny, zmieniona przez Klarę. Gdy tylko moja komórka odzyskuje zasięg, sprawdzam, czy nie dzwonił Artur, ale okazuje się, że nie, za to dwie godziny temu wysłał mi SMS o treści: „Widzimy się wieczorem?”. Od razu się rozpogadzam i po wysłaniu twierdzącej odpowiedzi, postanawiam jednak załatwić tego jubilera od razu. Będzie z głowy.

Rozdział VI

Lokal pana Alberta mieści się w starej, ale zadbanej kamienicy niedaleko centrum. Nietrudno go znaleźć dzięki imponujących rozmiarów szyldowi o przyciągającej uwagę grafice (złote litery na czarnym tle plus rysunek pierścionka z gigantycznym brylantem). Wspinam się po kamiennych schodach, a gdy otwieram drzwi, moje przybycie anonsuje zamontowany przy drzwiach dzwoneczek.

Ostrożnie stąpam po ułożonym w jodełkę, nieco poczerniałym z racji wieku, parkiecie. W powietrzu unosi się zapach kwiatowego środka do mycia szyb (poznaję go, też używamy go w Lunie, choć nie w takich ilościach. Kiedyś przez przypadek zostawiłam go w łazience, gdzie natknął się na niego jakiś spragniony gnom. Ten, nie dość, że wrąbał całą jego zawartość, a została ponad jedna trzecia, to jeszcze potem złożył zażalenie, że za dużo w nim konwalii).

Wnętrze sklepu jest oświetlone dość oszczędnie i większość jego niewielkiej powierzchni zajmuje lada w kształcie litery L. Jej oszklone półki wyłożono granatowym aksamitem, na którym pysznią się mniej lub bardziej udane okazy sztuki jubilerskiej.

Tuż przede mną rozciąga się kolekcja nieco psychodelicznych, na wpół przezroczystych wisiorków, kojarzących mi się z gigantycznymi, upiornie słodkimi lizakami dla dzieci. Ech, demony dzieciństwa.

– Tak?

Unoszę wzrok. Zza lady spogląda na mnie niewysoki, nieco bardziej niż w średnim wieku mężczyzna, z włosami zaczesanymi do tyłu. Oczy ma małe i ciemne, a spojrzenie przenikliwe.

Odchrząkuję.

– Chciałabym wycenić starą rodzinną pamiątkę.

– Służę pomocą. – Kłania się i posyła w moją stronę służbowy uśmiech.

Ostrożnie ściągam pierścień z palca i kładę go na ladzie. Na głowie mojego rozmówcy natychmiast pojawia się profesjonalna jubilerska lupa.

Na kilka minut zapada cisza.

– Taaak. – Pan Albert mruży oczy. – Tak jak myślałem.

– To znaczy?

Obraca pierścień w palcach.

– Zielony diament. W tym odcieniu w naturze występuje niezmiernie rzadko. Doskonały szlif. Stara szkoła, wspaniała robota – Z uznaniem kiwa głową, a ja odruchowo mu wtóruję, a potem, tknięta nagłą myślą, marszczę czoło.

– Czy pan go już kiedyś widział?

Na jego twarzy na moment odbija się zaskoczenie.

– Nie – odpowiada jednak stanowczo, a jego twarz na powrót przybiera uprzejmy, trochę bezosobowy wyraz.

– Ile może być wart?

Uśmiecha się raz jeszcze i tym razem jego uśmiech sięga oczu.

– W zasadzie jest bezcenny. Proszę spojrzeć. – Wskazuje na wygrawerowany wewnątrz napis „Po wsze czasy” i wytłoczony symbol kwiatu. – Widzi pani, to lilia i jest wypełniona w środku.

– Tak, widzę. – Nie zamierzam się wypierać.

– Elfy zazwyczaj znaczą tym symbolem swoje wyroby, ale wszystkie, z jakimi do tej pory miałem osobiście do czynienia, ograniczały się do konturu, co symbolizuje białe kwiaty.

Marszczę brwi.

– A te są czarne – tłumaczy dalej.

– Co to oznacza? Że to nie jest elfia robota?

– Ależ jest, oczywiście, to widać na pierwszy rzut oka.

– Ale? – Bo na pewno jest jakieś ale.

Patrzy na pierścień z czymś w rodzaju czułości i niech mnie, jeśli odrobinę nie zaszkliły mu się oczy.

– Musiał zostać wykonany przez klan, który stroni od kontaktów z ludźmi. Klan czarnowłosych elfów. To prawdziwa rzadkość.

– Czyli w praktyce ile mniej więcej można by za niego dostać? – Nie odpuszczam.

Uśmiecha się tajemniczo i pisze na kartce z notatnika kilka cyfr.

– Licytację zacząłbym od tej kwoty – mówi.

A mi opada szczęka. W sumie ta obstawa od hrabiny może się przydać.

W drodze powrotnej zrywa się deszcz, co bynajmniej nie nastawia mnie optymistycznie, bo wycieraczki działają na słowo honoru. Muszę przyznać, że informacje od pana Alberta dały mi trochę do myślenia. Na szczęście, biorąc pod uwagę jego poruszenie, istnieje spora szansa, że przekaże wieści dalej.