Kroczący wśród cieni. Nigdy mnie nie odnajdziesz - Jarosław Kukiełka - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Kroczący wśród cieni. Nigdy mnie nie odnajdziesz ebook i audiobook

Jarosław Kukiełka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

66 osób interesuje się tą książką

Opis

Brawurowa historia, która nie przejdzie bez echa w świecie miłośników fantastyki i fanów detektywistycznych tajemnic!

Jakim cudem detektyw, uparcie zwący się tropicielem, odnosi takie sukcesy?
Gdy władze miasta Tin-Leve zlecają Kavlowi wyjątkowo trudne zadanie, ten radzi sobie znakomicie. Detektyw nie wie jednak, że to wyłącznie test, wstęp do ważniejszej misji. Tym razem będzie musiał wykorzystać swoje niespotykane umiejętności przeciwko Kościołowi Żywych, organizacji nie tak świętej, za jaką chciałaby uchodzić.

Zdeterminowany tropiciel podejmuje wyzwanie, chociaż wie, że na drodze, poza ludźmi, staną mu cienie zmarłych i ożywieni powstańcy. Nie zrezygnuje, gdyż jego zawodowy cel zdaje się mieć coś wspólnego z prywatnym.
Kavel bowiem poszukuje kobiety, która może mieć dla niego odpowiedzi. Kobiety, która w zaświatach, miejscu, gdzie detektyw nabył zdolność wiązania się z cieniami zmarłych, zastrzegła: „Nigdy mnie nie odnajdziesz”.

Zanurz się w tajemniczej historii naszpikowanej akcją i humorem oraz mrocznymi zagadkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,4 (38 ocen)
23
10
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xkazuar

Nie oderwiesz się od lektury

Dzidowcy razem!
70
piotrskorenki

Nie oderwiesz się od lektury

Jbzd! 😎
20
nupek

Nie oderwiesz się od lektury

dzida!
20
maxmaniak001

Nie oderwiesz się od lektury

małpy razem silne... 🤣
20
Elishia79

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek fantasy jakie czytałam.
10

Popularność




Dla moich trzech Kobiet,za szczęście, równowagę i pokorę.

Prolog

1

Jakimi słowami pożegna się dziś skazaniec?

Rales Jomo stał na podwyższeniu i z umiarkowanym zadowoleniem spoglądał na zebranych. Nie było ich tylu, co zwykle. Coraz trudniej utrzymać zainteresowanie mieszkańców Tin-Leve. Westchnął cicho. Będzie musiał popracować nad nowymi metodami egzekucji. Wieszanie zaczynało nudzić nawet jego. Pewne plany już miał.

Uśmiech jednak wypłynął mu na nalaną twarz, gdy usłyszał, a po chwili zobaczył nadciągający wóz, zaprzęgnięty w konie. Później będzie się martwić takimi drobnostkami jak nuda.

Tłum zagwizdał i zakrzyczał, strażnicy pałkami przygotowali miejsce dla powozu, który zatrzymał się tuż przed szubienicami. Prefekt zauważył nawet kobietę w czerwonym płaszczu z wszystkimi czterema naszywkami Synów, którą straż uniżenie prosiła, by się odsunęła. Nie była to żadna akolitka, tylko pełnoprawna kapłanka Wielkiego Ojca.

Rales prychnął cicho. Nie miał pojęcia, czemu wymyślający bajędy o cieniach Kościół ma aż taką władzę. Czy ktoś widział kiedyś jakieś widziadła?

Słońce zachodziło, a strzeliste wieże pobliskich kościołów rzucały coraz dłuższe cienie na plac Ocalenia, który powoli okrywał mrok. Zarządca więzienia zmarszczył brwi, gdy ironia nazwy do niego dotarła. Większość egzekucji odbywała się właśnie tu, na jednym z największych placów w Tin-Leve, gdzie jednocześnie można było „obsłużyć” dwudziestu wisielców. Rales czasem sam podejmował się tego zadania, chętnie przyjmując rolę kata. A na to wszystko spoglądały archikatedra Wielkiej Matki i arcybazylika Wielkiego Ojca, każda z pięcioma wieżami symbolizującymi cztery Córki i czterech Synów oraz Rodziców. Jawna kpina. Cały panteon bóstw spoglądał niemo na miejsce kaźni. Znikąd pomocy. Znikąd ocalenia.

Gdy pobitego skazańca wleczono po stopniach, prefekt przybrał poważną minę. Na jego znak zgromadzeni przerwali leniwe rzucanie zgniłym jedzeniem w nieszczęśnika, a strażnicy rozcięli mu więzy. Nieszczęśnika… Dobre sobie.

Zgodnie z prawem pozwolono mu się pozbierać. Więzień splunął krwią, dysząc, ale dość szybko powstał i wlepił spojrzenie zielonych oczu w prefekta. Dobrze. Niektórych trzeba było poganiać.

Kruki i wrony rozkrzyczały się na niebie, nie miały jednak na co liczyć.

– Torredzie Lomi, na mocy władzy nadanej mi przez królową Sevenii, Jarehę Lottari, zostajesz skazany na śmierć przez powieszenie. – Prefekt lustrował mieszkańców stolicy w poszukiwaniu matki skazańca. Zastanawiał się, czy narobi problemów. Miał nadzieję na widowisko. – Twoje ciało zostanie spalone zgodnie z nakazem Kościoła Jasności, tfu, to jest Kościoła Żywych, aby twoja dusza nie powróciła do ciała z krainy cieni. A skazany jesteś za morderstwo i… gwałty popełnione na współwięźniach.

Tłumek zaszemrał, a Rales uśmiechnął się półgębkiem. Tak. Chyba pójdzie w gwałty. To działa na widzów. Prefekt ponownie spojrzał po zgromadzonych, ale z rozczarowaniem stwierdził, że nie widzi złorzeczącej matki chudzielca. Bardzo był ciekaw jej reakcji na ten zarzut.

– Torredzie Lomi, zgodnie z prawem masz teraz czas równy trzeciej modlitwie do Wielkiego Ojca. Nikt nie może ci przerwać, ale pamiętaj, musisz wypowiedzieć choć jedno, ostatnie słowo! Zostanie ono zaprotokołowane.

Prefekt zamilkł, wpatrując się z ciekawością w więźnia. Co teraz zrobi? Niektórzy wykorzystywali ten niezbyt długi czas, aby błagać o litość. Inni złorzeczyli, przeklinali, wyrzucając z siebie setki słów, co doprowadzało do szaleństwa odpowiedzialnych za protokołowanie. Jeszcze inni milczeli. Nie mówili nic. A prawo było bezwzględne. Skazany na śmierć musiał wypowiedzieć ostatnie słowo. Jeśli nie chciał… Cóż. Pomagano mu w tym. Na różne paskudne sposoby.

Niektórzy w tłumie zaczęli odmawiać wspomnianą modlitwę, cicho i monotonnie. Jeden z urzędników wyciągnął zwoje pergaminów i pióro, aby zapisać ostatnie słowa więźnia. Tymczasem odziany ledwie w płócienne spodnie i koszulę Torred nie przejawiał jakiegoś większego strachu, choć był otoczony przez sześciu uzbrojonych strażników z łukami, kuszami i pałkami. Nie mógł uciec.

Największy dzwon świata, wiszący na Wieży Matki archikatedry, oznajmił trzema uderzeniami nadchodzący zmierzch.

– Jestem niewinny – powiedział niewyraźnie chudzielec. Popękane wargi utrudniały mówienie.

Rales niemal parsknął z zażenowania. Tą wyświechtaną drogą dawno nikt nie zmierzał. Ciekawe, co on jeszcze wymyśli? W oczekiwaniu przestąpił z nogi na nogę.

– I żaden ze mnie Torred – dodał skazaniec głośniej. – Jestem Kavel. – Mężczyzna naraz się uśmiechnął, a prefekt poczuł ukłucie niepokoju. – I niezmiernie rad jestem, że mam te kilka chwil, aby pomówić o tobie, Ralesie Jomo.

Zarządca lochów drgnął, ale zgodnie z prawem nie mógł się odezwać. Każdy, nawet największy zbrodniarz, mógł swoje pożegnalne słowa wygłosić bez przeszkód. Wyjątkiem było odmawianie modlitwy.

Tłumek jednak cichł powoli, wsłuchując się w słowa skazańca.

– Od trzech lat wzrasta liczba zgonów w nadzorowanych przez ciebie lochach. Rzadko kto doczekał końca kary i wolności. Pewni ważni ludzie się tym zainteresowali. Tym oraz twoim wzrastającym majątkiem. I poprosili mnie o pomoc.

Rales coraz szerzej otwierał oczy. Zerknął szybko na jednego z zaufanych strażników.

– Prawo – kontynuował brązowowłosy chudzielec – które pozwala dokarmiać i wyposażać więźniów przez członków rodziny, wykorzystałeś do szantażu. Gdy krewni odwiedzali osadzonych, zapraszałeś ich do siebie. Obiecywałeś, że wypuścisz skazańców szybciej w zamian za łapówki. Ulegali, ale gdy w końcu odmawiano ci kolejnych danin, zaczynałeś grozić przetrzymywanym śmiercią. Wtedy następowała druga fala podarków i błagań. Gdy wyssałeś rodzinę do cna, brałeś dwóch takich więźniów i inscenizowałeś w lochu przedstawienie o ułaskawieniu.

Rales nie mógł oderwać spojrzenia od tych wściekłych zielonych oczu. Ponadto zwyczajnie bał się rozejrzeć.

– Dzięki temu pozostali osadzeni wierzyli, że jeśli będą namawiać swoich bliskich do wręczania ci łapówek, również wyjdą szybciej. Tymczasem ty jednego mordowałeś, a drugiego skazywałeś na publiczną śmierć. Za morderstwo, które ty popełniłeś!

Tłum zaszemrał, zabuczał głośno. Ktoś odważny lub pijany cisnął w prefekta ogryzkiem.

– To brednie! Bajędy z palca wyssane! – krzyknął Rales, zapominając, że pod żadnym pozorem nie może przerywać skazańcowi. Za to groziło przynajmniej wybicie jednego zęba.

– Tak się składa – Kavel sięgnął do rękawa płóciennej koszuli i wyciągnął obwiązany rzemieniem pergamin – że mam tu twoje zapiski, te z twojego biura. Schowek, fałszywa ścianka koło łóżka. Jest tu dokładnie zanotowane, ile i co od jakiej rodziny wyciągnąłeś.

Rales, cały już blady, zaczął drżeć. Jak? Jakim cudem ten pobity obdartus dostał się do jego biura zamykanego na trzy różne zamki? Jak odnalazł schowek? Jak go otworzył? Skąd w ogóle wiedział, czego szukać?

– Powiesić go! – ryknął, gdy zrozumiał, że to jedyne wyjście. – Natychmiast! To rozkaz!

Kavel ustawił się w gotowości do walki, choć nie miał żadnych szans. Totumfacki prefekta wyciągnął sztylet, a inny strażnik sięgał po strzałę.

– Stać! – Donośny krzyk sprawił, że wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę kapłanki Wielkiego Ojca. – Ani drgnąć! Prefekt przerwał więźniowi, a dany mu czas jeszcze nie upłynął!

Większość zgromadzonych posłusznie zamarła, widząc na twarzy kościelnej dostojniczki złotą maskę. Wykrzywione usta symbolizowały gniew Syna Verdego.

– Zabij go! – krzyknął Rales bezpośrednio do swojego zaufanego, nie zwracając uwagi na kapłankę. Później się zastanowi, jak ją przekupić czy przebłagać…

– Na twoim miejscu posłuchałbym jej. – Zakapturzony mężczyzna wyszedł z tłumu i skierował się na podwyższenie.

– Pan Hirret Tura!

Zwierzchnik lochów rozpoznał gubernatora Tin-Leve i kanclerza królowej, gdy ten zrzucił kaptur. Z twarzy prefekta odpłynęły resztki krwi. Zachwiał się i oparł o szubienicę.

Nie tylko on pobladł. Zgromadzeni odstąpili, jakby same cienie się objawiły, a wszelkie szepty umilkły. Mniej odważni odeszli pospiesznie, przypominając sobie, że zostawili płonące świece w stodołach pełnych suchego siana lub niemowlęta w baliach z wodą. W przerzedzonym tłumie dało się zauważyć „koronnych”, elitarnych gwardzistów królowej.

Kanclerz podszedł do Kavla i wyjął z jego dłoni pergamin. Rozwinął i chwilę mu się przyglądał.

– Czy to twoje? – zapytał prefekta.

– Ja… ja…

– Rozpoznaję pismo. Ostatnia szansa. Czy to twoje?

– Ja… – Rales zamknął oczy. – Tak.

Hirret uśmiechnął się nieznacznie.

– Zaoszczędziłeś sobie tortur. Sąd również zdaje się niepotrzebny, gdyż tu oto mam już wyrok na piśmie. Umrzesz szybko. Na tym właśnie stryczku. – Kiwnął głową w stronę pętli, na której miał zawisnąć niedoszły skazaniec.

Rales trząsł się coraz bardziej, ale spojrzenie szarych oczu kanclerza mroziło niczym lód.

– Ralesie Jomo – czarnowłosy mężczyzna powtórzył formułę – zgodnie z prawem masz teraz czas równy trzeciej modlitwie do Wielkiego Ojca. Nikt nie może ci przerwać, ale pamiętaj! Musisz wypowiedzieć choć jedno ostatnie słowo! Zostanie ono zaprotokołowane.

Rales spojrzał błagalnie na swojego totumfackiego, ale ten, służbiście wyprężony, unikał jego wzroku. Prefekt poderwał się i rzucił do ucieczki, ale natychmiast został schwytany i rzucony na środek platformy, gdzie cicho zapłakał.

Czas mijał, ludzie odmawiali modlitwę, jakby nieco chętniej i szybciej, a znudzenie zniknęło. Protokolant czekał w gotowości, ale prefekt nie rzekł ani słowa. Gdy minął wyznaczony czas, kanclerz wyszczerzył zęby.

– Cóż, prawo, jak słyszałem, znasz doskonale – rzekł do skulonego mężczyzny, po czym zwrócił się do strażników. – Pomóżcie mu w skorzystaniu z jego ostatniego przywileju.

Już po kilku kopnięciach i delikatnych ukłuciach sztyletami prefekt zaczął krzyczeć.

– Zostawcie mnie! Auuu! Przestańcie, psy, macie mnie…

– No, a teraz na sznur z nim.

Przedstawienie poszło sprawnie. Szarpiącego się Ralesa związano, założono mu pętlę. Był niższy i cięższy od Kavla, ale sznur nie zawiódł.

Gdy prefekt już przestał się szarpać, kanclerz splunął w jego kierunku.

– Na cienie, co za ścierwo. Spalić go jak najszybciej – mruknął, po czym zerknął na schodzącego z platformy Kavla. – A ty dokąd?!

– Kto, ja? – Chudzielec spojrzał za siebie, a w jego oczy wkradło się zdziwienie. Strach. – Przecież ja…

– Związać go i do lochu – warknął kanclerz do strażników, narzucając kaptur na głowę oraz ignorując wyrzut w spojrzeniu Kavla.

2

– Dlaczego tu jestem?

– Nie ty zadajesz pytania. – Kanclerz wpatrywał się w więźnia w sposób, który nie wróżył nic dobrego. – Ty masz mi dać odpowiedzi, od których zależy, czy stąd wyjdziesz.

Siedzieli w przedsionku biura Ralesa, w którym wstępnie przesłuchiwano więźniów. Kavel już raz tu był. Właściwie to dwa.

– Z najwyższą chęcią się dowiem – na gest Hirreta dwóch towarzyszących im strażników opuściło pomieszczenie bez słowa, ale rąk Kavla nie rozwiązano – jakim cudem ty, zamknięty w lochu dwa poziomy niżej, w celi z trzema współwięźniami, dotarłeś tu i wykradłeś zapiski prefekta. Kraty, strzeżone korytarze, wymyślne zamki, ukryte schowki. – Kanclerz powoli cedził słowa.

Kavel z trudem powstrzymał się przed splunięciem krwią. Oberwał solidniej, niż planował, na szczęście zęby miał całe.

– Mogę już iść? – zapytał bezczelnie. – Zlecenie od pani kapitan brzmiało: znaleźć dowody na udział prefekta w morderstwach. Wielki Ojciec świadkiem, że słowa nie było o dzieleniu się metodami pracy.

Hirret zabębnił palcami w biurko.

– Jak by cię tu przekonać bez łamania palców… Przynajmniej na początku. – Uśmiechnął się drapieżnie. – Całkiem wysoki chudzielec, zaniedbane brązowe włosy, krzywy nos, jakby ci ktoś przypieprzył. Pociągła twarz, rysy ostre jak narzędzie, które zostawiło ci niewielką bliznę nad prawą brwią. Zielone oczy. Jednokolorowe. No i kulejesz, przynajmniej gdy nie starasz się tego ukryć. Lewa noga.

Hirret z zadowoleniem spoglądał na twarz więźnia, który powoli tracił opanowanie i wymuszoną obojętność.

– Kogoś mi przypominasz – podjął po chwili kanclerz, bębniąc palcami do rytmu z wypowiadanymi słowami. – Był sobie niejaki Vartik Luperi, urodzony jakieś trzydzieści lat temu poza granicami Sevenii. Plus minus rok. Dlaczego tu trafił? Nie wiadomo. Rodzicami podobno byli ubodzy arystokraci z Ptasich Wysp, co potwierdzają rzadkie wpływy pieniężne, które względnie niedawno ustały, bo rodzinę brutalnie wyrżnięto. W każdym razie dzieciak wpadł tu na kapłana, który odkrył, że mały smród potrafi liczyć.

Kilka stuknięć palcami w blat.

– Po kilku latach pozwolono mu pobierać nauki na Uniwersytecie w stolicy, gdzie popadł w konflikt z dziekanem. Uciekł. Mimo poszukiwania przez wprawnych ludzi unikał schwytania przez kilka lat. Żył z kradzieży i włamań, ale w końcu wpadł, zraniony w nogę. Lewą. Gdy postawiono go przed wyborem: armia lub stryczek, popisał się niesamowitą bystrością. Wybrał wojsko. Brał udział w dwóch bitwach. Po pierwszej został ranny w twarz. Nad okiem. Prawym. Po drugiej… – Hirret spoważniał. – Zniknął. Oficjalnie zginął.

Lekko pobladły Kavel spoglądał na kanclerza królowej, ale w jego spojrzeniu kryła się hardość.

– Po około dwóch latach do stolicy ktoś przybywa. Zwie się Kavel Rotheng. Niby człek podobny, ale jednak odmieniony. Inny, poważny. Nie gówniarz, młodzik i chłystek, jak tamten. Tropiciel do wynajęcia. I co? Masz mi coś do powiedzenia? Może dla odmiany ty chciałbyś coś wynająć tu? – Hirret wskazał drzwi prowadzące do cel.

– Spekulacje i oszczerstwa. Nie znam człowieka – burknął Kavel i w końcu splunął krwią. Kanclerz nie zwrócił na to uwagi. – Napiłbym się czegoś, jeśli to nie…

– Nie mogłeś dysponować spoiwem. Do lochów wzięto cię, golaska przecież, bez niczego. Ta udająca twoją matkę starowinka, dostarczająca ci żywność i pieniądze na łapówki dla Ralesa, też nie mogła ci go przekazać. Zresztą gdybyś był Związany, kapłani wyczuliby to na milę, a twoje oczy ciągle miałyby dwa kolory. No i narobiłbyś rabanu, ciskając się jak nietoperz w klatce. Nie brakłoby trupów.

– Spoiwo? To bluźnierstwo? Ten mit? Nie mam z tym nic wspólnego. To jakieś żarty!

– Pośmiejemy się tedy razem. – Hirret westchnął i podjął podejrzliwie życzliwym głosem: – Ale kiedy indziej. W końcu najlepszy detektyw w mieście ma prawo mieć jakieś swoje tajemnice.

– Ma prawo – zgodził się Kavel pogodnie. – Wolę jednak, gdy nazwa się mnie tropicielem.

– Słowa, słowa, słowa. Masz na koncie kilka spektakularnych sukcesów. Większych nawet niż zdemaskowanie prefekta. – Kanclerz pokręcił z podziwem głową, po czym zmarszczył gniewnie czoło. – Przyznaję, że bardzo mnie tym zirytowałeś.

– Sukcesem? Kanclerz przecież same sukcesy odnosi, to mi chyba jednego nie żałuje? – Skazaniec demonstracyjnie wydął spuchnięte i zakrwawione wargi.

– Zirytowałeś mnie, bo przegrałem przez ciebie zakład. A ja bardzo nie lubię przegrywać. – Hirret nie zwrócił uwagi na kpinę, po czym uśmiechnął się drwiąco. – Nie wierzyłem, że ci się uda. Ba, nie wierzyłem, że przeżyjesz. Stąd moje pytania o twoje metody. Rozumiesz. Nie wiem, czy ktoś ci nie pomagał przeciw mnie.

– Przeciw panu to tylko jakiś samobójca chyba…

– I tak oto docieramy do sedna. – Głos Hirreta ponownie stwardniał. – Twoje zdolności są niepokojące. I węszysz w różnych kierunkach, byle ktoś zapłacił. Chciałbym, abyś wykazał się rozsądkiem i, nawet jeśli kiedyś zostaniesz poproszony, w niektóre sprawy nosa nie wściubiał. Nosy bardzo łatwo się odcina, a nietrudno przy tym o odcięcie prącia.

Tym razem Kavel nie znalazł odwagi, żeby wygłosić dowcipny komentarz.

– I nigdy – syknął Hirret Tura, wstając – przenigdy nie zapominaj, że ja wiem, kim jesteś. Wiem o tobie prawie wszystko, poza tym gdzie zniknąłeś i jakim cudem zdołałeś wykiwać Ralesa. A i tego się dowiem… Vartiku.

Rozdział 1

1

Kavel wrzucił do kominka polano i przemył dłonie w wiadrze z czystą wodą. Po ich dokładnym osuszeniu wrócił do laboratorium. Znalazł się w niewielkim, zawalonym regałami pomieszczeniu. Przeszedł ostrożnie między dwoma stołami, na których stały waga szalkowa z odważnikami, miedziane kolby z proszkami i cieczami, palnik oraz szczypce i szpatułki. Na blatach walały się papiery i otwarte księgi, pełne skomplikowanych rycin wykresów i geometrycznych kształtów. Tropiciel przyjrzał się zgromadzonym minerałom z wyraźnym rozczarowaniem. Fitobezoar, w połączeniu ze sproszkowaną perłą i kością javeretta, drapieżnego wodnego ssaka, nijak nie działał na Związanie. Brak jakiejkolwiek reakcji ze spoiwem potwierdzał, że to kolejny trop donikąd.

Detektyw westchnął i zamknął księgę. Całe badanie kosztowało go trzy bryłki oklanu. Majątek. Mógłby za to…

Kołatanie do drzwi przerwało jego rozmyślania. Poderwał się z fotela i podbiegł do ściany w izbie głównej. Zmyślny układ luster, choć znowu zasranych przez ptaki, spełnił swoją funkcję. Tropiciel westchnął ponownie. Musi w końcu wykonać daszek nad zewnętrznym zwierciadłem.

Odblokował dwa zamki i solidną zasuwę wewnętrznych drzwi.

– Kto tam? – zapytał z emfazą, stając w długim na dwa sążnie przedsionku, kończącym się potężnym, dębowym, wzmacnianym stalą skrzydłem wejściowym.

– Otwieraj, bo nie ręczę za siebie! – rozległ się przytłumiony głos.

– Nie słyszę! – Kavel parsknął cicho, popychając dwie deski po prawej. Ustąpiły, a detektyw przeszedł ciasnym korytarzykiem, zaraz za boczną ścianką przedsionka.

Ponownie odciągnął deski i stanął przy dębowych drzwiach. Złożył trzy dwułokciowe szpikulce, które mógł wypchnąć przez zaślepki w drewnie. Szczęknęły kolejne zamki, w tym jeden sprężynowy. Kavel pchnął skrzydło.

– Ile mam czekać, chłopie? – Starsza kobieta, choć niższa niemal o połowę, uderzyła Kavla w pierś, aż musiał się złapać futryny.

– Co ty robisz? – warknął. – Przecież za mną jest zapadnia!

– Dlatego tam cię pcham! Liczę, że w końcu wpadniesz!

– Mówiłem ci już, żebyś wchodziła…

– A ja wolę tędy – przerwała mu bezceremonialnie, przepychając się obok. Bezbłędnie przeszła ukrytym przejściem.

Kavel puścił drzwi, a te samoczynnie się zamknęły. Sprężynowy zamek zaskoczył. Detektyw uzbroił resztę i ruszył za staruszką.

– Coś się stało, Berro? Jesteś jakby… podniecona? W twoim wieku to niebezpieczne.

– Zaraz przestaniesz prawić idiotyzmy. – Wbrew pozorom wyglądała raczej na zadowoloną. Niewielką okrągłą twarz okalała chusta, spod której wystawały siwe włosy. Starowinka była uśmiechnięta, a bursztynowe oczy spoglądały na tropiciela bystro. I kpiarsko. – Będzie dostawa. – Berra ściszyła głos do szeptu.

– Nareszcie! – Kavel odetchnął z ulgą. – Gdzie? Kiedy?

– Ha! Najpierw zaparz mi peri-tori. I co, kto się śmieje ostatni?

Kavel prychnął z obrzydzeniem, ale wiedział, że nie ma wyjścia. Staruszka uwielbiała cuchnący napar.

– Możesz gadać, gdy będę robić. – Detektyw rzucił w zagłębienie ceramicznego stołu odrobinę proszku ishir, robionego z dwóch rodzajów suszonych owoców piekielnika, zmieszanych z ikrą węgorza gorącego.

– Mogę. – Berra siadła w fotelu koło kominka. – Ale nie wiem, czy chcę.

– Wychowały cię górskie kozły? – Kavel skrzesał iskry, a ishir się rozżarzył. Stalową blachą zatkał otwór i postawił na nim dzban z wodą.

– To ja je wychowałam. Z mojego powodu są tak wredne. – Staruszka zachichotała, a Kavel uśmiechnął się wbrew sobie. – No dobrze, już dobrze. Dziś w porcie, po wschodniej stronie czwartego doku, niedaleko molo. Budynek z fioletową ścianą. Litania do Rodziców po trzech dzwonach Matki.

– Hm… – mruknął Kavel. Blacha zrobiła się lekko czerwona, a woda w dzbanie zaczynała bulgotać. – Dziwne. Dokładnie pomiędzy trzema a czterema dzwonami. Późno.

– Strach cię obleciał?

– Nie w tym rzecz, matko kozłów. – Kavel się skrzywił. – Jeszcze nigdy spotkania nie były tak późne. – Do kubka wsypał mieszankę ziół peri i tori.

– Nie marudź. Bądź rad, że masz kogokolwiek. Wiesz dobrze, że dostawców jest coraz mniej. Kapłani wraz ze strażą polują na nich jak na wściekłe żbiki. Jak któregoś złapią, to żywcem palą zwłoki. Mnie nie dziwi, że się ukrywają.

Kavel parsknął. Ciała zabitych należało palić. A jeżeli kogoś czekał wyrok śmierci, to żartobliwie mawiano, że stos, czyli „spalenie żywcem zwłok”, jest jak upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Berra jednak nie bawiła się w przenośnie. Mówiła dosłownie.

– Wiem – odparł Kavel, zalewając zioła wrzątkiem. Natychmiast pojawił się trudny do wytrzymania smród. – Bierz. Pij szybko, bo nie zdzierżę.

Kobieta wyszczerzyła zęby, których większość zrobił dla niej Kavel.

– Najlepszy jest, jak ostygnie i zamieni się w gęste błoto. Mamy czas. Lepiej powiedz, co teraz robisz, jak już wylazłeś z lochów?

– Nic szczególnego. – Detektyw usiadł na niewielkim stołku. – Zupełnie jak jedzenie, które mi dostarczałaś.

Staruszka zachichotała, zaciągając się parującym naparem.

– Nie mogłam dawać lepszego. Nabraliby podejrzeń. No, mów.

– Jakaś sprawa kochanków. Kłótnia o zaginioną pamiątkę rodową.

– Brzmi jak gówno.

– Brzmi najlepiej ze wszystkiego, co mam. – Kavel podszedł do szafki i z westchnieniem nalał sobie kukurydziaka. Ciemny, szlachetny alkohol, robiony z kukurydzy i żyta, latami leżakujący w opalanych dębowych beczkach, był jego słabością. – Poza tym inna damulka chce, abym odnalazł jej kotka, a podejrzany mężczyzna życzył sobie odzyskać testament, dzięki któremu stanie się bogaty. – Kavel wykrzywił usta z niesmakiem.

– Podejrzany? A o co?

– O biedę.

Kobieta wypiła łyk naparu.

– Wybrzydzasz. Gardzisz klientem.

– Miewałem lepszych. – Detektyw zsunął żelaznym prętem rozgrzaną blachę i wrócił do szklanicy kukurydziaka.

– Miewałeś. Ale twoja ostatnia akcja w lochach sprawiła, że zrobiło się o tobie głośno. Nie powinieneś tak bardzo rzucać się w oczy.

– Nie powinien w ogóle brać tamtego zlecenia – mruknął.

– Co, strach cię obleciał po spotkaniu z kanclerzem?

Kavel nie odpowiedział.

– O, widzę, że ani trochę. – Staruszka parsknęła, po czym zakrztusiła się cuchnącym naparem.

– Ojejku, nie smakuje? – zapytał złośliwie Kavel, sącząc alkohol. – Postukać po pleckach?

Berra łypnęła na niego wrogo.

– Przynajmniej zdrowe piję. A na władzę nie marudź, bo mogli prefekta powiesić dopiero po tobie, jednak dotrzymali słowa. To co? Czym planujesz się zająć? Kotkiem?

Detektyw milczał chwilę, pstrykając w szklanicę.

– Pośrednik przekazał, że jedynie arystokratka od pamiątki płaci oklanem. Coraz trudniej takich spotkać.

– Za dobranie się do Ralesa też dostałeś bryłki. I to niemało. Zlecenia od pani kapitan dobra rzecz.

– Tak. – Kavel poruszył się niespokojnie. – Kapitan straży miejskiej, Retovia Molene. Właściwie też arystokratka. Plotki głoszą, że była kochanka Hirreta. Prawdopodobnie to z nią się założył, a potem przerżnął. Nie lubię, gdy się o mnie zakładają. Czuję, jakbym brał nadmierny udział w tym zakładaniu. Stryczka na szyję.

– Prawie go miałeś. Stryczek znaczy. Nie Hirreta.

– Z kanclerzem nie chciałbym już mieć zbytnio do czynienia – powiedział Kavel, po czym dopił kukurydziak.

Wstał, z żalem spojrzał w kierunku szafki z alkoholem. Kobieta prychnęła.

– Nie spij się.

– Nie jesteś moją matką.

– Fakt. Ale ostatnio przesadzasz. Topisz żale, że nadal nie możesz odnaleźć tej swojej tajemniczej, jak jej tam było? U-ko-cha-nej? – przesylabizowała szyderczo.

– Bredzisz. Za dużo trutki ci dosypałem. Przestań mi wmawiać jakąś miłość. Dobrze wiesz, dlaczego jej szukam. I nie wściubiaj nosa w sprawy moich miłości.

– Twoich czego? – Berra udała zdumienie. – Twoje życie uczuciowe jest martwe jak powstaniec. On tylko udaje…

– Dobra, dobra. Nie rozkręcaj się.

– A ty się skoncentruj.

– Właśnie zamierzam. Przygoda czeka.

2

Wąskie uliczki Tin-Leve sprawiały niepokojące wrażenie, zwłaszcza wieczorami. Wysokie, strzeliste budynki nachylały się ku sobie, odcinając przechodniów od widoku zachmurzonego nieba. Nie naprawiano uszkodzonych systemów odprowadzania ścieków, więc gdzieniegdzie trzeba było omijać błoto i kałuże wody i szczyn. Ponieważ kamienie z bruku zostały częściowo rozkradzione, niektóre zalane dziury okazywały się niespodziewanie zdradliwe. Wdepnięcie w nie groziło połamaniem nóg. Tylko szczury, bezpańskie psy i szablozębne żbiki można było tu znaleźć w obfitości.

Brakowało latarni. Nocami mało kto zapuszczał się w takie zaułki. Ludzie uważali, że po zachodzie słońca cienie są groźniejsze. Na oklanowe latarnie pozwalały sobie tylko niektóre miasta, zwykle w nielicznych, najbogatszych dzielnicach. Nierzadko drogi minerał bywał kradziony, mimo częstych patroli i surowych kar. Stolicy Sevenii nie brakowało szerokich, solidnych dróg, niektórych porządnie oświetlonych i pilnowanych przez straż, oraz miejsc, gdzie można było spotkać mieszkańców przez całą noc. Te jednak znajdowały się bliżej centrum, zamku i głównych kościołów Wielkiego Ojca i Matki. Takie użytkowanie oklanu było jednym z zarzewi konfliktów między władzą a Kościołem, twierdzącym, że minerał może przyciągać cienie.

Z szerokich i porządnych ulic Kavel jednak nie zamierzał dziś korzystać, tym bardziej że nie padało i groźba kolejnego zalania niektórych dróg była niewielka. Detektyw nie chciał spotykać ani straży, ani kapłanów. Zwłaszcza gdy będzie wracać. Poza tym od jego domu do portu najłatwiej przejść rzadko uczęszczanymi zaułkami.

Zbliżał się do składziku kapelusznika, który można było ominąć jedynie prawą stroną. I właśnie stamtąd usłyszał głosy.

Zaklął cicho. Nie bardzo chciał wracać i kluczyć. Sięgnął pod płaszcz i oparł dłoń na rękojeści jednego ze sztyletów. Drobne kroczki przybliżyły go do krawędzi starej gospody.

– …i pamiętajcie o tym! Mamy czterysta piętnasty rok od buntu dusz! Już od ponad czterech wieków obowiązuje nakaz palenia ciał! A to wszystko za wasze grzechy! Ale cieszcie się i radujcie, albowiem dawny Kościół Jasności, teraz zwany Kościołem Żywych, uratował nas wszystkich!

– Prawda!

– Dobrze gada!

– Polać mu!

– Gdyby nie my, kapłani Matki i Ojca oraz ich Dzieci, gdyby nie nasza obecność na świecie, co byśmy mieli? Wcześniej wzbraniano nam pojawiać się w innych krajach, lecz po Odrzuceniu, gdy grzechy ludzkie przeważyły szalę, zaczęto błagać o naszą obecność! Dzięki nam lata grozy pozostają jedynie w mrokach niepamięci, bo nawracające cienie to już przeszłość! Ale pamiętać musimy! Aby nie lekceważyć! Licha znów nie przyciągnąć! Wasze datki…

Kavel odetchnął i wyszedł zza winkla.

Na beczce stał akolita w zielonej szacie z dwiema naszywkami, a wokół niego zgromadziło się kilkanaście osób. Wszyscy spojrzeli na detektywa.

– Zapraszamy, wysłuchaj słów świętego męża – rzekł kaznodzieja zapraszająco.

– Nie przeszkadzajcie sobie – powiedział Kavel. – Wmawiaj im dalej grzechy, o święty.

Tłumek zaszemrał, ale akolita uniósł dłoń.

– Moje boginie, Córki Wielkiej Matki, Lili i Justi – to mówiąc, wskazał po kolei na fioletową i pomarańczową naszywkę – twierdzą, że jesteś zazdrosny i brak ci sprawiedliwości. I widzę, że…

– Ja też widzę – warknął Kavel – że nadal brakuje ci kolorów różowego i białego. Zaiste, aniś mądry, aniś urodziwy, nic więc dziwnego, że nie nosisz znaków pozostałych Córek. Przed tobą jeszcze, ile? Od czterech do siedmiu lat nauki, zanim obskoczysz pozostałe Córeczki. Dopiero wtedy zostaniesz kapłanem i będziesz mógł prawić kazania o wszystkim!

Berra by się uśmiała. Podobno miał się nie rzucać w oczy.

– A ty, kmiocie – barczysty mężczyzna o wyglądzie zbójcy ruszył w stronę Kavla – masz jakiś problem? Kapłana Wielkiej Matki obrażasz? Po pysku to byś nie chciał?

– Daleko mu do pełnego kapłana. Jedyne, o czym prawić może, to o zazdrościi sprawiedliwości. A wciska wam grzechy całej Iwinterii. Co? Wszystko, co złe na świecie, to my?

– Spokój, wierni, spokój. – Poczerwieniały kaznodzieja rozejrzał się ukradkiem po zgromadzonych, którzy zaczęli go wskazywać i szemrać. – Justi przemawia przez obcego. Sprawiedliwość oddać muszę. I widzę, że dobrze znasz kościelny obyczaj. Kim jesteś?

„Nie chcesz wiedzieć” – pomyślał detektyw.

– Muszę iść. Oby cienie was omijały. – Kavel wyszczerzył zęby do klechy, który spoglądał na niego wrogo. Raczej go nie rozpozna. Sztuczna broda i wąsy powinny rozwiązać problem.

Nie czekał dłużej. To było niepotrzebne, zwłaszcza dziś, teraz. Za dużo miał do stracenia. Ostatnie zlecenie i spotkanie z kanclerzem zanadto wyprowadziły go z równowagi.

Tylko że to nie była cała prawda. Ryzyko zawsze na niego działało, napędzało go i sprawiało, że chciało mu się wstawać. Przełamywało jego niechęć do życia. A ryzykował dużo. Nawet akolici mogli wydawać ekskomunikę, ale nigdy w pojedynkę.

– Tak, tak – mruczał detektyw, przeciskając się przez okno opuszczonego domostwa. Ostrożnie przeszedł przez kilka zagraconych, niedawno zalanych pomieszczeń i znalazł się po stronie portu. – Przynajmniej dwóch klechów, przynajmniej sześć kolorów.

Minął ulicę prowadzącą do miejskich kamieniołomów, w których biedacy zawsze mogli liczyć na pracę, zarobek oraz utratę resztek zdrowia, i znalazł się między trzecim a czwartym dokiem. Spoczywał w nim spory, przystosowany do żeglugi po Rapasce galeon. Statek służył do transportowania jedynych w swoim rodzaju białych, obrobionych już kamieni, specjalności Tin-Leve, do większych morskich portów Sevenii, skąd dalej ruszały w świat.

Przez chwilę obserwował otoczenie. W porcie ludzie obecni byli dniami i nocami. Tu również obawiano się cieni, ale interesy nie znały strachu. Towary zmieniały miejsce, łodzie i barki przybijały i wypływały. Jednak po zmroku trudno było wypatrzyć jakiekolwiek oddziały strażników. Dlatego rankiem zwykle na ulicy leżało kilka trupów.

Jakiś kulejący dzieciak, może dwunastolatek, wyszedł zza stosu beczek i zatoczył się w jego stronę. Jedną ręką trzymał na głowie, jakby go bolała, prawą chował za plecami. Kavel zgrabnie odsunął się o krok i odsłonił połę płaszcza, pokazując rękojeść sztyletu.

Gówniarz przestał kuleć. Natychmiast zaczął się cofać, mierząc tropiciela złym wzrokiem i zręcznie bawiąc się niewielkim zakrzywionym nożem.

Kilka zaułków dalej, gdzie kusząco zapachniało wędzonymi rybami, detektyw zobaczył sztukmistrzów w trakcie przedstawienia. O tej porze? Chwilę przyglądał się parze goliardów. Jeden opowiadał historię, a drugi ją odgrywał.

– …a gdy wreszcie olbrzymi bełt przebił burtę Trytona, król górzystego Hammeh, Robus, zrozumiał, że to koniec, a uknuty spisek, dzięki któremu przejął koronę w zbuntowanym państwie Delha, właśnie upada w starciu z wiernymi wojami zamordowanego władcy!

Pstrokato ubrany mim błyskawicznie założył koronę na głowę, przytrzymał ręce przy twarzy i zrobił przerażoną minę. Po chwili zaczął się miotać. Na jego twarzy widniała taka rozpacz i żal, że zgromadzeni aż jęknęli.

– W piersi Robusa biło jednak serce nieulękłe! – Orator, odziany w ciemnobury strój, był przeciwieństwem mima. Stateczny, nieruchomy, nie gestykulował, a wszelką mimikę zasłaniała typowa dla jego roli wzmacniająca głos maska. A co ten głos potrafił! – Pośród płomieni i wzbierającej wody król chwycił linę i wspiął się na maszt. Pożegnał zachodzące słońce, a karminowa łuna na niebie przypominała mu krwawe rany, które odniósł podczas pierwszego starcia. Chwycił swój rapier w zęby i z okrzykiem pełnym pasji, nienawiści i męstwa rzucił się na pokład wrogiej jednostki.

Mim doskonale odwzorowywał każde zdanie oratora, który właśnie sięgał po lirę korbową. Mężczyzna w masce zagrał kilka akordów i zaczął śpiewać:

Trzymana w dłoniach lina paliła,

I podczas zjazdu srogo parzyła.

Lecz gdy pokładu stopy dotknęły,

Ciała zabitych wrogów runęły.

Tropiciel żałował, że nie może zostać dłużej. Na szczęście sztukmistrze skupiali na sobie uwagę coraz większej gromady, więc Kavel przemykał wzdłuż budynków, starając się nie rzucać w oczy. Niestety, detektyw wciąż miał wrażenie, że dziesiątki spojrzeń towarzyszą mu na każdym kroku. Gdy w końcu dotarł do budowli zdobionej fioletową fasadą, poczuł ulgę. Irracjonalną, co prawda, bo najtrudniejsze było dopiero przed nim, ale jednak ulgę.

– Stać, kto idzie? – usłyszał, ledwie przekroczył próg.

– Na cienie i kapłanów. Po połączenie. – Detektyw ledwie oparł się pokusie sięgnięcia po sztylety.

– No, no. Zdaje się, że zna hasło. – Głos w ciemności nabrał łagodniejszych nut.

Zaśmierdziało siarką i po chwili kilka świec rozjaśniło pomieszczenie.

– Co taki cichy? – zapytał jeden z sześciu mężczyzn, z blizną na policzku i nieszczególnym uśmiechem na twarzy. Podszedł do detektywa. Prawie dorównywał mu wzrostem. – Muszę cię obszukać. Masz jakąś broń?

Kavel parsknął.

– A znasz głupców, którzy przyszliby tu bez broni? O tej porze?

– Odłóż wszystko, co masz!

– Nie. – Głos Kavla był zimny, on sam nawet nie drgnął.

– Co? Już…

– Spokój, Boreh! Nie strasz mi klienta. – Drobny człowieczek ze szpiczastą bródką nie wykonał żadnego gestu, ale tamten odstąpił bez zbędnej zwłoki. – No. Gadajże, po coś przyszedł?

– Po pierniki – zakpił Kavel.

Właściciel bródki zmierzył detektywa wzrokiem.

– Pyskaty jesteś. Nieco nadmiernie jak na mój gust. Możesz napytać sobie biedy.

– Nadmiernie często to słyszę.

– I nie wyciągasz wniosków. Co stoi na przeszkodzie, abym cię tu teraz zarżnął? Nawet nie wiesz, czy mam towar.

– Nawet nie wiesz, czy mam zapłatę.

– Jeśli nie masz – mężczyzna zrobił wymowny gest palcem po szyi – to już po tobie.

– Na twoje szczęście zatem mam. – Kavel uśmiechnął się rozbrajająco. – Skoro uprzejmości mamy za sobą, przejdźmy do interesów. Wiesz, moi ludzie nie lubią czekać na mnie zbyt długo.

Boreh spiął się i położył dłoń na rękojeści miecza, a inny mężczyzna zaszedł Kavla z boku.

– Jaguarze, sprawdziliśmy okolicę. Nikogo nie było w pobliżu – powiedział nieco niepewnie Boreh.

– Nikogo tu nie masz – rzekł gniewnie mężczyzna z bródką, chyba dla śmiechu nazywany Jaguarem.

– Tak? – zapytał Kavel. – A jak myślisz, kto opłacił sztukmistrzów, aby zrobili przedstawienie przy dokach? Chcieliśmy z kamratami mieć nieco przestrzeni. Łatwiej unikać wtedy ciekawskich oczu.

Zapadła cisza. Krótka.

– Wiesz – Jaguar rozciągnął wargi w nieprzyjemnym uśmiechu, ale w jego głosie próżno było szukać wesołości – zaczynasz mi się podobać. Nieźle improwizujesz. Ale tak się składa, że to ja opłaciłem sztukmistrzów. Właśnie po to, aby mieć dziś nieco spokoju.

Niedobrze.

Kavel spojrzał na Boreha, który wyciągnął miecz do połowy. W nikłym świetle świec widział przesuwające się cienie innych i coraz brzydszy grymas na twarzy Jaguara. Nie wiedział, czy wytrzeć pot z czoła, czy sięgać po sztylety. Zmusił się do zachowania spokoju.

– Mówi ci coś sprawa Rehqu i Lupir? – rzekł ze swadą, zakładając ręce na piersi.

Jaguarowi zrzedła mina.

– Ach tak – mruknął, machając ręką. Jego towarzysze się zatrzymali.

– Szefie? – Boreh nie zamierzał odpuszczać. – To ja go…

– Zamknij się! – warknął szczupły człowieczek.

Kavel wykrzywił wargi w złośliwym uśmiechu.

– No, Boreh. Zamknij się i do szeregu.

– Kim są Rehqu i Lupir? – szepnął zbir do jednego z towarzyszy, patrząc na Kavla ze złością.

– To była głośna sprawa, ponad czterdzieści lat temu – odparł zamyślony Jaguar, trąc paznokciami o kastet. Jego spojrzenie pozostało jednak czujne. – Ta para wybitnych sztukmistrzów okazała się podwójnymi agentami. Zostali wynajęci przez pewnego szlachcica, aby spenetrować towarzystwo bardzo religijnego księcia. Później wyszło, że to zabójcy opłaceni przez miłosierny Kościół Żywych, a ich zadaniem było właśnie sprowokowanie zleceniodawcy do oficjalnego wystąpienia przeciwko Kościołowi.

– No, gratuluję! – Kavel splunął na podłogę. – Możemy przejść do interesów? Bez oficjalnych wystąpień?

– Jedno nie daje mi spokoju – rzekł człowieczek. – Co by się stało, gdybym okazał się idiotą jak moi podkomendni? Jakbym nie słyszał o Rehqu albo nie uwierzył, że wy podstawiliście sztukmistrzów? Co, wysłanniku Kościoła?

„Nie chcesz wiedzieć” – pomyślał Kavel.

– Daruj sobie dywagacje – rzucił oschłym tonem. – Dobrze wiesz. A niezależnie od wszystkiego, dziwisz mnie. Niewielu chętnych płaci oklanem za spoiwo. Pozbyłbyś się takiego źródła?

– Dlaczego Kościół, który twierdzi, że oklan jest zakazany, bo ściąga cienie na świat, i płaci złotem za dobrowolnie dostarczone minerały, nagle chce się nimi dzielić? Śmierdzisz, wysłanniku!

Kavel zaklął w duchu.

– Nie powinno cię to nadmiernie interesować. Powiem ci coś jednak – dodał poufałym tonem. – W Kościele mamy różne… frakcje. Jedne mają więcej złota, inne więcej oklanu. Rywalizujemy ze sobą. Niech to jednak – na twarz wypłynął mu słodki uśmiech – zostanie tu. Najlepiej martwe. Koniec pogaduszek. Towar.

Jaguar nadal przyglądał mu się nieufnie, aż Kavel poczuł dreszcz. Nie przygotował się za bardzo do spotkania. Improwizował.

– No dobra. – Brodacz westchnął w końcu i ruszył na zaplecze. Po chwili wrócił ze skórzaną sakiewką. – Pięć kryształów spoiwa. Co zamierzasz z nim zrobić?

– Zjeść – parsknął bezczelnie Kavel. – A jeśli mi nie podejdzie, dostarczę go tym, którzy cholernie tego pożądają. Że tak powiem: ponad życie.

Jaguar skrzywił się lekko, gdy usłyszał groźbę.

– Ponoć od jedzenia może rozboleć brzuszek.

„Żeby tylko” – pomyślał detektyw.

– To już nie twój problem.

Jaguar nagle podszedł o krok. Z trudem ukrywał fascynację, a jego oczy wwiercały się gorączkowo w detektywa.

– Powiedz… – rzekł niespodziewanie. – Powiedz, wchodzisz tam czasami? Byłeś tam już? To prawda, co się mówi?

Kavel zamarł.

– O czym ty mówisz? – zapytał po chwili.

– Dobrze wiesz. – Jaguar, zdawało się, płonął z ciekawości. – Widziałeś je kiedyś? Jak wyglądają?

– Ach. – Tropiciel westchnął i przyjął rozluźnioną pozę. – Mówisz o cieniach?

Brodaty człowiek nieznacznie skinął głową. Strach w jego oczach mieszał się z pożądaniem.

– Nie jestem wariatem, by tego próbować. Ale ty sobie nie żałuj, śmiało. Łykaj. – Kavel wpatrzył się z wyzywającym uśmiechem w Jaguara.

– Ponoć – drobny mężczyzna zniżył głos do szeptu – jeśli ty możesz zobaczyć cienie, to…

– …to i one mogą zobaczyć ciebie – dokończył Kavel śmiertelnie poważnie. Zauważył, że Jaguarem wstrząsnął dreszcz.

Tropiciel wyciągnął sakiewkę i wysypał na dłoń bladoniebieskie kamyczki.

– Dosyć gadek. Czas kończyć. Oto zapłata. Siedem bryłek oklanu. Największa ma prawie cal średnicy. Łączna masa to trzy uncje.

Dostawcy wpatrywali się w majątek na dłoni detektywa. Brodacz otrząsnął się z wcześniejszych myśli. Na twarzy pozostała mu wyłącznie chytrość.

– Udowodnij, że prawdziwy.

– Ja ciebie nie pytam o legalność i certyfikat pochodzenia spoiwa – zakpił Kavel.

– Bo spoiwa nie da się podrobić i dobrze o tym wiesz. Za to oklan…

– Też wiem. – Kavel zaczął mocno pocierać jedną bryłką o płaszcz. Po chwili wcisnął brodatemu minerał w ręce.

– Co robisz, głupcze? – warknął tamten, z trudem utrzymując niespodziewany i coraz gorętszy prezent.

Kavel się roześmiał, widząc, jak herszt przerzuca oklan z dłoni do dłoni i w końcu kładzie go na najbliższym krześle.

– Oszalałeś?! – syknął Jaguar, dmuchając na ręce.

– Nie marudź. Wierzysz?

– A reszta?

Detektyw złożył dłonie i zaczął nimi potrząsać. Oklan zagrzechotał niczym kości.

– Przestań! – warknął Jaguar, sięgając po miecz.

Kavel przestał. Ale między palcami przeświecało delikatne światło. Po chwili wyciągnął w stronę Jaguara rękę, na której znajdowało się sześć świecących kawałków oklanu.

– Mogłeś go zniszczyć! – Głos herszta ociekał wściekłością. Wycelował sztych miecza w stronę Kavla. – Mógł mi spaść! Mógł tobie popękać w dłoniach, zamienić się w pył! Jesteś durniem! Nie wiesz, jak kruchy jest oklan?!

Detektyw zrobił krok wstecz.

– Uspokój się. Chciałeś dowodu, to masz. Najwyżej nie doszłoby do transakcji.

Jaguar dyszał gniewnie, ale po chwili przeniósł wzrok na wciąż świecące bryłki na dłoni wysłannika Kościoła. Po chwili skrzywił się złośliwie i schował miecz.

– A kto powiedział, że obowiązują ceny sprzed kwartału? – Szef się przeciągnął, po czym wygiął palce, strzelając kostkami.

Zimna cisza kolejny raz wypełniła pomieszczenie.

– A kto powiedział, że nie? – zapytał w końcu Kavel, sącząc słowa, w które powoli wkradał się szalony, drżący gniew. – Jeśli twój koci móżdżek chwyta cokolwiek poza smrodem polnych myszy, logiczne implikacje twojego pytania powinny być dla ciebie jasne! Co, synu kozła i śmierdzącej owcy?

Kavel zrobił krok w stronę herszta, a jego ludzie stanęli koło szefa w obronnych pozach.

– Gdyby raczył o tym poinformować przed spotkaniem, pewnie dałoby się to załatwić – cedził wściekły detektyw. – Teraz może obejść się smakiem! Trzy uncje za pięć kryształów!

– O! Czyżbym kogoś zdenerwował? Aż ci się język plącze! – Wyraz twarzy Jaguara stał się jeszcze bardziej złośliwy. – Trzeba nosić na takie wymiany więcej.

– Jeszcze może sobie na czole wypiszę…

– Cóż, wiedz, że podrożało – przerwał Kavlowi brodacz, a jego ludzie zarechotali. – Coraz trudniej o spoiwo. Coraz bardziej ryzykowna ta gra. Twoi panowie zbytnio lubią palić na stosie z powodu tych kryształków. Od teraz pięć uncji za pięć kryształów.

– Jeśli o zdenerwowanie pyta, to moi panowie będą bardzo zdenerwowani.

– W ramach niedogadania jednak – Jaguar filuternie mrugnął okiem – tym razem dostaniesz jeszcze rabat. Aby to niezadowolenie ukoić. Cztery kryształki za trzy uncje. Gratuluję, zrobiłeś świetny interes.

Herszt wyciągnął dłoń w stronę detektywa, a ten ledwie się powstrzymał, aby w nią nie splunąć. Albo połamać. Złapie go za tę przystrzyżoną brodę i…

Gniew buzował w nim z mocą. W końcu podał Jaguarowi nadal świecący oklan, a ten wręczył mu sakiewkę z czterema kryształkami spoiwa.

– Wiedz, że odbiorca się o tym dowie. – Kavel tak się wściekł, że nie był zdolny do żadnych aktorskich min. – A ty usłyszysz o jego reakcji szybciej, niż myślisz.

W mroku spojrzenie Jaguara pociemniało jeszcze bardziej, a uśmiech zadowolenia spełzł mu z twarzy.

– Pytałeś mnie wcześniej, czy pozbyłbym się kogoś, kto płaci oklanem za spoiwo. Źródła fortuny, otrzymującego polecenia od Kościoła. Wymieniamy minerały, za które częściej umiera się w tajemniczych okolicznościach niż podczas królewskich uczt. Taki interes i takie źródła to tylko kłopoty. Pamiętaj o tym. A teraz precz!

3

Kavel wracał inną drogą, bliżej stajni Rady Miasta, co było czuć i widać po zagęszczeniu łajna pod nogami. Ochota na słuchanie sztukmistrzów przeszła mu zupełnie. Dał się okpić, ale faktem było to, że coraz trudniej o dostawców spoiwa. Coś się działo. Rok wcześniej za pięć kryształków płacił jedną uncję oklanu. I nie miał problemu, aby choć raz w miesiącu trafić na dostawcę.

Przelazł przez okno, chcąc skrócić sobie drogę i wszedł do pomieszczenia zalanego wodą. Przekleństwo wyrwało mu się z ust. Zerwał sztuczne wąsy i brodę, po czym westchnął z rezygnacją. Ulewy były coraz obfitsze w ostatnich czasach, a nikt nie naprawiał murów kamienic położonych w uboższych dzielnicach. Ludzie przywykli i zajmowali wyższe kondygnacje. Te znajdujące się poniżej poziomu dróg były obecnie bezużyteczne.

„Czy to oklan tanieje, czy spoiwo drożeje?” – zastanawiał się detektyw. Brodząc w wodzie po kostki, brnął w kierunku drzwi wyjściowych.

Można rzec, że obie waluty przez lata stały niezwykle stabilne. Spoiwo, choć koszmarnie drogie, szybko znikało, mimo że tylko nieliczni je kupowali. Oklanu za to pożądał Kościół, twierdząc, że przyciąga cienie, więc trzeba go utylizować. Wszyscy jednak wiedzieli, że olbrzymia liczba kaplic, świątyń, kościołów, katedr i bazylik sama się nie oświetli ani nie ogrzeje.

Kavel pociągnął za drzwi – wtedy coś uderzyło w nie gwałtownie. Rąbnięty drewnianym skrzydłem tropiciel wylądował w wodzie. Wyjście przesłonił ludzki kształt.

– No, no, jakiś mniej pyskaty jesteś. Widzę, że nabrałeś wody w usta – odezwał się przybysz, a Kavel rozpoznał głos Boreha.

Detektyw otarł wilgoć z twarzy i się podniósł. Mokry płaszcz paskudnie mu zaciążył. Namacał w kieszeni sakiewkę ze spoiwem i odetchnął z ulgą.

– Jeśli zapytam, czego chcesz, to bardzo się wygłupię?

W odpowiedzi nieproszony gość zrobił krok w jego stronę. Kavel cofnął się nieznacznie, sięgając po sztylety.

– Twój koci szef jest aż tak głupi? Myśli, że jak zabije mnie już po transakcji, Kościół się nie domyśli?

– Jaguar… nie żyje, a tobie nikt nie towarzyszył, tyczko – syknął Boreh, a zgrzyt miecza potwierdził jego intencje.

– Jeśli oddam ci spoiwo, puścisz mnie? – zażartował detektyw.

– Żadnych świadków. Lepiej nie mieszać w to Kościoła. Tylko ty, ja i… Morte.

Za tropicielem rozległ się szmer i chlupot, gdy drugi oprych wszedł tym samym oknem, co wcześniej Kavel.

Niedobrze. Detektyw się rozejrzał, ale w ciemności nie było widać zbyt wiele. Bardzo niedobrze. Ze spoiwem nie zdąży, a przecież nie mógł sobie pozwolić na…

– Chodź, kochanieńki, zrobimy to szybko. – Morte zaśmiał się nerwowo.

Kavel skoczył w jego stronę, a gdy tylko bandzior przybrał obronną pozę, zawrócił w stronę pędzącego Boreha. Nogą posłał strugę wody w oczy nadbiegającego i dźgnął na oślep sztyletem. Trafił, ale niezbyt czysto.

Odepchnął wroga mocno, aż tamten przewalił się przez jakiś zapomniany mebel, i ruszył w stronę schodów. Gdy tylko pokonał kilka pierwszych stopni, poczuł żar w łydce.

Krzyknął z zaskoczenia i bólu.

– Już ja cię… – zaczął Morte, ale umilkł, gdy dostał butem w twarz. Wypuścił miecz i cofnął się, chwytając za złamany nos.

Kavel wykorzystał chwilę. Ból w nodze był okropny, ale musiał uciekać. Udało mu się dotrzeć na piętro, gdy usłyszał Boreha.

– Nigdzie nie czmychniesz, psie!

Detektyw schował się za rozwaloną szafą przy schodach. Ciemno. Mimo dużej dziury w ścianie zewnętrznej ledwie widział. Czekał, próbując opanować narastającą furię i zmuszając się, aby nie dyszeć.

– Ten kutas złamał mi nos! – darł się niewyraźnie Morte.

Gdy tylko przeciwnik wszedł na górę, Kavel wyskoczył z kryjówki i pchnął dwoma sztyletami. Jednym trafił w ramię, drugim w udo Boreha, który wrzasnął z gniewu i strachu. Tropiciel nie przestawał napierać.

– Zdychaj! – warknął w twarz wrogowi i uderzył go kolanem w brzuch.

Boreh zgiął się i runął w dół schodów, by wpaść na klnącego kompana.

Do akompaniamentu spadających ciał dołączył trzask pękającego drewna. Schody nie wytrzymały i klatka zawaliła się z łoskotem.

Kavel dyszał, nasłuchując. Docierały do niego tylko ciche jęki.

– A chciałem po prostu oddać ci spoiwo – zażartował detektyw, ponownie czując, jak furia go opuszcza, a ranną łydkę atakuje skurcz.

Żyją. Przynajmniej na razie. Miał nadzieję, że w razie czego przedstawiciele Kościoła lub strażnicy znajdą i spalą ciała.

On też żyje. Ruszył w stronę wyrwy, gdzie było nieco jaśniej. Obmacał nogę, na szczęście rana zdawała się niezbyt głęboka. Skórzane buty i długi, nasiąknięty wodą płaszcz pomogły.

Berra go zbeszta.

Powinien zabierać ze sobą miecz.

Powinien zacząć zabierać ze sobą ochronę.

– Nienawidzę ludzi – szepnął w ciemność, krzywiąc się z bólu.

Przewiązał ranę i wyjrzał przez dziurę w ścianie, gdzie niegdyś z pewnością były drzwi. Resztki tarasu nie wyglądały zachęcająco, ale po schodach raczej już nie zejdzie.

Kavel uśmiechnął się smutno.

„Cóż – wrócił myślami w przeszłość. – Jeśli nie zlezę, to nigdy… jej nie odnajdę. I napytam sobie biedy”.

Po chwili jego uśmiech stał się złośliwy.

„Za to wiem, kto odnajdzie mnie. Berra przylezie i narobi mi wstydu. A tego bym nie chciał”.

Kroczący wśród cieni. Nigdy mnie nie odnajdziesz

Copyright © by Jarosław Kukiełka 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Marta Kładź-Kocot

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Paulina Stoparek, Paweł Wielopolski

Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Tomasz Ryger

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383302348

ISBN epub: 9788383302355

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska, Paweł Truskolaski

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl