Kropla magii - Oliwia Tybulewicz - ebook + audiobook

Kropla magii ebook i audiobook

Oliwia Tybulewicz

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bywa, że jedno błahe wydarzenie potrafi zaważyć na całym życiu – zmienić wszystko na dobre lub na złe. Ale czy na pewno? Może determinacja i upór czasem wystarczą, by pokonać przeszkody na pierwszy rzut oka niemożliwe do sforsowania?

Wioletta wiedzie dość niezwykłą egzystencję, pracując jako kelnerka w pubie dla istot nadprzyrodzonych. Jednak jej życie jest niekompletne i wyraźnie czuje, że czegoś jej w nim brakuje. Jak się okazuje, intuicja jej nie zawodzi, bowiem pewnego dnia przez przypadek dowiaduje się, że w wyniku pewnego niefortunnego zaklęcia zapomniała o czymś niezwykle istotnym. Czy uda się jej się odzyskać to, co straciła?

Pub Luna ponownie zaprasza w swoje progi! Jednak jeżeli myśleliście, że jesteście już przygotowani na wszelkiego rodzaju wariactwa, jakie mogą Was tam spotkać, będziecie mocno zaskoczeni! Oliwia Tybulewicz udowadnia, że chowa w rękawie jeszcze niejednego asa i tym razem postanawia całkowicie zamieszać w stworzonym przez siebie świecie. Przygotujcie się więc lepiej na zabawy z czasem, alternatywnymi światami, odpowiednio ubierzcie na wilkołacze wesele i nie zapomnijcie przygotować na magonalia. I zapewniam, że nie zabraknie Wam okazji do szczerego śmiechu podczas lektury – nie tylko za sprawą nieszczęsnych studentów magii. Ale co tu dużo mówić, na to chyba nie da się przygotować – to trzeba przeżyć w doborowym towarzystwie, do jakiego z pewnością można zaliczyć Wiolettę i resztę zwariowanej zgrai bywalców Luny.

Sara Glanc, Kosz z Książkami

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 44 min

Lektor: Emilia Strzelecka

Oceny
4,3 (19 ocen)
7
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felicja

Dobrze spędzony czas

Świetna końcówka trylogii. Jak zawsze trzyma poziom o czytało się z wielką przyjemnością. Ekstra!
00
Tusia30

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna!
00
martazab78

Nie oderwiesz się od lektury

Magia we współczesnym wydaniu, świat nadprzyrodzony pomieszany z dniem dzisiejszym. Bardzo lekka i wciągająca książka
00

Popularność




© Copyright by Oliwia Tybulewicz & e-bookowo

Zdjęcia wykorzystane na okładce: Mark Fairhurst – unsplash.com, wayhomestudio – www.freepik.com

 

 

ISBN: 978-83-8166-229-1

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2021

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

 

 

Marzenia się nie spełniają.

Marzenia się spełnia.

Mojemu dziadkowi,

Antoniemu Orłowskiemu

Rozdział I

– Mieliśmy w domu tylko jedną prawdziwą kołdrę, więc musieliśmy z braćmi spać pod arkuszem papieru pakowego. Ale ja się nie skarżę.

Wzdrygam się i momentalnie otwieram oczy. A niech to, omal nie ucięłam sobie drzemki! Zerkam na zegar i widzę, że lada moment zamykamy. Uff, chociaż tyle dobrego.

Pub Luna, w którym pracuję, choć znajduje się w centrum miasta, pozostaje niewidoczny dla ludzi, którzy nie wiedzą o jego istnieniu, za to jak magnes przyciąga istoty nadprzyrodzone. Te zaś nie tylko słyną z nietuzinkowych preferencji kulinarnych, ale na dodatek z byle powodu wszczynają burdy, toteż na co dzień nie narzekam na nudę. Na szczęście dziś jest wręcz nietypowo spokojnie.

– Czy podać coś jeszcze? – pytam odruchowo.

Usadzony przy barze skrzat kręci głową i nieśpiesznie dopija resztę grzańca. Oprócz niego na sali znajduje się jeszcze tylko para wilkołaków, a także siostrzenica właściciela tego przybytku, Nina, która właśnie skończyła robić rozliczenia na zapleczu.

– Możesz już iść, zamknę – rzuca dobrodusznie, po czym wnoszę, że dziś znów przyjeżdża po nią narzeczony.

Z ulgą kiwam głową i przekazuję jej notatki dotyczące niezamkniętych zamówień.

Moje przeczucia odnośnie narzeczonego okazują się słuszne, bo gdy tylko otwieram drzwi, dostrzegam za nimi jego zwalistą sylwetkę.

– Czołem, Wiola – mówi nowo przybyły głębokim basem, przekraczając próg pubu.

– Siema, Leon – odpowiadam, automatycznie odwzajemniając jego uśmiech.

Stojąca na pobliskim parkingu, zużyta, poczciwa honda, wygląda na równie zmęczoną jak ja.

– Cześć, staruszko – mruczę, otwierając drzwi po stronie kierowcy. – Odpalisz dziś bez problemów?

Szczęśliwie tym razem docieram pod dom bez żadnych przygód. W korytarzu, tłumiąc ziewnięcie, wyciągam wyciszoną komórkę z torebki i widzę trzy nieodebrane połączenia od mamy. Co to może być za pilna sprawa? Czyżby znowu próbowała mnie swatać? Aż boję się pomyśleć, z kim tym razem. Ostatni kandydat przeraźliwie bał się pająków i gdy natknął się na takowego pod stołem, zwiał z restauracji, nie opłaciwszy rachunku.

Wiecie, czasem, gdy jestem tak wykończona jak dziś, nawet nie miałabym nic przeciwko jej dobrym chęciom, byle tylko wybierała sensownie. Jednak życie w pojedynkę potrafi dać się we znaki i zauważyłam, że ostatnio samotność doskwiera mi jak nigdy wcześniej. Może się starzeję? Wzdycham, ściągam buty i okrycie wierzchnie, po czym wybieram numer mamy.

Rozdział II

– Ja tam nie rozumiem, dlaczego wciąż jesteś sama – oświadcza Tami.

Jest przyjemny, ciepły, wiosenny poranek. Moje włosy rozwiewa lekki wietrzyk, przyroda się zieleni, a las przy osiedlu mojej przyjaciółki wygląda w tym momencie niemalże bajkowo.

– Może... mam... za... duże... wyma... gania – wyrzucam z siebie z trudem, musicie bowiem wiedzieć, że Tamara namówiła mnie na poranny jogging.

Stęskniona za jej towarzystwem nieopatrznie się zgodziłam i teraz, jak to było do przewidzenia, nie jestem w stanie dotrzymać jej kroku. Ostatnio bieganie stało się jej nowym hobby, ale na szczęście, ku mojej uldze, wciąż znajduje czas na gotowanie, w którym jest bezkonkurencyjna.

– Albo po prostu nie bywasz w odpowiednich miejscach – myśli na głos.

– Poddaję się. – Zginam się w pół, opierając dłonie na udach.

Ogólnie nie uznaję bezcelowych sprintów, co innego, gdy jest się ściganym, ale tak...

– To na pewno tymczasowe. – Tamara odwraca się i truchta w miejscu.

– Mówię o tej przebieżce – wyjaśniam, wciąż ciężko dysząc. – Powinnaś kupić sobie psa, wiesz? Takiego, który lubi ruch – dodaję, unosząc głowę.

– Och, nie wiem. – W jej głosie słychać wahanie. – Nie jestem pewna, jak zareagowaliby na siebie z Czarusiem.

Tami jest moją najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa i dopiero niedawno wróciła do naszej miejscowości. Początkowo wahałam się, czy wtajemniczać ją w świat nadprzyrodzony, o którym dowiedziałam się w trakcie jej nieobecności, ale sprawa rozwiązała się sama, gdy na scenę wkroczył jej obecny sąsiad – wilkołak melancholik i stały klient pubu, w którym pracuję. Ta dwójka od razu przypadła sobie do gustu, a ich związek, ku mojemu zaskoczeniu, okazał się niezwykle udany.

– Spróbujemy wolniej, dobrze? – proponuje moja towarzyszka, a ja wyłącznie dla niej decyduję się na jeszcze jedną próbę. – Skoro już mowa o Czarusiu, to może mogłabym umówić cię z którymś z jego kolegów? – Zerka na mnie z ukosa.

Z zaskoczenia biorę ogromny haust powietrza.

– O rany, Tami, ty też?! – jęczę z niedowierzaniem.

– A, mama znów cię swatała? – Domyśla się.

Kiwam głową, a ona zna mnie na tyle dobrze, by nie podejmować tematu.

– Może naprawdę jestem zbyt wybredna – mruczę samokrytycznie.

– Może po prostu masz pecha – odpowiada i ta wersja brzmi o niebo lepiej. – Jak już spotkasz tego jedynego, będziesz wiedzieć, że to on. U mnie tak było – dodaje ufnie.

– Żebym tylko zdążyła się zorientować, zanim zacznie zwiewać przed pająkami. – Wzdycham. – Słuchaj, a jakbym tak poczekała na ciebie na tej ławeczce...

– Jeszcze tylko jedna pętla, dasz radę. Bieganie jest zdrowe! – rzuca z entuzjazmem.

Po raz kolejny przeklinam swój pomysł i postanawiam następnym razem umówić się z nią w kawiarni.

– Wesele?! – Razem z Jagną z osłupieniem wpatrujemy się w Ninę.

– Wesele – powtarza ze spokojem, notując coś w eleganckim, oprawionym w czerwoną skórę kalendarzu. – Nawet wilkołaki idą z duchem czasu.

– Ale czy wszyscy się pomieszczą? – dopytuje moja zmienniczka, zakładając za ucho pukiel sięgających karku, czarnych, kręconych włosów.

– To będzie kameralna uroczystość. Zresztą, wiecie, co się dzieje, gdy w jednym miejscu zgromadzi się zbyt wielu z nich naraz.

– Wiemy – przyznaję smętnie.

– No więc właśnie. – Z trzaskiem zamyka kalendarz. – No i z menu nie będzie problemu. Jak zwykle wszyscy będą jedli to, co przywódca.

Cóż, Joachim, nasz kucharz, powinien się ucieszyć.

Jagna niepewnie przestępuje z nogi na nogę.

– A gdzie zamierzają tańczyć? – pyta.

Ha, dobre pytanie. Jednak Nina i na nie ma odpowiedź.

– Przecież nie tutaj. Nie wspomniałam, że to będzie przyjęcie w plenerze, pod namiotem imprezowym?

Ja i druga kelnerka wymieniamy skonsternowane spojrzenia. To coś nowego.

– Pomysł Leona – dodaje z dumą siostrzenica Igora, bynajmniej mnie nie zaskakując, bo zdążyłam się tego domyślić.

Nie da się ukryć, że jej narzeczony wniósł do Luny powiew świeżości, bo nie boi się eksperymentować i póki co przynosi to rewelacyjne rezultaty. Co więcej, Nina wyraźnie przy nim rozkwitła i nie przypomina już tej wystraszonej dziewczyny, która nieco ponad rok temu stanęła na progu naszego pubu. Innymi słowy – udana z nich para.

– Potem przekażę wam szczegóły – podsumowuje wyżej wymieniona, odprawiając nas machnięciem dłoni, być może dlatego, że do pubu wchodzi właśnie hałaśliwa rodzina goblinów.

Jagna idzie zanieść im menu i wraca z zamyśloną miną.

– Ach, byłabym zapomniała! – dodaje niespodziewanie menedżerka.

Zaskoczone z powrotem przenosimy na nią wzrok.

– Zatrudniłam nowego pracownika.

– Naprawdę? – Nadstawiamy uszu.

Ciekawe, co to za jeden. Choć Lunę odwiedzają głównie istoty nadprzyrodzone, Igor, jej właściciel, zatrudnia w zasadzie wyłącznie ludzi – wyjątek zrobił jedynie dla półelfa Karela. Może i tym razem trafi się ktoś nietuzinkowy? Jednak nasza rozmówczyni ani myśli nas wtajemniczać, bo jedynie kiwa głową i znika na zapleczu. Cóż, pożyjemy, zobaczymy.

Jagna kręci głową i idzie obsłużyć gobliny, które właśnie zaczęły wyrywać sobie menu, jako że w międzyczasie grupa powiększyła się o dwie osoby i wyłożonych na stołach spisów potraw nie wystarczyło dla wszystkich. Dociera na miejsce, gdy osobnikowi z najbardziej odstającymi uszami udaje się w ramach reprymendy zdzielić sąsiada po głowie.

– Co podać? – pyta moja współpracowniczka, surowo unosząc brwi.

Uszasty z niewinną miną chowa menu za plecy.

Uśmiecham się pod nosem i podchodzę do stolika zajętego przez czarodziejkę, zabijającą nudę przy pomocy minitornada z resztek ryżu, który został po risotto.

– Czy podać coś jeszcze? – pytam, zerkając na jej talerz.

Ziarenka opadają, wszystkie naraz, jakby wisiały na nitce, którą ktoś właśnie przeciął, a klientka unosi powieki o gęstych rzęsach.

– Czy od ostatniego razu wasze cappuccino choć trochę się poprawiło?

Odchrząkuję.

– Mogę dodać więcej cukru i śmietanki – proponuję, nie wdając się w zbędne wyjaśnienia.

W odpowiedzi ciężko wzdycha.

– Niech będzie – decyduje bez zapału.

Zabieram nakrycie i odstawiam je na zaplecze, a potem podejmuję próbę zabicia smaku naszej kawy. Ha, a gdyby tak dodać jeszcze bitą śmietanę? Sięgam po pojemnik i wówczas kątem oka dostrzegam, że tuż przy wejściu Jagna rozmawia ze szczupłym, niebieskookim, mniej więcej dwudziestoletnim brunetem. I to z dużym prawdopodobieństwem – człowiekiem! Pomyślałabym, że zabłądził i pyta o drogę, ale to się raczej nigdy nie zdarza, nie u nas. Moją ciekawość potęguje fakt, że moja współpracowniczka ewidentnie czuje się niepewnie. Odstawiam filiżankę i natychmiast spieszę koleżance na ratunek.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – rzucam uprzejmie w stronę nieznajomego.

Ten w odpowiedzi uśmiecha się promiennie i wyciąga dłoń.

– Cześć, jestem Julian i mam tu pracować! – oświadcza.

– Ach tak. – Nieufnie mierzę go wzrokiem, ale nie podaję mu ręki; w Lunie ostrożności nigdy za wiele.

Uspokajająco kiwam Jagnie głową, po czym odprowadzam młodziaka do Niny, a gdy wracam, moja współpracowniczka z zaciętą miną przeciera menu szmatką.

– Coś mi się w nim nie podoba – mruczy pod nosem.

I wiem, że nie ma na myśli naszego spisu potraw. Wzruszam ramionami i kończę przygotowywać kawę dla czarodziejki. Chłopak jak chłopak. Wypada dać mu szansę, a potem się zobaczy.

Kwadrans później Nina tym razem oficjalnie przedstawia nam Juliana i pokrótce wprowadza go w arkana sztuki kelnerskiej. Nowy pracownik nie ukrywa, że nigdy do tej pory nie działał w branży gastronomicznej, ale zawsze o tym marzył.

– Hm. – To wszystko, co ma na ten temat do powiedzenia Jagna.

Menedżerka na odchodnym wręcza mu koszulkę firmową, a także egzemplarz menu do przestudiowania i umawia się z nim na jutro, po czym znów zamyka się w swoim kantorku. Reszta dnia mija spokojnie, nie licząc małej bójki przy barze.

Mój telefon jak zwykle odzyskuje zasięg dopiero na końcu parkingu, gdzie zaparkowałam hondę (elektronika ma to do siebie, że bardzo nie lubi magii, a Luna jest nią przesycona). Z reguły sprawdzam nieodebrane połączenia dopiero w mieszkaniu, ale tym razem mój telefon rozdzwania się, gdy tylko zatrzaskuję drzwi. Po ustawionej jako dzwonek melodii poznaję, że to moja mama i odruchowo przyciskam zieloną słuchawkę.

– Tak, słucham? – pytam, przymykając oczy i opierając głowę o zagłówek.

– Jesteś w domu? – Moja rodzicielka jakoś nie ma głowy do mojego grafiku, aczkolwiek na jej usprawiedliwienie muszę dodać, że bywa elastyczny.

– Będę za jakieś dwadzieścia minut.

– Och. Czy to nie niedorzeczne, że nie pozwalają ci odbierać połączeń w pracy? – stwierdza po raz chyba setny.

– Ma to swoje plusy – przyznaję ostrożnie.

– I jak tam ostatnia randka? – wypala.

O, widzicie? Oto jeden z nich.

– Beznadziejnie – przyznaję z satysfakcją.

W końcu od razu mówiłam, że tak będzie.

– Ojej. – W jej głosie pobrzmiewa zmartwienie. – Słuchaj, a może sympatia Tamary ma jakichś fajnych kolegów?

– Mamo! – jęczę. – Czy nie możemy o tym porozmawiać kiedy indziej? Tak szczerze mówiąc, teraz trochę się spieszę do domu.

– Dobrze, dobrze – rzuca markotnie. – Ale ja w innej pilnej sprawie. Bo widzisz, mam problem z włosami.

– Uhm – odpowiadam, ustawiając telefon na tryb głośnomówiący i zapinając pasy.

Moja mama uwielbia wszelkie zabiegi upiększające, a ostatnio wzięło ją na eksperymenty z fryzurą i efekty bywają różne, ale z reguły bardzo dalekie od zamierzonych.

– Czy mogłabyś znów skombinować mi tę ziołową odżywkę, która poratowała mnie poprzednim razem? W sumie dziwne, że nie ma jej w regularnej sprzedaży... – dodaje w zamyśleniu.

Odchrząkuję.

– To ekskluzywny wyrób. Mam do niego dostęp po znajomości.

– Tak, tak, rozumiem, co zrobić – przyznaje z pozorną troską, choć założę się, że w duchu tak naprawdę wcale nie żałuje, że korzysta z niego jako jedna z nielicznych.

Ech, czyli znów szykuje się wizyta u wiedźmy Zenobii.

– Załatwię to jak najszybciej – obiecuję.

– To dobrze. – Wzdycha z ulgą. – A dałoby radę to załatwić jeszcze w tym tygodniu?

– Postaram się.

– Świetnie, świetnie... – Po jej nieobecnym tonie poznaję, że myślami jest już gdzie indziej. – To kończę, bo już mi wyschła pierwsza warstwa lakieru, czas na drugą – dodaje i niespodziewanie się rozłącza.

Rozdział III

Dziś mam poranną zmianę, co bardzo mnie cieszy, bo wieczorem planuję wpaść do Zenobii, by jak najszybciej załatwić odżywkę dla mamy. Jednak dopisuje mi szczęście, bo wkrótce po otwarciu wiedźma sama przekracza próg Luny, zupełnie jakby wyczuła, że jest potrzebna. Ale to oczywiście zwykły zbieg okoliczności – nie żeby coś takiego nie leżało w granicach jej możliwości, ale po prostu nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby z własnej woli zrobić komuś przysługę.

Z szerokim i nieudawanym uśmiechem pojawiam się przy jej stoliku i kładę przed nią menu.

– Polecam dziś dorsza na parze – oświadczam z zapałem.

Prycha i nie zaszczycając mnie choćby spojrzeniem, otwiera spis potraw.

– A tak przy okazji, potrzebuję pani odżywki do włosów. Tej najlepszej – dodaję od razu, by potem przypadkiem nie zapomnieć.

– Widzę – odpowiada kwaśno, wciąż nie odrywając wzroku od karty dań.

Mimowolnie przewracam oczami.

– To nie dla mnie, mama znów eksperymentowała z fryzurą. Zresztą, to bez znaczenia. Dam pani jeszcze chwilę na zastanowienie się.

Zenobia zatrzaskuje menu.

– Wezmę dorsza w maśle – postanawia. – I Wiedźmę Na Stosie.

– Tak, oczywiście.

Triumfuję w duchu, bo dokładnie o to mi chodziło. Drobna sugestia i przekorny charakter czarownicy zrobiły swoje, a dorsz w maśle jest dziś znakomity i powinien wprawić ją w dobry nastrój.

Idę przekazać zamówienie, po drodze grożąc palcem szarpiącym się krasnoludom. Wódz ich klanu planuje przejść na zasłużoną emeryturę i bywa, że wymiana zdań na temat potencjalnego następcy przybiera gwałtowny charakter.

Gdy składam zamówienie, kucharz patrzy na mnie ze złośliwym błyskiem w oku. Musi być po mnie widać, że zależy mi na tym zleceniu i pewnie kusi go, by popsuć mi szyki.

– To dla Zenobii – wyjaśniam, co studzi jego złośliwe zapędy.

Nawet on zdążył pogodzić się z faktem, że z doświadczonymi czarownicami lepiej nie zadzierać.

– No to jestem! – Omalże nie podskakuję, zaskoczona głosem dobiegającym zza moich pleców.

Natychmiast się obracam i dostrzegam rozpromienionego Juliana, który pyta:

– Co mam robić?

– Nauczyłeś się podziału na sekcje i menu? – pytam w zastępstwie Niny, której jeszcze nie ma.

– Tak mniej więcej, ale dam radę! – zapewnia.

„Mniej więcej” nie brzmi dobrze, ale chyba sam musi się o tym przekonać. Postanawiam ku przestrodze od razu wrzucić go na głęboką wodę.

– Przyjmij zamówienie od rodziny goblinów – mówię.

– Tej w kącie?

Wzdycham.

– A widzisz tu jakąś inną?

– Nie.

– To sugeruję zacząć od tej.

Może to trochę złośliwe, ale niech się przyzwyczaja; w końcu bywalcy Luny nie słyną z dobrych manier. Ponaglam go wzrokiem, a potem, w oczekiwaniu na zamówienie Zenobii, kompletuję listę zakupów dla dostawcy. Julian kiwa głową i podchodzi do rozbawionej grupki, by po chwili wrócić z nietęgą miną.

– Upierają się, że nie mogę ich obsłużyć i że to nie jest żaden pub.

Zerkam na gobliny i marszczę brwi.

– Pewnie znów wcinały muchomory. Idę doprowadzić je do porządku, a ty zajmij się w tym czasie rusałką. – Wskazuję na drzwi.

Gobliny na mój widok chichoczą i pytają, gdzie zgubiłam ogon. Muchomory wydają mi się coraz bardziej prawdopodobne. A tyle razy prosiliśmy klientów, żeby jedli je po wizycie w Lunie, a nie przed nią!

– Słuchajcie, albo coś zamawiacie, albo będę was musiała wyprosić – wyjaśniam ze spokojem.

Przez chwilę naradzają się półgłosem i ostatecznie dochodzą do wniosku, że jutro będzie burza.

– Wpisuję owadzie szaszłyki. Po jednym na głowę? – Patrzę na nich kontrolnie z uniesionym długopisem.

Nikt nie protestuje, więc dopisuję „×7”.

– Coś do picia? Mamy czerwone wino w promocji.

Słowo „promocja” w końcu się do nich przebija, bo senior rodu kiwa głową.

– To przyniosę karafkę i kieliszki dla wszystkich. – Uzupełniam notatki i idę do kuchni.

– Gdzie dorsz? – pytam Joachima, wyrywając kartkę z notesu i wieszając ją na ramie z zamówieniami.

– Julian wziął – burczy w odpowiedzi.

Marszczę czoło i wracam na salę w momencie, gdy nowy stawia zamówienie Zenobii przed rusałką. Natychmiast do nich doskakuję.

– Proszę o wybaczenie! – zagajam i zabieram je dziewczynie sprzed nosa, jednocześnie gromiąc wzrokiem młodziaka.

– Najmocniej przepraszam! – wtóruje mi winowajca. – Pani dorsz będzie za chwilę!

– Jaki dorsz? – Rusałka groźnie unosi brwi.

Zostawiam ich, żeby to sobie wyjaśnili i pędzę do Zenobii.

– Naczekałam się – oświadcza z dezaprobatą. – Tutejsza obsługa pozostawia coraz więcej do życzenia.

– To nowy pracownik – spieszę z wyjaśnieniami. – Właśnie go szkolę.

Obie odruchowo przenosimy wzrok na Juliana.

– Którą jarską sałatkę dziś polecacie? – pyta właśnie rusałka.

– Numer pięć – odpowiada bez zastanowienia jej rozmówca.

– Tę szpinakową?

– A widzi pani inną o tym numerze?

Zenobia uśmiecha się złośliwie.

– Ano rzeczywiście, zabrzmiało znajomo.

Odchrząkuję z zakłopotaniem. Skubany niektórych rzeczy uczy się wręcz za szybko.

Gobliny reagują na swoje zamówienie przyjemnym zdziwieniem, jakby zdążyły już o nim zapomnieć i natychmiast się na nie rzucają, aż patyczki chrzęszczą im w zębach. Notuję w myślach, by mieć oku całą rodzinę, żeby przypadkiem nikt nie wyszedł bez płacenia.

W międzyczasie Zenobia z błogą miną kończy dorsza.

– Lilipucie te wasze porcje – mówi na mój widok, natychmiast przybierając srogi wyraz twarzy. – Macie tu dziś jakiś jadalny deser?

Bez słowa podsuwam jej właściwe menu i idę szykować Wiedźmę Na Stosie – czyli płonącego drinka. Tymczasem na linii rusałka-Julian znów pojawia się spięcie.

– Co to? – pyta dziewczyna, gdy nasz nowy kelner stawia przed nią kielich z jasną zawartością.

– Shandy. Piwo z lemoniadą – dodaje w odpowiedzi na jej sceptyczną minę.

Klientka potrząsa włosami w kolorze mchu.

– Nie zamawiałam go.

– Ale jest dobre. – Julian nie wygląda na speszonego.

Jego rozmówczyni patrzy na niego ze zmarszczonymi brwiami, a potem bierze łyk i macha ręką.

– Niech będzie – postanawia.

A niech mnie.

– Słuchaj – mówię półgłosem, gdy nowy dołącza do mnie przy barze. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale w kuchni powinna już czekać jej sałatka.

– A tak, rzeczywiście. – Uderza w czoło otwartą dłonią i uśmiecha się z wdzięcznością.

Wiecie, zaczynam nabierać podejrzeń, że może nie mieć predyspozycji do tego zawodu.

Aby wprawić Zenobię w dobry humor, nie żałuję jej płomieni na Wiedźmie Na Stosie, a ciasto cytrynowe, które wybiera, przystrajam z wyjątkową starannością.

– Musi ci bardzo zależeć na tej odżywce – stwierdza ponuro czarownica. – To na pewno nie dla ciebie?

– Na pewno. Kiedy mogłabym po nią wpaść?

– Będę robić partię za miesiąc. Być może też się załapiesz – mówi, zabierając się za deser.

– Przyniosę butelkę po poprzedniej – kuszę.

Zenobia zerka na mnie kątem oka.

– Ale nie obniżę za to ceny – zastrzega.

– Oczywiście, że nie. – Skwapliwie kiwam głową.

Czarownica odkrawa kolejny kawałek, tonący w przybraniu z bitej śmietany, za którą przepada i na chwilę przymyka oczy.

– Z korkiem? – upewnia się.

– Z korkiem – potwierdzam. – Kiedy mogę przyjść?

– Pojutrze.

Oddycham z ulgą. Nie zawsze idzie tak łatwo. Tymczasem Zenobia ze złośliwym uśmiechem zezuje w stronę Juliana, który z zaintrygowaną miną właśnie przegląda menu. Jak może zgadliście, mam pewne zastrzeżenia do szkolenia, które zafundowała mu Nina. Chyba musimy zacząć od początku.

– Wiesz co, może idź na razie pozawijać sztućce w serwetki – proponuję, dołączając do niego.

– Dam radę! – Wypręża się jak struna. – Tak tylko sobie utrwalam, co sprzedajemy!

Naszą rozmowę przerywa nadejście menedżerki. Tuż za nią podąża Karel, taszczący sporych rozmiarów obraz.

– Tutaj. – Nina wskazuje na ścianę po swojej lewej stronie.

Dopiero teraz dostrzegam, że widnieje na niej wystający gwóźdź i podejrzewam, że umieścił go tam przedsiębiorczy Leon. Karel kiwa głową i ostrożnie wiesza obraz na wyznaczonym miejscu.

Zerkam tam z ciekawości i zapiera mi dech w piersiach.

– Ty to namalowałaś? – pytam, starając się, by w moim głosie nie przeważało niedowierzanie.

– Tak, ja – odpowiada, rumieniąc się.

– Wygląda jak zdjęcie!

Malowidło przedstawia las – gęsty, tętniący życiem i utrzymany w tonacjach zieleni charakterystycznej dla wczesnego lata. Mech wydaje się miękki i wilgotny, kora twarda i chropowata, a gdy spojrzy się na całość kątem oka, można odnieść wrażenie, że gałęzie delikatnie kołyszą się na wietrze.

– Jest piękny – podsumowuję z uznaniem.

Nina spuszcza wzrok.

– Pomyślałam, że może spodoba się klientom i poczują się dzięki niemu bardziej swojsko.

– Niektórzy czują się tu tak aż za bardzo – mruczę pod nosem, zezując na gobliny, które zgodnie pochrapują z głowami na stole; nie żebym była zaskoczona – drzemka jest kulminacyjnym punktem spożywania przez nie muchomorów. – Ale na pewno będzie im miło – zapewniam. – Tylko czy nie szkoda go tutaj? To znaczy… – Mityguję się. – Nie martwisz się, że ktoś go zniszczy?

Nina patrzy z wahaniem na swoje dzieło.

– To pleksi, nie szkło. No i będzie przecież cały czas na widoku. Zresztą, namalowałam go po to, żeby był oglądany – dodaje nieco ciszej, z cieniem dawnej nieśmiałości.

– Nie martw się, będziemy go pilnować – obiecuję, zerkając na Karela, wciąż kontemplującego malunek Niny.

Ten, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, zerka na mnie, nieznacznie unosi kąciki ust i kiwa głową na znak zgody. No proszę, skoro zaimponowała przedstawicielowi elfów, naprawdę musi być dobra! Swoją drogą – wiecie, swego czasu wydawało mi się, że Karel i Nina mają się ku sobie, ale cokolwiek to było, o ile w ogóle zdążyło się zacząć, wyparowało, gdy tylko pojawił się Leon. I nic dziwnego, bo trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto by bardziej do niej pasował.

Jakiś kwadrans później w celach szkoleniowych w obecności Juliana wystawiam rachunki goblinom i Zenobii, a potem razem pracujemy nad tym dla rusałki. Okazuje się, że chłopak zdążył już zapomnieć, co zamówiła. Wzdycham w duchu.

– Widzisz, właśnie po to masz notes z kalką. – Nie czekając na pozwolenie, sięgam po wystającą mu z kieszeni fartucha książeczkę i otwieram ją na pierwszej stronie.

Jednak zamiast notatek widnieje na niej szkic z karykaturą. Postać na obrazku ma szalone spojrzenie, wielki, garbaty nos i szczękę godną dobermana, ale to bez wątpienia ja. I to ja, waląca po głowie gigantyczną łyżką wybitnie szpetnego goblina.

Julian wstrzymuje oddech. Na chwilę zapada między nami cisza, przerwana dopiero głośnym przełknięciem śliny przez mojego rozmówcę. Jednak, ku jego konsternacji, moje usta rozciągają się w szerokim uśmiechu.

– Kapitalne! Mogę to zatrzymać? – pytam z entuzjazmem.

Nasz nowy kelner powoli wypuszcza powietrze.

– Tak, oczywiście. – Przytakuje i wręcza mi wydarty z notesu oryginał, kopię zachowując dla siebie.

Ostrożnie odkładam szkic do swojej książeczki, zamierzając go oprawić i powiesić w kuchnio-salonie. Będzie jak znalazł po ciężkim dniu z klientami, których, ku mojemu żalowi, z reguły nie wolno przywoływać do porządku w tak bezpośredni sposób.

Wspólnymi siłami odtwarzamy zamówienie i podliczamy ostateczną kwotę, a potem Julian z własnej inicjatywy dorysowuje w rogu miniportret klientki.

Sprzątając stolik po Zenobii, dyskretnie sprawdzam, co z tego wyniknie. A wynika sowity napiwek. Zapatrzywszy się na zadowoloną rusałkę, przewracam ścierką solniczkę, która głucho uderza w powierzchnię stolika. Coś podobnego. Może jednak chłopak ma ślad potencjału? Kręcę głową i idę obudzić gobliny, które jak zwykle mnie nie zawodzą i szeroko ziewając, pytają, kiedy przyniosę ich zamówienie.

Rozdział IV

Ten dzień nie zaczyna się najciekawiej, bowiem z samego rana mama dzwoni aż dwa razy, żeby spytać, kiedy przywiozę jej odżywkę i czy mam już odpowiednią kreację na jej urodziny. Co więcej, w Lunie bynajmniej nie jest lepiej, bo mamy dziś spory ruch, a Julian bardziej komplikuje nam pracę, niż służy pomocą.

– Nie widziałaś, komu zaniósł hamburgera? – Cecylia z zakłopotaniem poprawia fryzurę. – Joachim twierdzi, że go wydał.

Przerywam przystrajanie deseru kandyzowanym motylem i wytężam pamięć.

– Chyba temu satyrowi pod oknem. – Wyciągam szyję. – Tak, na pewno, widzisz? Kawałek cebuli przyczepił mu się do kaftana.

Cecylia ogląda się przez ramię.

– Rzeczywiście – mruczy.

– Nic nie zostawił, więc możesz mu to doliczyć do rachunku – radzę, wracając do deseru. – I lepiej nie spuszczaj z oczu następnego burgera, bo mi dziś zaginęły dwie porcje nalewki.

Cecylia wzdycha, ale bez słowa skargi wraca do kuchni ponowić zamówienie.

Serwuję motyle borowemu i podchodzę do wróżbitki Pelagii, która właśnie opróżniła talerz z drugim daniem.

– Czy przynieść coś jeszcze? – pytam.

Moja rozmówczyni zerka na mnie z błyskiem w oku.

– Stoisz na rozdrożu, moje dziecko – zawodzi. – Lecz karty wskażą ci właściwą drogę!

Trudno powiedzieć, jak i kiedy w jej dłoni pojawia się talia.

Rozglądam się, szukając pretekstu, by czmychnąć, ale jak na złość nie mam w tej chwili nic pilnego do zrobienia. Wróżbitka, nie czekając na moją decyzję, sprawnie tasuje karty i zaczyna je rozkładać. Zrezygnowana siadam naprzeciwko niej, odkładając tacę na stoliku obok. W końcu lepiej nie zrażać do siebie stałej klientki.

– Na twojej drodze stanie brunet z tajemniczą przeszłością – oświadcza Pelagia z przejęciem. – Widzę zazdrość... – Teatralnie kładzie dłoń na sercu i robi pauzę, zapewne dla lepszego efektu. – I pojedynek na śmierć i życie! A także... wygraną na loterii? – dodaje ze zdziwieniem, już normalnym tonem, odwracając ostatnią kartę.

– Świetna wiadomość, oby więcej takich! Dziękuję i nie omieszkam pamiętać, żeby kupić los. – Wstaję i zbieram niepotrzebną już zastawę. – Czy podać jakiś deser?

– Och, jestem na diecie, wezmę tylko gorącą czekoladę z bitą śmietaną – odpowiada od niechcenia, w zamyśleniu przyglądając się rozdaniu; nietrudno poznać, że z tą wygraną coś jej nie pasuje.

– Oczywiście, do usług. – Ulatniam się, nim zdąży zmienić ją w coś dużo mniej optymistycznego, bo w tej materii nie sposób odmówić jej wyobraźni.

Dość długo szukam bitej śmietany, co zapewne ma coś wspólnego z Julianem – nie nauczył się jeszcze, gdzie co odkładamy. Siedzący przy barze skrzat w skupieniu obserwuje moje poczynania.

– Kiedyś pomyliłem skrót w lesie i odnalezienie drogi do domu zajęło mi trzy dni. Ale ja się nie skarżę – oznajmia.

– To okropne – odpowiadam uprzejmie, zauważając jednocześnie, że do Luny wkracza para posągowo pięknych blond wampirów.

Poruszają się z gracją kotów i z iście kocią manierą po wejściu czujnie się rozglądają, odruchowo szukając czegoś do upolowania. Wzdycham, bo dość nieswojo czuję się w towarzystwie nieumarłych, od kiedy jakiś rok temu znalazłam się przypadkiem w centrum afery związanej z zaginięciem eliksiru hrabiny Kraus. To ja natknęłam się na ową zgubę i przyznaję, poczęstowałam się jedną kroplą, co poskutkowało drobną amnezją, ale następnego dnia buteleczka trafiła do prawowitej właścicielki, więc w sumie powinno się to rozejść po kościach. Jednak hrabina chyba nabrała podejrzeń, że miałam z tą kradzieżą coś wspólnego i odnosiłam wrażenie, że od czasu do czasu przysyłała tu kogoś na przeszpiegi.

– Co dziś polecasz, kwiatuszku? I o której dziś kończysz? – pyta nowo przybyły krwiopijca, próbując nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, czego oczywiście staram się unikać, żeby mnie przy okazji nie zahipnotyzował.

– Nie przesadzasz? – Prycha jego towarzyszka, wystylizowana na top modelkę podczas pokazu roku. – Przecież już się dziś posilaliśmy. Po prostu zamów ten deser.

Kątem oka widzę, że chłopak nie wychodzi z roli i uśmiecha się czarująco.

– Weźmiemy dwa krwiste sorbety. Będę w siódmym niebie, jeśli dostarczysz je osobiście.

Wampirzyca przewraca oczami.

– Tak, oczywiście – odpowiadam, notując z przesadnym zaangażowaniem. – Doskonały wybór – zapewniam i do czasu opuszczenia przez nich lokalu staram się pojawiać przy stoliku tej dwójki najrzadziej, jak to możliwe.

Na szczęście tego wieczoru przynajmniej nie wybucha bójka. Dobre i to.

Rozdział V

Następnego ranka wstaję później, niż zamierzałam i niechętnie wygrzebuję się z łóżka, dręczona nie najlepszym samopoczuciem. Kto wie, czy Zenobia wywiązała się z obietnicy i odżywka jest gotowa. A nuż czeka mnie wyprawa na darmo?

Dla ocucenia przemywam twarz zimną wodą i bez apetytu przełykam śniadanie. Wsiadając do swojej rozklekotanej hondy, przeciągle jęczę w duchu. Coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że czeka mnie rychła wizyta u mechanika.

Przynajmniej pogoda jest po mojej stronie – mamy ciepły i słoneczny poranek, a na nieboskłonie nie widać ani jednej chmurki. Parkuję w pobliżu lasu i ruszam piaszczystą, poprzecinaną wystającymi korzeniami ścieżką. Typowa dla późnej wiosny nasycona zieleń roślinności i beztroskie trele ptaków, choć bez wątpienia piękne, jedynie odrobinę poprawiają mi humor.

Trasę do domku Zenobii mam już opanowaną całkiem nieźle, ale mimo to jak zwykle czujnie się rozglądam. Zajęta patrzeniem przed siebie i na boki zapominam o spoglądaniu w dół, więc gdy w pewnym momencie coś wyskakuje mi spod nóg, moje serce na chwilę gubi rytm. Na szczęście okazuje się, że to tylko szperający w liściach kos, który wylądował kawałek dalej i teraz mi się przygląda, z zaciekawieniem przekrzywiając czarny łepek.

Chatka Zenobii stoi tam, gdzie zwykle, choć biorąc pod uwagę przekorny charakter jej właścicielki, za każdym razem podświadomie spodziewam się, że jej tam nie zastanę. Sprężystym krokiem podchodzę do wejścia i pukam.

– Czego? – Dobiega do mnie zirytowany głos.

– To ja, Wioletta! Przyszłam po odżywkę! – wołam.

– A. To wejdź. – W głosie wiedźmy próżno by szukać zadowolenia z przybycia umówionego klienta.

Ostrożnie uchylam drzwi i wchodzę do zacienionego wnętrza. Zenobia akurat miesza jakąś gęstą ciecz w wielkim saganie i widać, że moja wizyta jest jej niespecjalnie na rękę.

– Uważaj na ten krąg w kącie – mówi, dosypując do mikstury trochę białego proszku.

Pociągam nosem. Czyżby krochmal? Zezuję w stronę wyżej wspomnianego kąta z kręgiem i stwierdzam, że nie wygląda groźnie, ot, ciemnoczerwone koło. Choć po namyśle – ciemnoczerwone nie brzmi dobrze. Składała tu jakąś ofiarę? Przestępuję z nogi na nogę.

– Nie chcę przeszkadzać, wezmę tylko odżywkę i znikam.

– Jest butelka i korek? – Zenobia patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi.

– Są. – Wyciągam je z plecaka i jej prezentuję.

– Odłóż na stół.

Raz jeszcze miesza miksturę, otwiera szafkę ze skrzypiącymi zawiasami i z marsową miną przygląda się jej zawartości.

– Gdzie to było? – mruczy do siebie. – Ano tak – dodaje, zatrzaskując ją. – Ej, ty tam, podaj mi podbiał, wisi nad tobą.

Zadzieram głowę i rzeczywiście dostrzegam zwisające z belek wiązki suszących się roślin.

– To? – Sięgam po najbliższą.

Zenobia przewraca oczami.

– Czego oni was teraz uczą w tych szkołach? – mamrocze. – Chcesz, żeby mojej klientce odpadły łuski?

– Chyba... nie? – Ryzykuję.

Wiedźma wzdycha, jakby z rozczarowaniem.

– Weź to obok.

Przez chwilę szarpię się ze sznurkiem i zapewniam Was, że krytyczne spojrzenie właścicielki chatki bynajmniej nie pomaga w rozsupływaniu węzłów. W końcu jednak udaje mi się uwolnić z uwięzi garść łamliwych, podsuszonych łodyg i triumfalnie wręczam je czarownicy. Oczywiście ani myśli mi podziękować, chyba że za oznakę wdzięczności można uznać stwierdzenie:

– Skoro już tu jesteś, to przydaj się na coś i daj mi jeszcze chochlę z szuflady pod oknem.

Posłusznie ruszam we wskazane miejsce. Ciekawe, co jeszcze wymyśli, widząc, że się spieszę. Każe mi pozamiatać lub umyć naczynia? Bez trudu jestem to sobie w stanie wyobrazić. Na szczęście ona też chyba nie ma dziś zbyt wiele czasu, bo zabrawszy mi chochlę, odgania mnie niecierpliwym gestem, po czym wnoszę, że mam poczekać i to najlepiej w ciszy. Wycofuję się, starając się wymijać wiszące nade mną bukiety ziół, bo gdzieniegdzie powieszone są niżej i jestem tym tak pochłonięta, że ostrzeżenie dociera za późno. Jeden krok za daleko i stało się – moja stopa tkwi wewnątrz kręgu. I nagle świat wywraca się na drugą stronę, a moja głowa jest o krok od eksplozji. Ostatkiem sił zawracam z zakreślonego kawałka podłogi i padam na kolana, zaciskając dłonie na czaszce.

Mój mózg zalewają nieskoordynowane fale informacji, przypominające pędzący w różne strony rój mrówek. Prym wiodą dziwne obrazy i nowe wspomnienia, nakładające się na obecne i często stojące z nimi w sprzeczności, przez co w mojej głowie panuje chaos. A potem, co gorsza, totalna dezorientacja przeradza się w nieukojony żal, wypalający duszę, niczym ogień trawiący wysuszoną trawę na pustkowiu. Dobry Boże, A r t u r. Co się z nim, u licha, stało?!

Mój żołądek odmawia współpracy i rezygnuje z resztek niestrawionego jeszcze śniadania.

– No i masz. Kto to teraz będzie sprzątał?

Unoszę głowę. Wiedźma stoi nade mną z rękoma na biodrach i patrzy na mnie ze zdegustowaniem, ale widząc moją oszołomioną minę, marszczy brwi.

– Coś zobaczyłaś – stwierdza. – I po coś się tam pchała? Mówiłam, żeby uważać – marudzi, człapiąc z powrotem do pieca.

Z trudem wstaję, a potem zerkam pod nogi, ale po efektach mojej tymczasowej niestrawności nie ma już śladu. Kiedy Zenobia zdążyła to uprzątnąć? Zresztą, co za różnica.

– Przypomniałam sobie o czymś – mówię przez ściśnięte gardło. – W tym kręgu.

– Nie przypomniałaś – prostuje surowym tonem. – Zobaczyłaś, co mogłoby się stać, gdyby pewne wypadki potoczyły się inaczej, to wszystko. To twoja odżywka. – Wskazuje głową na stół i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że chce się mnie po prostu jak najszybciej pozbyć.

– Czyli to była alternatywna rzeczywistość? – upewniam się, marszcząc brwi.

Czarownica przewraca oczami.

– Tak to właśnie jest, jak się nie słucha starszych – burczy, ignorując moje pytanie. – Dużo pamiętasz?

– Wszystko – odpowiadam szeptem.

Kręci głową.

– Nie rozumiem. Chyba że... – Mruży oczy. – ...miałaś kiedyś do czynienia z diabelskim kamieniem?

Na moment przymykam powieki i wytężam zwoje mózgowe. Sięganie do wspomnień jest potwornie skomplikowane, bo mam ich obecnie po dwa komplety.

– Tak. W tej drugiej rzeczywistości. Zgubiłam tam eliksir hrabiny i kazała mi nosić specjalną broszkę, która była z niego wykonana.

Milknę. Tamto życie wydaje mi się znacznie ciekawsze niż obecne. Co takiego mogło się stać, że w decydującym momencie nie podążyłam właściwą ścieżką? I czy nie da się tego jakoś odkręcić? Przez chwilę analizuję w ciszy kilka scenariuszy, a potem rzucam pieniądze na stół, chwytam butelkę i wypadam z chatki. I niech mnie, jeśli w momencie, gdy przekraczam próg, Zenobia nie oddycha z ulgą.

Drogę do samochodu pokonuję biegiem. Przede wszystkim muszę się przekonać, czy Artur w ogóle istnieje, bo gdzieś z tyłu mojej głowy czai się myśl, że to, co zobaczyłam, może być jedynie bardzo sugestywną halucynacją – w końcu kto wie, do czego służył Zenobii ten krąg? Może wizualizował marzenia? Choć nowo nabyte wspomnienia są wyraźne, a moje serce wali jak dzwon, nic nie jest przecież przesądzone. Może to tylko okrutny żart.

Z niechęcią wsiadam do hondy, bowiem pamiętam otrzymaną od hrabiny nowiutką i niezawodną toyotę, jednak po chwili besztam się w myślach – rozbestwiłam się, nie ma co.

Gdy docieram w okolice mieszkania mojej byłej/nie byłej drugiej połowy, z każdym kolejnym metrem nabieram pewności, że rzeczy, które widziałam, nie były majakami, bowiem rozpoznaję szczegóły otoczenia, a to przecież nie moje rejony. Parkuję naprzeciwko kamienicy, którą w owym alternatywnym świecie traktowałam jak drugi dom i wyłączam silnik. I co teraz? Artur, jeśli istnieje, przecież mnie nie pamięta. Poprzednim razem poznaliśmy się w bardzo nietypowych okolicznościach, które trudno byłoby odtworzyć. Ale przecież nie mogę tego tak zostawić. Przymykam oczy, czując się bezsilna jak rzadko kiedy. Dlaczego, dlaczego, dlaczego?!

Nie do końca wiedząc, co robię, wysiadam z auta. Muszę go chociaż zobaczyć. Jest sobota, więc istnieje szansa, że zastanę go w domu. Zadzwonię domofonem pod jakimś pretekstem, może nawet do jego sąsiadów, zamiast do niego, a potem się zobaczy.

Nogi same niosą mnie w stronę jego klatki schodowej. Zatrzymuję się przed wejściem, by wziąć głęboki wdech. Potrafię to zrobić. Muszę to zrobić. Dam radę. I właśnie wtedy drzwi wejściowe się otwierają i wychodzi przez nie Artur. Mój Artur. Ale nie jest sam, idzie za rękę ze szczupłą blondynką. Dagmara. Znowu ona. Moje serce pęka jak niehartowane szkło.

Nie wiem, jak długo siedzę w samochodzie, próbując pogodzić się z losem, głucha i ślepa na to, co dzieje się wokół mnie. Do rzeczywistości przywołuje mnie dopiero zaniepokojony głos starszej pani w kwiecistej sukience.

– Wszystko w porządku, dziecko? – pyta, zaglądając przez okno.

Rozluźniam napięte mięśnie szczęk.

– Nie. Nic nie jest w porządku – odpowiadam i szarpnięciem przekręcam silnik w stacyjce.

Jak łatwo się domyślić, tego wieczoru w Lunie jestem raczej rozkojarzona, być może dlatego nie od razu zauważam zamieszanie wokół obrazu Niny.

– A ty, Wiola? Co o tym myślisz? – zagaduje mnie w końcu Cecylia.

– Hę? – Odrywam wzrok do Juliana, doskonalącego się w sztuce kelnerskiej.

Co prawda dalej myli zamówienia, ale za to zaczął kłaniać się klientom w pas, z uporem życzy im miłego dnia, a kobietom prawi komplementy. I one wszystkie łykają je jak pelikany.

– Ten obraz – tłumaczy cierpliwie studentka. – Zmienił się, nie sądzisz?

Mrużę oczy. A niech mnie, rzeczywiście!

– Nie kojarzę tej sadzawki. Może Nina ją w międzyczasie domalowała?

Cecylia powoli kręci głową.

– Wydaje mi się, że nie. Obstawiam raczej któregoś z klientów – dodaje z niewyraźną miną.

Czyżby rozpoznała jakieś zaklęcie?

– Możliwe. – Bywalcy Luny miewają różne pomysły. – Ale może samoistnie zniknie, nim ona to zauważy – rzucam w ramach pocieszenia.

– Może. – Po minie studentki poznaję, że wierzy w to równie mocno jak ja, czyli wcale.

– Pożyjemy, zobaczymy – stwierdzam i idę obsłużyć nadąsaną strzygę.

Okazuje się, że ma kiepski humor, bo chciała, żeby podszedł do niej Julian. Na szczęście udaje mi się ją udobruchać wymyśloną naprędce zniżką dla stałych klientów. Do czego to doszło, żeby trzeba było walczyć o klienta?

W następnej kolejności obsługuję zmiennokształtnego, który upiera się, żeby zaserwować mu surowe mięso (podejrzewam, że dość długo był w zwierzęcej postaci i ludzki zmysł smaku nie do końca zdążył mu wrócić). Wpisuję do notesu „1 tatar” i zerkam w stronę nowego, który akurat przynosi zamówienie dwóm krasnoludkom.

– Miłego wieczoru, piękne panie – rzuca szarmancko i oddala się sprężystym krokiem.

Krasnoludki chichoczą, a potem bez słowa skargi wymieniają się półmiskami. Opada mi szczęka. Cecylia także obserwuje tę sytuację spod zmarszczonych brwi i w efekcie następnym klientom funduje minipokaz sztucznych ogni, w którym główną rolę odgrywają przyprawy.

Naszą cichą rywalizację przerywa dopiero siostrzenica Igora, która postanawia przedstawić nam plan wilkołaczego wesela, co może sugerować, że wytypowała do obsługi właśnie naszą trójkę. I tylko Julian wygląda na zachwyconego. Żółtodziób.

Jako że sadzawka nie wydaje się nam groźna, póki co o niej nie wspominamy. Wolimy, żeby menedżerka sama ją zauważyła, aby uniknąć losu posłańca złych wieści.

Gdy podekscytowana Nina znika z powrotem na zapleczu, studentka mruczy coś o szybkiej powtórce z zaklęć ochronnych. Doskonale ją rozumiem, bo lepiej być przygotowanym na wszystko.

Ogólnie trudno zaliczyć ten dzień do udanych i wracam do domu w iście hiobowym nastroju. Z dala od pracy, na której mogłabym się skupić, tęsknota za Arturem przybiera na sile. Teraz, gdy miejsce słońca zajęła będąca doskonałą pożywką dla wszelkich lęków ciemność, zaczynam wątpić, czy odzyskanie go leży w zasięgu moich możliwości. Dlaczego mój świat tak się wykoleił?

Rozdział VI

– Nie.

Zenobia bez skrępowania przyjmuje łapówkę, ale ani myśli mi pomóc.

Ciężko osuwam się na krzesło w kącie jej chatki. Przyrządzenie jej ulubionych kurzych nóżek w galarecie zajęło mi pół nocy, więc jestem półprzytomna z niewyspania.

– To może chociaż dałoby się rzucić na niego urok miłosny?

Zenobia przewraca oczami.

– Naprawdę tego chcesz, dziewczyno? Marionetki otumanionej zaklęciem? – Wbija we mnie ciężkie spojrzenie.

Spuszczam głowę.

– Nie. Nie chcę.

Dlaczego to musi być takie trudne?

– Poza tym – dodaje od niechcenia – to i tak nie potrwa długo.

– Co nie potrwa długo? – pytam, choć coś mi mówi, że lepiej tego nie robić.

– Te skradzione wspomnienia. One nie przynależą do tego świata i zrobią ci wodę z mózgu, jeśli będziesz się ich trzymać – wyjaśnia, oglądając słoik pod słońce. – Mogę pomóc ci zapomnieć – dodaje i mogłabym przysiąc, że na moment w jej głosie pojawia się współczucie. – Oczywiście, za odpowiednią opłatą – podsumowuje już normalnym tonem.

Zapomnieć? O najlepszej rzeczy, jaka mi się przytrafiła w życiu?! Zrywam się na równe nogi i wypadam z jej chatki. Nie poddam się bez walki! Po prostu potrzebuję planu.

Po przyjeździe do Luny pod pretekstem uzupełnienia zapasu kończącego się cukru zaszywam się w piwnicy, by się wyciszyć i spisuję na serwetce wstępne przemyślenia. Odrobinę mnie to uspokaja, chociaż – nie oszukujmy się, póki co sytuacja nie wygląda najlepiej.

Gdy wracam na salę, okazuje się, że grono gości powiększyło się o sześciu studentów magii, którzy z rozanielonymi uśmiechami wpatrują się w obraz naszej menedżerki. Podążam za ich wzrokiem i na moment zastygam z otwartymi ustami.

– O, jesteś już – cieszy się Jagna. – A gdzie cukier? – Marszczy czoło, a potem odruchowo sprawdza, na co patrzę. – Ale czad – mruczy w zadumie. – Powiemy Ninie?

Na chwilę zapada cisza.

– Jeszcze poczekajmy – decyduję. – Zobaczmy, co będzie dalej.

Jagna kiwa głową, a potem idzie wyjaśnić nowemu klientowi, dlaczego lepiej trzymać widelec za drugi koniec. Ja biorę na siebie studentów, którzy swoim zwyczajem zamawiają po kuflu najtańszego piwa. Gdy im je serwuję, zabierają się za omawianie planów na nadchodzące magonalia1. Z ich konwersacji wynika, że zamierzają przebrać się za wiedźmy z sabatu czarownic, ale już po pięciu minutach zaczynają się kłócić, co który założy. Cóż, jak tak dalej pójdzie, mają szansę odtworzyć go wprost idealnie.

Choć staram się wziąć w garść, rozmowa z Zenobią namąciła mi w głowie do takiego stopnia, że tego dnia w Lunie nie za wiele ze mnie pożytku, na szczęście Jagna, widząc, że coś mnie trapi, litościwie tego nie komentuje. Tyle dobrego, że przynajmniej zamykamy dość wcześnie, bo dwóch krasnoludów wkłada odrobinę zbyt wiele serca w dyskusję na temat kandydatów na nowego wodza klanu i w efekcie mamy do posprzątania dużo potłuczonego szkła.

W samochodzie, z dala od ciekawskich oczu, ponownie popadam w przygnębienie. W pewnym sensie Zenobia miała rację – łatwiej byłoby nie pamiętać. W napadzie nostalgii postanawiam podjechać do ulubionej pizzerii Artura i wziąć z niej coś na wynos. Powinnam jeszcze zdążyć. Przy pierwszej okazji zawracam i bez wahania, jak po sznurku docieram na miejsce – dzięki skradzionym wspomnieniom znam przecież tę okolicę jak własną kieszeń. Parkuję na ostatnim wolnym miejscu i ruszam w stronę znaku rozpoznawczego lokalu: pomalowanych na niebiesko drzwi. Jestem w połowie drogi, gdy stają otworem i wychodzi przez nie szczupła blondynka, za którą podąża nieco od niej wyższy chłopak. Pomimo kiepskiego oświetlenia z miejsca ich poznaję i zastygam w bezruchu, całkowicie zaskoczona.

– Dlaczego ty z a w s z e jesteś taki zapominalski? – pyta nadąsana Dagmara, po czym sięga do torebki, skąd wyciąga lusterko z ramką ozdobioną różowymi, króliczymi uszami.

Oto i moja okazja, by zobaczyć, jak im się układa! Może ten dzień nie pójdzie jednak całkowicie na straty? Przykucam tak gwałtownie, że aż mi coś przeskakuje w kolanie i zabieram się za poprawianie sznurówek, zerkając ukradkiem w stronę Artura, który wygląda na przybitego.

– Sto milionów razy ci mówiłam, że nie lubię pepperoni! – dodaje tymczasem jego dziewczyna, patrząc krytycznie w lustro i sięga po różową pomadkę. – I tylko mi nie mów, że znów zaparkowałeś kilometr stąd!

Artur kurczy się w sobie i nerwowo poprawia okulary.

– Bliżej nie było miejsca i... Może poczekaj, a ja tu po ciebie podjadę? – proponuje nieśmiało.

Dagmara przewraca oczami, co jej towarzysz ewidentnie bierze za odpowiedź twierdzącą. Tymczasem coś głęboko we mnie jęczy z rozpaczy. Niech mnie, to nie jest nawet mój Artur, ale jego wcześniejsze, fajtłapowate wydanie, czyli wersja sprzed wymuszonej współpracy z wampirami! Straciłam więcej, niż myślałam. Na moment opieram głowę na kolanie, zbierając siły, by wstać. Kolejny argument za tezą, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Cóż, przynajmniej jedno się wyjaśniło – nie jest to jakiś superudany związek.

Unoszę wzrok i widzę, że stojąca obecnie w pojedynkę Dagmara przygląda mi się ze zmarszczonym czołem. Wstaję i unikając kontaktu wzrokowego, mijam ją, po czym wchodzę do pizzerii. Nie ma się co poddawać, mój Artur na pewno gdzieś tam tkwi, po prostu trzeba go wydobyć z tej zahukanej powłoki. Muszę w to wierzyć. Muszę, inaczej zwariuję.

Rozdział VII

Tym razem dla odmiany wstaję dużo wcześniej, niż zamierzałam, a to dlatego, że mama składa mi niezapowiedzianą wizytę (aczkolwiek niezapowiedzianą częściowo z mojej winy, bowiem wyciszyłam telefon i nie usłyszałam dziesięciu prób połączenia).

– No, no, moje dziecko, nie wyglądasz najlepiej. – Cmoka na mój widok i przepycha się obok mnie w korytarzu, przyciskając do siebie białą plastikową siatkę. – Kiedy tu ostatnio odkurzałaś? – dodaje mimochodem, już z salonu.

– Jakoś nie miałam do tego głowy – wyjaśniam, zamykając drzwi i niespiesznie podążając za nią.

– I fast foody. – Wzdycha na widok pozostałego z wczoraj pudełka po pizzy. – Nie sądzisz, że czas zacząć samej gotować? Jak chcesz znaleźć męża?

– Chyba cudem – przyznaję, bo ostatnio kwestie uczuciowe mocno mi się skomplikowały.

– Na cud nie ma co liczyć, trzeba brać sprawy we własne ręce – poucza mnie odruchowo i zabiera się za rozpakowywanie zawartości torby.

Okazuje się, że przywiozła mi solidny zapas naleśników z twarogiem, które od razu przekłada do lodówki.

– Dziękuję mamo, musiałaś się napracować! A, i mam twoją odżywkę! – przypominam sobie i idę wyciągnąć butelkę z torebki; w świetle ostatnich wydarzeń udało mi się o niej całkowicie zapomnieć.

– Nareszcie! – Mama oddycha z ulgą.

– Może masz ochotę na kawę? – Dzięki odrobinie ruchu udaje mi się rozbudzić na tyle, że przypominam sobie o obowiązkach gospodyni.

– Och, nie, piłam u kosmetyczki, bo właśnie wracam z regulacji brwi. Ciebie też mogę umówić – oświadcza, przyglądając mi się krytycznie.

– Ostatnio mam dość napięty grafik, ale pomyślę o tym – obiecuję, wlewając wodę do czajnika.

– Ale może być herbata. A cóż to za szkaradztwo? – pyta moja rodzicielka, zauważając w końcu karykaturę autorstwa Juliana.

Tłumię uśmiech. Tymczasem woda w czajniku zaczyna wrzeć, co uwalnia mnie od konieczności natychmiastowej odpowiedzi. Gdy kończę przygotowywać napoje, „szkaradztwo” odchodzi w niepamięć, bo mój gość zdążył się już zabrać za podlewanie kwiatów doniczkowych. Przenoszę filiżanki na stolik, a potem przekładam dwa naleśniki na talerz i wkładam je do kuchenki mikrofalowej.

– W końcu zjesz porządny posiłek. – Cieszy się mama. – Ale tak między nami, naprawdę mizernie wyglądasz, moje dziecko. Może weź wolne i trochę się rozerwij?

– Chętnie bym wzięła, ale...

– Doskonale! – Przerywa mi w pół słowa. – Poproszę Julcię, żeby cię gdzieś wyciągnęła, ona ma dużo kolegów! – Moja rodzicielka puszcza do mnie oko i kontynuuje obchód z butelką.

Cóż, nie jest najgorzej, mogła mi już nagrać kolejną randkę w ciemno. Dla świętego spokoju kiwam głową i zabieram się za naleśniki. Oby wyjątkowo reszta dnia była równie udana jak one.

Gdy dojeżdżam do pracy, lekko kropi i już tak śladowa ilość wody stanowi dla wycieraczek mojej hondy nie lada wyzwanie. Pewnie to szaleństwo, ale jestem coraz bliżej odwiedzenia hrabiny Kraus i przyjęcia od niej jakiegoś zlecenia, bo bazując na pozyskanych niedawno wspomnieniach, doszłam do wniosku, że praca dla wampirów czasem miewa także plusy.

Pośpiesznie przemykam do pubu, gratulując sobie w duchu, że przynajmniej zdążyłam przed ulewą, na którą się zanosi. Gdy po zostawieniu rzeczy w szafce pojawiam się na sali, w pierwszej kolejności odruchowo zerkam na obraz Niny. Dziś nie wzbudza sensacji, ale w sumie mógłby, bo tym razem niebo nad lasem nie jest już błękitne, a zasnute chmurami.

– Za młodu ja i moi bracia szyliśmy kalosze własnoręcznie, ze starych dętek – informuje mnie skrzat, swoim zwyczajem usadzony przy barze.

Patrzę na niego czujnie, bo coś mi się nie zgadza. Na moment zapada cisza.

– Ale ja się nie skarżę – dodaje z triumfem, zadowolony z okazanej mu uwagi.

Z aprobatą kiwam głową, po czym unoszę kąciki ust na widok jak zwykle nieskazitelnego Karela.

– Co tam nowego? – zagajam.

– Mamy rezerwację na wieczór – odpowiada.

– Dla kogo? – indaguję, zauważając, że skrzat też nadstawia uszu.

– Dla wampirów.

Amator własnoręcznie szytych kaloszy marszczy brwi i szybko dopija resztę kawy; widać woli spędzać czas w bardziej doborowym towarzystwie niż nieumarli.

– Cztery osoby – dodaje półelf, napełniając kufel piwem.

– Uhm.

Szczerze mówiąc, kwestia tej rezerwacji nie wydaje mi się istotna. Do czasu. Właściwie już pierwsze chwile od przybycia jej właścicieli zapowiadają kłopoty. Nie żebym znała wszystkie wampiry w okolicy, ale lidera tej grupy akurat kojarzę: jest nim baron Stein, nieumarły stojący za kradzieżą Kropli Życia. W tej drugiej rzeczywistości wyszło na jaw, że to jego sprawka, w związku z czym postanowił na jakiś czas zniknąć, a w tej obecnej... Na moment przymykam oczy i czuję falę mdłości. Nadchodzące na siebie dwie wersje przeszłości to odrobinę za wiele dla mojego żołądka, ale udaje mi się wyłowić w miarę klarowne wspomnienie. Tak, jestem pewna: w tej nigdy nie odnaleziono zleceniodawcy Szymona Treli, bo nie udało się wydobyć z niego wystarczająco przydatnych informacji, nim uciekł ludziom hrabiny.

Czy ta wiedza mogła okazać się niebezpieczna? Cóż, zapewne tylko wówczas, gdybym się z nią zdradziła, a więc buzia na kłódkę!

– Co podać? – pytam chwilę później, bo ów nieszczęsny stolik znajduje się w mojej sekcji.

Baron kieruje na mnie przenikliwe spojrzenie czarnych oczu i przez moment mogłabym przysiąc, że wyczytał z mojej twarzy całą prawdę. Ale nie, to przecież niemożliwe, kto słyszał o wampirach czytających w myślach?

– Whisky z lodem – mówi i kontrolnie zerka na współtowarzyszy. – Dla wszystkich – dodaje, odprawiając mnie machnięciem dłoni przyozdobionej pokaźnym sygnetem i traci zainteresowanie moją osobą.

Robię, co mogę, żeby nie odetchnąć z ulgą. Gdy znajduję się już z powrotem za ladą baru, szykując szklanki, z ciekawością przyglądam się jego towarzyszom. Cała trójka to wampiry, a tego w komitywie z baronem i ubranego w elegancką koszulę z haftowanymi mankietami kojarzę całkiem nieźle – swego czasu często tu bywał i z uporem nazywał mnie „waćpanną”. Pozostałą dwójkę, parę przypominającą z urody nordyckich bogów, też już gdzieś widziałam. A tak, teraz sobie przypominam – byli tu kilka dni temu i chłopak zwracał się do mnie per „kwiatuszku”. Brrr.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nieumarli prowadzą pertraktacje, a Lunę wybrali ze względu na neutralny charakter i świadków, jako zabezpieczenie, w razie gdyby rozmowy przybrały niewłaściwy obrót. Kto wie, czy blond para kilka dni temu nie przyszła zbadać terenu pod kątem bezpieczeństwa. Ale dlaczego baron przybył bez obstawy? Bo przecież trudno uznać za nią towarzystwo jednego tylko eleganta. Tacy jak on raczej tego nie robią, więc pewnie ochroniarze czają się gdzieś w pobliżu. Otrząsam się, ostatecznie rezygnując z myśli o zaoferowaniu hrabinie swoich usług. Zdążyłam zapomnieć o tych niewygodnych szczegółach.

W Lunie jest teraz całkiem spory ruch, ale że wampiry mają doskonały słuch, są w stanie porozumiewać się tak cicho, iż nie grozi im podsłuchanie przez kogoś przypadkowego. Chyba że ten ktoś byłby wampirem, ale innych dziś nie gościmy, więc problem z głowy.

Julian, w ramach nieco przedłużającego się szkolenia, dostał dziś do samodzielnej obsługi dwa stoliki. Próbuję nadzorować go jednym okiem, ale że sama też się nie nudzę, nie mogę poświęcić mu tyle uwagi, ile bym chciała. Mimo wszystko, o dziwo, chyba nie jest najgorzej.

– Czy mogłabym poprosić o hamburgera w wersji wegetariańskiej i bez cebuli? – pyta driada, malowniczo odrzucając na plecy pasmo włosów.

– Oczywiście! – oświadcza nowicjusz, prężąc się na pokaz.

Zamierzam mu wyjaśnić, że to nie najlepszy pomysł, bo Joachim ma alergię na modyfikacje w zamówieniach, jednak w tym momencie moją uwagę odciąga dwóch krasnoludów, którzy próbują rozwiesić na ścianie pokaźnych rozmiarów transparent. Wzdycham i idę im to wyperswadować. Dyskusja na temat wyższości kandydatury Żelaznej Pięści nad Żeliwnym Toporem (bo takie przydomki noszą najważniejsi konkurenci w walce o przywództwo nad klanem) i faktem, czy kogokolwiek tutaj to obchodzi, przeciąga się na tyle, że po powrocie z kuchni rozochocony Julian samowolnie podchodzi do nieco już zniecierpliwionych wampirów, by spytać, czy czegoś nie potrzebują.

Konfiskuję transparent i głucha na dalsze argumenty, dopadam do młodziaka i zabieram mu jego kelnerski notesik.

– Spokojnie, wszystko dokładnie zapisałem! – zapewnia.

Wczytuję się w jego notatki – „3× krwisty sorbet + 1× lekko podgrzana krew”.

– Krew dla damy, jest na diecie – wyjaśnia mój rozmówca, właściwie interpretując przedłużającą się ciszę.

– To na pewno wszystko?

Patrzę na barona, obecnie odchylonego na krześle, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Po jego chmurnym spojrzeniu poznaję, że rozmowa nie idzie po jego myśli, więc wolałabym go dodatkowo nie denerwować.

– Tak.

Z marsową miną odkładam transparent pod ladę. Zamówienie wygląda na prawdopodobne, więc ostatecznie postanawiam je zrealizować. Gdy idę do kuchni po nowe pudełko z sorbetem, bo to, które mamy w lodówce na sali, jest już prawie puste, natykam się na kończącą przerwę Jagnę.

– Joachim upichcił coś nowego – informuje wyżej wymieniona konspiracyjnym szeptem.

Coś podobnego, czyżby dostosował się do instrukcji? Przez chwilę i ja kontempluję potrawę czekającą na odbiór przez Juliana.

– Wegetariański i bez cebuli? – upewniam się szeptem.

Jagna szerzej otwiera oczy.

– Nie wiedziałam, że on tak w ogóle potrafi!

Naszą dyskusję przerywa przybycie Juliana, który bez słowa chwyta talerz i wraca z nim na salę.

– Że też nie zdążyłyśmy spróbować. – Moja towarzyszka wzdycha.

Pewnie podobnie jak ja nie sądzi, że kiedykolwiek będziemy miały drugą szansę.

Kiedy serwuję zamówienie nieumarłym, nieruchomieją jak posągi, uważnie śledząc mnie wzrokiem. Strasznie tego nie lubię, bo to jak cisza przez burzą.

– Smacznego – mówię, odruchowo robiąc duży krok w tył.

Tymczasem Jagna, rozochocona sukcesem młodziaka, postanawia w imieniu nimfy prosić kucharza o sałatkę bez cykorii. Zaciekawiona, co z tego wyniknie, podążam za nią. Niestety wynika jedynie warknięcie Joachima i późniejsze wybieranie cykorii ręcznie, a bynajmniej nieprzypadkowo jest jej o wiele więcej niż zwykle. No tak, to już bardziej pasuje do naszego szefa kuchni, więc jak Julianowi udało się namówić go do współpracy?! Zahipnotyzował go czy jak? Będzie trzeba mieć go na oku.

Baron pstryka na mnie palcami i domawia jeszcze po whisky dla siebie i swojego asystenta. Nalewam ją do szklanek i stawiam je na tacy, ale wtedy Jagna pyta, czy nie wiem, co się stało z tortem czekoladowym, który jej zdaniem godzinę temu stał jeszcze nietknięty w gablocie. Nie na żarty zaintrygowana przez chwilę pomagam jej w poszukiwaniach, zaglądając na półki pod ladą baru, w myślach automatycznie łącząc ten przypadek z naszym nowym pracownikiem. Jako że ciasta nigdzie w pobliżu nie ma, moja współpracowniczka postanawia rozejrzeć się w kuchni. Przyklaskuję jej decyzji i wracam po zamówienie nieumarłych, by z zaskoczeniem odkryć, że i ono się zdematerializowało. Co u licha?!

Przenoszę wzrok na wampiry odkrywam, że właśnie podchodzi do nich Julian, kurczowo, jak to początkujący, ściskając zaginioną tacę. Ach, więc znów postanowił mi pomóc? No cóż, to chyba dobrze, niech się wprawia. Ze zmarszczonymi brwiami obserwuję, jak rozstawia szklanki, po czym pośpiesznie się oddala. Stein z zamyśloną miną sięga po napitek, podnosi go do ust i nagle zastyga w bezruchu. Dwa potwornie dłużące się mrugnięcia oczu później wydaje z siebie ryk, zrywa się z krzesła i przewraca stolik, który sunie po wykładzinie niczym sanie, by z impetem uderzyć w pierwszą napotkaną przeszkodę w postaci kolejnego stołu, czemu towarzyszy przyprawiający od ciarki łomot. Typy w nordyckim stylu w tym momencie znajdują się już na drugim końcu sali, przyczajone, jakby szykowały się do skoku, z agresywnie wyszczerzonymi kłami.

– Co to ma znaczyć?! Sądziliście, że nie wyczuję werbeny? – pyta baron tubalnym głosem.

Oho. No to mamy problem. Jak może obiło się Wam o uszy, werbena co prawda nie zabija wampirów, ale znacznie je spowalnia, bo działa na nie jak ogłupiający narkotyk. Kto by się ośmielił...? I jak udało mu się ją przemycić do drinków? Rozglądam się za Julianem, ale oczywiście zniknął bez śladu, co jednak wcale nie musi znaczyć, że miał z tym coś wspólnego, bo wiecie, mimo wszystko warto dać mu kredyt zaufania.

Pozostali klienci przycupnęli pod stolikami, starając się nie oddychać i jedynie krasnoludy usiłują na czworakach dotrzeć do wyjścia. Jestem pod wrażeniem, bo gdyby nie stukały przy tym o podłogę przytroczonymi do pasa toporkami, zrobiłyby to bezszelestnie.

Blond wampir wydaje z siebie syk.

– Nie wiem, o czym mówisz – odpowiada, na wszelki wypadek nie zmieniając pozycji na mniej bojową.

– Znajdź mi tego kelnera – rzuca przez zęby baron, a jego elegancki towarzysz kiwa głową i zaczyna węszyć.

Blondwłosi wymieniają spojrzenia, po czym dziewczyna wymownie zerka w stronę drzwi na zaplecze i nieznacznie zmienia pozycję. Drapieżnik w ciele barona od razu to wyłapuje i przesuwa się w tamtą stronę, by zablokować uciekinierom drogę. Zirytowana wampirzyca doskakuje do jednego z krasnoludów, sięga po jego toporek i ciska nim w Steina, ten jednak jest jeszcze szybszy i daje susa w bok. Na moment czas zwalnia i widzę, jak broń leci wprost na Karela, który stoi obok mnie i wpatruje się w nią jak zahipnotyzowany. Biorąc pod uwagę jej prędkość, to nie powinno być możliwe, ale lata praktyki w zawodzie robią swoje i całkiem odruchowo, bez myślenia, daję nura w dół, pociągając za sobą półelfa. Toporek wbija się w ścianę tuż za nim i na podłogę spadają kawałki tynku; w tym samym czasie gdzieś w tle rozlega się brzęk tłuczonego szkła.

Karel wbija we mnie spojrzenie odrobinę kocich oczu i widzę, jak rozszerzają mu się źrenice. Przez chwilę patrzymy na siebie w kompletnym szoku.

– Wygląda na to, że uratowałam ci życie – oświadczam z nerwowym uśmiechem dla rozładowania atmosfery.

Półelf wpatruje się we mnie intensywnie, zapominając o mruganiu.

– Jest twoje – mówi i z powagą pochyla głowę.

– Zawsze do usług – odpowiadam niepewnie. – Na moim miejscu zapewne zrobiłbyś to samo, więc nie ma sprawy.

Mój rozmówca marszczy brwi.

– Ja i moi pobratymcy wierzymy, że jeśli ktoś ocali nam życie, ma do niego prawo – wyjaśnia z powagą.

Robi mi się gorąco.

– Rany, Karel, bez żartów! Nie o to mi chodziło.

Niech mnie, jakbym miała jeszcze za mało problemów!

– Jest twoje – powtarza, po czym wstaje i wyciąga do mnie dłoń.

Choć nagle zaczynam czuć się w jego towarzystwie trochę niekomfortowo, biorę głęboki wdech i korzystam z zaoferowanej pomocy. Potem oboje czujnie rozglądamy się po wnętrzu pubu. Okazuje się, że okno przy wyjściu rozprysło się na drobne kawałki. Jak podejrzewam, ma to coś wspólnego z nieobecnością trójki wampirzych gości. Jako że na miejscu ostał się jedynie baron, zgaduję, że blond ekipa utorowała sobie drogę przez szybę, a elegant wraz z obstawą ruszył ich tropem.

– Jak śmieliście? – cedzi przez zęby Stein, przyglądając się nam spod opuszczonych powiek.

Czuję, jak przechodzi mnie dreszcz, bowiem promieniująca z niego wściekłość jest niemalże namacalna. Odchrząkuję, postanawiając wziąć na siebie ciężar wyjaśnień, ale w tym momencie pojawia się Nina.

– Zapewniam, że to zwykłe nieporozumienie. Ale rozumiem pana wzburzenie. Na pewno da się to jakoś polubownie załatwić – oświadcza formalnym tonem.

– Porozmawiajmy bez świadków – warczy baron, co wystarcza, by w dziesięć sekund Luna praktycznie opustoszała.

Nawet ja nie zwlekam z ewakuacją na zaplecze. O czymkolwiek by nie zamierzali rozmawiać, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Rozdział VIII

Gdy budzę się następnego ranka, niewielką pociechę stanowi dla mnie fakt, że jest to mój dzień wolny. Od czasu, kiedy uzyskałam dostęp do alternatywnych wspomnień, moje życie potwornie się skomplikowało i co więcej, odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym krokiem przybywa mi kłopotów. Mimo wszystko zwlekam się z łóżka, wmuszam w siebie dwa naleśniki od mamy i korzystając z tego, że nigdzie nie muszę się śpieszyć, dopracowuję plan na dzisiejszy wieczór.

Równo o siedemnastej trzydzieści wysiadam z samochodu pod kamienicą Artura w nadziei, że zastanę go w domu. Dopisuje mi szczęście, bowiem gdy przyciskam guzik od domofonu, mój niedoszły chłopak odbiera już po kilku sekundach.

– Kto tam? – pyta bez entuzjazmu.

Oto i mój moment. Wiecie, nigdy nie należałam do osób, które zamiast grać w życie siedzą na ławce rezerwowych. Nie zamierzam siedzieć i tym razem.

– Cześć. Jestem od Maksa – odpowiadam bez zająknienia.

Z głośnika dobiega westchnienie.

– Wejdź – mówi mój rozmówca i odblokowuje dla mnie drzwi.

Gdy wchodzę po schodach, moje serce trzepocze niczym wystraszony ptak w klatce z żeber. Biorę głęboki wdech, próbując się uspokoić. Już dawno zauważyłam, że zdesperowani ludzie wysyłają negatywne wibracje, podświadomie wychwytywane przez otoczenie i traktowane jak ostrzeżenie, a to byłoby mi obecnie bardzo nie na rękę.

Drzwi otwierają się, gdy tylko pod nie docieram, co zabiera mi dodatkowe sekundy, które mogłabym poświęcić na wyciszenie. Nic to. Raz kozie śmierć.

– Zapraszam – oświadcza Artur i odsuwa się, by zrobić dla mnie przejście.

Zaciskam mocniej palce na pasku od torebki i przekraczając próg, z ciekawością się rozglądam. Nic się nie zmieniło, to miejsce wciąż wygląda tak samo. Jednocześnie zmieniło się wszystko, bo przecież oficjalnie jestem tu po raz pierwszy.

– Jeśli masz coś odebrać, to zostawił to w swoim pokoju, bo nic mi nie przekazywał. – Artur przygląda mi się z ciekawością, ale w jego oczach próżno by szukać znajomych, zawadiackich iskierek.

Oczywiście spodziewałam się tego, ale i tak na moim sponiewieranym sercu pojawia się kolejna rysa.

– Tak, pewnie tam jest – zgadzam się odrobinę zbyt nerwowo.

Ach, nie wyjaśniłam Wam jeszcze, kim jest Maks. Otóż jest on właścicielem mieszkania, które wynajmuje Artur. Odziedziczył je po babci i póki co postanowił zatrzymać jako lokatę kapitału. Początkowo często tu bywał, ale jakiś czas temu wyjechał na dłużej za granicę, nie zwalniając jednak swojego pokoju, bowiem traktował go jako przechowalnię swoich rzeczy. Od czasu do czasu wpadał na chwilę w odwiedziny, z reguły bez ostrzeżenia, bądź, równie niespodziewanie, przysyłał po coś kogoś z rodziny lub znajomych.

– Ale wiesz, że ten pokój jest zamknięty? – Artur spogląda na mnie z uwagą, jakby to był test.

– Oczywiście. – Tym razem mój szeroki uśmiech jest szczery.

Przykucam i odchylam listwę przypodłogową, pod którą, tak jak powinien, leży klucz. Znalazłam go kiedyś przypadkiem i oczywiście przy pierwszej sposobności zwiedziłam owo zagadkowe pomieszczenie (większość rzeczy ma swoje granice, ale moja ciekawość niespecjalnie). Z triumfem prezentuję znalezisko mojemu rozmówcy, kątem oka dostrzegając, że z sypialni informatyka wygląda spłoszona Nikita, jego ukochany, pasiasty, szary kot.

– Kici, kici – mówię zachęcająco, bo i za nią zdążyłam się już stęsknić.

– Ona nie lubi obcych. Nawet na moją dziewczynę zawsze syczy... – zaczyna wyjaśnienia chłopak, ale wówczas kotka unosi ogon i truchta w moją stronę z delikatnym mruczeniem, po czym sztywno pada na bok u moich stóp, domagając się głaskania.