Krew i stal - Jacek Łukawski - ebook
NOWOŚĆ

Krew i stal ebook

Jacek Łukawski

0,0

Opis

„Krew i stal” powraca w odświeżonym wydaniu – po zmianach i nowej redakcji!

 

Wydawało się nam, że przeżyliśmy już wszystko.
Nie mogliśmy się bardziej mylić.

 

Mroczne ziemie Górnej Krainy od dekad spowite są klątwą Martwicy, która pogrzebała królestwa i pozostawiła tysiące poległych. Lecz teraz Martwica słabnie, prując się jak stara koszula. Uwolniona ziemia wydaje na świat nie tylko świeże trawy i ruiny, ale i mroczne sekrety.

 

Drużynnik Arthorn wraz z oddziałem pod dowództwem Dartora wyrusza z tajną misją – musi odzyskać legendarną broń Królestwa Wondettel. Stawka jest wysoka – chory król umiera, a spiskowcy knują intrygi przeciwko młodej królewnie Azure.

 

Żaden z nich jednak nie przypuszcza, jakie przeciwności postawi przed nimi ta misja. Ani przed jakimi wyborami przyjdzie im ostatecznie stanąć…

 

Brawurowa historia dla miłośników fantastyki i detektywistycznych tajemnic!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krew i stal

Krew i stal Jacek Łukawski

Prolog

Głośne szczekanie psów zagłuszyło tętent, który niósł się donośnie po zapadającej w sen osadzie. Nim kmiecie zdołali się wygramolić ze swych barłogów i wyjrzeć bojaźliwie przez szpary okiennic, obcy minął ostatnie chałupy i rozpłynął się w gęstniejących mgłach, jakie o tej porze roku spowijały okolicę.

Wkrótce przybysz dotarł do rozstai. Ściągnął wodze i kręcił się niezdecydowany, nie wiedząc, którą z dróg wybrać. Czające się w krzakach licho strzygło uszami, lecz nim wyszło na pokryty mleczną rzęsą dukt, jeździec zdecydował, spiął konia i ruszył ku ciemnej ścianie puszczy.

Popędzał wierzchowca, wiedząc, że to najgorszy czas na samotną podróż, wraz ze zmierzchem nocne istoty wypełzły bowiem ze swych leży i garnęły się ku ludzkim sadybom, wyłaziły na trakty i kryły w ostępach, czyhając na nieszczęśników, których żywotem mogłyby się ogrzać. Jeździec wiedział, że rozsądniej byłoby przeczekać noc w jakimś zajeździe i ruszyć dopiero o brzasku, lecz nie mógł sobie na to pozwolić. Nie tym razem. Miał przed sobą misję trudniejszą niż kiedykolwiek i pilną tak, że każda chwila zwłoki mogła zaważyć na jej powodzeniu. O ile w ogóle było ono możliwe.

Dwie noce wcześniej, w śmierdzącym zaułku za tawerną, bezzębna wieszczka krzyczała chrapliwie jak zwierzę, że przyjdzie mu sczeznąć gdzieś hen i nikt nawet nie splunie na jego kości. Ale ona nie patrzyła w przyszłość ani nie próbowała go ostrzec, a tylko zeźliła się, stara jędza, że jej grosza nie sypnął. Nie wierzył jej, a mimo to miał się czego obawiać, skoro kazano mu iść tam, gdzie iść nie było możliwe. Garhard, namiestnik starego króla, wezwał go do siebie – twierdził, że jeździec, którego zwano Arthornem, jest jedynym człowiekiem, któremu można powierzyć tak ważkie zadanie.

Ludzie szepczą, że Garhardowi się nie odmawia, że jego prośba to tyle co rozkaz i biada tym, którzy go za najważniejszy nie uznają. Może tak było w istocie, lecz Arthorn nigdy nie pojmował swej służby w ten sposób. Znał mędrca dobrze i wiedział, że ten nie rzuca słów na wiatr i nie szafuje niczyim życiem, a gdy prosi o coś trudnego czy ryzykownego, to tylko dla dobra, chwały lub bezpieczeństwa królestwa, a nie dla swej pychy czy korzyści.

Niby to nie pierwszyzna i sam nie był w stanie zliczyć, ile razy, wypełniając rozkazy, stawiał czoła nowym wyzwaniom, ile razy zwyciężał, a ile ponosił klęsk, ledwo uchodząc z życiem! Wszystkie te awantury, intrygi, opresje i tarapaty zdawały mu się teraz ledwie niewartą zachodu igraszką. Ale nawet gdy w polu prowadził drużynę wprost na wroga, gdy siekł i był sieczony, gdy zwyciężał i był zwyciężany, nurzając się w krwi towarzyszy, ocalany niezrozumiałą łaską bogów – nawet wtedy nie czuł tak wielkiego strachu przed tym, co szykują dla niego bogowie.

Garhard musiał być tego świadom, skoro po raz pierwszy dał mu wybór. Pozwolił samemu zdecydować, czy podejmie się wyzwania, i zapewnił, że nie będzie chował urazy, jeśli Arthorn odmówi. Poprosił go tylko, by dobrze się zastanowił, gdyż nie widzi nikogo innego, w kogo wierzyłby z taką mocą.

Arthorn wahał się, nie wiedząc, czy jest gotowy położyć na szali swoje życie w taki sposób. Oczywiście co dzień liczył się z tym, że może zginąć, nieraz też ocierał się o śmierć, lecz zawsze był pewien, że jego krew wsiąknie w ziemię Wondettel, a kości zostaną poświęcone Ariath. Tymczasem Garhard prosił go, by…

Koń zarżał, gubiąc krok, gdy między drzewami poruszył się jakiś kształt, a z mroku dobiegły ciche szepty. „Borutników mi jeszcze brakowało”, pomyślał Arthorn, poczuwszy znajomy smród piżma.

– Przykro mi, ale musisz się jeszcze wysilić. – Spiął konia do galopu, nie bacząc, że ten robi już bokami. – Inaczej obaj pożałujemy tego już teraz.

Wiedział, że wkrótce las się przerzedzi i będą mogli zwolnić, a wierzchowiec zdoła odetchnąć, nim dotrą do brzegu rzeki.

1

Przybysz

Wkraczając na nieznaną ścieżkę, wiedzieć nie możesz, czy na jej końcu ciepło ogniska czeka, czy żar płonącego świata. A gdyby nawet ktoś cię przestrzegał, nie posłuchasz, zwiedziony spokojem pierwszych kroków.

Z Księgi Nieuchronności

Prom zadrżał i jęknął, gdy odrobinę zbyt gwałtownie przybił do pomostu. Młody żołnierz pełniący funkcję szypra zaklął pod nosem. Po chwili jednak wyprostował się dumnie, widząc, że platforma promu prawie idealnie trafiła w przystań, tak że obie łodzie, na których była oparta, kołysały się lekko w równych odległościach od kei. Dziobowi zaciągnęli już na nich cumy, zatknęli pochodnie i teraz wpatrywali się w niego wyczekująco. Powiódł wzrokiem po brzegu, starając się w szybko gęstniejącym mroku wychwycić jakąś sylwetkę. Nikogo nie było, więc skinął głową.

– Można kurzyć!

Zszedł na pomost, sprawdził wiatr i wyciągnąwszy fajkę, nieśpiesznie zaczął układać tytoń w jej główce. Pozostali odpalali od kaganków najpośledniejszą mieszankę, upychaną w gliniane lulki, najwyżej przez przypadek mającą cokolwiek wspólnego z tytoniem. On jednak nie po to kupił aromatyczny susz spod samych Szarych Gór, aby teraz wąchać najgorsze żołdackie ćmiki. Fajka też była nie byle jaka. Wykonana przez mistrza rzemiosła z dobrego drewna i kunsztownie zdobiona, prędzej pasowałaby szlachetnie urodzonemu paniczowi niż młodemu żołnierzowi. Nic dziwnego, skoro chłopak wydał na nią więcej, niż wynosił jego dwumiesięczny żołd, a niemal drugie tyle, bo całe trzy talary, musiał zapłacić za tytoń. Handlarz klął się na bogów, że to najlepsza odmiana, jaką dostarcza tylko do najzamożniejszych domostw, a nawet na królewski dwór, i choć z tym dworem najpewniej przesadzał, to wystarczyło powąchać próbkę, by mieć pewność, że towar wart jest swojej ceny. Zapalenie go było nie lada ucztą, oczywiście pod warunkiem, że miało się jakieś wymagania.

Młody żołnierz wymagań takich wcale nie miał, a na pewno nie zdawał sobie z nich sprawy do chwili, gdy zdecydował się wydać kwotę, jaka w zupełności starczyłaby na utrzymanie gospodarstwa przez najgorszą zimę. Za tyle talarów mogliby z matką, ojcem i dwojgiem rodzeństwa jeść do syta i nie martwić się, czy starczy do wiosny, a za to, co zostanie, kupić wołu lub ze dwa cielaki. W niewielkiej, zagubionej hen daleko osadzie, w której się urodził i dorastał, to byłby prawdziwy majątek. Wzdrygnął się na myśl, co by powiedziała matka, gdyby się dowiedziała, na co roztrwonił tyle pieniędzy. Ależ by lamentowała i wymyślałaby mu od najgorszych, ale co ona mogła wiedzieć o życiu w ciasnych zaułkach wielkiego miasta, gdzie jeszcze niedawno stacjonował? Co mogła wiedzieć o życiu żołnierza? Choć sama go wysłała, żeby na żołd poszedł, gdy tylko uzyskał odpowiedni wiek, ale nie dlatego, że uważała, by to okazało się dobre dla niego, a żeby pozbyć się gęby do wyżywienia. Ojciec też powiedział, że tak będzie lepiej, skoro od roboty się ciągle miga i tylko głupie pomysły mu po głowie chodzą. Że na żołdzie go nauczą, czego trzeba. Kilka wiosen temu mu tak powiedział i po czasie młody żołnierz musiał przyznać, że było w tym dużo racji. Żołnierka okazała się o wiele ciekawsza niż oranie wołem i włażenie w jego gówna, gdy się człowiek zagapił. Ciekawsza od zapyziałej osady, w której nic się nigdy nie działo, i od wszystkiego wkoło, znanego aż do porzygania. A najciekawsze okazały się dziewczyny, lgnące do każdego, kto miał mundurunek na sobie. Wystarczyło tylko w karczmie się pojawić i od razu na kolanach siadały, bo dla wszystkich jasne było, że gdy w koszarach karmią i dają odzienie, to można żołd dzielić na przyjemności. Każdy stary wiarus młodym powtarzał, że żołd marnować się nie może, a w żołnierce na równi ważne jest, jak toporem ciąć i jak najtańszy burdel znaleźć. Ot, mądrość!

Szkoda tylko, że młodemu żołnierzowi ambicje urosły, gdy tylko dostał awans na dziesiętnika. To było kilka miesięcy temu, gdy go wysłali, żeby zaniósł obstalunek na drewno kupcowi, co na tartacznym interesie dorobił się majątku i miał wyłączność na całe miasto. Kupca w domu nie było, za to była jego córka, która w jednej chwili skradła żołnierzowi serce i przyćmiła rozum.

To właśnie przez nią kupił wtedy tę drogą fajkę i tytoń, w nadziei, że zdoła dziewczynie zaimponować. Zauroczenie okazało się jednak jednostronne i zakończyło boleśnie zranionym ego. Prawdę mówiąc, nie tylko żołnierskie ego ucierpiało, bo kupiec kazał go jeszcze oćwiczyć i dwóch wielkich drabów goniło za nim aż do koszarowej bramy. Nic więc dziwnego – młody żołnierz uznał ostatecznie, że najlepsze, co może zrobić, to zgłosić się na ochotnika do służby w odległej twierdzy, gdzieś na obrzeżach królestwa.

Po nieudanym romansie zostało mu trochę wstydliwych wspomnień, elegancka fajka i pół woreczka tytoniu, który palił przy specjalnych okazjach. Służba na promie i czekanie na pasażera zupełnie się do nich nie zaliczały, ale tego wieczoru postanowił zrobić wyjątek. Choć nieraz przewoził do twierdzy ludzi, zwierzęta, a nawet całe wozy wypchane czym się dało, tym razem miał jakieś dziwne przeczucie. Jakiś dziwny niepokój, który warto było przyćmić dobrym tytoniem.

Ledwie zdążył się dwa razy zaciągnąć, gdy nieopodal rozległo się rżenie. Po chwili wahania ostrożnie odłożył fajkę na stojącą obok starą beczkę i wyprostował się w oczekiwaniu na przybysza. Wkrótce z mroku wyłonił się jeździec. Gdy zsiadł z konia i się zbliżył, młody żołnierz zasalutował przepisowo.

– Gwydon, dziesiętnik, do waszych usług, panie. Zapraszam na pokład.

– Witaj, dziesiętniku. – Przybysz zasalutował, po czym sięgnął za pazuchę. – Tu masz glejt królewski. Zanim mnie zabierzesz, sprawdź, czy możesz to uczynić.

– Wybaczcie, panie – rzekł zmieszany Gwydon. – Nie myślcie, że chciałem postąpić wbrew prawidłu, ale ja wiem, kim jesteście. – Podniósł wzrok i już pewniejszym głosem dokończył: – Poznałem was w blasku pochodni. Jesteście Arthorn, drużynnik, co nie dalej jak trzy lata temu złoił skórę Morrończykom pod Emorwil. Ja też tam byłem, służąc pod setnikiem Hordo z Maranmorr, i brałem udział w natarciu na lewe skrzydło. Dlatego was witam, bo komesowi zależało, aby zrobił to ktoś, kto wie, jak wyglądacie, choć nie powiedział dlaczego.

– Bardzo dobrze – pochwalił Arthorn z uśmiechem. – Spisałeś się, Gwydonie, a teraz ruszajmy… Tylko fajki nie zapomnij.

Prom sunął w poprzek leniwego nurtu rzeki. Wioślarze w równym tempie unosili i opuszczali wiosła, wzburzając wilgotną mgłę, której długie rzęsy wiły się wokoło, tłumiąc chlupot i irytujące skrzypienie wyrobionej dulki. W oddali, na wysokim skalnym brzegu, ciemna bryła twierdzy odznaczała się na gwieździstym niebie.

Gdy przybili do małej przystani, zbliżała się północ. Tuż obok, za wielką żelazną kratą, w mroku wykutej w skale jaskini, czaiły się kadłuby liburn wojennych, które jeszcze niedawno prowadziły regularne bitwy na wodach Simare, chroniły Królestwo Wondettel przed desantem wojsk księstw Morronu i wspierały własne oddziały w trakcie kampanii północnej, by później stać się postrachem rzecznych piratów i przemytników.

Czekał już na nich specjalny powóz, zaprzężony w cztery krępe konie o mocnych i szerokich pęcinach. Droga wiodła w górę – częściowo wykuta w skale, częściowo wybudowana na naturalnych tarasach, na których ufortyfikowano podesty dla balist i katapult. Arthorn odciążył swojego wierzchowca, przenosząc juki i siodło na wóz, i oddał cugle jednemu z żołnierzy. Gdy tylko obaj z Gwydonem zajęli miejsca, zaprzęg ruszył, a w ślad za nimi, dużo wolniej, poprowadzono rozkulbaczonego konia. Na każdym z tarasów przewidziany był przystanek i zmiana prowadzącego, tak aby ani człowiek, ani zwierzę nie zmęczyli się nadto. Powóz nie musiał się zatrzymywać. Ciągnęły go specjalnie do tego wyhodowane górskie koniki, a mimo to poruszali się o wiele wolniej, niż Arthorn początkowo przewidywał. Przeprosił więc dziesiętnika, który starał się go zabawić niewprawną rozmową, i zapadł w drzemkę.

Wschodni brzeg, na którym się teraz znajdowali, stanowił wysoki, skalny uskok o prawie pionowych ścianach, ciągnący się na wiele dziesiątków mil wzdłuż brzegu Simare. Nazywano go granicą, ponieważ oddzielał Wondettel od Górnej Krainy, której niegdyś żyzne i tętniące życiem ziemie sięgały aż Smoczych Gór, Kas Brethil. Tam też kończyła się władza króla. Doreba, twierdza, do której bram właśnie się mozolnie wspinali, była jedną z kilku wybudowanych w celu ochrony zarówno rzeki na dole, jak i okolicy na górze. Wiodły tamtędy ważne szlaki, transportowano towary, płody rolne, urobek i zwierzęta, robotnicy przemieszczali się do kopalń, tartaków, odkrywek. Kwitł handel. Po wojnie, która sto pięćdziesiąt lat wcześniej zamieniła Górną Krainę w Martwą Ziemię, uskok stał się prawdziwą granicą królestwa. W pierwszych latach Martwa Ziemia zaczynała się tuż za murami twierdzy. Tych, którzy nieopatrznie uczynili o jeden krok za dużo, udało się pochować dopiero jakieś pięćdziesiąt lat później, gdy niewidzialna ściana Martwicy cofnęła się nieco w głąb szarego stepu, w jaki zmieniła się kraina. Po kilkudziesięciu latach nieopodal zamkowych murów pojawiły się pierwsze skromne zabudowania. Pas bezpiecznej ziemi był już na tyle szeroki, że można było myśleć o uprawie. Jedyne, co mogło się utrzymać na jałowej glebie, to gryka i żyto. Soczewica dawała bardzo lichy plon, ale mimo to również co kilka lat pojawiała się na polach. Z czasem przybyło więcej chłopów, głównie takich, którzy z jakichś powodów woleli opuścić Dolną Krainę i przenieść się tam, gdzie mało kto będzie ich szukał. Stworzyli kilka osad rozrzuconych w pewnej odległości od Doreby. Liczba ludności w żadnej z nich nie przekraczała kilkudziesięciu mieszkańców. Skromne płody chłopi zwozili do twierdzy, gdzie raz w tygodniu mogli liczyć na przeprawę promową i możliwość sprzedaży towarów na zachodnim brzegu rzeki. Wracali stamtąd z pieniędzmi oraz tym, czego nie byli w stanie wykonać lub kupić na górze. Raz na jakiś czas ktoś sprawdzał granicę Martwicy. Często były to zwierzęta, ale czasem nieopatrzny oracz lub nieświadome dziecko. Opodal trupa wbijano potem drewniany pal, znacząc granicę. Pewnym zagrożeniem byli mieszkańcy kilku zbuntowanych wiosek, powstałych nie wiedzieć kiedy na południu, i grupy reketerów na północy, ale poza dwoma czy trzema incydentami sprzed kilku lat trzymali się z dala od Doreby. W twierdzy stacjonował liczny garnizon, więc woleli nie prowokować otwartego konfliktu.

Świtało, gdy wóz wtoczył się na przedzamcze, przejechał pomiędzy przyklejonymi do murów zabudowaniami i ze skrzypnięciem zatrzymał się przed wieżą bramną, prowadzącą do serca twierdzy. Jeden z wartowników uważnie obejrzał glejt królewski, sprawdził, co wiozą, po czym zasalutował i pozwolił jechać dalej. Koła zaturkotały na kocich łbach. Pierwsze promienie słońca rozświetliły iglicę górującej nad twierdzą baszty, by po chwili rozpocząć nieśpieszną wędrówkę w dół. Spłynęły na masywną wieżownicę, podkreślając opuszczone od lat furty, za którymi powinny się czaić mordercze balisty strzegące twierdzy przed atakiem smoków, prześlizgnęły się po kamieniach, zabłysły na pinaklach wieńczących dach Domu Fortecznego i przeskoczyły na wieżę bramną. Na moment rozpaliły hełmy dwóch żołnierzy dyskutujących o czymś na blankach, po czym, pędząc coraz szybciej, zsunęły się po murach na dziedziniec, zalewając go blaskiem. Arthorn z zadowoleniem podziwiałby ten spektakl, gdyby tylko się odwrócił, ale na schodach Domu już czekali na niego słudzy, aby zaprowadzić do komesa. Gdy więc słońce kończyło swój występ, za Arthornem zamykały się ciężkie, okute żelazem drzwi.

Komes przywitał go w małej jadalni.

– Siadajcie, mości Arthornie, bo z pewnością jesteście znużeni podróżą i głodni. Napijecie się wina dla zaostrzenia apetytu?

Gość kiwnął głową. Komes nalał więc trunek do dwóch kielichów i jeden z nich mu podał.

– Na co dzień jadam w koszarach, ale tam nie moglibyśmy spokojnie porozmawiać.

– Tu też nie porozmawiamy, komesie, a przynajmniej nie o szczegółach, o których trudno byłoby mi mówić… – zawiesił głos na moment i ich spojrzenia się spotkały – bez znajomości terenu.

– Wedle waszego życzenia. Możemy ruszyć nawet i chwilę po śniadaniu, które, mam nadzieję, nam zaraz podadzą. Wasze zdrowie!

– I wasze!

Arthorn spoglądał ukradkiem na swego gospodarza, którego niedźwiedzia postura i groźne rysy twarzy nosiły wyraźne piętno minionych lat. O wiele wyraźniejsze, niż się spodziewał na podstawie opisu, jaki przedstawił mu Garhard.

Po chwili słudzy wnieśli parujące półmiski.

– Ruszamy na poszukiwanie enklawy piratów rzecznych? To chyba wolno wam powiedzieć?

– Można to tak ująć, komesie. Król chciałby, abyśmy sprawdzili zbrojowozy dla piechoty, które otrzymaliście już jakiś czas temu…

– A tak – odparł Dartor. Arthorn wyczuł w jego głosie lekkie rozczarowanie. – Od miesiąca moi chłopcy ćwiczą się w ich obsłudze zgodnie z nadesłanym rozkazem. Muszę przyznać, że sprytnie to jest pomyślane. Osłony woźnicy solidne, opuszczane burty i dużo miejsca dla zbrojnych po obu stronach. Można ich w sam środek bitwy dowieźć. O ile oczywiście wróg koni nie ubije.

– Do bitwy konie w grubych ochronnych kropierzach powinny iść, albo kolczugach, tak to pomyślano. Nie dostaliście ich, bo w drodze by nam tylko ciążyły i spowalniały, komesie. Jak idą przygotowania?

– Wedle rozkazów, ludzie są już wyznaczeni i przeszkoleni: dwudziestu konnych, dwudziestu lekkozbrojnych piechurów, dziesięciu ciężkozbrojnych, dziesięciu łuczników i dziesięciu kuszników. Czeladzi i pachołków około dwudziestki. – Dartor wyliczał nieco znużonym tonem i Arthorn pomyślał, że takich jak on, doświadczonych i spolegliwych dowódców, jest już coraz mniej. – Jeden wóz bojowy, trzy zbrojowozy, co to je sprawdzać mamy, dwa taborowe, aprowizacyjne i jeden zapasowy. Luzaki cztery wozowe i cztery wierzchowe. Przygotowane zapasy czekają w piwniczce na załadunek i wodę, świeże dobierzemy po drodze… Nie wiedziałem, dokąd ruszamy, więc przygotują je chłopi w osadach i na północy, i na południu. Te, których nie weźmiemy my, ciura przywiezie do kuchni koszarowej. – Widząc, że Arthorn kiwa z uznaniem głową, kontynuował: – Siedmiu dziesiętników, co do których jestem pewien, że nie zawiodą, oraz ja jako dowódca. – Dostrzegłszy zdziwienie na twarzy gościa, zaśmiał się rubasznie. – Nie dziwcie się, mości Arthornie. Ot, do wojaczki tęsknię, a siedzenie na dupie mi się znudziło. Oczywiście oficjalnie, na podstawie rozkazu króla, o co sam się postarałem. Czy mam wam pokazać pismo z pieczęcią?

– Nie musicie. Garhard uprzedzał mnie, że jesteście nie tylko godni najwyższych pochwał i zaufania, ale też uparci ponad wszelką miarę, więc nie ważyłbym się podać w wątpliwość waszych słów. Proszę jednak, abyście się raz jeszcze zastanowili, bo czeka nas męczące zadanie, które nie…

Przerwał, gdy komes zaniósł się śmiechem.

– Ten stary pierdziel Garhard z pewnością nie wyraził się takimi pięknymi słowami, jakeście mi przedstawili. Jak znam tego, bogowie zlitujcie się, mędrca, to w wyjątkowo dobrym humorze do muła by mnie przyrównał, a jeśli humor mu nie dopisywał…

– Nie dopisywał. – Arthorn chrząknął.

– No właśnie! Więc i wy przestańcie się tu ze mną jak z dziwką głaskać, bo widzę, że gdy zobaczyliście moje siwe włosy, to już za niedołężnego macie!

– Komesie…

– Decyzja nie wasza i już podjęta! – ryknął Dartor i walnął pięścią w stół. – Więc kończcie jeść i ruszamy, gdzie tam chcecie, aby was po tej okolicy przewieźć. I lepiej przejdźcie do sedna, bo jak raz jeszcze usłyszę od was o zmianie zdania, to, na kurwiszcza, zaraz się przekonacie, kto tu powinien zrezygnować!

Spoglądał na drużynnika z zachłannością i ciekawością, z jaką wilk wpatruje się w ofiarę, czekając, czy ta odważy się podjąć walkę. Oczywiście rozumiał obawy Arthorna i sam je w duchu podzielał, wiedząc dobrze, że nie jest już najmłodszy i że blizny, jakie szpeciły jego twarz, dawno już zatraciły swą ostrość. Mimo to, a może właśnie dlatego tak mu zależało, by wziąć udział w wyprawie. Wiedział, że może to być ostatnia okazja, nim każą mu odejść ze służby i zwolnić miejsce młodszemu. Przyjrzał się drużynnikowi. Arthorn był szatynem o niebieskich oczach, młodym, a przynajmniej sporo młodszym od Dartora. Średni wzrost i niewyróżniająca się budowa ciała nadawały mu pospolity wygląd, lecz bystre spojrzenie wzbudzało niepokój i kazało odwracać wzrok. Komes dostrzegł coś jeszcze: cień, który zasnuwał jego twarz i pozwalał przypuszczać, że przeżył niejedno – i nie były to przeżycia godne pozazdroszczenia. „Kogo staruch mi tu przysłał?”, pomyślał.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym Arthorn kiwnął lekko głową i – czy Dartorowi tylko się zdawało? – ledwo dostrzegalnie mrugnął. Komes odetchnął, czując, jak złość odpływa.

– No, dość tego gadania, bo czas nagli – powiedział szorstko. – Ruszajmy.

W milczeniu pokonali wzniesienie, mijając spróchniały znak ostrzegający niegdyś przed Martwicą. Kilkadziesiąt kroków dalej znajdował się kolejny. Początkowo widzieli tylko kikuty grubych dębowych pali, ledwie sterczące z trawy. Dalej spękane i zniszczone drewno wznosiło się coraz wyżej. Opodal każdego ze słupów usypany został kopiec kamieni lub porośniętej trawą ziemi, znaczący miejsce pochówku nieszczęśnika, który niegdyś nieopatrznie przekroczył niewidzialną barierę.

Zatrzymali się u podnóża pagórka, kilka kroków przed ostatnim, zeszłorocznym znakiem, za którym leżało truchło krowy. Za ich plecami, za grzbietem wzniesienia, skryły się mury twierdzy, a powyżej majaczył jedynie szczyt najwyższej z wież. Przed nimi rozpościerał się bezkres falujących na wietrze suchych traw. Na horyzoncie, pomiędzy stepem a stalowoszarym niebem, ciągnął się ciemny pas Kas Brethil. Z tej odległości nie dało się rozpoznać poszczególnych szczytów, ale podobno niektóre z nich przez cały rok pokrywał śnieg. Powstała nawet ballada, Zobaczyć białe szczyty Kas Brethil, którą wędrowni grajkowie często śpiewali w dusznych karczmach, szczególnie gdy jakaś niewiasta pojawiła się w pobliżu i sprawiała wrażenie takiej, co posłucha też i pozostałych zwrotek, przeznaczonych już tylko dla jej uszu.

– A więc jesteśmy na granicy, komesie.

– Po imieniu mi mówcie, bo i tak funkcję zdam wieczorem, a zaszczyty mnie nie łechcą, więc nie ma co się krygować. Dartor. – Ściągnął rękawicę i wyciągnął ku niemu dłoń w pojednawczym geście. – Teraz, mam nadzieję, że wreszcie wyjawicie, co to za tajemnice z tą wyprawą na piratów?

– Dobrze więc, Dartorze. – Arthorn odwzajemnił mocny uścisk. – Kilka tygodni temu na polecenie lorda Aurissa wyruszyła wyprawa, której zadaniem było odnalezienie cennych… – zawahał się – przedmiotów… które przez ostatnie kilka stuleci leżały ukryte w bezpiecznym miejscu. Choć zamiast „cennych” lepiej powiedzieć „niebezpiecznych”, szczególnie gdyby wpadły w niewłaściwe ręce. Wszystko utrzymywano w tajemnicy i przygotowano jak należy. Zapasów, broni i bitnych ludzi mieli pod dostatkiem, a wyprawie przewodził żerca, zaufany lorda Aurissa, o którym Garhard wcześniej nie słyszał i nie wie nic pewnego. Wedle planu powinni powrócić albo dać znać już jakiś czas temu, ale słuch po nich zaginął. Oczywiście opóźnienie może mieć wiele powodów zupełnie błahych, jednakże Garhard uznał, że sprawa jest zbyt ważna, by pozostawić ją swemu losowi, i dlatego wysyła nas. Ta misja oczywiście również okryta jest ścisłą tajemnicą. Wiedzą o niej tylko król, Garhard i teraz my dwaj. Żołnierze niech na razie myślą, że ruszamy na rzecznych piratów. Prawdziwy cel poznają w swoim czasie.

– Auriss nie niepokoi się o los swoich ludzi? – zdziwił się Dartor.

– Pewnie tak, ale nie zamierza wysyłać kolejnych. Może wie coś, czego my nie wiemy, albo uważa, że wygodniej jest wysłużyć się innymi. Nie wiem… Garhard nie powiedział, czy Auriss sam z tym do niego przyszedł, czy wie o wszystkim od swoich szpiegów, ale odniosłem wrażenie, że coś więcej jest na rzeczy… Musi coś podejrzewać, obawiać się czegoś, skoro natychmiast postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.

– Jeśli ten pyszałkowaty staruch Garhard ma przeczucie, to z pewnością coś tu mocno śmierdzi… Nawet do nas dotarły wieści, że odkąd król zachorował, lord Auriss zdaje się zachowywać nieco… hmmm… ambitnie. Nagle zaczął bywać na zamku, do korony przymilać i na młodą królewnę łypać… – Pokręcił głową.

– W istocie, jednakże pomijając jego lordowską mość, istnieją powody, by sądzić, że ktoś jeszcze jest bardzo zainteresowany tym, co dzieje się na dworze i w koszarach.

– Szpiedzy? Z księstw Morronu? Tak żeśmy im przecież tyłki przetrzepali, że sami się o pokój na kolanach prosili i jeszcze długo się nie wyliżą z ran…

– Nie wiem. – Arthorn wzruszył ramionami. – Może Garhard sam nie wie, a może uznał, że nie czas, by ujawniać. Ważne, aby zachować daleko idącą ostrożność. Zadanie mamy jasne: odnaleźć zaginionych ludzi i zadbać, aby to, po co wyruszyli, dotarło na dwór króla. Za wszelką cenę.

– Czyli ruszamy śladem Aurissowych wojów, co to nie wiadomo, co mają odnaleźć i którzy być może zamiast robotą się zająć i wracać szybko, jakieś dziewki po drodze chędożą za pieniądze jaśnie wielmożnego lorda… Znaczy się, że do dupy, za przeproszeniem, robota, bo tak czy inaczej nikt nas tam nie chce ani nie przywita. A jeśli co się tam Aurissowym stało, to sami i tak nie poradzimy, bo nawet nie wiemy, czego szukać… Wspaniałe perspektywy.

– Trafnie to ujęliście, Dartorze.

– A wiemy przynajmniej, gdzie mamy się udać?

– Owszem… – Arthorn uśmiechnął się niepokojąco. – Tylko nie jestem pewien, czy naprawdę już teraz chcecie to wiedzieć.

– Mówcie, mówcie, bo widzę, że najciekawsze dopiero usłyszę…

Arthorn zsiadł z konia i sięgnął do sakwy.

– Te przedmioty, po które Auriss wysłał ludzi, ukryte zostały w świątyni Estala.

– Najbliższa znajduje się… – Dartor zmarszczył brwi – opodal Zarkanes…

– Gdyby to o tę chodziło, to ruszalibyśmy z Zarkanes. – Powoli łączył ze sobą elementy. Razem zdawały się tworzyć długą lagę lub włócznię, której zwieńczenie, zamiast ostrego grotu, stanowiła solidna żelazna klatka odpowiedniego rozmiaru. W jej wnętrzu umieścił nieduży biały kryształ i zamknął ją specjalnym łańcuchem. – Jednakże nie tam się wybieramy. Świątynia jest po tej stronie Simare, w Górnej Krainie.

– Niemożliwe! Znam ten teren i na wiele mil… – Dartor przerwał, zobaczywszy grymas na twarzy Arthorna. – Ejże! Co wy mi chcecie powiedzieć?

– To, że na wschód, za ścianą Martwicy, prawie u podnóża Kas Brethil, jest stara świątynia boga Estala i tam właśnie mamy się udać.

– Szaleju się najedliście?!

– Nie krzyczcie, tylko posłuchajcie. Martwica zanika. Powoli pruje się jak stara koszula. W jednych miejscach trzyma mocniej, a w drugich się rozdziera. Czary nie były tak silne, jak się nam wszystkim zdawało, i zamiast trwać jeszcze kilka stuleci, najwyraźniej tracą moc. Nie potrafię dokładnie powtórzyć, jak mi to Garhard tłumaczył, bo magia to nie moja rzecz. Zrozumiałem tyle, że to, co Martwicę stworzyło, teraz ją niszczy.

– Jak to: stworzyło?

– Pamiętacie pieśni, te o wielkiej wojnie o Górną Krainę? Nasze armie starły się z wrażymi w wielkiej bitwie, a gdy po kilku dniach szala zwycięstwa przechylała się na stronę przeciwnika, magowie odprawili wielki rytuał bariery Tanlaoka. Chcieli odgrodzić przeciwników i dać naszym szansę na przegrupowanie. W tym samym czasie ci chędożeni, karmieni grzybkami szamani złączyli swe moce, chcąc wybić nas do nogi trupią falą. Oba zaklęcia były ostateczne, wzmocnione całą energią, jaka została, i rzucono je niemal w tym samym czasie i miejscu. Nieukształtowane w pełni, połączyły się, przelewając przez krainę. Zabiły wszystko na swojej drodze i zastygły niewidzialną barierą.

– To każdy pętak wie, jak powstała Martwica – przerwał zniecierpliwiony Dartor.

– Powstała ponoć przez kryształy, które kryją się pod ziemią, nawet tu, gdzie stoimy. Każde zaklęcie, nawet tak potężne jak te dwa złączone, powinno się rozproszyć po wyczerpaniu energii, ale te kryształy są jak oliwa w kaganku i podtrzymują je przez tyle lat. Pod ziemią w całej Górnej Krainie od uskoku aż po Smocze Góry… Słabły powoli i dlatego granica Martwicy się cofała, a teraz nagle to przyśpieszyło i bariera zaczęła pękać.

– Czyście zdurnieli?

– Powtarzam tylko to, co mi rzekł Garhard, a jemu ufam bardziej niż sobie. – W głosie Arthorna zabrzmiała nuta irytacji.

– Macie rację. – Dartor zmieszał się. – Ten staruch może i jest złośliwy i pyskaty, ale nie można podważyć jego słów ani tym bardziej odmówić mu mądrości. Skoro więc tak twierdzi, to tak musi być. Tylko w głowie mi się to zmieścić nie może, bo wywraca pojęcie rzeczy do góry nogami… Czarami i kryształami niech mędrcy i magowie sobie głowy zaprzątają, ale mnie najbardziej teraz ciekawi, co to się stanie, gdy Martwica zaniknie. O ile mnie pamięć nie myli, sięgać miała do samych szczytów, a nawet tacy się znaleźli, co twierdzili, że jej większa część odbiła się i przeleciała za góry, zmiatając raz na zawsze tych psubratów i ich poczwary. Jakoby za karę, za rozpętanie wojny, tak mówili. – Patrzył w dal, jak gdyby starał się przeniknąć wzrokiem za horyzont, po chwili jednak znów spojrzał na Arthorna. – Ale tego nikt nie mógł sprawdzić i równie dobrze mogła tylko na nas pójść, a tam jak dawniej wszystko… Oby nie, ale i to chyba możliwe?

– Wolałbym, aby było tak, jak przyjęto uważać, że przykryła wszystko od uskoku do gór, ale o tym przekonamy się w drodze do świątyni Estala.

– Jak mamy się tam dostać?

– Na północ, na wysokości starej osady drwali, jest przesmyk w Martwicy, który prowadzi aż do samych gór. Na jego obrzeżu stoi świątynia, do której Auriss wysłał ludzi. Tamtędy pójdziemy, a bezpieczeństwo zapewni nam to. – Potrząsnął drągiem, aż umieszczony w klatce kryształ zagrzechotał o pręty. – Nie pytajcie nawet, co to za kamień, bo nie wiem, ale uchroni nas od nieszczęścia.

Zbliżył się do znaku ostrzegającego, wystawił lagę przed siebie i powoli zrobił kilka kroków. Nic się nie wydarzyło. Nerwowo przełknął ślinę i postąpił jeszcze jeden. Drąg szarpnął i o mało nie wypadł mu z dłoni, gdy kryształ z sykiem podskoczył w klatce i momentalnie otoczył się siwą mgłą. Arthorn przesunął się jeszcze o stopę, a wibracje ledwo pozwalały mu utrzymać drzewce w dłoni. Na jego końcu, w klatce, odbywało się istne pandemonium syku, grzechotu i ni to mgły, ni dymu. Cofnął się w obawie, że kryształ rozbije swe więzienie i wyskoczy lub rządząca nim siła rozerwie go na strzępy. Nagle wszystko ucichło. Obaj spojrzeli na zawartość klatki. Mleczny kamień zdawał się zupełnie nienaruszony.

– Ażeby go wychędożyło! – Dartor stanął w strzemionach. – Nie przypuszczałem, że ta zasrana magia może się kiedykolwiek na coś przydać!

Krew i stal

Copyright © Jacek Łukawski 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Marta Kładź-Kocot

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Paulina Stoparek

Opracowanie typograficzne – Martyna Gierlicka

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie II, Kraków 2025

ISBN epub: 9788383309767

ISBN mobi: 9788383309750

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści

Okładka

Strony tytułowe

Prolog

1. Przybysz

Reklamy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Cover