Królowa Paryża. Niezwykłe losy Coco Chanel - Pamela Binnings-Ewen - ebook + audiobook

Królowa Paryża. Niezwykłe losy Coco Chanel ebook i audiobook

Binnings-Ewen Pamela

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść inspirowana faktami. Barwne i zarazem pełne kontrowersji spojrzenie na życie francuskiej ikony mody podczas okupacji Paryża.

Otoczona przez wrogów Coco prowadzi własną bezpardonową batalię o perfumiarskie imperium ze swym partnerem biznesowym żydowskiego pochodzenia Pierrem Wertheimerem. Kobieta niczym posąg z lśniącego granitu zrobi wszystko, by przetrwać i chronić swe mroczne sekrety. Zgodzi się nawet na współpracę z nazistami…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 5 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,7 (31 ocen)
25
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
makalonka2000

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, wciągająca, na tyle intrygująca, że przed chwilą zamówiłam próbki perfum... tak mnie ta historia porwała. Muszę poznać ten zapach! polecam
10
tedi_now

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść w doskonałej interpretacji Laury Breszki.Brawa dla autorki i lektorki👏🎧
00
morellka

Nie oderwiesz się od lektury

ags_ps

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia, która nie jest szczególnie znana w kontekście sławnejj projektantki. Autorka nakłania czytelnika to własnych wniosków na temat postepowania Coco, nie oceniając i nie tłumacząc jej wyborów. Godna polecenia pozycja, czyta się szybko i jednym tchem.
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Paryż, place Vendôme

Jesień 1944

Nie­gdyś Paryż leżał u moich stóp, zresztą jak cała Europa. Świat nale­żał do mnie. Nawet gdy w roku tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym w przy­pły­wie zło­ści zamknę­łam Dom Mody Cha­nel, moje naj­wspa­nial­sze per­fumy No 5 na­dal się sprze­da­wały, zanim Pierre je ukradł. Były skoń­czoną dosko­na­ło­ścią. Budo­wały moją legendę, opro­mie­niały mnie niczym bry­lan­towa gwiazda utrzy­my­wana w próżni wszech­świata czy­stą łaską nie­zna­nych mocy. Te per­fumy nosiły moje nazwi­sko, przy­no­sząc mi sławę i, aż do teraz, zapew­nia­jąc bogac­two, o jakim kie­dyś nawet nie śni­łam. Tak jak ja miały zdol­ność prze­trwa­nia – pozo­sta­wiały silny ogon, cień zapa­chu, który unosi się w powie­trzu, nawet gdy jego źró­dło znika. Rzecz w tym, że taki zapach przy­wo­łuje wspo­mnie­nia, we mnie i w innych, a nie wszyst­kie są dobre.

Robi­łam złe rze­czy. Lecz naprawdę nie mia­łam wyj­ścia… I zawsze wie­dzia­łam, czym ryzy­kuję. Choć chyba ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że chwila roz­ra­chunku rze­czywiście nadej­dzie. Niemcy opu­ścili Paryż i nikt nie otrzyma roz­grze­sze­nia, na pewno nie ja. Wystar­czy spy­tać tę roz­wrzesz­czaną tłusz­czę na place Vendôme. Wczo­raj obser­wo­wa­łam przez koron­kowe firanki w oknach mojego pokoju w Hôtel Ritz, jak wście­kły motłoch zdzie­rał ubra­nia z pięk­nej mło­dej kobiety. Wydało mi się, że ją roz­po­znaję. Gdzie jest teraz jej kocha­nek z SS? Stała na placu zupeł­nie naga, a oprawcy golili jej śliczne włosy. Tłum wiwa­to­wał w eufo­rii, kiedy na czole poj­ma­nej wypa­lili swa­stykę.

Na­dal sły­szę jej krzyki…

A dziś nie mogę uwie­rzyć wła­snym oczom, widząc na placu grupę mło­dych kobiet zwią­za­nych sznu­rem. Nazy­wają je „kola­bo­rant­kami hory­zon­tal­nymi”, col­la­bos. Dziew­częta pła­czą, pro­szą, bła­gają. Lecz wraz z odwro­tem nazi­stów nad­szedł czas odpłaty.

Odby­wają się czystki.

Póź­niej przyjdą po mnie. Na myśl o tym trzęsę się ze stra­chu, ale kiedy się poja­wią, wyjdę sama, nie pozwolę się wlec, choć nie ma już nikogo, kto by na to zwra­cał uwagę. W końcu jestem Made­mo­iselle Cha­nel. A może o mnie zapo­mną… Zadzwo­nię po fili­żankę her­baty, licząc na to, że nie będzie moją ostat­nią.

Życie jest dziwne. Można by pomy­śleć, że gwiazda tak jasna jak No 5 wynie­sie mnie do świa­tła, zamiast spy­chać w ciem­ność. A tym­cza­sem…

Wszystko zaczęło się chyba od zdrady Pierre’a. Choć może mój upa­dek roz­po­czął się znacz­nie wcze­śniej, od André.

Część pierwsza

Część pierw­sza

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Fran­cja, Pro­wan­sja

Wio­sna 1940

Tego majo­wego poranka wie­kowe, gęsto zabu­do­wane Can­nes, roko­kowa kró­lowa Lazu­ro­wego Wybrzeża, nama­lo­wane jest paletą zga­szo­nych pasteli. Wio­sna zawi­tała do Pro­wan­sji i pro­mienne słońce oblewa mia­sto more­lo­wym bla­skiem. Piasz­czy­sta plaża po dru­giej stro­nie bul­waru poły­skuje bielą, a na powierzchni zie­lon­ka­wego morza mie­nią się zło­ci­ste bły­ski. Na Lazu­ro­wym Wybrzeżu nikt by się nie domy­ślił, że sta­lowa pięść Rze­szy miaż­dży już Cze­cho­sło­wa­cję, Pol­skę, Nor­we­gię i Danię, choć po mie­ście krążą plotki, że teraz Niemcy kie­rują uwagę w tę stronę.

Gabrielle Cha­nel, zwana powszech­nie Coco, nie wie­rzy, że to może być prawda. Jak co rano pod­czas pobytu w La Pau­sie, swo­jej willi na wybrzeżu, sie­dzi przy zacie­nio­nym sto­liku przy nad­mor­skim bul­wa­rze, a przed nią stoi fili­żanka her­baty. Coco roz­gląda się wokół, wdy­cha­jąc świeże, słone powie­trze. Dobrze jest na chwilę wyrwać się z Paryża, zna­leźć z dala od wojen­nych napięć, od dywa­ga­cji, co się teraz sta­nie, od hord najeż­dża­ją­cych sto­licę z miast i wio­sek poło­żo­nych w pobliżu nie­miec­kiej gra­nicy. Kiedy ludzie zro­zu­mieją, że migra­cja nie ma sensu, wrócą do domów, a w Paryżu znów zapa­nuje nor­mal­ność?

Coco się nie mar­twi, jest jedy­nie poiry­to­wana. Fran­cja wypo­wie­działa wojnę Niem­com dzie­więć mie­sięcy temu i od tam­tej pory nic się nie wyda­rzyło. Przy­naj­mniej nie tutaj, na Riwie­rze. Jej zda­niem to jest uda­wana wojna. Nawet książę i księżna Wind­soru prze­by­wają w swo­jej rezy­den­cji nie­da­leko stąd, na Cap d’Anti­bes. Gdyby nad­cią­gała nie­miecka inwa­zja, książę uciekłby jako pierw­szy mimo przy­jaźni z Führerem. Były król Anglii Edward VIII, znany swoim przy­ja­cio­łom jako David, nie ukrywa sym­pa­tii do Hitlera. Już po tym, jak zrzekł się tronu dla kobiety, którą kocha, Führer gościł go w Ber­li­nie z wszyst­kimi szy­ka­nami należ­nymi koro­no­wa­nej gło­wie. Jed­nak bli­skość praw­dzi­wej wojny to inna sprawa. David nie jest nawet odro­binę tak twardy jak Wal­lis – nie­na­ganne maniery księż­nej i jej dopra­co­wany wize­ru­nek skry­wają ostre jak igły kolce, z któ­rych w razie potrzeby wydziela się jad niczym u skor­peny. Coco widziała, jak Wal­lis ściera na mia­zgę kobiety, które za bar­dzo zbli­żyły się do Davida.

Mimo to więk­szość męż­czyzn, począt­kowo rów­nież wiele kobiet, daje się nabrać na kamu­flaż Wal­lis. Zako­chał się w niej, a przy­naj­mniej takie krą­żyły plotki, nawet ten srogi hitle­row­ski mini­ster spraw zagra­nicz­nych von Rib­ben­trop. Zanim wyszła za Davida, nawet wów­czas gdy w Anglii wrzało ze względu na skan­dal zwią­zany z abdy­ka­cją, przez kilka mie­sięcy co rano przy­sy­łał jej kosz czer­wo­nych goź­dzi­ków.

Coco marsz­czy nos, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego goź­dziki, a nie róże, i omiata spoj­rze­niem sze­roki bul­war po lewej, plażę po jego dru­giej stro­nie i powierzch­nię morza. Przez lśniącą sło­neczną mgiełkę dostrzega syl­wetkę zako­twi­czo­nego z dala od brzegu szku­nera. Osła­nia oczy dło­nią, przy­glą­da­jąc się łodzi. Przez chwilę ma wra­że­nie, że to „Fly­ing Cloud”, jeden z jach­tów West­min­stera, ale to by było oczy­wi­ście nie­moż­liwe.

Ostatni raz stała na jego pokła­dzie wio­sen­nego dnia takiego jak dziś, wiele lat temu. Jacht nale­żał do naj­bo­gat­szego czło­wieka w Anglii, Hugh Richarda Arthura Gro­sve­nora, księ­cia West­min­steru, przez przy­ja­ciół nazy­wa­nego Ben­do­rem. Tam­tego ranka Coco podzi­wiała z głów­nego pokładu gładką jak szkło wodę w por­cie i dzie­siątki mniej­szych łódek zako­twi­czo­nych mię­dzy kli­prem a plażą, gdy Ben­dor pod­szedł od tyłu i zasko­czył ją poca­łun­kiem w kark. A potem oparł się o reling, spoj­rzał w stronę wybrzeża i oznaj­mił, że chciałby omó­wić pewną ważną kwe­stię. Coco od razu wie­działa, co się święci.

Widzisz…

W końcu poprosi ją o rękę. Posta­no­wiła, że będzie się ocią­gała z odpo­wie­dzią, po tym jak sama musiała tyle lat cze­kać. Jako kobieta ma do tego prawo. Ben­dor musi pocier­pieć za zwłokę, przy­naj­mniej troszkę.

Prze­peł­niona zado­wo­le­niem i poczu­ciem ulgi, że naresz­cie będzie miała zabez­pie­czoną przy­szłość, stała spo­koj­nie u jego boku, pod­czas gdy on zbie­rał myśli. Lecz już po pierw­szych sło­wach Ben­dora zro­zu­miała, że została wysta­wiona do wia­tru. Rado­śnie oznaj­mił, że popro­sił o rękę pewną uro­czą angiel­ską damę, a ona się zgo­dziła. Kła­dąc dłoń na ramie­niu Coco, zapew­nił, że nie może się docze­kać, aż je sobie przed­stawi. Ach, tak, swoją kochankę i przy­szłą żonę…

Gdy to usły­szała, zalała ją gwał­towna fala upo­ko­rze­nia, a wszyst­kie mię­śnie w jej ciele się napięły. Ben­dor żeni się z kimś innym! Jej kocha­nek zamie­rza poślu­bić „angiel­ską różę”. Kobietę, która w prze­ci­wień­stwie do niej uro­dziła się po wła­ści­wej stro­nie nie­wi­dzial­nej gra­nicy, tej samej, która nie pozwa­lała Coco na udział w publicz­nych galach i pry­wat­nych przy­ję­ciach u boku West­min­stera. Tej samej, która bro­niła jej wstępu wraz z nim na padok czy do ksią­żę­cej loży w ope­rze.

Jej ręka drży, gdy pod­no­sząc fili­żankę do ust, wspo­mina tamtą chwilę. Szczę­śliwy i pełen nadziei Ben­dor cze­kał na gra­tu­la­cje, pod­czas gdy w jej gło­wie pano­wał zamęt, a w piersi wzbie­rała gorąca furia. Coco, oddy­cha­jąc płytko, oparła się o reling i pró­bo­wała zapa­no­wać nad gnie­wem. Pamięta, że minuty mijały, a ona sta­rała się sku­pić na naj­prost­szych spra­wach – słońcu grze­ją­cym jej ramiona, ludziach bie­gną­cych przez plażę w Can­nes i roz­bry­zgu­ją­cych wodę na pły­ciź­nie.

W końcu bez namy­słu się­gnęła do szyi, na któ­rej przed chwilą zło­żył poca­łu­nek, i jed­nym płyn­nym ruchem zdjęła dłu­gie sznury pereł – dużych, kre­mo­wych, bez­cen­nych, które otrzy­mała od niego w pre­zen­cie. Ben­dor, nagle uświa­da­mia­jąc sobie jej zamiary, wydał niski pomruk i wycią­gnął rękę w tej samej chwili, w któ­rej ona prze­chy­liła się przez reling i cisnęła naszyj­niki pro­sto do morza.

West­min­ster gło­śno ryk­nął.

Wpadł w panikę i wytrzesz­cza­jąc oczy, krę­cił się wokół i wrzesz­czał:

– Wszy­scy na pokład! Wszy­scy nur­kują!

Gdy już roz­pę­tała się wrzawa – gwizdki, tupot stóp, krzyki Ben­dora – Coco zsu­nęła z nad­garst­ków bran­so­letki ze szma­rag­dami i niczym we śnie patrzyła, jak śla­dem pereł opa­dają w ciemną głę­binę.

Teraz uśmie­cha się do sie­bie, popi­ja­jąc her­batę. Czas nie leczy wszyst­kich ran, ale w końcu to było dość dawno temu.

– Made­mo­iselle!

Wzdryga się, gdy czyjś głos prze­rywa jej roz­my­śla­nia, a obraz „Fly­ing Cloud” się roz­pra­sza.

Unosi wzrok i mru­żąc oczy w słońcu, spo­gląda na postać pędzącą chod­ni­kiem w jej stronę. Char­les Pru­done! Co on tutaj robi? Dyrek­tor zarzą­dza­jący Domu Mody Cha­nel powi­nien zaj­mo­wać się inte­re­sami w Paryżu, a nie bie­gać po bul­wa­rze w Can­nes. Co prawda nie szyją już ubrań, ale na­dal pro­wa­dzą sprze­daż per­fum i kosme­ty­ków przy rue Cam­bon. Zain­try­go­wana Coco odchyla się na opar­cie krze­sła. Doprawdy, ni­gdy wcze­śniej nie widziała, by dyrek­tor poru­szał się tak szybko.

– Mia­łem nadzieję, że panią tu zastanę – mówi zasa­pany, gdy do niej dobiega, i opiera się o kra­wędź stołu.

Coco z uśmie­chem unosi brew.

– Dzień dobry, panie dyrek­to­rze.

Zauważa jego wymięty gar­ni­tur i kra­wat, jakby zeszłej nocy spał w ubra­niu. Pru­done ma zaczer­wie­nioną twarz, a oddech płytki i ury­wany.

– Pro­szę spo­cząć. – Coco wska­zuje krze­sło. – Co pana spro­wa­dza do Can­nes?

– Przy­wio­złem list, made­mo­iselle. – Podaje nad sto­łem kopertę. – Zazna­czono na nim, że jest pilny, więc posta­no­wi­łem sam go dostar­czyć noc­nym eks­pre­sem. Idę pro­sto z dworca.

Coco bie­rze kopertę i spraw­dza adres nadawcy. Jest nim Geo­r­ges Bau­din, dyrek­tor gene­ralny fabryki w Neu­illy, która pro­du­kuje jej per­fumy.

– Przy­szedł wczo­raj – dodaje mon­sieur Pru­done. Wyciąga chu­s­teczkę z kie­szeni i osu­sza czoło, po czym, zdjąw­szy kape­lusz, ciężko opada na krze­sło.

Coco w mil­cze­niu roz­cina kopertę i wyj­muje list. Prze­biega go pobież­nie wzro­kiem, a potem mocno zaci­ska usta i odczy­tuje ponow­nie, tym razem powoli. To nie­moż­liwe! Czuje, że jej serce gwał­tow­nie przy­spie­sza. Nie­wi­dzą­cym wzro­kiem wpa­truje się w prze­strzeń. To nie może być prawda.

Nagle uświa­da­mia sobie, że Pru­done bacz­nie ją obser­wuje, więc składa list na pół i wsuwa z powro­tem do koperty. Zauważa żół­tego kota sie­dzą­cego na chod­niku za ple­cami dyrek­tora. Zwie­rzak wygina się, powoli liżąc ucięty do połowy ogon, jakby czas nie ist­niał.

Lecz czas nie­stety ist­nieje i jeśli list mówi prawdę, Coco musi natych­miast pod­jąć dzia­ła­nia. Kot się prze­ciąga, potem staje na kra­węż­niku, a ona drży prze­stra­szona, kiedy kątem oka dostrzega błysk zie­lo­nej karo­se­rii auto­mo­bilu, który wypada zza zakrętu. Koperta wypada jej z rąk na stół, gdy zwie­rzak wska­kuje pod koła, opony pisz­czą, klak­son trąbi, a samo­chód prze­myka obok.

Pru­done odwraca się, podą­ża­jąc za jej wzro­kiem, ale auta i kota już nie ma. Coco wpa­truje się w miej­sce, w któ­rym przed chwilą go widziała, lecz ulica jest pusta i czy­sta.

– Wszystko w porządku, made­mo­iselle? – pyta zanie­po­ko­jony dyrek­tor.

Coco kiwa głową. Pru­done ski­nie­niem ręki przy­wo­łuje kel­nera, a ten poja­wia się z czy­stą, białą lnianą ście­reczką prze­wie­szoną przez ramię. Usłuż­nie pochyla się w stronę kobiety.

– Był tam kot, dokład­nie w tym miej­scu… – Coco wska­zuje pal­cem – …kiedy zza rogu wypadł samo­chód. – Odwraca się do kel­nera. – Czy może wyobraź­nia spła­tała mi figla?

Kel­ner pro­stuje się z uśmie­chem.

– Czy był to duży, żółty kot z połówką ogona, made­mo­iselle?

– Chyba tak, tak mi się wydaje – potwier­dza Coco, na­dal oszo­ło­miona.

Męż­czy­zna zakłada ramiona na piersi.

– W takim razie była pani świad­kiem jed­nej z naj­lep­szych sztu­czek La Bohémienne, czyli znik­nię­cia. – Kel­ner wydyma dolną wargę i wzru­sza ramio­nami. – Udaje jej się ujść cało z każ­dej opre­sji. To cygań­ska sztuczka, magiczna.

Coco z wes­tchnie­niem spo­gląda na leżący przed nią list. Przy­da­łaby jej się teraz taka magia.

– Przy­nieść świeżą her­batę? – pyta męż­czy­zna. – Ta już zapewne wysty­gła.

– Nie, dzię­kuję. – Coco zbywa go mach­nię­ciem ręki. – Wypiję tę.

Kel­ner zwraca się do Pru­done’a:

– Coś dla pana, mon­sieur? Ape­ri­tif? Her­bata?

Dyrek­tor kręci głową, zer­ka­jąc na zega­rek.

– Nie dziś. Nie mam czasu – odpo­wiada, a gdy męż­czy­zna się oddala, zwraca się do Coco: – Ten list… Czy przy­wio­złem złe wie­ści?

– Tak, mon­sieur Pru­done, naprawdę fatalne. Ale słusz­nie się pan faty­go­wał, ponie­waż sprawa jest pilna.

Dyrek­tor otwiera usta, żeby coś powie­dzieć, lecz ona ostrze­gaw­czo unosi dłoń.

– Pro­szę o ciszę. Muszę pomy­śleć.

Jej reak­cja musi być szybka i bole­sna dla Pierre’a. Powinna była się spo­dzie­wać, że Wer­the­imer wywi­nie taki numer po prze­pro­wadzce do Ame­ryki. Twier­dził, że ucieka przed wojną z Niem­cami, a teraz taka wia­do­mość! Od dnia, w któ­rym razem zało­żyli Société Made­mo­iselle w roku tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym czwar­tym, żeby sprze­da­wać No 5, musiała nie­ustan­nie wal­czyć o zacho­wa­nie praw do swo­ich per­fum i do swo­jego nazwi­ska.

Jakaż głu­pia była! Lecz kiedy się poznali, jej pary­ski Dom Mody dopiero zaczy­nał odno­sić suk­cesy, ona wła­śnie opra­co­wała No 5, a Pierre ze swoim mająt­kiem i wiel­kimi przed­się­bior­stwami per­fu­me­ryj­nymi chciał w nią zain­we­sto­wać. Jego firma Len­thal miała fabrykę tuż pod Pary­żem, gotową do natych­mia­sto­wego roz­po­czę­cia pro­duk­cji i dys­try­bu­cji jej per­fum. Współ­praca z nim wyda­wała się speł­nie­niem marzeń.

Zawarli więc umowę, zgod­nie z którą posia­dała led­wie dzie­sięć pro­cent udzia­łów w Société Made­mo­iselle, pozo­sta­wia­jąc pakiet kon­tro­lny w rękach Pierre’a i jego brata Paula. Na początku kariery była nowi­cjuszką w biz­ne­sie per­fu­miar­skim, a całą ener­gię sku­piała na wyro­bie­niu sobie nazwi­ska w świe­cie mody, więc w kwe­stii szcze­gó­łów for­mal­nych zdała się na Pierre’a, który – taki wytworny, bogaty, odno­szący suk­cesy – wyda­wał jej się bar­dzo mądry. Zajął się wszyst­kimi kon­trak­tami, wszel­kimi kwe­stiami praw­nymi w osta­tecz­nej wer­sji doku­men­tów, a jej nie przy­szło do głowy, że może nie dzia­łać w jej inte­re­sie.

Coco zerka spod rzęs na dyrek­tora. Będzie potrze­bo­wała jego pomocy, a to ozna­cza, że musi mu się zwie­rzyć. Z zasady nie ufa nikomu, lecz prze­cież Pru­done pra­cuje dla niej od lat. Zna war­tość dys­kre­cji, zwłasz­cza w bez­względ­nym świe­cie mody. I dosko­nale zdaje sobie sprawę, że docho­wa­nie tajem­nicy jest warun­kiem jego dal­szego zatrud­nie­nia.

Coco składa dło­nie, uważ­nie się w niego wpa­tru­jąc.

– Muszę prze­ka­zać panu poufną infor­ma­cję, panie dyrek­to­rze. – Czeka chwilę, a kiedy dyrek­tor kiwa głową, podej­muje wątek: – Wygląda na to, że mój wspól­nik jest zło­dzie­jem.

– Słu­cham? – Męż­czy­zna sze­roko otwiera oczy. – Mówi pani o mon­sieur Wer­the­ime­rze?

– Tak… Tak!

Coco bie­rze głę­boki wdech, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad kolej­nym przy­pły­wem wście­kło­ści.

Mię­dzy brwiami dyrek­tora poja­wia się głę­boka zmarszczka. Pru­done przy­suwa się do niej, jakby ktoś mógł ich pod­słu­chać, i ści­sza głos.

– Wyda­wało mi się, że mon­sieur Wer­the­imer i jego brat wraz z rodzi­nami kilka mie­sięcy temu prze­pro­wa­dzili się do Ame­ryki. – Prze­chyla głowę na bok. – Zdaje się, że do Nowego Jorku?

– Ow­szem, wyemi­gro­wali.

Kiedy Hitler naje­chał na Pol­skę, Pierre uznał, że los żydow­skich rodzin jest prze­są­dzony. Naj­wy­raź­niej jego zda­niem ta uda­wana wojna toczyła się naprawdę. Coco pod­nosi kopertę i wachluje nią twarz.

– Ale… co… – jąka się dyrek­tor.

– Mon­sieur Bau­din pisze, że Pierre zabrał… nie, Pierre Wer­the­imer ukradł z fabryki moją for­mułę No 5.

– Ukradł! – Pru­done odwraca wzrok. – Zawsze uwa­ża­łem go za dżen­tel­mena. Jest pani pewna, że nie doszło do pomyłki, made­mo­iselle?

– Nie doszło, mon­sieur Pru­done. Jestem zupeł­nie pewna. Dwa dni temu Alain Jobert, prawa ręka Pierre’a, przy­je­chał z Nowego Jorku do Neu­illy z pisem­nym peł­no­moc­nic­twem od Pierre’a i naka­zem wyda­nia for­muły Cha­nel No 5. – Coco mil­czy chwilę, muska­jąc pal­cami per­łowy naszyj­nik. – Mon­sieur Bau­din naj­wy­raź­niej uznał, że nie ma wyboru, i wyko­nał pole­ce­nie. Zatem Alain Jobert zapa­ko­wał for­mułę moich naj­cen­niej­szych per­fum do swo­jego nese­seru.

Mina Pru­done’a świad­czy o tym, że w końcu w pełni zro­zu­miał zna­cze­nie jej słów. For­muła została skra­dziona. Do tej pory ni­gdy nie opu­ściła sejfu w Neu­illy, ponie­waż skład per­fum, tak jak naj­lep­sze prze­pisy sze­fów kuchni, objęty jest ści­słą tajem­nicą. Tylko trzy osoby znały szyfr do sejfu: Coco, Pierre oraz Geo­r­ges Bau­din.

Oczy­wi­ście Coco, która nikomu nie ufa, ma wła­sną kopię for­muły w sej­fie Maison Cha­nel.

Pru­done z nie­do­wie­rza­niem kręci głową.

– Mon­sieur Wer­the­imer zło­dzie­jem! Made­mo­iselle, jak mogło do tego dojść bez pani zgody?

– Nie­trudno to zro­zu­mieć. Alain Jobert potrafi zacho­wy­wać się onie­śmie­la­jąco. – Coco uśmie­cha się z roz­go­ry­cze­niem.

– Ale wszy­scy wie­dzą, że No 5 należy do pani – opo­nuje dyrek­tor. – For­muła jest pani wła­sno­ścią!

– Tak. – Coco nie­mal wypluwa słowa. – Jed­nak, jak przy­po­mina w liście mon­sieur Bau­din, to Pierre Wer­the­imer zarzą­dza firmą.

Pru­done wygląda na oszo­ło­mio­nego, mimo to stara się ją pocie­szyć.

– Ta kra­dzież na nic mu się nie zda, made­mo­iselle. Świat wie, że to pani stwo­rzyła No 5. Per­fumy noszą pani nazwi­sko. Poza tym zawsze pro­du­ko­wano je w Neu­illy. Jaki poży­tek z for­muły będzie miał mon­sieur Wer­the­imer w Ame­ryce?

W rze­czy samej, to dobre pyta­nie.

Nagle do Coco dociera oczy­wi­sta odpo­wiedź. Pierre nie zamie­rza już ni­gdy wró­cić do Fran­cji. Odwa­żył się zabrać for­mułę No 5 z Neu­illy tylko z jed­nego powodu: pla­nuje zacząć pro­duk­cję per­fum w Ame­ryce. To dla niego szansa, by raz na zawsze się jej pozbyć. Prze­nie­sie inte­res do Nowego Jorku i zostawi Coco na pastwę losu. Ni­gdy nie wróci do kraju. Wyeli­mi­nuje ją z tego przed­się­wzię­cia, w cza­sie gdy będzie uwię­ziona w Euro­pie zagro­żo­nej wojną. Nie­za­leż­nie od dal­szych poczy­nań Niem­ców posta­no­wił ją porzu­cić.

No 5 od zawsze pro­du­ko­wano w Neu­illy. Z jakiego innego powodu Pierre miałby w tajem­nicy przy­słać Ala­ina, zamiast otwar­cie poroz­ma­wiać z nią o zmia­nach? Gdy dociera do niej cała głę­bia zdrady wspól­nika, Coco ude­rza dło­nią w stół, aż zasko­czony Pru­done pod­ska­kuje. Nikt nie wie, jak bar­dzo jest zależna od docho­dów ze sprze­daży per­fum. Ow­szem, ma oszczęd­no­ści w zło­cie i inwe­sty­cjach, które trzyma w sej­fie w Gene­wie, ale od chwili, gdy po strajku pra­cow­nic w zeszłym roku prze­stała szyć ubra­nia, No 5 sta­no­wią główne źró­dło jej docho­dów.

Unosi głowę.

– No 5 należą do mnie, mon­sieur Pru­done. For­muła jest moja. Jestem wspól­niczką kre­atywną w fir­mie. A to nie tylko mój pierw­szy zapach, ale też naj­lep­szy. Stwo­rzy­łam go po latach pla­no­wa­nia i mie­sią­cach pracy w zatę­chłych labo­ra­to­riach w Grasse.

Tym razem Pierre prze­do­brzył. Nawet gdyby chciała na nowo otwo­rzyć pro­duk­cję ubrań, to z powodu spu­sto­sze­nia sia­nego przez Hitlera w innych czę­ściach Europy w tym momen­cie nie da się zdo­być tka­nin i innych surow­ców. Ponie­waż Fran­cja wypo­wie­działa wojnę Niem­com, nawet fabryki tek­stylne zostały zare­kwi­ro­wane na potrzeby tej dziw­nej wojny. Coco pry­cha z dez­apro­batą na myśl o utra­co­nych jedwa­biach, weł­nach i lnach.

To nie z powodu wojny zre­zy­gno­wa­łaś z szy­cia ubrań, tylko z powodu swo­jego tem­pe­ra­mentu, Coco.

Nie, to nie była moja wina.

Została zmu­szona do zamknię­cia Domu Mody Cha­nel, bo jej „małe ręce”, jej szwaczki przy­łą­czyły się do komu­ni­stycz­nej tłusz­czy pod­czas straj­ków robot­ni­czych w zeszłym roku, żąda­jąc wię­cej, niż już zdo­łały wyci­snąć ze swo­jej Made­mo­iselle. Ach, to był paskudny czas – chu­li­gani oba­lali cenne pomniki, ata­ko­wali firmy i pra­co­daw­ców takich jak ona… Ona, która wzięła te dziew­częta z ulicy i wyszko­liła, pła­ciła im godne wyna­gro­dze­nie. Jak śmiały zwró­cić się prze­ciwko niej, bro­niąc sze­fo­wej wstępu do jej wła­snego Maison!

Co w tym dziw­nego, że zwol­niła całą tę bandę?

Mówili, że zro­biła to z zemsty.

Lecz prawda jest taka, że w owym momen­cie była to też dobra decy­zja biz­ne­sowa. Dochody z No 5 już prze­wyż­szały te ze sprze­daży sukie­nek.

A teraz? Ta kra­dzież to kolejna próba umniej­sze­nia jej roli w fir­mie. Przez lata kłó­ciła się z Pierre’em o per­fumy – o każdy detal pro­jektu, dys­try­bu­cji, reklamy, sprze­daży. Może Coco nie posiada więk­szo­ści udzia­łów w Société Made­mo­iselle, ale jedy­nymi akty­wami firmy są per­fumy Cha­nel i kilka kosme­ty­ków. Jej talent twór­czy ma znacz­nie więk­szą wagę niż liczba udzia­łów. Ta kra­dzież, próba odcię­cia jej od inte­re­sów to ostat­nia kro­pla gory­czy. Nie może pozwo­lić, by Pierre wygrał!

W tym momen­cie ude­rza ją pewna myśl. Wyła­nia się plan tak logiczny, że Coco nie­mal się uśmie­cha.

Société Made­mo­iselle to firma fran­cu­ska, pod­le­ga­jąca tutej­szym regu­la­cjom praw­nym, nie ame­ry­kań­skim. I to wła­śnie ta fran­cu­ska firma, a nie Pierre, ma prawa do pro­duk­cji No 5. Coco mocno zaci­ska usta. Każdy sąd we Fran­cji przy­zna, że skoro Pierre zamie­rza przez nie­okre­ślony czas prze­by­wać w Ame­ryce, a Coco jest we Fran­cji, to ona powinna spra­wo­wać pie­czę nad naj­cen­niej­szymi zaso­bami firmy.

Natych­miast wnie­sie sprawę do sądu. Udo­wodni, że z punktu widze­nia etyki i prawa to ona musi zarzą­dzać firmą. No 5 to skarb naro­dowy. I, jak stwier­dził dyrek­tor, zarówno firma, jak i per­fumy noszą jej nazwi­sko. Tak, ten plan się powie­dzie, jeśli nie z tego powodu, to z innego – groźba inwa­zji wojsk hitle­row­skich powstrzyma Pierre’a przed poja­wie­niem się we fran­cu­skim sądzie.

Dyrek­tor w mil­cze­niu czeka po dru­giej stro­nie stołu, ze zmarsz­czo­nym czo­łem wpa­tru­jąc się w widok za jej ple­cami.

– Mon­sieur Pru­done? – odzywa się Coco jedwa­bi­stym gło­sem, nachy­la­jąc się w jego stronę.

– Do pani usług, made­mo­iselle.

– Musimy natych­miast zacząć dzia­łać.

Krok pierw­szy: wstrzy­mać pro­duk­cję jej per­fum w Ame­ryce. Naj­pierw trzeba zatem wyku­pić cały zapas jaśminu w Pro­wan­sji, odci­na­jąc w ten spo­sób Pierre’a. Jaśmin upra­wiany w Pro­wan­sji to naj­waż­niej­sza nuta No 5. Zagra­niczny jaśmin osłabi zapach, a skład­niki syn­te­tyczne go znisz­czą. Krok drugi: zaku­piony jaśmin należy wyko­rzy­stać do wypro­du­ko­wa­nia per­fum w Neu­illy. Będzie je sprze­da­wała w całej Euro­pie, dopóki sytu­acja poli­tyczna na kon­ty­nen­cie się nie usta­bi­li­zuje. A potem zacznie rywa­li­zo­wać z Pierre’em na całym świe­cie. W końcu No 5 to jest Cha­nel.

I krok trzeci: jeśli okaże się to konieczne, Coco będzie docho­dzić swo­ich praw w sądzie.

Spo­gląda na Pru­done’a przy­mru­żo­nymi oczami. Na razie powie mu tylko tyle, ile musi.

– Dziś po połu­dniu poje­dzie pan jako mój wysłan­nik do Grasse i wykupi pan w moim imie­niu cały zapas jaśminu dostępny na rynku w tym regio­nie.

Męż­czy­zna marsz­czy czoło.

– Do Grasse?

– Tak, do Grasse, per­fu­me­ryj­nej sto­licy świata. – Coco macha ręką w kie­runku pół­nocy. – To nie­da­leko, jakieś pół godziny od Can­nes. Jak pan wie, do No 5 uży­wamy tylko naj­lep­szego jaśminu, który rośnie wyłącz­nie w tym regio­nie. Więk­szość hodow­ców kwia­tów sprze­daje swoje zbiory che­mi­kom z Grasse. Musimy się pospie­szyć, bo zbiory jaśminu zaczy­nają się wkrótce, a my poja­wiamy się na rynku dość późno. Na szczę­ście Grasse to małe mia­steczko, bo musi pan odwie­dzić wszyst­kich przed­sta­wi­cieli pro­du­cen­tów.

– Ale, made­mo­iselle…

– Muszę mieć cały zapas jaśminu, jaki jest na­dal dostępny w sprze­daży. To, co zostało z naszych zeszło­rocz­nych zapa­sów, znaj­duje się w maga­zy­nie w Neu­illy. Jeśli Pierre dopiero wpadł na pomysł z kra­dzieżą for­muły i pro­duk­cją No 5 w Nowym Jorku, praw­do­po­dob­nie nie zadbał jesz­cze o nową dostawę jaśminu. Wyprze­dzimy go. Zbiory już za parę mie­sięcy, więc i tak jest spóź­niony. Czy to jasne?

Pru­done bie­rze kape­lusz do ręki, lekko wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Zamie­rza­łem po połu­dniu wró­cić do Paryża, made­mo­iselle, żeby jutro rano pójść do pracy w Maison.

– Nie, nie, nie. Jest pan potrzebny tutaj. – Macha ręką w kie­runku rzędu bia­łych hoteli przy bul­wa­rze za jego ple­cami. – Niech pan zare­zer­wuje na moje konto pokój w hotelu Maje­stic i wynaj­mie samo­chód z kie­rowcą. To sprawa naj­wyż­szej wagi.

– Ale mon­sieur Wer­the­imer…

– Te per­fumy należą do mnie, mon­sieur Pru­done. For­muła jest moja. – Coco prze­suwa kciu­kami pod koł­nie­rzy­kiem bluzki, usztyw­nia­jąc go i pro­stu­jąc. – Te per­fumy powstały z mojej inspi­ra­cji i sym­bo­li­zują Cha­nel w oczach każ­dej kobiety na świe­cie oraz przy­szłych poko­leń. Nie pozwolę, by Pierre mi je ode­brał.

Pru­done opusz­cza głowę. Coco przyj­muje to jako oznakę zgody.

– To ja wybra­łam każdy skład­nik. Jest ich w for­mule ponad sie­dem­dzie­siąt, panie dyrek­to­rze, zmie­sza­nych przez che­mika zgod­nie z moimi dokład­nymi wska­zów­kami. – Stuka pal­cem w czu­bek nosa. – Mam wyjąt­kowo wraż­liwy węch.

Męż­czy­zna znów kiwa głową.

– Mam tak zwany nos, mon­sieur.

– Jest pani artystką – stwier­dza dyrek­tor.

Coco ni­gdy nie uwa­żała się za artystkę, lecz w wypadku tych per­fum to moż­liwe.

– No 5 to ikona. To Fran­cja.

A bez nich moje wydatki wkrótce prze­ro­sną dochody i wszyst­kie fun­du­sze wypa­rują.

Pru­done wydyma policzki, a potem powoli wypusz­cza powie­trze.

– Rozu­miem. Oczy­wi­ście, No 5 to ikona. Tak, pojadę do Grasse. Ale co pani zrobi z całym tym jaśmi­nem, kiedy go wyku­pimy, made­mo­iselle?

Coco uśmie­cha się do niego lekko.

– Posta­no­wi­łam prze­jąć nad­zór nad fabryką w Neu­illy. Będę pro­du­ko­wała No 5 bez Pierre’a. Teraz naj­waż­niej­sze jest zapew­nie­nie odpo­wied­nich zapa­sów, na wypa­dek gdyby ta niby-wojna z Niem­cami prze­ro­dziła się w praw­dziwą.

– To może być nieco trudne. Zbiory let­nie są już praw­do­po­dob­nie sprze­dane.

Coco rzuca mu twarde spoj­rze­nie.

– Niech pan kupi od ręki, co się da. A jeśli zbiory są zare­zer­wo­wane, pro­szę zapro­po­no­wać prze­bi­cie zakon­trak­to­wa­nych cen. Ma pan moje upo­waż­nie­nie do zaofe­ro­wa­nia dwu­krot­nie wyż­szej kwoty.

Pru­done marsz­czy brwi, ale ona mówi dalej:

– Pro­szę im przy­po­mnieć, że powinni myśleć o przy­szło­ści. I że repre­zen­tuje pan Dom Mody Cha­nel. A oni prze­cież nie mają nic do stra­ce­nia, bo moja oferta gwa­ran­tuje im natych­mia­stowy dochód w tych nie­pew­nych cza­sach.

– A mon­sieur Wer­the­imer? – Pru­done kręci głową. – To wywoła plotki, made­mo­iselle.

– Jeśli ktoś o nim wspo­mni, może pan go poin­for­mo­wać, że Pierre Wer­the­imer jest w Ame­ryce, a ja tutaj, i dzielą nas ocean oraz wojna. To ze mną będą mieli teraz do czy­nie­nia.

Po krót­kim waha­niu Pru­done kiwa głową.

– Być może to jest wła­śnie praw­dziwa wojna, made­mo­iselle.

Coco prze­chyla głowę na bok.

– Być może całe życie jest wojną – odpo­wiada i siada pro­sto, wygła­dza­jąc po kolei palce ręka­wi­czek. – Niech han­dla­rze z Grasse przy­go­tują dla mnie na jutro kon­trakty do przej­rze­nia. Muszę natych­miast mieć ten jaśmin.

Jed­nak dyrek­tor na­dal się waha.

– Made­mo­iselle, mówimy o kupie­niu całych hek­ta­rów kwia­tów. Nie jestem pewien, czy prze­trans­por­to­wa­nie takiej ilo­ści jest w obec­nych cza­sach moż­liwe. Pociągi towa­rowe zostały prze­jęte przez rząd na rzecz wysiłku wojen­nego.

Coco wspiera łok­cie na bla­cie stołu.

– Widzę, że zanie­dba­łam pań­ską edu­ka­cję. Nie prze­wo­zimy roślin. Che­micy z Grasse pozy­skują z kwia­tów esen­cję zapa­chową. – Śmieje się cicho. – Muszę uzu­peł­nić pań­ską wie­dzę na temat per­fu­miar­stwa. Pro­dukt finalny, ole­jek pozy­ski­wany z kwia­tów, tak zwany abso­lut, po eks­trak­cji jest prze­cho­wy­wany w kilo­gra­mo­wych szkla­nych fla­ko­nach. Kilo­gram abso­lutu jaśmi­no­wego zawiera ole­jek z wielu hek­ta­rów kwia­tów. – Unosi ramię. – Trans­port do Neu­illy nie będzie sta­no­wił pro­blemu.

Pru­done oblewa się rumień­cem.

– Oczy­wi­ście, powi­nie­nem to wie­dzieć.

– Musi pan zro­zu­mieć, panie dyrek­to­rze, że bez wpły­wów ze sprze­daży ubrań ten krok jest kwe­stią naj­wyż­szej wagi dla Maison. – Jej głos brzmi twardo. – Pro­szę się upew­nić, że hodowcy z Grasse też to zro­zu­mieją. Muszą sobie uświa­do­mić, że made­mo­iselle Cha­nel wymaga lojal­no­ści w inte­re­sach.

– Tak, made­mo­iselle.

Zasta­nów się, Coco. Pierre wie­rzył w cie­bie od samego początku, zanim odnio­słaś suk­ces, kiedy Dom Mody Cha­nel był jesz­cze nie­spraw­dzoną nowo­ścią. Pamię­tasz, jak poda­ro­wał ci pierw­szą butelkę No5 wypro­du­ko­waną po powsta­niu Société Made­mo­iselle?

Na­dal trzyma tę pierw­szą butelkę w sej­fie przy rue Cam­bon.

Lecz to było wiele lat temu, a Pierre się zmie­nił. Jeśli nie będzie dzia­łała szybko, on ją znisz­czy. Coco do tego nie dopu­ści. Ni­gdy nie wróci do daw­nego życia, do tego, kim była.

Prze­szywa ją ukłu­cie zna­jo­mego stra­chu. Mała Gabrielle – porzu­cona, szo­ru­jąca na kola­nach spierzch­nię­tymi dłońmi kamienną posadzkę w kory­ta­rzu opac­twa na górze w Auba­zine. Nie­mal czuje woń żół­tego mydła i lodo­waty chłód panu­jący w pół­noc­nej czę­ści budynku, w któ­rej miesz­kały pod­opieczne. Płyty w dłu­gich kory­ta­rzach ukła­dały się we wzór kwia­tów o pię­ciu płat­kach. Piątka to jej szczę­śliwa liczba. Sio­stry powie­działy, że będzie mogła zjeść, kiedy umyje każdy kamień. Pan mówi, że tylko czy­ste, grzeczne dziew­czynki mogą dostać posi­łek. Wtedy była Gabrielle, sie­rotą. Jesz­cze nie Coco.

Pięć, pięć, pięć – już wtedy wie­działa, że ta liczba przy­nie­sie jej szczę­ście.

Drży, znów czu­jąc chłód kory­ta­rza. Jest pewna, że podej­muje wła­ściwą decy­zję. Pie­nią­dze to bez­pie­czeń­stwo. No 5 to jej bez­pie­czeń­stwo. Pierre nie pozo­sta­wił jej wyboru, a ona musi teraz wal­czyć o to, co jej się należy. Ni­gdy wię­cej nie będzie szo­ro­wała pod­łóg za strawę i miej­sce do spa­nia.

– Made­mo­iselle?

Głos Pru­done’a wyrywa ją z zadumy. Znów jest Coco i ota­cza ją mur, który wzno­siła przez te wszyst­kie lata od cza­sów Auba­zine.

– Dość tych dywa­ga­cji – rzuca ze znie­cier­pli­wie­niem. – Pro­szę jechać do Grasse. Zatrzyma się pan w Can­nes do czasu pod­pi­sa­nia kon­trak­tów. Zosta­niemy tutaj tak długo, jak trzeba.

– Oczy­wi­ście. – Char­les Pru­done zabiera kape­lusz i wstaje.

– Pro­szę przyjść do mojej willi jutro punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej rano. To nam da czas na pod­pi­sa­nie i prze­ka­za­nie kon­trak­tów.

Kiedy męż­czy­zna się oddala, coś mięk­kiego ociera się o jej kostkę. Coco odsuwa krze­sło i spo­gląda na żół­tego kota, który wpa­truje się w nią przy­po­mi­na­ją­cymi agat oczami – bursz­ty­no­wo­zie­lo­nymi wirami świa­tła. Kobieta pochyla się i bie­rze La Bohémienne na ręce. Tuląc zwie­rzaka, szep­cze:

– Już dobrze, maleńka, jesteś bez­pieczna.

Pozwala kotce umo­ścić się na swo­ich kola­nach. Dra­pie jedwa­bi­ste futro mię­dzy uszami, kiedy szyb­kim kro­kiem pod­cho­dzi do niej kel­ner.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, made­mo­iselle – mówi, się­ga­jąc po kotkę.

Coco kręci głową.

– Nie, pro­szę ją zosta­wić. Dobrze się rozu­miemy.

– Nikt nie rozu­mie kotów. – Kel­ner par­ska śmie­chem. – A ona jest bystra. Skrywa swoje myśli jak zawo­dowy zło­dziej.

– Może zabiorę ją ze sobą do domu.

Męż­czy­zna wska­zuje pod­bród­kiem hotele przy bul­wa­rze.

– Ona mieszka w tam­tych alej­kach, za kuch­niami. Jest dzika, made­mo­iselle, nie zosta­nie z panią. La Bohémienne chce żyć wolna na uli­cach.

Coco gła­dzi zado­wo­loną kotkę, która jest miękka i cie­pła. Lecz kel­ner ma rację.

– Wezmę pań­ską uwagę do serca. Kotka pozo­sta­nie wolna. – W jej gło­sie brzmi żal. – Ale pro­szę przy­nieść miseczkę śmie­tany, zanim pójdę.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

La Pausa w pobliżu Can­nes

Wio­sna 1940

Tego wie­czoru Coco sie­dzi na dzie­dzińcu willi owie­wana cie­płym wie­trzy­kiem nio­są­cym zapach lawendy, mimozy i hia­cyn­tów. Mor­ska bryza wymiata jej z głowy myśli o liście, który Pru­done przy­wiózł z Paryża. Wcze­śniej, gdy na­dal obez­wład­niał ją ból po zdra­dzie Pierre’a, wysłała prze­pro­siny do Wal­lis i Davida na Cap d’Anti­bes, wyma­wia­jąc się od przyj­ścia na pro­szoną kola­cję u byłego króla Anglii. Wie­działa, że jest na to nieco za późno, ale c’est la vie. Nie uda jej się odprę­żyć dopóty, dopóki nie będzie miała w ręku kon­trak­tów z Grasse.

Willa jest poło­żona w gaju oliw­nym na ska­li­stym wznie­sie­niu z wido­kiem na Morze Śród­ziemne. La Pausa to jej schro­nie­nie. Czę­ściowo sta­nowi pre­zent, który poda­ro­wał jej West­min­ster przed swoim ślu­bem. Tylko czę­ściowo, bo cho­ciaż to on kupił posia­dłość, Coco sama zapro­jek­to­wała dom i nad­zo­ro­wała budowę aż po naj­mniej­sze detale, takie jak spa­ty­no­wane drew­niane okien­nice nada­jące miej­scu ary­sto­kra­tyczny polor przy­po­mi­na­jący zno­szone, pięk­nie skro­jone twe­edowe mary­narki West­min­stera. Taki dom zbu­do­wałby Papa, gdyby dopi­sało mu szczę­ście w życiu – gdyby powró­cił.

Sie­dząc w świe­tle księ­życa, prze­suwa pal­cami po dłu­gich sznu­rach pereł, które zastą­piły poda­ru­nek od West­min­stera spo­czy­wa­jący teraz na dnie morza. Maman aż do śmierci na ten roz­dzie­ra­jący kaszel nosiła per­łowy naszyj­nik cia­sno obej­mu­jący jej szyję.

Kiedy zmarła, Papa wysłał młod­szych braci Coco do pracy w gospo­dar­stwie. Na­dal widzi krót­kie nóżki chłop­ców bie­gną­cych za sta­rym rol­ni­kiem przez pole, pod­czas gdy powóz Papy się odda­lał. Patrzyła za nimi, aż stali się led­wie widocz­nymi punk­ci­kami w oddali.

A potem Papa też odszedł.

Porzu­cił Anto­inette, Julię-Ber­the i Gabrielle, zosta­wia­jąc wszyst­kie trzy sio­stry w opac­twie w Auba­zine. Obie­cał, że wróci po swoje dzieci, gdy tylko zarobi pie­nią­dze na opiekę nad nimi. Wspo­mnie­nie tam­tej nocy do dziś budzi w Coco przy­gnę­bie­nie. W trak­cie dłu­giej podróży do sie­ro­cińca, którą dziew­czynki odbyły na tyle fur­manki, Papa zdra­dził im, dokąd jadą. Sły­sząc to, sio­stry zagrze­bały się w sia­nie, tuląc się do sie­bie. Choć Papa po dro­dze dawał im smaczne jabłka, Anto­inette i Julia-Ber­the prze­pła­kały wiele godzin. Za to Coco skryła roz­pacz głę­boko w sobie.

O zmroku w mie­ście Limo­ges Papa zatrzy­mał wóz przed skle­pem. Tablica wisząca przy drzwiach obie­cy­wała: „Dobre ceny za por­ce­lanę, sre­bro, biżu­te­rię”. Przez dłuż­szy czas sie­dział bez ruchu, trzy­ma­jąc w dłoni per­łowy naszyj­nik mamy, jak gdyby sza­co­wał jego wagę. Potem skrzy­wił się, jakby miał zaraz się roz­pła­kać. Jed­nak zesko­czył z kozła, wypro­sto­wał plecy i ści­ska­jąc perły w ręku, wszedł do sklepu.

Gabrielle poczuła nagły przy­pływ nadziei, gdy wpa­try­wała się w drzwi lom­bardu. Papa zmie­nił zda­nie! Sprzeda naszyj­nik i wybu­duje dla nich dom w jakiejś cie­płej oko­licy, z miej­scem na ogród. Pamięta cie­płą radość, która ją ogar­nęła, gdy leżała w sia­nie, wyobra­ża­jąc sobie nową przy­szłość. Kupią krowę i będą upra­wiali warzywa. Będą cho­dzili do szkoły, a popo­łu­dniami chłopcy zajmą się pracą w gospo­dar­stwie, a dziew­czynki goto­wa­niem i sprzą­ta­niem. Papa będzie sprze­da­wał towary na wiej­skich tar­gach i co wie­czór wra­cał do domu.

Lecz kilka minut póź­niej ojciec wypadł na zewnątrz z głową wtu­loną w ramiona, zmarsz­czo­nymi brwiami i gniew­nym wzro­kiem. Gabrielle sku­liła się w sia­nie. Papa miał tem­pe­ra­ment. Odwią­zu­jąc muła, krzyk­nął:

– Lichwiarz!

Wóz zako­ły­sał się pod jego cię­ża­rem, gdy wdra­pał się na kozła.

– Dzie­sięć fran­ków! – burk­nął, strze­la­jąc lej­cami. – Dzie­sięć par­szy­wych fran­ków za jej perły…

Nie wystar­czy, by kupić dom.

Julia-Ber­the unio­sła głowę.

– Tatu­siu, kto to jest lichwiarz?

– Lichwiarz to zło­dziej, Żyd.

– Wróć tam, tatu­siu! – Gabrielle usia­dła, w przy­pły­wie despe­ra­cji pod­no­sząc głos. – Powiedz temu czło­wie­kowi, że są warte wię­cej.

– Cicho, dziew­czynki. – Głos Papy był napięty i zdu­szony. – To na nic się nie zda. – Znów trza­snął lej­cami. – Lepiej posłu­chaj­cie ojca. Nikt nie przej­muje się bied­nymi. Biedni zawsze cier­pią, zapa­mię­taj­cie to sobie. Bądź­cie gotowe wal­czyć o wszystko, czego w życiu pra­gnie­cie. Tylko tak można prze­trwać. – Splu­nął w stronę sklepu i wóz z tur­ko­tem ruszył ulicą.

Świa­tła mia­steczka zostały z tyłu, a droga robiła się coraz węż­sza. Poza cięż­kim stą­pa­niem muła i skrzy­pie­niem drew­nia­nych kół pod­ska­ku­ją­cych na żło­bio­nej kole­inami dro­dze świat wokół nich był ciemny i cichy, gdy wjeż­dżali pod górę do opac­twa. Gabrielle wtu­lona w Anto­inette i Julię-Ber­the nagle uświa­do­miła sobie, że Maman ode­szła na zawsze, a Papa porzuci je w Auba­zine, tak jak zosta­wił chłop­ców. Zro­zu­miała, że to punkt zwrotny w jej życiu.

Coco patrzy przed sie­bie, czu­jąc wewnątrz taką samą pustkę jak owej nocy. Dziw­nie jest spo­glą­dać w prze­szłość, nie­czę­sto sobie na to pozwala. Ale nie­malże widzi Papę, jak powłó­cząc nogami, idzie kory­ta­rzem do drzwi opac­twa. Nie spusz­czała z niego wzroku, na­dal mając nadzieję, że zmieni zda­nie. Lecz on nawet się za sie­bie nie obej­rzał.

Ona, Anto­inette i Julia-Ber­the szybko zro­zu­miały, że przy­jęto je do opac­twa „z dobroci serca” i w odróż­nie­niu od pozo­sta­łych uczen­nic muszą zara­biać na swoje utrzy­ma­nie. Gabrielle zawsze sta­rała się poma­gać swoim sio­strom, osta­tecz­nie jed­nak oka­zało się, że nie są wystar­cza­jąco silne ani twarde. Obie wiele lat póź­niej ode­brały sobie życie. A jej bra­cia – cóż mogła zro­bić? Na­dal żyją i nie mają gro­sza przy duszy, cza­sami do niej piszą, a ona spo­ra­dycz­nie wysyła im pie­nią­dze. Przez pewien czas jesz­cze się łudziła, że uda się zacho­wać więzi, ale w końcu zro­zu­miała, że jej rodzina już nie ist­nieje.

Tak naprawdę od nocy, gdy odszedł Papa, wie­działa, że jest zdana wyłącz­nie na sie­bie.

Coco zapala papie­rosa i składa głowę na opar­ciu krze­sła, patrząc, jak smuga dymu wije się w ciem­no­ściach. Cał­kiem dobrze sobie pora­dziła. Wtedy była Gabrielle, dziew­czyną zależną od innych, teraz jest w pełni ukształ­to­wana – stała się Coco. Stwo­rzyła nowe życie, pozo­sta­wia­jąc Gabrielle w prze­szło­ści. Prawdę o swo­jej bie­dzie i nie­szczę­ściu zacho­wuje w tajem­nicy.

Znał ją tylko jeden czło­wiek, któ­remu oddała się całą duszą i cia­łem nie­mal w pierw­szej chwili, gdy się poznali. Szum morza pod kli­fami w La Pau­sie koi ją, wciąga, pozwa­la­jąc pły­nąć wspo­mnie­niom. Rytm fal uspo­kaja, nie­mal hip­no­ty­zuje – cie­pła woda, która wzbiera, a potem się wyco­fuje. Boy Capel, jedyny męż­czy­zna, któ­rego kie­dy­kol­wiek kochała. Och, jakże mu ufała…

Nie! Rzuca nie­do­pa­łek na zie­mię, roz­gnia­ta­jąc go czub­kiem buta. Ma dziś wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów, z któ­rymi musi się upo­rać bez wspo­mnień o Boyu Capelu. Wstaje i rusza kruż­gan­kiem ota­cza­ją­cym dzie­dzi­niec, przy­po­mi­na­ją­cym jej o zakon­ni­cach w klasz­to­rze, które bez­sze­lest­nie sunęły pod arka­dami, odma­wia­jąc róża­niec.

Wcho­dzi do sypialni przez wyso­kie, prze­szklone drzwi, otwarte, by wpu­ścić mor­ską bryzę. Alice wła­śnie poście­liła łóżko. Na widok sze­fo­wej uśmie­cha się i szybko znika. Coco roz­biera się i wkłada białą jedwabną koszulę nocną, którą poko­jówka roz­ło­żyła na koł­drze. To jedna z jej ulu­bio­nych, z cien­kimi ramiącz­kami, poza tym bez żad­nych zdo­bień.

Coco pod­cho­dzi do toa­letki i siada przed lustrem. Tro­chę pozuje, obra­ca­jąc się nieco w prawo. Foto­gra­fo­wie twier­dzą, że ma kla­syczny pro­fil: mały nos o ide­al­nym kształ­cie, linię szczęki może nieco zbyt kwa­dra­tową, ale wyraźną. Szyję długą i smu­kłą. Oliw­kowa cera odzie­dzi­czona po Papie – ona okre­śla jej odcień jako sło­neczny – jest odro­binę za ciemna jak na pre­fe­ren­cje socjety, ale za to pod­kre­śla jej sze­roko roz­sta­wione czarne oczy pod wyraź­nymi brwiami oraz ciemne loki obra­mo­wu­jące twarz. Boy powie­dział kie­dyś, że nie jest ładna w zwy­kłym zna­cze­niu tego słowa, ale za to jest piękna. Na­dal nie do końca rozu­mie jego słowa. Uśmie­cha się i bie­rze do ręki szczotkę, po czym nagle przy­suwa twarz do lustra.

Kiedy się poja­wiły te deli­katne zmarszczki w kąci­kach oczu?

Coco gasi wszyst­kie świa­tła w pokoju, poza lampką na noc­nym sto­liku. Układa się pod oble­czoną chłod­nym jedwa­biem koł­drą na pach­ną­cym lawendą prze­ście­ra­dle i sięga po książkę, którą zeszłego wie­czoru zosta­wiła przy łóżku. To naj­now­sza powieść Colette. Wzdy­cha, opie­ra­jąc ją o kolana. Colette jest świetną pisarką, lecz trudną przy­ja­ciółką.

Nie umie się sku­pić na tek­ście, wciąż wra­ca­jąc myślami do pod­stępu Pierre’a. W prze­szło­ści, mimo że poważ­nie się spie­rali o Société Made­mo­iselle i jej per­fumy, zawsze w końcu uda­wało im się pozo­stać przy­ja­ciółmi. Wła­ści­wie cza­sami się zasta­na­wiała, czy Pierre tro­chę się w niej nie pod­ko­chuje. Kilka razy, nawet gdy wygry­wała sprawy w sądzie, przy­sy­łał bukiet jej ulu­bio­nych bia­łych kame­lii.

W jej umy­śle poja­wia się obraz tego dnia, gdy się poznali, zbla­kły niczym uro­czy impre­sjo­ni­styczny pej­zaż. Sło­neczny dzień na torze wyści­gów kon­nych. Czer­wone, białe i nie­bie­skie flagi łopo­czące na wie­trze, soczy­ste barwy kamieni szla­chet­nych, nasy­cony zapach sło­nego powie­trza znad morza na nor­mandz­kim wybrzeżu.

Pierre był dys­tyn­go­wany, wysoki i szczu­pły, z ciem­nymi wło­sami i gład­kim czo­łem. Cią­gle uśmiech­nięty. Podzi­wiała jego styl: modną kami­zelkę, sta­ran­nie zawią­zany kra­wat, lekki weł­niany płaszcz i nieco zsu­nięty do tyłu melo­nik. Lecz naj­bar­dziej wyróż­niały się jego oczy – głę­boko osa­dzone, przy­ja­zne, z deli­kat­nymi zmarszcz­kami w kąci­kach. A pod nimi wyraźne, ciemne cie­nie.

Coco wzdy­cha na to wspo­mnie­nie. Ni­gdy nie potra­fiła nic wyczy­tać z jego oczu. Czy wtedy był jej praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem, czy już rywa­lem?

Z trza­skiem zamyka powieść Colette, odkłada ją na sto­lik i wyłą­cza świa­tło.

Po powro­cie Char­les’a Pru­done’a z Grasse pod­pi­sze kon­trakty, przy­pie­czę­to­wu­jąc los Pierre’a. A gdy jej praw­nicy przed­sta­wią wszyst­kie zarzuty, żaden fran­cu­ski sędzia nie odmówi jej wyłącz­nego prawa wła­sno­ści do Société Made­mo­iselle.

Ale jak zawsze, gdy na hory­zon­cie maja­czą pro­blemy, poja­wia się Gabrielle, szep­cząc jej do ucha. Pierre będzie z tobą wal­czył! Co zro­bimy, jeśli dzięki swo­jej for­tu­nie wygra sprawę? Znów będziemy biedne.

W gło­wie kłę­bią się jej rachunki, jeden po dru­gim. Należ­ność za apar­ta­ment w Hôtel Ritz… ale prze­cież to jej dom. I koszt utrzy­ma­nia willi oraz tego, co pozo­stało z Domu Mody.

Coco cmoka z dez­apro­batą. Nie pozwolę, by Pierre wygrał.

Prze­wraca się na plecy i wpa­truje w sufit. Gdy­byż tylko Boy Capel tu był. Pocie­szyłby ją, utu­lił w swo­ich ramio­nach. Szep­nąłby, że kocha swoją małą Coco, i zapew­nił, że nie musi bez prze­rwy wal­czyć z całych sił. Wyznałby, że jest jego jedyną, wieczną miło­ścią.

Dłu­gie, ciemne rzęsy Boya muskają jej poli­czek. Jego oddech łasko­cze ją w szyję. Gdy jej powieki zaczy­nają opa­dać, lekki wie­trzyk prze­myka przez pokój, a blady księ­życ oświe­tla kochan­ków. Sple­ceni ze sobą zapa­dają w sen – Coco i Boy. Po raz kolejny Boy Capel jest jej kochan­kiem, ojcem, bra­tem, przy­ja­cie­lem, powier­ni­kiem. Jej obrońcą.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Compiègne, Château de Roy­al­lieu

1904

Tego dnia, gdy pozna­łam Boya w Roy­al­lieu, Étienne tak się spie­szył do stajni, że led­wie zdo­łał na chwilę przy­sta­nąć w zam­ko­wym holu, by nas sobie przed­sta­wić. Natych­miast ruszył dalej. Arthur Capel, znany wszyst­kim jako Boy, stał w mil­cze­niu, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie. Bez słowa uniósł pal­cem mój pod­bró­dek, wpa­tru­jąc się we mnie zie­lo­nymi oczami, pod­czas gdy ja odpo­wia­da­łam mu har­dym spoj­rze­niem – temu męż­czyź­nie wycio­sa­nemu przez stwórcę z kamie­nia i jak ja ogo­rza­łemu od słońca. Mia­łam wra­że­nie, że zagląda mi pro­sto w umysł i w duszę. Nie­mal nie docie­rał do mnie głos Étienne’a wita­ją­cego się z kimś na podwórcu. Kroki poko­jówki nio­sły się echem na pię­trze, ale wyda­wało się, że te dźwięki nas nie doty­czą. Byłam jak odu­rzona.

W końcu Boy ode­zwał się, prze­ry­wa­jąc tę pełną napię­cia chwilę.

– Zatem to jest mała Coco. – Cof­nął się o krok, non­sza­lancko wsu­wa­jąc dło­nie do kie­szeni. – Rze­czy­wi­ście jesteś wróżką, i to tak uro­czą, jak prze­chwa­lał się Étienne. – Gdy się uśmie­chał, jego oczy pro­mie­niały. – Sły­sza­łem, że byłaś naj­po­pu­lar­niej­szą chan­teuse w Moulins i że musiał o cie­bie bar­dzo zabie­gać.

Gdy opu­ści­łam opac­two w wieku sie­dem­na­stu lat, pod­ję­łam pracę w kawiarni w mia­steczku Moulins, nie­da­leko Auba­zine, i tam wła­śnie zoba­czył mnie Étienne. Zale­cał się do mnie wytrwale, aż w końcu zgo­dzi­łam się, by mnie zabrał do swo­jej posia­dło­ści w Roy­al­lieu, poło­żo­nej czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów na pół­noc od Paryża. Étienne był wysoki, przy­stojny i… żonaty, choć jego żona miesz­kała gdzie indziej. On był bogaty, a ja młoda i biedna, led­wie dziew­czynka. Dla niego porzu­ci­łam pracę szwaczki u kraw­co­wej w Moulins i nocne śpie­wa­nie za napiwki w kawiarni La Rotonde.

Och, jakież to były eks­cy­tu­jące wie­czory – migo­czące świa­tła, muzyka i tańce. Wszy­scy żoł­nie­rze sta­cjo­nu­jący w gar­ni­zo­nie w Moulins przy­cho­dzili do La Rotonde, podob­nie jak mło­dzi męż­czyźni z mia­steczka, i wiwa­to­wali, kiedy dum­nie wkra­cza­łam na scenę, by zaśpie­wać. Uwiel­bia­łam to, męż­czyzn i chłop­ców, zapach skóry, dymu i wina, i zbu­twia­łych desek sta­rej dębo­wej sceny. Nazwali mnie Coco od pio­senki, którą wyko­ny­wa­łam, i to imię ide­al­nie do mnie przy­lgnęło. Dzięki niemu prze­sta­łam być biedną Gabrielle.

W Roy­al­lieu po raz pierw­szy od śmierci Maman poczu­łam się bez­piecz­nie. Dzięki Étienne’owi mia­łam wła­sny pokój, wła­sną prze­strzeń, cudowne wiel­kie łóżko z jedwabną pościelą i ster­tami podu­szek, w któ­rym mogłam sypiać do późna. Tej pierw­szej wio­sny, gdy przy­by­łam do Roy­al­lieu, leni­łam się całymi ran­kami, wyglą­da­jąc przez otwarte okna na roz­le­głe pola nale­żące do Étienne’a, poro­śnięte świeżą, zie­loną trawą i usłane belami zło­ci­stego siana, na pobli­skie staj­nie wznie­sione z tego samego sta­rego kamie­nia co château. Wdy­cha­łam czy­sty zapach nie­dawno sko­szo­nej trawy, potpo­urri, cytry­no­wej pasty do drewna i won­nego chleba na droż­dżach pie­czo­nego w kuchni pię­tro niżej.

Przez cały czas pobytu w opac­twie z głodu bur­czało mi w brzu­chu, a teraz mogła­bym zjeść cały boche­nek takiego chleba, gdy­bym tylko chciała! Wszystko dla­tego, że Étienne Bal­san mnie wybrał. Byłam jego petite amie i zapew­nił mi nowy dom. Powie­dział, że mogę zamiesz­kać w Roy­al­lieu na tak długo, jak zechcę – nawet na zawsze.

Jego staj­nie cie­szyły się renomą w całej Euro­pie. Étienne był wykształ­cony i nie­mal nale­żał do fran­cu­skiej ary­sto­kra­cji, jeśli nie z powodu krwi, to sta­rej for­tuny. Nauczył mnie dosia­dać konia, odnaj­do­wać się przy stole nakry­tym dla trzy­dzie­stu osób, uda­wać, że kocham kogoś, kogo w głębi serca uwa­ża­łam jedy­nie za przy­ja­ciela. Miał wiele domów i kocha­nek, gdzieś też żyła jego żona, ale nie sta­no­wiła pro­blemu. Przede wszyst­kim czu­łam, że jestem wyjąt­kowa. Inne jego kobiety odwie­dza­jące château ubie­rały się w dłu­gie suk­nie z cia­snymi gor­se­tami ści­ska­ją­cymi talię, malo­wały twa­rze, upi­nały włosy w skom­pli­ko­wane koafiury pod kape­lu­szami i dosia­dały koni bokiem. Ja nosi­łam baweł­niane koszule Étienne’a, jego bry­czesy i starą mary­narkę, którą prze­ro­bi­łam, by na mnie paso­wała. Mia­łam wów­czas dłu­gie ciemne włosy i kiedy jeź­dzi­li­śmy konno, pozwa­la­łam, by swo­bod­nie powie­wały na wie­trze. Czę­sto się ści­ga­li­śmy – gna­łam jak opę­tana, a on mnie gonił. Byłam Coco, jego kochanką, ale też przy­ja­ciółką. Już wów­czas rozu­mia­łam, że przy­jaźń czę­sto trwa dłu­żej niż miłość.

Lecz to Boy Capel pod­bił moje serce. Zawsze wyglą­dał ele­gancko, nie­za­leż­nie od pory dnia czy sytu­acji. Nosił sta­ran­nie przy­cięte wąsy, a włosy, idąc z duchem czasu, zacze­sy­wał za uszy. Był Angli­kiem, a jego wdzięk, wie­dza i for­tuna miały źró­dło w węglu, stat­kach i kolei w New­ca­stle, w bogac­twie, do któ­rego doszedł sam, a nie odzie­dzi­czył po ojcu, jak Étienne. Był cza­ru­jący, inte­li­gentny, bogaty, wyspor­to­wany i nie miał żony. Świet­nie grał w polo, posia­dał staj­nie pełne kuców i, tak jak Étienne’a, ota­czały go tłumy kobiet. Był też prze­ni­kliwy i ambitny – wów­czas zupeł­nie bra­ko­wało mi tej cechy. Poczu­łam do niego pociąg od pierw­szego wej­rze­nia. Mimo to począt­kowo wal­czy­łam z uczu­ciem, myśląc, że to kolejny bogacz lubiący ładne kokietki.

Po tym, jak się pozna­li­śmy, Boy przy­jeż­dżał do Roy­al­lieu nie­mal w każdy week­end. Zaczęło się od przy­jaźni, ale łączyło nas pokre­wień­stwo dusz. Czu­łam to i wie­dzia­łam, że on też to czuje. Przy­pusz­cza­łam, że jest w tym męż­czyź­nie głę­bia, któ­rej jesz­cze nie odkry­łam.

Co week­end château zapeł­niało się przy­ja­ciółmi Étienne’a. Od wschodu słońca do póź­nej nocy wypeł­nia­li­śmy czas roz­ryw­kami – naj­pierw dłu­gie śnia­da­nia, potem prze­jażdżki konne, gry kar­ciane, rów­nież hazar­dowe, przed­sta­wie­nia i kalam­bury, pik­niki, kola­cje, tańce, kok­tajle na tara­sie i mnó­stwo śmie­chu. Męż­czyźni przy­wo­zili na te week­endy swoje kochanki, ni­gdy żony. A Boy zawsze wybie­rał mnie na part­nerkę do gry i nie­mal za każ­dym razem wygry­wa­li­śmy.

Moja ulu­biona pora nad­cho­dziła w cie­płe wie­czory, kiedy pozo­stali goście dokądś sobie szli, a my zosta­wa­li­śmy sami. Boy był uro­dzo­nym nauczy­cie­lem, a mnie zachwy­cało, gdy roz­pra­wiał o gwiaz­dach, pla­ne­tach i księ­życu, o tym, jak ide­al­nie zba­lan­so­wany jest wszech­świat. Uwiel­bia­łam słu­chać, jak mówi niskim, modu­lo­wa­nym gło­sem o innych wymia­rach czasu i prze­strzeni. Nauczył mnie nazw gwiaz­do­zbio­rów, opo­wia­dał sta­ro­żytne mity, histo­rie o bogach, kochan­kach i tra­ge­diach. Czę­sto roz­ma­wia­li­śmy o muzyce, sztuce lub histo­rii i zawsze, zawsze spro­wa­dzał roz­mowę na filo­zo­fię oraz inny świat, który nazy­wał świa­tem ducho­wym.

Cza­sami czu­łam się głu­pia. Jako kato­liczka zna­łam poję­cie życia po śmierci, lecz Boy mówił o innym rodzaju ducho­wo­ści. Począt­kowo uda­wa­łam, że rozu­miem, lecz pew­nej nocy w końcu popro­si­łam o wyja­śnie­nie.

Wstał, pod­szedł do niskiego murku oka­la­ją­cego taras i zerwał z krzewu kwiat jaśminu.

– Spójrz – powie­dział, odwra­ca­jąc się i go uno­sząc.

To był zwy­kły kwia­tek. Podał mi go, a ja wcią­gnę­łam w noz­drza zapach. Boy usiadł w fotelu, obser­wu­jąc mnie z uśmie­chem.

– Podoba ci się jego zapach, kształt, barwa? – zapy­tał.

Ski­nę­łam głową.

– Czy ten kwiat budzi w tobie wspo­mnie­nia?

Zamknę­łam oczy, znów wącha­jąc kwiat, i natych­miast prze­nio­słam się w prze­szłość – w mgiełkę zło­ci­stego słońca. Nie­mal czu­łam jego cie­pło na ramio­nach. Wraz z rodzeń­stwem sie­dzie­li­śmy z tyłu wozu Papy, pod­ska­ku­jąc na wąskiej, bitej dro­dze bie­gną­cej przez pole słodko pach­ną­cych jaśmi­nów. Jecha­li­śmy na letni targ gdzieś w Pro­wan­sji. Była z nami Maman – jesz­cze wtedy żyła i sie­działa obok Papy na koźle.

– Widzisz? – Głos Boya prze­bił się przez ten obraz.

Otwo­rzy­łam oczy i poło­ży­łam kwia­tek na kola­nach, kiwa­jąc głową.

– Nic się nie koń­czy. Gdy rośliny – rze­czy­wi­ste kwiaty, które tam­tego dnia widzia­łaś i czu­łaś – umie­rają, ich esen­cja pozo­staje. Nawet po wielu latach zapach wyzwala sko­ja­rzone z nim wspo­mnie­nia zapi­sane w twoim umy­śle, przy­wo­łu­jąc te same uczu­cia rado­ści i szczę­ścia.

– Tak, to dobre wspo­mnie­nia. – Chwilę mil­cza­łam, zasta­na­wia­jąc się nad tym. – Teraz rozu­miem. Coś naprawdę pozo­staje po tych sta­rych, mar­twych już kwia­tach. Mówisz, że prze­szłość staje się teraź­niej­szo­ścią.

Uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem.

– Tamte rośliny roz­ło­żyły się już dawno temu, ale uczu­cia, które wywo­łują poprzez zapach, pozo­stały. Zatem… – Uniósł brwi. – Jak myślisz, skąd biorą się te uczu­cia?

Spoj­rza­łam na zalane świa­tłem księ­życa pole i odpo­wie­dzia­łam bez namy­słu:

– Oczy­wi­ście ze wspo­mnień.

Zapa­dłam się w fotel, wycią­gnę­łam nogi i splo­tłam dło­nie za głową.

Boy par­sk­nął śmie­chem

– To błędne koło, Coco.

Przy­glą­da­łam się, jak wyj­muje z kie­szeni fajkę, złotą zapal­niczkę i skó­rzany mie­szek na tytoń. Uwiel­bia­łam zapach jego tyto­niu.

– Cóż, chyba ni­gdy przed­tem się nad tym nie zasta­na­wia­łam – powie­dzia­łam, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Byłam zacie­ka­wiona, więc cze­ka­łam w mil­cze­niu, aż napełni fajkę, postuka nią o blat stołu i w końcu zapali.

A potem, wypu­ściw­szy z ust kłąb dymu, ode­zwał się tonem, po któ­rym pozna­łam, że to dla niego istotna kwe­stia.

– Uczu­cia, na przy­kład szczę­ście, które budzą w tobie te wspo­mnie­nia, nie są rze­czami mate­rial­nymi, takimi jak kwiat czy stół. Uczu­cia nie mają swo­jej struk­tury, są efe­me­ryczne. Ale, tak jak wspo­mnie­nia, sta­no­wią realną część nas samych.

Sie­dzia­łam bez ruchu, słu­cha­jąc i pra­gnąc zro­zu­mieć.

– Emo­cje, dozna­nia to poru­sze­nia duszy, two­jego wewnętrz­nego ja. Powstają po tym, jak twój umysł odbie­rze infor­ma­cje o kwie­cie, jego kolo­rze, kształ­cie, zapa­chu. – Gdy mówił, faj­kowy dym uno­sił się smugą do nieba. – Pocho­dzą ze świata ducho­wego, który ist­niał na długo przed naszymi naro­dzi­nami i będzie trwał po naszej śmierci. Zatem duszy, two­jego wewnętrz­nego ja, Coco, nie obo­wią­zują ludz­kie ogra­ni­cze­nia czasu, prze­strzeni i mate­rii. Te ulotne czę­ści cie­bie, jak szczę­ście przy­wo­łane przed chwilą, kiedy wącha­łaś jaśmin… masz do nich dostęp w każ­dej chwili. Na zawsze pozo­staną czę­ścią cie­bie. – Ski­nął ręką w kie­runku srebr­nych gwiazd. – W tym sen­sie wszy­scy jeste­śmy wieczni. – Wyjął fajkę z ust. – Wła­ści­wie nasze dusze mogły już przed­tem żyć na Ziemi.

– A zatem jesteś bud­dy­stą? – zapy­ta­łam.

Uśmiech­nął się.

– Pró­buję tylko wyja­śnić, jak wszystko we wszech­świe­cie się łączy. – Zamilkł, wpa­tru­jąc się we mnie, a po chwili ski­nął głową. – Jeśli cho­dzi o nas, istoty ludz­kie mają sil­niej­szy zwią­zek ze świa­tem ducho­wym niż inne żywe stwo­rze­nia, ponie­waż uczu­cia skła­niają nas do doko­ny­wa­nia wybo­rów, do świa­do­mego dzia­ła­nia. A to dzia­ła­nie pro­wa­dzi do kon­se­kwen­cji, które z kolei wyma­gają kolej­nych dzia­łań… – Zro­bił kółko pal­cem. – I tak dalej, i tak dalej, przez całą wiecz­ność.

– Ale kiedy umrę, moje dzia­ła­nia ustaną – stwier­dzi­łam, sądząc, że go przy­ła­pa­łam.

Pokrę­cił głową.

– Każdy z nas swoim dzia­ła­niem pozo­sta­wia ślad, wywo­łuje kon­se­kwen­cje, które trwają. Kore­la­cje z innymi ni­gdy nie dobie­gają końca. Wszystko we wszech­świe­cie jest w ten spo­sób powią­zane na wiecz­ność.

Obser­wo­wa­łam dym uno­szący się z jego fajki, zasta­na­wia­jąc się, czy już wiecz­nie będzie pły­nął przez wszech­świat i czas.

– Rozu­miesz, co mam na myśli? Musimy postę­po­wać roz­waż­nie, ponie­waż efekty naszych dzia­łań ni­gdy nie ustają. Nie można doko­ny­wać przy­pad­ko­wych wybo­rów.

Do tej pory moim życiem rzą­dził wyłącz­nie przy­pa­dek, pomy­śla­łam.

Spoj­rzał na mnie spod oka.

– Jeśli otwo­rzysz umysł, Coco, zaczniesz rozu­mieć. Mogę pod­rzu­cić ci kilka ksią­żek do prze­czy­ta­nia, jeśli chcesz.

– Popro­szę – odrze­kłam. – Bar­dzo bym chciała.

Pra­gnę­łam zro­zu­mieć tę ideę, w którą wie­rzył Boy i która tak go fascy­no­wała. Był zupeł­nie inny niż Étienne, niż wszy­scy męż­czyźni, któ­rych kie­dy­kol­wiek zna­łam.

Odło­żył fajkę na sto­lik i ukląkł przede mną. Ujął moją twarz w dło­nie, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie, jakby uczył się mnie na pamięć. Dotknął war­gami moich ust w dłu­gim, głę­bo­kim poca­łunku, który prze­szył moje ciało eks­plo­zjami świa­tła, przy­po­mi­na­ją­cymi bąbelki w dobrym szam­pa­nie. W tej chwili zro­zu­mia­łam, że prze­pa­dłam. Byłam bez­na­dziej­nie zako­chana w Boyu.

* * *

Minął cały mie­siąc, nim Boy został moim kochan­kiem. Wszy­scy w życiu mamy punkty zwrotne, chwile, które zmie­niają wszystko – naszą przy­szłość i nawet spo­sób, w jaki widzimy prze­szłość. Takim punk­tem było pozo­sta­wie­nie mnie przez Papę w opac­twie. Kolej­nym – zako­cha­nie się w Boyu. Tego dnia jecha­li­śmy razem przez pola do lasu Compiègne, odda­lo­nego od zamku o jakieś dwa kilo­me­try. Flost, moja gnia­doszka, była nie­spo­kojna i wyraź­nie miała ochotę na galop, ale na skraju lasu Boy zwol­nił swo­jego konia do stępa, wska­zu­jąc ścieżkę pro­wa­dzącą przez kate­drę deli­kat­nych srebr­nych brzóz. Jeź­dzi­łam tam­tędy wiele razy, ale gdy podą­ża­łam za Boyem ocie­nioną ścieżką wijącą się wśród drzew, czu­łam, że dzieje się mię­dzy nami coś nie­zwy­kłego.

Powie­trze było chłodne i świeże, prze­sy­cone ostrym zapa­chem sosen i wil­got­nych liści. Blade zie­lone świa­tło sączyło się przez bal­da­chim gałęzi nad naszymi gło­wami. Ciszę prze­ry­wał tylko śpiew pta­ków, a cza­sami żałobny trel dzię­cioła czar­nego lub sze­lest lisów, kró­li­ków i innej drob­nej zwie­rzyny prze­my­ka­ją­cej przez zaro­śla. Wiech­cie maleń­kich błę­kit­nych, żół­tych i pur­pu­ro­wych dzi­kich kwia­tów rosły w wyso­kich tra­wach wzdłuż ścieżki.

– Chcę ci poka­zać pewne miej­sce – oznaj­mił Boy, gdy dotar­li­śmy do polanki zala­nej sło­necz­nym świa­tłem. – Jedź za mną.

Skie­ro­wał wierz­chowca w prawo, zje­cha­li­śmy ze ścieżki i dotar­li­śmy do drzew po dru­giej stro­nie polanki. Usły­sza­łam szum wody. Konie skie­ro­wały się w stronę tego dźwięku.

Zatrzy­ma­li­śmy się, gdy ujrze­li­śmy stru­mień – czy­sta woda lśniła w słońcu, spa­da­jąc ze skal­nej półki do wydrą­żo­nej w wapie­niu sadzawki.

– Pięk­nie, prawda? – Boy odwró­cił się w sio­dle, spo­glą­da­jąc na mnie.

Pod­je­cha­łam bli­żej. Prze­mie­rza­łam te lasy od ponad roku i ni­gdy tutaj nie tra­fi­łam.

Zsie­dli­śmy z koni i przy­wią­za­li­śmy je do drzewa. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy na pła­skiej skale na brzegu stru­mie­nia, roz­ma­wia­jąc i przy­glą­da­jąc się grze wody i świa­tła, srebr­nym i zło­tym roz­bły­skom na kro­plach. Serce biło mi mocno, ponie­waż wie­dzia­łam, co się sta­nie. I pra­gnę­łam tego.

W końcu Boy poło­żył dło­nie na moich ramio­nach i odwró­cił mnie twa­rzą do sie­bie. Odgłosy lasu przy­ci­chły, kiedy spoj­rze­li­śmy sobie w oczy. Ujął moją twarz i mnie poca­ło­wał. Począt­kowo jego usta deli­kat­nie muskały moje, a potem stały się bar­dziej natar­czywe, gdy sma­ko­wał mnie języ­kiem, roz­su­wa­jąc moje wargi. Odpo­wie­dzia­łam, zupeł­nie się roz­pły­wa­jąc pod jego doty­kiem. Póź­niej wziął mnie na ręce, a ja obję­łam go ramio­nami za szyję, gdy niósł mnie na mszy­stą plamę zie­leni pod drze­wem. Zło­żył mnie pomię­dzy wysta­ją­cymi z ziemi korze­niami. Zadrża­łam, gdy wycią­gnął się obok mnie wsparty na łok­ciu, drugą dło­nią lekko gła­dząc moje piersi i brzuch. Otwo­rzy­łam przed nim ramiona.

Pra­gnę­łam go.

Uśmie­chał się, wpa­tru­jąc mi się w oczy i roz­pi­na­jąc guziki moich bry­cze­sów – wyda­wało się, że trwa to całą wiecz­ność – a potem zatch­nęło mi dech w piersi, gdy je ze mnie zsu­nął. Obję­łam go, taka wygłod­niała, i wcią­gnę­łam na sie­bie. Zato­pi­li­śmy się w sobie w tym cichym lesie, gdzie nie ist­niało nic prócz Boya i mnie.

Zako­cha­łam się w nim. I od tam­tego dnia bez­gra­nicz­nie mu zaufa­łam. Naj­lep­szy przy­ja­ciel Étienne’a zarze­kał się, że też mnie kocha, wtedy i jesz­cze wie­lo­krot­nie. Zacho­wa­li­śmy nasz romans w tajem­nicy, ale mówi­łam sobie, że Étienne nie będzie miał nic prze­ciwko stra­cie jed­nej kochanki. Poza tym wów­czas w rezy­den­cji Roy­al­lieu prze­by­wała rów­nież słynna pięk­ność Émilienne d’Alençon. Étienne już od tygo­dni nie przy­cho­dził do mojego pokoju. Lecz nic mu nie powie­dzie­li­śmy. Jesz­cze nie wtedy.

Przy­je­cha­łam do Roy­al­lieu jako biedna dziew­czyna i nikomu prócz Boya nie mówi­łam prawdy o swo­jej prze­szło­ści. Kiedy mnie pytano, zawsze odpo­wia­da­łam, że wycho­wały mnie dwie surowe ciotki w swoim domu w Moulins. Począt­kowo jemu też opo­wie­dzia­łam tę histo­ryjkę, tak jak innym. Wyzna­łam prawdę dopiero po tym dniu, gdy kocha­li­śmy się po raz pierw­szy, a Boy oznaj­mił, że jest wstrzą­śnięty tym, że od początku do końca wymy­śli­łam swoją prze­szłość.

Nazwał moje opo­wie­ści kłam­stwami.

Ja nazy­wa­łam je nie­win­nymi bajecz­kami. Boy ni­gdy tego do końca nie rozu­miał. Kłam­stwo ozna­cza celowe wpro­wa­dze­nie w błąd. Jedy­nym celem tego, że ukry­wa­łam prze­szłość, było prze­trwa­nie. Od moich przy­ja­ciół chcia­łam sza­cunku, a nie lito­ści.

Powie­dzia­łam mu to. I zapew­ni­łam, że kła­mię tylko w waż­nych spra­wach.

Rozdział czwarty

Roz­dział czwarty

La Pausa w pobliżu Can­nes

Wio­sna 1940

Po bez­sen­nej nocy Coco z nie­cier­pli­wo­ścią czeka na powrót Pru­done’a z Grasse. Sie­dzi w gabi­ne­cie i pisze list do René de Cham­bruna, swo­jego praw­nika w Paryżu, rela­cjo­nu­jąc kra­dzież for­muły per­fum. „Nade­szła pora na spra­wie­dli­wość” – pod­su­mo­wuje prośbę o pomoc. Pozy­ska­nie jaśminu nie wystar­czy. Musi też prze­jąć kon­trolę nad Société Made­mo­iselle. Nawet Pierre Wer­the­imer, z całą swoją for­tuną i wła­dzą w świe­cie inte­re­sów, nie jest zwol­niony z prze­strze­ga­nia prawa.

Tak, Coco ma dobre argu­menty. Zacznie walkę natych­miast, gdy tylko przy­bę­dzie Pru­done, od pod­pi­sa­nia kon­trak­tów z Grasse. Pod­nosi wzrok, wspie­ra­jąc łok­cie na biurku i kła­dąc brodę na dło­niach. Z tej strony okna willi wycho­dzą na morze. Są otwarte i wpada przez nie chłodny, ożyw­czy wia­te­rek, który nieco stu­dzi jej znie­cier­pli­wie­nie.

W odle­głym końcu holu sły­chać głos Alice, a po nim Pru­done’a. Coco pro­stuje się, odkła­da­jąc wieczne pióro na onyk­sową pod­stawkę, i chowa list do szu­flady. Dziś po połu­dniu poje­dzie z Pru­done’em do Grasse, by sfi­na­li­zo­wać kon­trakty i zor­ga­ni­zo­wać trans­port abso­lutu do Neu­illy. Uśmie­cha­jąc się do sie­bie, wygod­nie roz­siada się w fotelu.

W drzwiach staje dyrek­tor Pru­done z kape­lu­szem w dłoni.

– Dzień dobry, mon­sieur. – Coco podaje mu rękę. – Popro­szę o kon­trakty. Przej­rzę je szybko i wró­cimy razem do Grasse, by je pod­pi­sać.

Lecz w tej samej sekun­dzie jej wzrok pada na kape­lusz w pustych dło­niach. Gdzie jest nese­ser? Gdzie doku­menty? Coco wpa­truje się w męż­czy­znę zbita z tropu.

– Z przy­kro­ścią muszę przy­znać, że przy­wożę złe nowiny, made­mo­iselle – mówi dyrek­tor ze zmar­twioną miną.

Coco nie jest w sta­nie wydu­sić słowa.

– Oba­wia­łem się tego – cią­gnie Pru­done. – Let­nie zbiory już za dwa mie­siące, więc się spóź­ni­li­śmy. Cały jaśmin w regio­nie został już zare­zer­wo­wany, kon­trakty na ten sezon pod­pi­sano wiele mie­sięcy temu. A przede wszyst­kim zbiory są mniej­sze z powodu powszech­nej mobi­li­za­cji. Plan­ta­to­rzy mają nawet pro­blem z zatrud­nie­niem zbie­ra­czy.

Coco odwraca wzrok w stronę otwar­tego okna i patrzy na jasno­nie­bie­ską wodę cią­gnącą się po hory­zont, w któ­rej odbi­jają się wyso­kie, białe chmury. Ten piękny dzień został zepsuty.

– Przy­kro mi, made­mo­iselle.

Coco sztyw­nieje, sły­sząc ton pełen lito­ści, i odwraca się do Pru­done’a, obrzu­ca­jąc go zim­nym spoj­rze­niem. Nie pozwoli na to. Nikt nie będzie się lito­wał nad Cha­nel.

– Odwie­dził pan wszyst­kie per­fu­me­rie? Wyja­śnił pan tym sta­ru­chom z Grasse, ile jestem gotowa zapła­cić?

Męż­czy­zna otwiera usta, ale ona ostrze­gaw­czo unosi dłoń.

– Nie wie­rzę, że odrzu­cili taką for­tunę. Zapewne nie wyra­ził się pan jasno. Przed­sta­wił pan naszą naj­wyż­szą ofertę?

– Tak, made­mo­iselle. Nikt nie ustą­pił. Pani pro­po­zy­cja była oczy­wi­ście bar­dzo hojna, ale pie­nią­dze nie grają dla nich roli. Pod­kre­ślali, że całe zbiory są zakon­trak­to­wane. Że mają zobo­wią­za­nia. Muszą chro­nić swoją markę, tak mówią. – Zerka na drzwi, jakby zasta­na­wiał się nad ucieczką, i dodaje: – Nie­któ­rym pro­po­no­wa­łem nawet stawkę wyż­szą niż podwójna. Bar­dzo nale­ga­łem, a mimo to odmó­wili.

Coco kur­czowo zaci­ska palce na kra­wę­dzi biurka, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku. To musi być jakaś pomyłka. Nie powinna była wysy­łać pod­wład­nego z takim zada­niem. Natych­miast sama poje­dzie do Grasse. Ci starcy na pewno nie odmó­wią oso­bi­stej proś­bie kobiety, która stwo­rzyła Dom Mody Cha­nel. Kobiety, dzięki któ­rej powstał No 5.

– Bez zwłoki wróci pan do Paryża – oznaj­mia, przy­ci­ska­jąc dzwo­nek wzy­wa­jący Alice.

Jest legendą w świe­cie mody i per­fu­miar­stwa. Zaj­mie się tym pro­ble­mem oso­bi­ście, tak jak musi się zaj­mo­wać wszyst­kimi poważ­niej­szymi kwe­stiami w tym biz­ne­sie. Choć pomysł, by cho­dzić po proś­bie w Grasse, wydaje jej się uwła­cza­jący.

– Jest pan potrzebny w Maison, przy rue Cam­bon. Ja sama wybiorę się do Grasse. Po dro­dze pod­rzucę pana do hotelu w Can­nes.

– Jak pani sobie życzy, made­mo­iselle.

W drzwiach za jego ple­cami poja­wia się Alice. Coco każe natych­miast pod­sta­wić samo­chód.

* * *

Zaj­mu­jąc miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu czar­nej limu­zyny daim­ler z bur­gun­dową maską, Coco instru­uje Jacques’a, swo­jego miej­sco­wego szo­fera, by przed wyru­sze­niem do Grasse zatrzy­mał się naj­pierw pod hote­lem Maje­stic. Zaci­ska zęby, z nie­chę­cią myśląc o wypra­wie. Ale nie da się jej unik­nąć, nie tylko z powodu zemsty na Pie­rze, ale też dla­tego, że gdy przej­mie kon­trolę nad firmą, musi zapew­nić stałą dostawę olejku jaśmi­no­wego do fabryki w Neu­illy.

Gdy zbli­żają się do Can­nes, ruch uliczny gęst­nieje, a na boule­vard de la Cro­isette dołą­czają do sznura suną­cych w żół­wim tem­pie auto­mo­bi­lów. Znu­dzona, poiry­to­wana Coco przy­gląda się dłu­gim rzę­dom hoteli, skle­pów i kawiarni po pra­wej i morzu po lewej. Nagle jej wzrok przy­ciąga mijany skle­pik z dum­nym szyl­dem: „Dom Besse” i dopi­skiem pod spodem: „Per­fumy z Pro­wan­sji”. Coco jesz­cze raz zerka przez ramię na napis. Ni­gdy nie sły­szała o tym pro­du­cen­cie.

Sie­dzący obok niej Pru­done ze zdu­mie­niem wpa­truje się w tłumy.

– Co tu się dzieje?

Jacques odwraca głowę, pod­jeż­dża­jąc o kilka cen­ty­me­trów.

– Przy­je­chał wła­śnie pociąg z Paryża. Sły­sza­łem, że wszyst­kie miej­sca w hote­lach na wybrzeżu są zajęte. Podobno tym razem Niemcy naprawdę wkro­czą do Fran­cji. Jak pan sądzi, mon­sieur?

– Poko­na­li­śmy ich w tysiąc dzie­więć­set osiem­na­stym i zro­bimy to teraz, jeśli będą na tyle głupi, by spró­bo­wać. Ale wygląda na to, że będę miał sporo miej­sca w dzi­siej­szym pociągu do Paryża.

– Bzdury – stwier­dza Coco. – Niemcy nas nie zaata­kują. To nasi kuzyni. – Zmu­sza się do uśmie­chu. Ton ma lekki, w prze­ci­wień­stwie do obec­nego nastroju. – Poza tym mamy Linię Magi­nota. Nasi żoł­nie­rze są przy­go­to­wani.

Ulica przed hote­lem Maje­stic jest zasta­wiona rzę­dami cia­sno zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów. W powie­trzu wiszą gęste chmury spa­lin. Jacques zdej­muje czapkę i dra­pie się po czole.

– Będziemy musieli pocze­kać, żeby pod­wieźć pana pod samo wej­ście, mon­sieur – ostrzega.

Coco przy­gląda się szo­fe­rom i boyom hote­lo­wym, któ­rzy wyj­mują z bagaż­ni­ków kufry i torby, a potem tasz­czą je do drzwi hotelu. Męż­czyźni w melo­ni­kach, gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach zbi­jają się w grupki na chod­niku, dys­ku­tu­jąc o czymś z prze­ję­ciem, pod­czas gdy ich żony, dzieci i nia­nie kręcą się wokół.

To może potrwać całą wiecz­ność.

– Chyba naj­le­piej będzie, jak tu wysiądę, made­mo­iselle – pro­po­nuje Pru­done.

– Chyba tak. Liczę na to, że zaj­mie się pan wszyst­kim przy rue Cam­bon, zanim wrócę do Paryża. Co nastąpi wkrótce, mam nadzieję. – Coco zerka na zega­rek. – Jak zwy­kle pro­szę o dys­kre­cję. Niech pan nie odpo­wiada na pyta­nia doty­czące tutej­szych inte­re­sów.

– Oczy­wi­ście, made­mo­iselle.

Samo­chód staje, a Coco ści­sza głos.

– I pro­szę spraw­dzić stan maga­zynu w Neu­illy. Pod dowol­nym pre­tek­stem, ale kiedy wrócę, muszę wie­dzieć, na czym sto­imy. Pro­szę też zamó­wić do butiku wszystko, czego potrze­bu­jemy. Jeśli ktoś w fabryce będzie opo­no­wał, niech pan wyraź­nie pod­kre­śli, że działa z mojego pole­ce­nia.

– Tak, made­mo­iselle. – Pru­done wysiada z auta, zamyka drzwi, odwraca się i unosi palce do kape­lu­sza. – Powo­dze­nia w Grasse.

Do Grasse jedzie się drogą pro­wa­dzącą w prze­ciw­nym kie­runku, więc Jacques manew­ruje daim­le­rem wśród aut i prze­jeż­dża na prze­ciw­le­gły pas bul­waru. Coco mil­czy, roz­my­śla­jąc o małej per­fu­me­rii, którą mijali w dro­dze do mia­sta – Dom Besse. Jeśli to miej­scowy per­fu­miarz, który sprze­daje wła­sne zapa­chy, może też upra­wia jaśmin na swoje potrzeby. Może nie trzeba wcale jechać do Grasse. Może taki drobny plan­ta­tor doceni szansę na sprze­da­nie nad­mia­ro­wej pro­duk­cji Domowi Mody Cha­nel?

Jacques zerka przez ramię.

– Do Grasse, made­mo­iselle?

Coco podej­muje decy­zję.

– Jesz­cze nie. Tam jest taki skle­pik… zaraz po lewej. Tak, ten. Chcę się tutaj zatrzy­mać.

Wysiada i przez chwilę przy­gląda się witry­nie. Gdy otwiera drzwi, nad jej głową roz­lega się brzęk dzwo­neczka. Wnę­trze jest ską­pane w świe­tle słońca i prze­sy­cone czy­stym, jasnym zapa­chem przy­po­mi­na­ją­cym woń lnia­nej tka­niny schną­cej na wie­trze – kwin­te­sen­cja Pro­wan­sji.

W drzwiach z tyłu sklepu poja­wia się młoda kobieta.

– Dzień dobry, madame – mówi z uśmie­chem, roz­kła­da­jąc ręce. – Czym mogę słu­żyć?

Coco dotyka pal­cami mięk­kiego bia­łego koł­nie­rzyka i roz­gląda się wokół. Sklep jest dobrze zaopa­trzony.

– Chcia­ła­bym pową­chać kilka zapa­chów. Cze­goś z dobrym jaśmi­no­wym akor­dem, ale nie za słod­kiego. – Unosi brodę. – Nie poje­dyn­czej nuty zapa­cho­wej. Cze­goś bar­dziej zło­żo­nego.

Dziew­czyna odpo­wiada, że ma parę pro­po­zy­cji, zwłasz­cza jedną.

– Pro­szę za mną – dodaje, kie­ru­jąc się do lady po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia.

Coco rusza za nią, prze­su­wa­jąc po szkle dło­nią w ręka­wiczce. Pod­czas gdy sprze­daw­czyni prze­gląda bute­leczki per­fum na dol­nej półce za kon­tu­arem, Coco zerka na swoje palce. Ręka­wiczka jest czy­sta. Sta­wia torebkę na szkla­nej ladzie i czeka.

Dziew­czyna wyj­muje cztery bute­leczki i garść pasków bibuły ze sło­ika na półce. Wyciąga korki z bute­le­czek, zanu­rza pasek w per­fu­mach i podaje klientce.

Coco deli­kat­nie macha pod nosem każ­dym paskiem po kolei. Po kilku sekun­dach powta­rza tę pro­ce­durę, tym razem robiąc dłuż­sze prze­rwy przy zmia­nie zapa­chu. Tak, wła­śnie tak myślała. Ostat­nie per­fumy się wybi­jają. Lek­kie i nie za słod­kie, z jaśmi­nem i różą w nutach serca. Wyczuwa też ślady ylang-ylang, kwiatu poma­rań­czy, szał­wii, ber­ga­motki, drewna san­da­ło­wego i led­wie cień irysa. To wybitna kom­po­zy­cja. Dokład­nie taka, jakiej potrze­buje, i – jak stwier­dza ze zdu­mie­niem – rów­nie ele­gancka jak No 5. Per­fu­miarz ma talent.

– Wezmę tę. – Czub­kiem palca dotyka ostat­niej butelki w rzę­dzie. – Jedną sztukę.

Uśmiech­nięta dziew­czyna kiwa głową.

– Bar­dzo dobry wybór. Pro­vence Amour, moje ulu­bione. Przy­pusz­cza­łam, że mogą się pani spodo­bać. – Milk­nie na chwilę. – Cena wynosi dwa­dzie­ścia fran­ków.

Coco, otwie­ra­jąc torebkę, pyta obo­jęt­nym tonem:

– Czy to miej­scowy wyrób?

Dziew­czyna bie­rze z półki arkusz bia­łej bibuły.

– Tak. – Owija bute­leczkę i prze­wią­zuje wąską saty­nową wstążką, po czym podaje paku­nek Coco. – Rodzina ma gospo­dar­stwo w pobliżu Grasse.

– I upra­wia wła­sne kwiaty?

– O tak! Besse to jedna z naj­star­szych rodzin per­fu­mia­rzy w oko­licy. Całe poko­le­nia…

– Chcia­ła­bym poznać twórcę.

– Nie wiem, jak to zro­bić… – Dziew­czyna roz­kłada ręce. – Nikt ni­gdy o to nie pro­sił. Mon­sieur Besse nie­czę­sto przy­jeż­dża do mia­sta, więc nie znam go zbyt dobrze.

Coco stara się ukryć znie­cier­pli­wie­nie.

– Jutro wyjeż­dżam z Can­nes do Paryża, a muszę go poznać przed wyjaz­dem. Pocze­kam, aż pani zate­le­fo­nuje. Pro­szę go spy­tać. Jestem Gabrielle Cha­nel, z Domu Mody Cha­nel w Paryżu.

Sprze­daw­czyni przy­ci­ska dłoń do ust.

– Och, tak, oczy­wi­ście!

– Pro­szę mu prze­ka­zać, że chcia­ła­bym się spo­tkać dzi­siaj, jeśli to moż­liwe.

– Tak, madame… to zna­czy made­mo­iselle Cha­nel. Już do niego dzwo­nię.

Dziew­czyna odwraca się i pospiesz­nie rusza na zaple­cze. Mijają kolejne minuty, więc Coco z wes­tchnie­niem kła­dzie swoje rze­czy na kon­tu­arze. Uzy­ska­nie połą­cze­nia tele­fo­nicz­nego mię­dzy Can­nes a gospo­dar­stwem w górach może tro­chę potrwać, tym bar­dziej w obec­nych cza­sach. W końcu eks­pe­dientka zaczyna z kimś roz­ma­wiać przy­ci­szo­nym gło­sem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki