Krawiec - Vincent V. Severski - ebook + książka

Krawiec ebook

Vincent V. Severski

4,7
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

55 osób interesuje się tą książką

Opis

Rok 2003. Polska stoi u progu historycznej decyzji o wejściu do Unii Europejskiej, a w cieniu oficjalnej polityki trwają przygotowania do operacji „Iraqi Freedom”. Gdy w Warszawie pojawia się rosyjski agent, polski kontrwywiad rusza do akcji. Śledztwo prowadzi do młodej kobiety zatrudnionej jako opiekunka u premiera Feliksa Wirskiego.

Szef wywiadu powierza tę sprawę Romanowi Leskiemu oraz Monice Arent, która dopiero rozpoczyna służbę. Tymczasem w Budvie nad Adriatykiem działa tajny zespół MI6. Na luksusowych jachtach spotykają się rosyjscy oligarchowie, którym przewodzi miliarder Aleksander Gierman. Ich celem jest opracowanie planu obalenia prezydenta Rosji.

W Londynie napięcie rośnie – do akcji wkraczają agenci MI6, Martin i Ray. Trop prowadzi ich do Warszawy, gdzie ślad rosyjskiego szpiega okazuje się znacznie bardziej niebezpieczny niż przypuszczali. Wspólnie z polskim wywiadem wyruszają do Czarnogóry, by rozwikłać zagadkę, która z każdym krokiem wciąga ich głębiej w świat zdrad, fałszywych tożsamości i wyścigu z czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
4,7 (77 ocen)
59
15
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beatas73

Nie oderwiesz się od lektury

Czytane na jednym wydechu! Severski jak zawsze super!n
00
grakasia

Dobrze spędzony czas

Polecam jak zawsze książki tego Autora
00
MarcinWroc

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałem książkę praktycznie jednym w tchem w popołudnie. Jak zwykle mistrzowska powieść. Polecam.
00
mag-tur

Dobrze spędzony czas

”- Ten Italijaniec to krawiec, tak? - zapytał niższy z wąsami. - Tak, i to podobno jakiś bardzo znany”. Nie jest tajemnicą, że Vincent V. Severski jest mistrzem gatunku szpiegowskiego. W swojej najnowszej powieści” Krawiec” szyje na miarę międzynarodową intrygę szpiegowską w której bohaterami są Anglicy, Serbowie, Rosjanie, Chorwaci no i przede wszystkim Polacy. Akcja powieści toczy się w 2003 roku a na cel autor bierze ówczesnego premiera i Julię opiekunkę jego córki. To tylko przypadek czy ma ona coś wspólnego z rosyjskim wywiadem? zastanawiają się agenci Roman Leski i jego nowo mianowana oficer Monika Arent? Bo to, że opiekunka zniknęła wszystkim „z radaru” tej samej nocy w której Makarow „zły duch” za ramienia Rosjan zjawia się w tym samym bloku w którym mieszka Julia jest zastanawiające. Polskie służby go namierzyły i śledzą. Pomimo bacznej obserwacji rozpływa się on sprzed oczu Polakom i pojawia w Czarnogórze. To w tamtym miejscu będziemy śledzić kolejny jakże fascynujący wąte...
00
Major4442

Całkiem niezła

Zdecydowanie niższy poziom. Inny , słabszy Severski.
00

Popularność




1

Nad połu­dnio­wym Adria­ty­kiem marzec dwa tysiące trze­ciego roku nie wyróż­niał się niczym szcze­gól­nym. Było sło­necz­nie, wiało deli­kat­nie z połu­dnia i z każ­dym dniem robiło się coraz cie­plej. Woda w morzu miała sie­dem­na­ście stopni, a w zato­kach nawet o dwa wię­cej.

Do śre­dnio­wiecz­nej Budvy ostat­nia wojna nie dotarła, a i poprzed­nie ją oszczę­dzały. Choć sku­tecz­nie wystra­szyła nie­miec­kich eme­ry­tów, życie w mie­ście zamarło tylko na chwilę. Nad­mor­ski bul­war, Stari Grad, restau­ra­cje, kafejki, port i plaże szybko wypeł­niły się rosyj­sko­ję­zycz­nym gwa­rem.

Bra­cia Nikola i Jovan kilka tygo­dni wcze­śniej wyna­jęli dwu­pię­trowy dom z dala od cen­trum, na zbo­czu góry. Poło­żony był na gęsto zabu­do­wa­nym zachod­nim skraju mia­sta, przy końcu krę­tej i stro­mej ulicy, i oto­czony gęstwiną aka­cjową skry­wa­jącą jego brzy­dotę. Wyda­wać się mogło, że wraz ze śmier­cią Tity sta­nęły tu wszyst­kie zegary i zga­sły uliczne latar­nie.

Na par­te­rze mie­ścił się garaż. Stały w nim dzie­się­cio­letni biały volks­wa­gen pas­sat i pon­ton z sil­ni­kiem na lawe­cie. Część miesz­kalna znaj­do­wała się na pię­trze. Z salonu było wyj­ście na obszerny taras ozdo­biony aga­wami w kamien­nych wazo­nach i czte­rema ante­nami. Roz­cią­gał się z niego widok na tur­ku­sowe morze, góry pokryte lasem i czer­wone dachy Sta­rego Mia­sta.

Nikola miał pięć­dzie­siąt pięć lat i był o pięt­na­ście lat star­szy od Jovana. To on o wszyst­kim decy­do­wał – i to nie tylko ze względu na wiek, ale także dla­tego, że to on wcią­gnął młod­szego brata do tej roboty. Oddał mu duży pokój przy salo­nie, a sam zajął ciemną klitkę w głębi kory­ta­rza. Trzeci pokój słu­żył im jako pra­cow­nia tech­niczna, nazy­wana przez nich Bun­krem.

Była siódma rano. Zapo­wia­dał się sło­neczny i cie­pły dzień. Jovan sie­dział na tara­sie, pił kawę i przez oku­lary sło­neczne obser­wo­wał samo­lot rysu­jący smugę kon­den­sa­cyjną. Słu­chał wia­do­mo­ści radia Nova Budva. Na zmianę zacią­gał się, brał łyk kawy, obser­wo­wał morze i zer­kał na niebo.

Gdy reklamy się skoń­czyły, spi­ker zapo­wie­dział, że teraz utwór Posto­jim i ja zaśpiewa Ser­gej Ćet­ko­vić, który w czerwcu miał repre­zen­to­wać Czar­no­górę na Music Festi­val Budva. Jovan pogło­śnił radio i wycią­gnął się w fotelu, zakła­da­jąc ręce za głowę. Uwiel­biał Ćet­ko­vi­cia.

– Nie ma chleba – usły­szał za sobą niski głos Nikoli.

– Jest w samo­cho­dzie, w zie­lo­nej tor­bie na tyl­nym sie­dze­niu – przy­po­mniał sobie Jovan.

– Dro­dzy słu­cha­cze – ode­zwał się spi­ker – wła­śnie dosta­łem nie­zwy­kłą infor­ma­cję. W zatoczce Uvala Mogren poja­wiły się cztery del­finy. Podobno były tam już wczo­raj. Co jakiś czas urzą­dzają pokaz sko­ków. Naj­wy­raź­niej ucie­kły z chor­wac­kiego rezer­watu. Można je obser­wo­wać z murów cyta­deli i przy tej oka­zji zapra­szamy do restau­ra­cji Luna na Sta­rym Mie­ście.

– Sły­sza­łeś?! – zawo­łał Jovan, odwra­ca­jąc się w stronę salonu. – Sły­sza­łeś? Niki? – powtó­rzył gło­śniej i pode­rwał się z fotela.

Wszedł do salonu i dopiero teraz zoba­czył Nikolę wcho­dzą­cego po scho­dach.

– W zatoce Mogren poja­wiły się del­finy – oznaj­mił Jovan z prze­ję­ciem. – Jedziemy?

– Zwy­czajne czy butlo­nosy? – zapy­tał Nikola, wyj­mu­jąc chleb z torby.

– Ludzie nie roz­róż­niają, więc…

– Hm – zamru­czał Nikola, ale dobrze wie­dział, co Jovan chce zro­bić. Nikt tak nie kochał del­fi­nów jak jego brat.

– Poje­dziemy popły­wać z nimi w Uvala Mogren – odparł. – Ostatni raz to było…

– Trzy lata temu w Tur­cji – wtrą­cił Nikola.

– Tak, w Kas… – Jovan pokrę­cił głową. – To było piękne. Butlo­nosy, ze dwa­dzie­ścia. Młode chciały się bawić. Pamię­tasz?

– Ty jesteś nie­źle poje­bany z tymi del­fi­nami – wtrą­cił Nikola, robiąc sobie kanapkę.

– Chodźmy, może jesz­cze tam są…

– Bra­ciszku, doro­śnij. – Nikola się uśmiech­nął. – Powin­ni­śmy dzi­siaj zmie­nić czipy i ode­słać pliki do cen­trali. Jeste­śmy już dwa dni spóź­nieni. Musisz być w dobrej for­mie. Pój­dziesz się bawić z del­fi­nami teraz, to wie­czo­rem będziesz nie do użytku.

Jovan poki­wał głową i odsta­wił kubek na stół.

– W sumie masz rację – rzu­cił bez prze­ko­na­nia. – Szkoda.

– Nie martw się. – Nikola pod­szedł do brata i poczo­chrał go po gęstej czu­pry­nie. – Na pewno zostaną dłu­żej i obie­cuję ci, że popły­wasz z nimi… jutro. – Przy­cią­gnął głowę Jovana do piersi. – Kocham cię, bra­ciszku.

– Czy ta nasza robota w ogóle coś daje? – zapy­tał Jovan. – Bo mam wąt­pli­wo­ści. Cen­trala ani razu nic nie powie­działa, żad­nego dobrego słowa. Nic. Jeste­śmy jak jacyś pier­do­leni papa­razzi, a nie…

– Nie nasza sprawa – prze­rwał mu Nikola. – Wiemy, co mamy robić, i robimy – dodał bez prze­ko­na­nia. – Gdyby to wszystko było gówno warte, toby pew­nie zre­zy­gno­wali. W końcu tro­chę tego mate­riału zebra­li­śmy. Poza tym to prze­cież kosz­tuje.

– Pew­nie tak – przy­znał Jovan. – W takim razie sprawdźmy sprzęt i chodźmy do portu na lunch. Na ćevapčici tam, gdzie ostat­nio. Popa­trzymy, może coś się zmie­niło na naszą korzyść. Ktoś ubył? – Uśmiech­nął się i ruszył w kie­runku swo­jego pokoju.

– Raczej przy­był. Ich jest tu cią­gle coraz wię­cej… – rzu­cił za nim Nikola.

Zszedł do garażu, żeby spraw­dzić sil­nik przy pon­to­nie – zauwa­żył, że ten zaczyna się dła­wić przy zwięk­szo­nych obro­tach. Jovan wró­cił na taras, gdzie stała ławeczka do ćwi­czeń. Dbał o spraw­ność fizyczną i codzien­nie rano poświę­cał co naj­mniej czter­dzie­ści pięć minut na tre­ning. Lubił bie­gać, a ćwi­cze­nia z cię­żar­kami sta­no­wiły dosko­nałe uzu­peł­nie­nie jego rutyny.

W prze­ci­wień­stwie do brata, który zma­gał się ze sporą nad­wagą, nie dbał o zdro­wie, palił dwie paczki czer­wo­nych marl­boro dzien­nie, wypi­jał litr turec­kiej kawy i nie stro­nił od śli­wo­wicy, Jovan był szczu­pły, wyspor­to­wany i ogra­ni­czał się do jed­nej poran­nej kawy. Nikola odpo­wia­dał za tech­nikę ope­ra­cyjną i nie było pro­blemu, któ­rego nie potra­fił roz­wią­zać.

Choć dzie­liła ich duża róż­nica wieku i nie byli do sie­bie fizycz­nie podobni, łączyła ich silna, nie­mal meta­fi­zyczna więź. Ni­gdy się nie kłó­cili, a ewen­tu­alne nie­po­ro­zu­mie­nia trwały jedy­nie chwilę i koń­czyły się zwy­kle po pro­stu ski­nie­niem głowy. Wyż­szość Nikoli była dla Jovana czymś oczy­wi­stym i nawet przez myśl by mu nie prze­szło, żeby kwe­stio­no­wać jego zda­nie. Nikola wie­dział o tym i sza­no­wał lojal­ność młod­szego brata.

W rodzi­nie Luki­ciów męż­czyźni zawsze dbali o wycho­wa­nie młod­szych, zanim pozwo­lono im się­gnąć po broń. Żela­zne zasady i więzy krwi pozwo­liły Luki­ciom prze­trwać w bał­kań­skim kotle. Wojny nie tylko narzu­cały nowe reguły, ale też utrwa­lały stare, a prze­lana krew je pie­czę­to­wała. Luki­cio­wie rzadko umie­rali w łóż­kach i byli z tego dumni.

2

Lokal kon­spi­ra­cyjny o kryp­to­ni­mie „Maczek” znaj­do­wał się na war­szaw­skim Słu­żewcu. Dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie mie­ściło się na trze­cim pię­trze w budynku bez windy, co dla Romana Leskiego sta­no­wiło spore wyzwa­nie. Opie­ra­jąc się o poręcz, musiał wło­żyć nie­mało wysiłku w to, by poko­nać schody. Od dwóch mie­sięcy przyj­mo­wał leki na nad­ci­śnie­nie i cią­gle czuł się zmę­czony. Już po poko­na­niu pierw­szego pię­tra na jego czole poja­wiały się kro­pelki potu. Na dru­gim przy­spie­szał oddech, a na trze­cim serce zaczy­nało groź­nie koła­tać. Dopiero kiedy wyrów­nał oddech i starł pot z czoła, naci­snął dzwo­nek.

Otwo­rzyła mu krótko obcięta blon­dynka o ład­nej, deli­kat­nej twa­rzy i nie­bie­skich oczach. Miała dwa­dzie­ścia pięć lat, ale rów­nie dobrze można było uznać ją za matu­rzystkę. Dżinsy i błę­kitna koszula z zawi­nię­tymi ręka­wami paso­wały jak ulał do jej swo­bod­nego, mło­dzień­czego wyglądu.

Roman pomy­ślał, że w tej zwy­kłej z pozoru dziew­czy­nie kryje się poten­cjał na twar­dego ofi­cera wywiadu. Monika Arent była dopiero w trak­cie szko­le­nia, ale Roman wie­dział już, że wybrał wła­ściwą osobę.

Leski trzy razy bez powo­dze­nia zda­wał na aka­de­mię sztuk pięk­nych. Kochał sztukę tak mocno, że żadne oblane egza­miny nie mogły sta­nąć na dro­dze tej miło­ści. Wyda­wało mu się wów­czas, że nie musi się uczyć – każdą wolną chwilę poświę­cał na dzia­łal­ność w pod­zie­miu. To wtedy zro­zu­miał, że ide­alna kom­po­zy­cja powsta­nie, gdy uda mu się zespo­lić w jedno duszę arty­sty i wojow­nika. Fan­ta­zja i myśle­nie abs­trak­cyjne kru­szą sche­maty, dają moż­li­wość zer­ka­nia za linię hory­zontu, opi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści barwą i kształ­tem, a nie obra­zem ana­lo­go­wym. Monika tak wła­śnie postrze­gała świat, bo była artystką z natury. Teraz Roman musiał z niej zro­bić szpiega.

– No i jak? – rzu­ciła, gdy tylko prze­stą­pił próg.

– Naj­pierw daj mi wody – odparł Roman, z tru­dem łapiąc powie­trze.

Zanim zdą­żył odwie­sić kurtkę, Monika znik­nęła w kuchni i po chwili z gło­śnym stuk­nię­ciem posta­wiła szklankę na sto­liku w salo­nie. Usia­dła na kana­pie i obser­wo­wała Romana, który sapiąc, sado­wił się w fotelu.

Wypił kilka łyków, wes­tchnął dwa razy i posta­wił na kola­nach swoją brą­zową znisz­czoną teczkę, przy­po­mi­na­jącą szkolny tor­ni­ster. Przez moment grze­bał w środku, by w końcu wyjąć zie­lony sko­ro­szyt.

– No i jak? – nie­cier­pli­wiła się Monika. – Zda­łam?

– Patrz­cie, jaka w gorą­cej wodzie kąpana! Zaraz się wszyst­kiego dowiesz – uspo­koił ją Roman, otwie­ra­jąc sko­ro­szyt. – No więc… – Poki­wał głową.

– No więc co, kurw…? – nie wytrzy­mała dziew­czyna.

– Nie prze­kli­naj – zamru­czał pod nosem Roman. – Ofi­cer wywiadu musi pano­wać nad języ­kiem. Nie może dekon­spi­ro­wać emo­cji. Szcze­gól­nie wobec prze­ło­żo­nego.

– Daj spo­kój, Roman – odparła nieco roz­ba­wiona. – Mów, zda­łam czy nie?

Lubił jej nie­za­leż­ność i wybu­chowy tem­pe­ra­ment, tak typowe dla stu­denc­kiej sub­kul­tury z aka­de­mii sztuk pięk­nych, i nie pró­bo­wał ich zmie­niać. Wprost prze­ciw­nie – natu­ral­ność Moniki była jej wielką zaletą. Prze­cho­dziła indy­wi­du­alny kurs wywia­dow­czy, bo Roman zapla­no­wał dla niej przy­szłość z dala od cen­trali. Miała pozo­stać w kon­spi­ra­cji i pro­wa­dzić życie w swoim natu­ral­nym śro­do­wi­sku.

Przez ostat­nie dwa mie­siące prze­cho­dziła inten­sywny kurs pracy z obser­wa­cją, wykry­wa­nia i ury­wa­nia się od ogona. To był naj­waż­niej­szy przed­miot szpie­gow­skiej edu­ka­cji. Jeśli zawo­dowy szpieg nie potrafi zmy­lić obser­wa­cji, nie nadaje się do pracy ope­ra­cyj­nej. A taką wła­śnie przy­szłość zapla­no­wał dla niej Roman.

– Dro­gie dziecko… – zaczął Roman i od razu zoba­czył zmarsz­czone czoło Moniki. – Kole­żanko sza­nowna… – popra­wił się. Ni­gdy dotąd nie zwra­cał się do niej w tak for­malny spo­sób, ale poczuł, że oka­zja tego wymaga. – Z praw­dziwą satys­fak­cją mogę stwier­dzić, że zda­łaś egza­min na szóstkę.

Monika wyraź­nie się ucie­szyła. Wło­żyła dużo pracy w to, aby opa­no­wać cho­dze­nie pod obser­wa­cją, i poczuła praw­dziwą satys­fak­cję, jakby wygrała nagrodę Pucharu Świata.

– Po raz pierw­szy kan­dy­datka… czy kan­dy­dat… roz­kuł… roz­kuła obser­wa­cję tak… tak… – Roman się zawa­hał. – Nawet nie wiem, jakiego słowa powi­nie­nem użyć.

– Dawaj, Roman, dawaj! – nie­cier­pli­wiła się Monika.

– Dobrze, powiem raz i ni­gdy wię­cej tego nie powtó­rzę – cią­gnął. – Masz talent, a wła­ści­wie dar, jakiego jesz­cze nie widzia­łem. W betce byli wprost zdu­mieni. Zda­łaś na dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent. To się jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło.

Na twa­rzy dziew­czyny poja­wił się uśmiech. Pró­bo­wała nad nim zapa­no­wać, ale po chwili się roz­pro­mie­niła.

– Dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent? – spy­tała zado­wo­lona. – Ilu było?

– I tu wła­śnie widać twój dar – odparł Roman. – Mia­łaś dwa zespoły po dzie­sięć osób i pięć samo­cho­dów. Celowo pro­si­łem o dużą i naj­lep­szą ekipę, bo czu­łem, że ich roz­ku­jesz, ale że aż tak… – Urwał i pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Przy tak licz­nym zespole zwy­kle figu­rant nie jest w sta­nie nic usta­lić. A ty? Jak to moż­liwe?

– Nie wiem. Serio!

– I te opisy wywia­dow­ców. Takie szcze­gó­łowe? Szef betki nie mógł w to uwie­rzyć i zro­bił docho­dze­nie u sie­bie, czy ktoś się nie wysy­pał. – Roman zamilkł na kilka sekund, a potem dodał: – Ja wiem, że to ty. Wiem. – Poki­wał z zado­wo­le­niem głową. – Masz dar. Widzisz wię­cej, patrzysz ina­czej.

– Tylko nie mów, że mam trze­cie oko – wtrą­ciła z prze­ką­sem Monika. – To żało­sne. Już to okre­śle­nie… dar, mnie mierzi, jak­bym sły­szała jakie­goś nawie­dzo­nego księ­dza.

– Już dobrze – zgo­dził się Roman, bo poczuł, że rze­czy­wi­ście popadł w patos. – Okej, w takim razie muszę ci coś wyja­śnić. Zro­bię to tylko raz i ni­gdy nie będę już do tego wra­cał. Obie­cuję. Może ci się to przyda, bo kie­dyś będziesz musiała prze­ka­zać tę wie­dzę swoim następ­com, więc…

– Powta­rzasz się, cho­ciaż za każ­dym razem twier­dzisz, że to ostatni raz. Więc nie ściem­niaj, mów i idziemy dalej. Jak rozu­miem, mam już… – Monika poczuła się pew­niej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Była młoda, pewna sie­bie i cza­sami aro­gancka, a Roman wie­dział, że to kie­dyś minie.

– Mogę śmiało powie­dzieć, że otrzy­ma­łaś dzi­siaj pro­mo­cję na pierw­szy sto­pień ofi­cer­ski. Zda­łaś naj­trud­niej­szy egza­min, oce­nia­jący, czy nada­jesz się na zawo­do­wego szpiega. Gra­tu­luję! Wielu rze­czy można i trzeba się nauczyć… – cią­gnął Roman – …jak budo­wać skrytki, robić bpm, jak cho­dzić i spraw­dzać się, znaj­dy­wać miej­sca nawią­za­nia kon­taktu, ale naj­waż­niej­szego się nie nauczysz. Albo to masz, albo nie. Umie­jęt­ność obser­wo­wa­nia oto­cze­nia, zapa­mię­ty­wa­nia obra­zów, szcze­gó­łów i, co naj­waż­niej­sze, podej­mo­wa­nia wła­ści­wych decy­zji. A przede wszyst­kim umie­jęt­ność wyj­ścia spod obser­wa­cji tak, by wywia­dowcy byli prze­ko­nani, że zgu­bili cię z wła­snej winy albo nie potra­fili odna­leźć.

– Czyli za mie­siąc pro­mo­cja? – zapy­tała Monika, prze­ry­wa­jąc wywód Romana.

Ten jed­nak kon­ty­nu­ował:

– Jeżeli dosiada cię dwu­dzie­stu wywia­dow­ców i pięć samo­cho­dów, to nawet doświad­czony szpieg ma poważny pro­blem, by się wygra­mo­lić wia­ry­god­nie i spraw­dzić, bo zmy­sły mają swoje ogra­ni­cze­nia. A ty jak­byś tych ogra­ni­czeń nie miała. Co wię­cej, są tacy, któ­rzy widzą nie­ist­nie­jące rze­czy i fakty. Piszą potem w rapor­tach, że byli pod obser­wa­cją. Opi­sują wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. To nie efekt roz­bu­dzo­nej wyobraźni czy skłon­no­ści do fan­ta­zjo­wa­nia, lecz strach. Wyobraź­nia i fan­ta­zja są cenne, bar­dzo potrzebne, ale nie tu, gdzie zaczyna się droga szpiega. Krótko mówiąc, koń­czysz kurs ofi­cer­ski jako pry­mu­ska, cho­ciaż nie mia­łaś żad­nych kon­ku­ren­tów. Gra­tu­luję, pani pod­po­rucz­nik Moniko Arent, chyba mogę już się tak do cie­bie zwra­cać.

– Będę pod­po­rucz­ni­kiem, gdy dostanę nomi­na­cję, więc nie słódź mi przed­wcze­śnie, puł­kow­niku Leski. – Uśmiech­nęli się do sie­bie. – Mogę się prze­cież jesz­cze roz­my­ślić. Tak czy ina­czej, będziesz mógł teraz, pro­fe­so­rze Hig­gins, poin­for­mo­wać puł­kow­nika Pic­ke­ringa, że wygrał pan zakład i Eliza zdała egza­min. – Monika obró­ciła się na pię­cie i znik­nęła za drzwiami.

Leski stał na środku pokoju z sze­roko otwar­tymi oczami i wyda­wało mu się, że leci w ciemną otchłań. Monika tra­fiła go tak cel­nie, że ze zdu­mie­nia nie mógł wydo­być z sie­bie głosu. Jed­nym zda­niem zre­cen­zo­wała jego kil­ku­mie­sięczną pracę, którą uwa­żał za misję, a nawet nie zauwa­żył, jak bar­dzo jest w tym wszyst­kim banalny.

3

Mar­tin i Ray zimę dwa tysiące trze­ciego roku spę­dzili w Dubaju, zaj­mu­jąc luk­su­sowy apar­ta­ment w nowo powsta­łej dziel­nicy Madi­nat Al-Jume­irah. Na tle mono­ton­nej zabu­dowy było to miej­sce wyjąt­kowe – wyglą­dało jak replika arab­skiego mia­sta ze snu nie­miec­kiego archi­tekta. Choć wia­trowe wieże miały nawią­zy­wać do tra­dy­cyj­nej archi­tek­tury, ich funk­cja była czy­sto deko­ra­cyjna – wszę­dzie dzia­łała kli­ma­ty­za­cja. Sieć restau­ra­cji, buti­ków i luk­su­sowych hoteli zapew­niała gościom pełny kom­fort. Mia­steczko poprze­ci­nane było kana­łami z tur­ku­sową wodą, po któ­rych pły­wały wodne tak­sówki.

Oni jed­nak woleli spę­dzać czas w sta­rej dziel­nicy Al Fahidi, gdzie czuć było nastrój mia­sta sprzed powsta­nia sied­miu emi­ra­tów. Po mie­sią­cach spę­dzo­nych w sta­nie nie­mal cał­ko­wi­tej bez­czyn­no­ści znali każdy zaułek, a nawet każdą ławeczkę. Prze­mie­rzyli wszyst­kie uliczki, odwie­dzili każdą restau­ra­cję i skosz­to­wali wszel­kich moż­li­wych owo­ców morza – od kre­we­tek przez małże po ośmior­nice.

Poje­chali do Dubaju jako wspar­cie dla Biura Pro­li­fe­ra­cji. MI6 od kilku lat pro­wa­dziło w Emi­ra­tach ope­ra­cję pod kryp­to­ni­mem „Wings”, któ­rej zada­niem było roz­pra­co­wa­nie aktyw­no­ści irań­skich służb spe­cjal­nych. Straż­nicy Rewo­lu­cji stwo­rzyli w rejo­nie Zatoki Per­skiej całą sieć wywia­dow­czą zaj­mu­jącą się pozy­ski­wa­niem tech­no­lo­gii jądro­wych i trans­fe­rem środ­ków finan­so­wych.

Grupą dzie­się­ciu ofi­ce­rów kie­ro­wał Andrew Cook, wytrawny spe­cja­li­sta od spraw irań­skich. Zresztą wszy­scy człon­ko­wie zespołu byli naj­lep­szymi spe­cja­li­stami, jakimi dys­po­no­wało Zjed­no­czone Kró­le­stwo.

Ambi­cje jądrowe Iranu budziły nie­po­kój na świe­cie, lecz w tam­tym cza­sie prio­ry­te­tem pozo­sta­wał bin Laden. Ame­ry­kań­skie i bry­tyj­skie lot­nic­two roz­po­częło bom­bar­do­wa­nia Iraku i wia­domo już było, że inwa­zja wisi w powie­trzu. Bli­ski Wschód był roz­grzany do czer­wo­no­ści, więc do Emi­ra­tów zje­chały wszyst­kie służby wywia­dow­cze świata. Tłok był tak duży, że trudno było roz­po­znać, kto jest kim, zwłasz­cza że każdy uda­wał kogoś innego.

Obraz spryt­nie zaciem­niali dodat­kowo Rosja­nie.

Po upadku ZSRR co pół godziny lądo­wały w Dubaju samo­loty z rosyj­skich i ukra­iń­skich miast, któ­rych nazwy trudno było zna­leźć na mapie. Na sukach i uli­cach poja­wiły się tysiące rosyj­sko­ję­zycz­nych tury­stów z wiel­kimi tor­bami, zatrzy­mu­ją­cych się w naj­tań­szych hoste­lach i gorącz­kowo poszu­ku­ją­cych pod­ró­bek luk­su­so­wych marek z całego świata.

W ten wła­śnie spo­sób powsta­wało wiele rosyj­skich firm, z któ­rych nie­które po latach uro­sły do rangi poważ­nych gra­czy. Szej­ko­wie z życz­li­wo­ścią przyj­mo­wali gości z pół­nocy, choć wraz z nimi do Emi­ra­tów tra­fiły zja­wi­ska dotąd tam nie­znane, takie jak prze­stęp­czość i pro­sty­tu­cja.

W hotelu w Madi­nat Al-Jume­irah co naj­mniej połowa gości pocho­dziła z Rosji, mimo że ceny były wygó­ro­wane, nawet jak na zamoż­nych zachod­nich tury­stów.

Kilka tygo­dni przed wyjaz­dem do Emi­ra­tów, gdy nad Lon­dy­nem zale­gały jesienne chmury, Mar­tina wezwał do sie­bie sir David Old­field, szef MI6. Po kwa­dran­sie kur­tu­azyj­nej roz­mowy i fili­żance her­baty, z uśmie­chem pod­kre­ślo­nym sta­ran­nie przy­strzy­żo­nym, srebr­nym wąsi­kiem, oznaj­mił mu decy­zję.

– Poje­dziesz do Dubaju, Mar­tin, razem z Rayem. Nie jestem aż tak bru­talny, żeby ci go ampu­to­wać.

– Świet­nie! – odparł, bo od razu pomy­ślał o Rosja­nach. Uwagę o Rayu zba­ga­te­li­zo­wał, bo od dawna wie­dział, że szef za nim nie prze­pada. – Mamy tam coś cie­ka­wego? Już dawno myśla­łem, żeby tam pocze­sać…

– Nie, Mar­ti­nie – rzu­cił Old­field. – Poje­dzie­cie tam wes­przeć zespół Andrew Cooka. Wasze doświad­cze­nie na kie­runku wschod­nim może się im przy­dać. Wiesz, to Dubaj, pełno Rosjan…

– „Wes­przeć”, czyli co dokład­nie? – zapy­tał zasko­czony Mar­tin.

– No nic… – Dowódca wzru­szył ramio­nami.

– Jak to nic?

– Poje­dzie­cie, a Andrew prze­każe wam wszystko na miej­scu. Nie dener­wuj się tak.

– Co jest grane, David? – Mar­tin zmru­żył oczy. – Znamy się tyle lat, więc nie sądzisz chyba, że tak po pro­stu to łyknę. O co cho­dzi?

– Dobrze zatem. Zapa­dła decy­zja, że wcho­dzimy do Iraku, sam więc rozu­miesz… – Old­field mówił bez prze­ko­na­nia. – Andrew pro­sił o spe­cja­li­stę od spraw rosyj­skich, a wy teraz nic pil­nego chyba nie macie na biurku. Poza tym przyda się wam tro­chę słońca. Ile ci zostało do eme­ry­tury? Dwa lata? Temu małemu Ray­owi chyba też. Prawda?

– Nie podoba mi się ta roz­mowa, David – odparł Mar­tin. – Mam wra­że­nie, że coś ukry­wasz, ale dobrze, w końcu to ty jesteś sze­fem. Rze­czy­wi­ście chwi­lowo mamy puste biurka i ta pogoda…

– No i świet­nie! Cie­szę się, że przy­ją­łeś moją pro­po­zy­cję z takim zro­zu­mie­niem, a nawet entu­zja­zmem – rzu­cił Old­field z prze­ką­sem. – Dasz radę pole­cieć w ponie­dzia­łek?

– Dam – odparł zasko­czony Mar­tin, po czym dodał: – Wiesz, jakie jest moje sta­no­wi­sko w spra­wie Iraku? To błąd! Poważny błąd. Pre­mier nie powi­nien dać się wydy­mać Ame­ry­ka­nom, ale widocz­nie chce albo lubi. Od WTC wszyst­kie siły idą na poszu­ki­wa­nie stu bro­da­tych zbó­jów, a Rosja­nie zacie­rają ręce z rado­ści. Dostali czas, my dali­śmy im czas i oni go wyko­rzy­stają. Wiesz to tak dobrze jak ja, że to pułapka Pri­ma­kowa. Zresztą ten pomysł z wysła­niem nas do Dubaju tylko to potwier­dza. David! – Spoj­rzał Old­fiel­dowi w oczy. – Putin to nie­bez­pieczny gracz, przy­naj­mniej ty nie daj się na to nabrać.

Old­field, odkąd został sze­fem, ni­gdy nie reago­wał na ostrze­że­nia Mar­tina, cho­ciaż czę­sto się z nim zga­dzał. Przez wiele lat spraw­nie kie­ro­wał naj­trud­niej­szą rezy­den­turą w Hong­kongu. Kiedy jed­nak został dyrek­to­rem MI6, zupeł­nie się pogu­bił i nie­ustan­nie mio­tał mię­dzy Whi­te­hal­lem a Vau­xhal­lem.

Teraz pod­niósł się na znak, że spo­tka­nie skoń­czone, i z dło­nią na ramie­niu Mar­tina odpro­wa­dził go do drzwi.

Wszy­scy wie­dzieli, że Old­field prze­siąk­nięty jest kul­turą Dale­kiego Wschodu i czę­sto woli komu­ni­ko­wać się za pomocą gestów niż słów. Tym razem jego spoj­rze­nie mówiło wszystko: „Wiem, Mar­ti­nie, że masz rację, ale co ja mogę? Idziemy na wojnę i musimy utwier­dzić pre­miera w prze­ko­na­niu, że to słuszna decy­zja. A może, w jakiś cudowny spo­sób, nawet tę wojnę wygramy”.

Kiedy Mar­tin wyszedł na Albert Embank­ment, od razu zadzwo­nił do Raya i stre­ścił mu roz­mowę z Davi­dem.

– W prze­ci­wień­stwie do cie­bie ni­gdy nie lubi­łem tego dupka – rzu­cił wyraź­nie poru­szony Ray. – Pier­do­lony kapłan Falun Gong!

– Daj spo­kój – pró­bo­wał go uspo­koić przy­ja­ciel.

– A niech wie, co o nim myślę. I tak biurko mu się ugina od dono­sów na mnie.

– Lecimy w ponie­dzia­łek.

– Nie powie­dzia­łeś, na jak długo.

– Zależy od Andrew – odparł Mar­tin.

– Ech – wes­tchnął Ray i się roz­łą­czył.

Szybki wyjazd, bez jasno okre­ślo­nego ter­minu powrotu, kom­pli­ko­wał Mar­ti­nowi życie oso­bi­ste. Był w związku z Mariną Moro­zową, którą poznał przed laty w Hel­sin­kach. Rosjanka z Sankt Peters­burga, agentka bry­tyj­skiego wywiadu, z cza­sem prze­szła w Anglii spe­cja­li­styczne szko­le­nie i otrzy­mała nazwi­sko lega­li­za­cyjne Mary Cooling. Brała udział w kilku trud­nych ope­ra­cjach MI6. W dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym uzy­skała bry­tyj­skie oby­wa­tel­stwo, została peł­no­prawną funk­cjo­na­riuszką wywiadu i part­nerką życiową Mar­tina.

W desz­czowy listo­pa­dowy ponie­dzia­łek wsie­dli na pokład boeinga 747 Bri­tish Air­ways i wyle­cieli do Dubaju. Samo­lot był zatło­czony, lecz Mar­tin bez trudu roz­po­znał pię­ciu kole­gów z Vau­xhall Cross. Atmos­fera była napięta – czuć było, że coś się zbliża, a Bli­ski Wschód wkrótce eks­plo­duje.

Andrew Cook poja­wił się w Madi­nat Al-Jume­irah dopiero po kilku dniach. Cią­gle miał coś pil­nego do zro­bie­nia i prze­kła­dał powi­talną wizytę. W końcu przy­szedł z butelką whi­sky.

Andrew był raso­wym szpie­giem i nie tra­cił czasu, jeżeli to nie było czę­ścią zapla­no­wa­nej gry. Bez ogró­dek przy­znał, że potrze­buje spe­cja­li­stów od irań­skiego pro­gramu jądro­wego i prze­pły­wów finan­so­wych, bie­gle wła­da­ją­cych farsi i arab­skim – a nie rosyj­skich wer­bow­ni­ków – rezy­den­tura MI6 w Dubaju była w stu pro­cen­tach skon­cen­tro­wana na zbli­ża­ją­cej się inwa­zji na Irak. Stwier­dził wprost, że żad­nych zadań dla nich nie ma, i z wła­ści­wym dla sie­bie poczu­ciem humoru zapro­po­no­wał im pil­no­wa­nie par­kingu.

Dopiero gdy otwo­rzyli drugą butelkę, Mar­tin zapy­tał Andrew, czy wie, dla­czego ich tu przy­słano.

– David chciał się was pozbyć z Lon­dynu. Wcale o was nie pro­si­łem – odparł, jakby to było oczy­wi­ste. – Za gło­śno wyra­ża­łeś swoje opi­nie na temat inwa­zji na Irak. Nie ty jeden zresztą tak myślisz. David dobrze wie, że broń che­miczna Sad­dama to ściema, ale pre­mier chce wie­rzyć w te pół­prawdy, bo musi prze­ko­nać opi­nię publiczną. Nie będzie prze­cież sam sie­bie okła­my­wał. Chce tej wojny, bo nie może odmó­wić Ame­ry­ka­nom. – Alko­hol wyraź­nie roz­wią­zał Cookowi język.

– Jasne – rzu­cił Mar­tin. – Gdyby Sad­dam miał ostry ołó­wek, a Ame­ry­ka­nie uzna­liby, że może nim komuś wykłuć oko, to już byłby wystar­cza­jący powód do inwa­zji. Wojna z Ira­kiem roz­pier­doli cały układ na Bli­skim Wscho­dzie na dzie­się­cio­le­cia, a Pri­ma­kow aż pod­ska­kuje z rado­ści. David prze­cież to wszystko wie i…

– I pew­nie boi się, że możesz zacząć spi­sko­wać przed eme­ry­turą i coś wyciek­nie do mediów – prze­rwał mu Andrew. – Jaki jest David, wszy­scy wiemy. Więc wysłał was daleko od Lon­dynu, pod moją kon­trolę, i w ten spo­sób wma­new­ro­wał was w tę wojnę. Pro­ste?

– Pro­ste i nie­wy­ra­fi­no­wane. Dzięki.

– David i wyra­fi­no­wa­nie? – sko­men­to­wał z prze­ką­sem Cook.

– Pier­do­lony kapłan Falun Gong… – włą­czył się Ray, wzbu­dza­jąc roz­ba­wie­nie. – Sala­man­dra jebana – dodał, zaci­ska­jąc usta.

Przez kilka mie­sięcy nie robili nic. Do znu­dze­nia prze­mie­rzali pia­ski Emi­ra­tów. Żeby jed­nak nie wyjść z wprawy, obra­biali dwóch Rosjan, któ­rych poznali na plaży – przy­stoj­nego pro­ku­ra­tora z Sankt Peters­burga z otyłą żoną i kor­pu­lent­nego rzą­do­wego dzien­ni­ka­rza w towa­rzy­stwie kochanki.

W pierw­szych dniach lutego otrzy­mali pole­ce­nie powrotu na Vau­xhall Cross i oczy­wi­ste było, że do Dubaju już nie wrócą. Ray skwi­to­wał to krótko: ni­gdy.

4

Roman sie­dział w fotelu wpa­trzony w prze­su­wa­jące się za oknem oło­wiane chmury i kon­tro­lo­wał tętno w nad­garstku. Chciał spraw­dzić, czy pogoda rze­czy­wi­ście ma wpływ na pracę serca. Tak twier­dził sąsiad, który miał na kon­cie trzy zawały.

Kil­ka­na­ście minut wcze­śniej sekre­tarka poin­for­mo­wała go, że narada z dyrek­to­rami biur zaczęła się póź­niej, niż pla­no­wano, ale szef pole­cił mu sie­dzieć, cze­kać i ni­gdzie się nie odda­lać.

Leski był zdy­scy­pli­no­wany, więc gdy skoń­czył spraw­dza­nie pulsu, się­gnął po leżący na sto­liku „Biu­le­tyn Infor­ma­cyjny”. Nosił datę sprzed mie­siąca, a sądząc po skle­jo­nych kart­kach, naj­wy­raź­niej nikt przed nim go nie czy­tał.

Edward Bau­man objął sta­no­wi­sko szefa Zarządu Wywiadu trzy lata wcze­śniej, a za parę tygo­dni miał sta­nąć na czele nowo powsta­łej Agen­cji Wywiadu. Wcze­śniej peł­nił funk­cję amba­sa­dora w Moskwie, wice­mi­ni­stra spraw zagra­nicz­nych oraz członka sztabu wybor­czego pre­miera Feliksa Wir­skiego.

Roman znał Edwarda jesz­cze z cza­sów opo­zy­cji i uwa­żał się wtedy za jego ucznia – był młod­szy od niego o sie­dem lat. Już wtedy Bau­man ucho­dził za inte­li­gent­nego i skrom­nego indy­wi­du­ali­stę. W odróż­nie­niu od więk­szo­ści opo­zy­cjo­ni­stów znał i cenił Rosjan, co bywało przy­czyną gorą­cych spo­rów.

Poprzedni pre­mier długo musiał go prze­ko­ny­wać do obję­cia sta­no­wi­ska szefa wywiadu. Bau­man sły­nął ze sto­ic­kiego spo­koju, jasnego umy­słu i poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści – speł­niał wszyst­kie ocze­ki­wa­nia. Potra­fił pra­co­wać z ludźmi i ni­gdy się nie wywyż­szał. Był nało­go­wym pala­czem i mimo zaka­zów nie roz­sta­wał się z papie­ro­sem nawet w gabi­ne­cie. Dym i kaszel stały się jego codzien­no­ścią, a na twa­rzy nosił ślady lat uza­leż­nie­nia. Jego zdro­wie nad­wą­tliła nie tylko cho­roba płuc, lecz także sto­mia, którą od kilku lat skrzęt­nie ukry­wał.

Choć Leski i on nie byli przy­ja­ciółmi, ich współ­praca ukła­dała się wzo­rowo. Bau­man czę­ściej pytał, niż decy­do­wał – przy­naj­mniej dopóki nie zro­zu­miał w pełni spe­cy­fiki pracy wywiadu.

Po dwu­dzie­stu minu­tach z gabi­netu wyszło sze­ściu dyrek­to­rów i dwie dyrek­torki. Prze­ma­sze­ro­wali w mil­cze­niu, jakby byli na para­dzie, nie zauwa­ża­jąc Romana, który sie­dział w rogu za sekre­tarką.

Gdy znik­nęli, poja­wił się Bau­man i ruchem głowy zapro­sił Leskiego do gabi­netu.

Sekre­tarka uprząt­nęła stół kon­fe­ren­cyjny, po czym posta­wiła wodę na nie­wiel­kim sto­liku.

– Jak twoja artystka? – zapy­tał szef. – Chyba już koń­czy kurs?

– Tak – odparł Roman. – To nie­zwy­kły talent, cho­ciaż krnąbrny i bar­dzo pewny sie­bie.

Usie­dli.

– Popro­si­łem cię o spo­tka­nie, bo mam trudną i jak by to powie­dzieć, nie­cier­piącą zwłoki sprawę… – zaczął Bau­man z wyraź­nym zakło­po­ta­niem. – No i nie wiem, co z tym zro­bić. Kwe­stia jest nie­zwy­kle deli­katna, bo doty­czy pre­miera. A mam tutaj teraz młyn w związku z naszym udzia­łem w Iraku. Pre­mier zobo­wią­zał się wobec Waszyng­tonu i Lon­dynu, więc czeka nas eks­tra­ro­bota, wszyst­kie ręce na pokład. Na gło­wie mam jesz­cze orga­ni­za­cję nowej agen­cji, więc sam rozu­miesz, pre­mier, Irak, Biały Dom. Chyba o niczym nie zapo­mnia­łem.

Bau­man zapa­lił papie­rosa i zacią­gnął się z lubo­ścią.

– Jestem do two­jej dys­po­zy­cji, Edwar­dzie, cho­ciaż słabo się znam na Iraku i w ogóle Bli­skim Wscho­dzie – rzu­cił Roman. – Ale jeżeli jest coś, w czym ci mogę pomóc i cho­ciaż odro­binę ulżyć, to możesz na mnie liczyć.

– No tak, ład­nie to ują­łeś – odparł Bau­man z zadumą w gło­sie. – W tym pro­blem, że sprawa wyszła wła­śnie teraz i doty­czy pre­miera. Zasta­na­wia­łem się, czy w ogóle ją ruszać, ale po solid­nym namy­śle dosze­dłem do wnio­sku, że nie mogę tego tak zosta­wić.

– W czym rzecz? – zapy­tał Leski. – Spró­bujmy. Pre­mier też czło­wiek.

– Dobrze, od początku – zaczął zachę­cony przez niego Bau­man. – Wiesz, Feliks Wir­ski jest nowym czło­wie­kiem w poli­tyce. W nim nasza nadzieja, bo naresz­cie mamy kogoś…

– No wiemy to wszy­scy – wtrą­cił Roman. – Pierw­szy poli­tyk, do któ­rego mam sła­bość.

– Wir­ski ma córkę, sie­dem lat chyba… – Edward wypu­ścił dym w bok. – Jego żona pro­wa­dziła wła­sny biz­nes. Kiedy został pre­mie­rem, udziały prze­pi­sała na przy­ja­ciółkę jesz­cze ze szkoły czy coś podob­nego. Wiesz, pre­mier też był prze­cież biz­nesmenem i ze wszyst­kiego zre­zy­gno­wał. Miesz­kają w dużym domu w Kon­stan­ci­nie…

– Widzia­łem, to ponury pałac. Duże pie­nią­dze i chyba nie do końca mój gust, ale i tak lubię gościa. Zmie­rza w dobrą stronę. Oczy­wi­ście nie mia­łem na myśli naszego udziału w tej woj­nie. W czym ten pro­blem?

– Daj spo­kój poli­tyce i este­tyce teraz – odparł Edward. – Otóż u Wir­skich pra­cuje nie­jaka Julia Bart­kie­wicz, lat dwa­dzie­ścia osiem… Pocze­kaj. – Edward pod­niósł się i zgar­nął ze stołu nie­bie­ską teczkę, wró­cił na fotel i zga­sił papie­rosa. – Zobacz!

– Ładna dziew­czyna. Czym się zaj­muje?

– Kuch­nia, sprzą­ta­nie, opieka nad dziec­kiem, no wszyst­kim…

– Hm.

– No wła­śnie. Jak to znosi pani Lucyna? To pierw­sze zdzi­wie­nie, będzie ich wię­cej – dodał, się­ga­jąc znowu po papie­rosy. – Kiedy Wir­ski został pre­mie­rem, ABW objęło go pro­ce­durą spraw­dze­niową…

– Nie mów mi, że nie prze­szedł – rzu­cił Roman i obaj się uśmiech­nęli.

– Ale pani Julia też musiała przejść, wła­ści­wie – Bau­man zawa­hał się przez moment – taką nie­for­malną. I co, oka­zało się, że jest panną, mieszka w wyna­ję­tym miesz­ka­niu, wykształ­ce­nie śred­nie. For­mal­nie zatrud­niona jest w fir­mie, któ­rej wła­ści­cielką była pani Lucyna, i ona jej płaci ubez­pie­cze­nie. Szcze­góły znaj­dziesz w teczce.

– No i? – zapy­tał Leski. – Chcesz powie­dzieć, że pre­mier ma wie­lo­letni romans? Trój­kąt? Co nam do tego? Poza tym jakoś nie wie­rzę. Co naj­wy­żej to temat dla plot­kar­skich tygo­dni­ków. Nie chcesz chyba powie­dzieć, że ona… – Prze­rwał i obaj na chwilę zamil­kli. – To byłoby jak z taniego szpie­gow­skiego thril­lera, temat zresztą już wyeks­plo­ato­wany. No dobrze, to co dalej?

– Niby nic, gdyby nie jedno dziwne zda­rze­nie.

– Na litość boską, Edek! – Roman uniósł głos. – Nie pal teraz. Wiesz prze­cież, że biorę leki, a dym mnie dusi. – Bau­man cof­nął rękę. – Co to za zda­rze­nie?

– Z tą sprawą przy­szedł do mnie Zby­szek Mali­now­ski…

– Tak? – oży­wił się Roman. – Mali­niak?

– Bez zmian. Chcesz zapy­tać, dla­czego przy­szedł z tym do mnie, a nie drogą służ­bową do szefa UOP? No bo co wywiad może z tym mieć wspól­nego. Tak? Pamię­tasz – cią­gnął Edward – w pod­zie­miu Zby­szek zawsze szu­kał kon­fi­den­tów bez­pieki i nikomu nie ufał.

– Pamię­tam – odparł Leski i się zamy­ślił. – Pamię­tam dosko­nale. Mie­li­śmy przez to wię­cej pro­ble­mów niż korzy­ści. Szcze­gól­nie że żad­nego ni­gdy nie zde­kon­spi­ro­wał. Taki nasz James Jesus Angle­ton. W IPN-ie też nic nie zna­lazł. Ale do kontr­wy­wiadu nadaje się ide­al­nie.

– No więc wła­śnie. Nie ufa Maryj­skiemu, bo wie, że ten robi wszystko, by dostać sta­no­wi­sko szefa nowego ABW, i pew­nie nie zgo­dzi się na roz­pra­co­wa­nie pomocy domo­wej pre­miera, a nawet na pewno lojal­nie go o tym poin­for­muje. A Mali­niak, jak to Mali­niak, nie wie­rzy Maryj­skiemu, bo on nie był w pod­zie­miu.

– Na razie nie ma jesz­cze czego roz­pra­co­wy­wać – wtrą­cił Roman i zmru­żył oczy. – Przy­szedł z tym do cie­bie?

– Jak wiesz, Zby­szek pro­wa­dzi wydział spe­cjalny w kontr­wy­wia­dzie i zaj­muje się rosyj­skimi nie­le­ga­łami, ope­ra­cjami spe­cjalnymi i takimi tam.

– Tak, wiem.

– Dwa dni temu Zby­szek dostał sygnalną infor­ma­cję od litew­skich służb, że do Pol­ski jedzie jakiś Rosja­nin do zadań spe­cjal­nych, z SWR, nie GRU. Ma poru­szać się gra­na­to­wym oplem na łotew­skich nume­rach i praw­do­po­dob­nie posłu­guje się łotew­skim pasz­por­tem. Według Litwi­nów miał do wyko­na­nia jakieś zada­nie spe­cjalne. Nasi wyła­pali, gdy prze­kra­czał gra­nicę. Jak słusz­nie podej­rze­wasz, Zby­szek zmo­bi­li­zo­wał całą armię. Nie zatrzy­my­wali go, żeby nie spło­szyć. W Bia­łym­stoku zosta­wił samo­chód na par­kingu i prze­siadł się do bia­łej skody fabia na pol­skich nume­rach. Zro­bili mu zdję­cie, patrz. – Bau­man wyjął foto­gra­fię z teczki i poło­żył na sto­liku. – Wyglą­dało na to, że czuje się dosyć pew­nie. Nie spraw­dzał się spe­cjal­nie, więc kiedy zje­chał na sta­cję ben­zy­nową, nasi zało­żyli mu beacon. Doje­chał do War­szawy koło osiem­na­stej. Krę­cił się po mie­ście, ale trudno powie­dzieć, czy po pro­stu nie znał drogi, czy się spraw­dzał. W końcu o dzie­więt­na­stej dotarł na ulicę Modrą jeden.

– Julia?

– Ano wła­śnie! – potwier­dził Edward grom­kim gło­sem.

– Tylko ona tam mieszka? – zapy­tał Roman z lekką iro­nią w gło­sie.

– To wielki, pięt­na­sto­pię­trowy blok, ale poje­chał aku­rat na siódme pię­tro, tam, gdzie dziew­czyna wynaj­muje miesz­ka­nie.

– Spo­tkał się z nią? Wszedł do jej miesz­ka­nia? Miał jakiś bagaż?

– Ple­cak. Wiemy tylko, że wje­chał na siódme pię­tro – odparł Bau­man. – Wywia­dowca usta­lił to po wyświe­tla­czu na win­dzie. Wyszedł po kwa­dran­sie i ruszył z powro­tem na Litwę. W mię­dzy­cza­sie prze­szu­kali jego samo­chód zosta­wiony w Bia­łym­stoku, nie zna­leźli odci­sków pal­ców, ale pobrali próbki DNA. Na gra­nicy z Litwą zro­bili dobrze zale­gen­do­waną kon­trolę. Miał ręka­wiczki, więc odci­sków nie było. Według pasz­portu oby­wa­tel Łotwy, Andrejs Berze­vskis, czyli pew­nie Bie­rie­zow­ski, lat czter­dzie­ści dwa. Doku­ment praw­dziwy, gość nie­no­to­wany. Dalej mieli go prze­jąć Litwini, ale Zby­szek nie ma jesz­cze infor­ma­cji, z jakim skut­kiem.

– Hm – zamru­czał Roman. – Coś mi tu nie gra. Nie czu­jesz tego?

– Romeczku, weź tę sprawę, bo Zby­szek mnie zamę­czy. Dzwoni co godzinę…

– Dobrze. Powiedz mu, że się tym zaj­miemy. Nie mów jed­nak, że ja to robię. Sam się do niego ode­zwę, jeśli będzie trzeba. Wiesz, jaki jest Zby­szek, więc wolę sam, przy­naj­mniej na razie.

Bau­man podzię­ko­wał, po czym pod­niósł się z fotela i wrę­czył Leskiemu nie­bie­ską teczkę.

Zanim Roman wyszedł z gabi­netu, Edward zdą­żył zapa­lić kolej­nego papie­rosa.

Droga z dyrek­tor­skiego siód­mego pię­tra do dru­giego skrzy­dła, gdzie rów­nież na ostat­nim pię­trze miał swoje biuro Leski, wyma­gała prze­jazdu dwiema win­dami i przej­ścia trzech śluz. Zwy­kle poko­na­nie tego labi­ryntu zaj­mo­wało mu kilka minut. Roman wsiadł do dru­giej windy i już miał naci­snąć przy­cisk, gdy przy­po­mniał sobie, że skoń­czyły mu się tabletki nasenne – wybrał więc szóstkę.

Czuł się zmę­czony. Nie­prze­spana noc i wej­ście na trze­cie pię­tro spo­wo­do­wały skoki ciśnie­nia, a roz­mowa z Edwar­dem i dym papie­ro­sowy pogłę­biły fatalne samo­po­czu­cie. Roma­nowi wyda­wało się, jakby miał nogi z oło­wiu, więc papie­rowa teczka, którą trzy­mał w dłoni, cho­ciaż nie była gruba, swoje ważyła.

Trudno było mu uwie­rzyć w to, że pomoc domowa pre­miera jest rosyj­skim szpie­giem, co suge­ro­wał szef. To było tak banalne, że nie mogło być praw­dziwe, a jed­nak Leski czuł nie­po­kój. „Czy mia­łoby to ozna­czać, że pre­mier Feliks Wir­ski prze­ka­zuje jej tajne infor­ma­cje? – zasta­na­wiał się Leski, jadąc do góry. – Ist­nieje mię­dzy nimi jakaś intymna rela­cja? Albo jest uza­leż­niony, a ona nim ste­ruje? Histo­ria zna takie przy­padki. A może jakiś szan­taż? Eee… nie, raczej nie – pomy­ślał, wycho­dząc z windy. – Miłość, sza­leń­stwo, zauro­cze­nie? Dla­czego nie, to czę­sto działa cuda. Jeżeli Julia Bart­kie­wicz rze­czy­wi­ście pra­cuje dla rosyj­skiego wywiadu, to po jakiego chuja wysy­łają do niej ofi­cera? Absurd, a może rosyj­skie par­tac­two. A może cho­dzi o skom­pro­mi­to­wa­nie pre­miera w odpo­wied­nim momen­cie, taka bombka z zapal­ni­kiem cza­so­wym. To by nawet miało jakiś sens. – Otwo­rzył teczkę i przyj­rzał się zdję­ciu Julii. – Miła, pogodna buzia. Taka… deli­katna”.

Roman usiadł na krze­śle pod drzwiami gabi­netu lekar­skiego. Czuł, jak przy­spie­sza mu serce, krew napływa do twa­rzy, a ból głowy się nasila.

– Chodź – usły­szał zna­jomy głos dok­tora Mar­ci­szew­skiego i poczuł jego kości­stą dłoń na ramie­niu. – Nie wyglą­dasz dobrze, chło­pie, zmie­rzę ci ciśnie­nie.

Weszli do gabi­netu. Lekarz zawi­nął Leskiemu rękaw ciśnie­nio­mie­rza na ramie­niu.

Mar­ci­szew­ski miał sie­dem­dzie­siąt pięć lat i od czter­dzie­stu był leka­rzem w cen­trali wywiadu, bez względu na to, jaką nosiła ona nazwę. Szpie­dzy, nie­za­leż­nie od epoki i ustroju, cho­ro­wali na to samo. Mar­ci­szew­ski bywał zatem kar­dio­lo­giem, gastro­lo­giem, neu­ro­lo­giem, laryn­go­lo­giem, orto­pedą, chi­rur­giem i psy­chia­trą, choć naj­częst­szą przy­pa­dło­ścią wśród agen­tów było psy­cho­so­ma­tyczne nad­ci­śnie­nie.

Mło­dym ofi­ce­rom, któ­rzy dopiero zaczy­nali służbę i przy­cho­dzili z pierw­szymi obja­wami, powta­rzał, że jeśli nie będą go słu­chać, orga­nizm prę­dzej czy póź­niej wystawi im rachu­nek. Ci uwa­żali jed­nak, że skoro ratują świat, to zna­czy, że są nie­śmier­telni, więc igno­ro­wali wszel­kie dole­gli­wo­ści.

Roman poznał tę cho­robę jesz­cze w cza­sach, gdy dzia­łał w pod­zie­miu i sie­dział w wię­zie­niu. Stres był podobny, a orga­nizm coraz czę­ściej wysy­łał sygnały, że przy­go­to­wuje dla niego rachu­nek. „Wszystko umiera za wcze­śnie” – powta­rzał sobie w ramach uspra­wie­dli­wie­nia.

– Sto osiem­dzie­siąt na sto dzie­sięć – oznaj­mił wyraź­nie nie­za­do­wo­lony Mar­ci­szew­ski. – Bra­łeś leki?

– Oczy­wi­ście, ale byłem przed chwilą u Bau­mana i się nawdy­cha­łem dymu…

Lekarz pokrę­cił głową z poli­to­wa­niem.

5

Alek­san­der Bory­so­wicz Gier­man uro­dził się w tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym roku jako jedyne dziecko Borysa Mak­sy­mo­wi­cza Gier­mana, mecha­nika bom­bow­ców stra­te­gicz­nych i nie­do­szłego kosmo­nauty, oraz Nata­szy For­miń­skiej, kobiety bez zawodu.

Sasza prze­szedł typową dla woj­sko­wej rodziny ścieżkę edu­ka­cyjną. Szkołę pod­sta­wową zaczy­nał w Archan­giel­sku, a kon­ty­nu­ował w Ery­wa­niu i Kijo­wie. Naukę w szkole śred­niej roz­po­czął we Wła­dy­wo­stoku, potem prze­niósł się do Smo­leń­ska, by osta­tecz­nie ukoń­czyć ją w Moskwie.

Ojca pra­wie ni­gdy nie było w domu, a jeśli był, to pijany spał w kuchni na kozetce. Dla­tego wszyst­kie obo­wiązki spa­dły na matkę, która wkła­dała całą sie­bie w wycho­wa­nie i kształ­ce­nie syna. Jej marze­niem było, żeby Sasza za żadne skarby nie został woj­sko­wym.

Mały Alek­san­der od naj­młod­szych lat wyróż­niał się zdy­scy­pli­no­wa­niem i pra­co­wi­to­ścią. Dzięki temu każdą klasę koń­czył z wyróż­nie­niem, nie spra­wia­jąc przy tym żad­nych pro­ble­mów. Nie zale­żało mu na sym­pa­tii rówie­śni­ków, bo szkoły zmie­niał tak szybko, że nie miał szans na zbu­do­wa­nie trwa­łych rela­cji. Lubił za to sport. Dosyć wcze­śnie zorien­to­wał się, że siła i spryt mają nie mniej­sze zna­cze­nie niż wie­dza.

Szkołę śred­nią skoń­czył z wyróż­nie­niem. Wyrósł z niego wysoki, dobrze zbu­do­wany i przy­stojny męż­czy­zna, co z powo­dze­niem zaczął wyko­rzy­sty­wać w kon­tak­tach z kobie­tami.

Borys Gier­man zmarł na wylew, gdy Alek­san­der był na dru­gim roku che­mii Uni­wer­sy­tetu Łomo­no­sowa. Na pogrze­bie ojca poja­wiło się zale­d­wie kilka osób. Sasza nikogo nie znał i nawet nie tknął wódki. Dzie­ciń­stwo spę­dzone w jej opa­rach ode­brało mu bez­tro­skę, a wstręt do alko­holu utrwa­lił się na zawsze, co nie uła­twiało życia w Związku Radziec­kim.

Stu­dia skoń­czył ze zło­tym meda­lem, ale nie miał się tym komu pochwa­lić – matka umarła kilka mie­sięcy wcze­śniej.

Alek­san­der Bory­so­wicz Gier­man miał dwa­dzie­ścia pięć lat, gdy roz­po­czął pracę w pań­stwo­wym przed­się­bior­stwie zaj­mu­ją­cym się wydo­by­ciem metali ziem rzad­kich. W tym samym roku do wła­dzy doszedł Gor­ba­czow i zaczęła się pie­re­strojka. Sasza natych­miast zorien­to­wał się, że nad­cho­dzą czasy wiel­kich zmian i że pora zacząć myśleć przede wszyst­kim o sobie.

Gdy roz­pa­dał się Zwią­zek Radziecki, Sasza miał trzy­dzie­ści jeden lat i był już gotowy do skoku w przy­szłość. Znie­siono komu­nizm, uwol­niono ceny, a pry­wa­ty­za­cja zapo­cząt­ko­wała erę „ban­dyc­kiego kapi­ta­li­zmu”.

Sasza nie zmar­no­wał dekady rzą­dów Jel­cyna i przed czter­dziestką mógł o sobie powie­dzieć, że jest miliar­de­rem, kró­lem metali ziem rzad­kich. Nie tylko okrzepł w walce, ale też odna­lazł w sobie zdol­no­ści, o które wcze­śniej się nie podej­rze­wał. Zro­zu­miał, że w Rosji wszystko ma swoją cenę, a życie jest wyjąt­kowo tanie. Był wybit­nie inte­li­gent­nym i wraż­li­wym czło­wie­kiem, a jed­nak podej­mo­wa­nie decy­zji o życiu i śmierci innych spra­wiało mu satys­fak­cję. Nie zagłę­biał się w mroczne zaka­marki ludz­kiej natury – nie miał na to czasu. Pamię­tał jed­nak słowa ojca: „Wojny ist­nieją po to, by ludzie mogli się bez­kar­nie mor­do­wać”. W Rosji trwała wła­śnie wojna o przy­szłość, a Sasza dbał o to, żeby rosyj­skiemu prze­my­słowi zbro­je­nio­wemu nie zabra­kło surow­ców.

W dwa tysiące trze­cim roku Sasza miał czter­dzie­ści trzy lata i speł­niał wszyst­kie kry­te­ria, by nazy­wać się oli­gar­chą. Sam zdo­był swój mają­tek, miał drugą żonę, dwoje dzieci i kochankę, a na zakupy wyda­wał rocz­nie dzie­sięć milio­nów dola­rów. Jego gospo­dar­stwo domowe obsłu­gi­wało dwa­dzie­ścia osób. Posia­dał pięć samo­cho­dów, kilka willi, apar­ta­menty w Lon­dy­nie i Saint-Tro­pez oraz samo­lot wart trzy­dzie­ści milio­nów dola­rów. Był oby­wa­te­lem Wiel­kiej Bry­ta­nii, Austrii i Izra­ela – każdy pasz­port wyko­rzy­sty­wał w innej sytu­acji. Miał rów­nież zbu­do­wany spe­cjal­nie dla niego we Wło­szech jacht „Rain­bow”. Uwiel­biał go, ale rzadko wypły­wał w morze. Nie trak­to­wał go jako środka trans­portu, bo nie miał czasu na dłu­gie podróże. Męczyły go ponadto zamknięta prze­strzeń, brak moż­li­wo­ści ucieczki i kaprysy pogody. Dla­tego zazwy­czaj wysy­łał jacht do wybra­nego portu, a sam przy­la­ty­wał tam wła­snym samo­lotem.

Tak było też w marcu tego roku. „Rain­bow” zimo­wał w Puli, więc przy sprzy­ja­ją­cym wie­trze i dobrej pogo­dzie dopły­nął do Budvy w ciągu pół­to­rej doby. Sasza zamie­rzał przy­le­cieć do Pod­go­ricy swoim samo­lo­tem i jak zwy­kle zamiesz­kać na jach­cie. W Czar­no­gó­rze jesz­cze nie był, ale wie­dział, że Budva stała się mod­nym por­tem wśród rosyj­skich oli­gar­chów. Rosja­nie ni­gdzie w Euro­pie nie byli przyj­mo­wani tak ser­decz­nie jak tam i czuli się bez­piecz­nie pod okiem zaprzy­jaź­nio­nej serb­sko-czar­no­gór­skiej mafio­bez­pieki.

Sasza nie wybie­rał się jed­nak do Budvy na towa­rzy­skie spo­tka­nie z zimu­ją­cymi tam rosyj­skimi oli­gar­chami. Jechał w inte­re­sach. Wszystko było dla niego teraz biz­ne­sem, a już przede wszyst­kim poli­tyka. Od chwili obję­cia wła­dzy przez Putina ludzie służb spe­cjal­nych zaczęli budo­wać nowy porzą­dek. Po cha­osie rzą­dów Jel­cyna spo­łe­czeń­stwo ode­brało to jako ulgę i nadzieję na sta­bil­ność, ale Sasza wie­dział, że nad­cią­gają cięż­kie czasy. Wysa­dze­nie budyn­ków miesz­kal­nych w dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym, wojna w Cze­cze­nii i likwi­da­cja nie­za­leż­nego hol­dingu medial­nego Wła­di­mira Gusiń­skiego były dla niego czy­tel­nymi sygna­łami – dro­go­wska­zami na mapie przy­szło­ści. W Rosji rodziła się spe­cjo­kra­cja i nikt nie mógł być pewny swo­jego losu. Tylko nie­liczni mieli odwagę wal­czyć o wol­ność i demo­kra­cję.

Więk­szość oli­gar­chów nie dostrze­gała zagro­żeń lub nie chciała ich widzieć. Zanu­rzeni w kon­for­mi­zmie, korzy­stali z życia peł­nymi gar­ściami.

Do Budvy ścią­gnęli gajer­nicy.

6

Po wyj­ściu od leka­rza Roman zadzwo­nił do Bronka i umó­wił się z nim na spo­tka­nie jesz­cze tego samego dnia.

Jeżeli ktoś mógł mu pomóc w spra­wie Julii Bart­kie­wicz, to wła­śnie on – inspek­tor Bro­ni­sław Wal­czak, naczel­nik wydziału kry­mi­nal­nego komendy sto­łecz­nej poli­cji i od cza­sów szkol­nych przy­ja­ciel Leskiego.

Wal­czak skoń­czył prawo na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i zaraz po dyplo­mie roz­po­czął służbę w pio­nie kry­mi­nal­nym sto­łecz­nej mili­cji. Wie­dział o zaan­ga­żo­wa­niu Romana w dzia­łal­ność opo­zy­cyjną, więc poma­gał mu na tyle, na ile mógł.

Po upadku komu­ni­zmu pozy­tyw­nie prze­szedł wery­fi­ka­cję, ale nie zgo­dził się na ujaw­nie­nie współ­pracy z Leskim.

Zawia­do­mie­nie Zbyszka Mali­now­skiego na razie nie wcho­dziło w grę – jego egzal­ta­cja gro­ziła spa­le­niem sprawy, zanim zdą­żyłby usta­lić, co wła­ści­wie się wyda­rzyło.

Leski nie był pewien, czy cała sprawa w ogóle zasłu­guje na uwagę, ale słowo dane Edwar­dowi zobo­wią­zy­wało go do dzia­ła­nia. W końcu cho­dziło o pre­miera Feliksa Wir­skiego, któ­rego sza­no­wał i w któ­rym widział nadzieję dla Pol­ski. „Warto oczy­ścić go z podej­rzeń – pomy­ślał Roman. – Tak mało mamy przy­zwo­itych poli­ty­ków”.

Bro­nek potrze­bo­wał dwóch dni na zebra­nie infor­ma­cji na temat domu przy Modrej, cho­ciaż przy­ja­ciel nie wspo­mniał mu ani o Rosja­ni­nie, ani o Julii Bart­kie­wicz. Nie uzy­skał jed­nak nic, co mogło budzić nie­po­kój. Roman wie­dział, że to tylko począ­tek. Poli­cjanci naszki­co­wali jedy­nie powierz­chowny obraz – teraz trzeba było go dokład­nie zgłę­bić. Leski doszedł do wnio­sku, że nikt nie zrobi tego lepiej niż Monika. Wciąż nie­ska­żona rutyną, spon­ta­niczna i bez­kom­pro­mi­sowa, mogła dostrzec coś, co innym umknęło. Jeśli w tym domu rze­czy­wi­ście kryło się coś nie­zwy­kłego, tylko ona mogła to zauwa­żyć.

„Za kilka tygo­dni Monika ma otrzy­mać nomi­na­cję na pierw­szy sto­pień ofi­cer­ski i stać się zawo­do­wym szpie­giem, więc sprawa Julii Bart­kie­wicz będzie jej pracą dyplo­mową – pomy­ślał Roman. – Są do sie­bie podobne, należą do tego samego poko­le­nia, obie pocho­dzą z małych mia­ste­czek we wschod­niej Pol­sce i mniej wię­cej w tym samym cza­sie przy­je­chały do War­szawy. Któż więc może lepiej przyj­rzeć się Julii Bart­kie­wicz?”

Roman przy­szedł do „Maczka” pół godziny przed cza­sem. Nie chciał, żeby Monika zauwa­żyła, że wej­ście na trze­cie pię­tro wymaga od niego wysiłku, ale ku swo­jemu zasko­cze­niu tym razem poko­nał schody cał­kiem spraw­nie.

Usiadł i wycią­gnął tele­fon komór­kowy, który dostał zale­d­wie dwa mie­siące wcze­śniej – srebrną nokię 6310, sta­now­czo za małą jak na jego pogar­sza­jący się wzrok. Wyko­na­nie połą­cze­nia wyma­gało kilku czyn­no­ści: naj­pierw nale­żało odna­leźć tele­fon w kie­szeni, potem zało­żyć oku­lary, a wszystko to pod pre­sją dzwonka w tona­cji fugi Bacha. Mimo tych nie­do­god­no­ści Roman opa­no­wał obsługę urzą­dze­nia i zaczął doce­niać jego moż­li­wo­ści.

Tele­fo­nia komór­kowa roz­prze­strze­niła się jak wirus – korzy­stali z niej już nie­mal wszy­scy. Cza­sami zasta­na­wiał się, dokąd to pro­wa­dzi. Czy to małe urzą­dze­nie pchnie świat we wła­ści­wym kie­runku? Jakie będą tego kon­se­kwen­cje? Wie­dział, że to dopiero począ­tek. Zaczęła się wielka rewo­lu­cja. Zasta­na­wiał się nad tym, jak będzie wyglą­dał świat za dwa­dzie­ścia pięć lat.

Roman nie wyobra­żał już sobie pracy ani zała­twia­nia codzien­nych spraw bez komórki. Prze­czu­wał, że wkrótce to nie­wiel­kie urzą­dze­nie sta­nie się czymś w rodzaju implantu – nie­odzow­nym orga­nem każ­dego szpiega.

Iden­tyczny model zała­twił rów­nież dla Moniki.

Zegar na ścia­nie wska­zy­wał osiem­na­stą, gdy roz­le­gła się fuga Bacha.

– Spóź­nię się dzie­sięć minut – ode­zwała się w słu­chawce Monika. – Prze­pra­szam.

– Oczy­wi­ście. Nie ma sprawy.

Pomy­ślał, że Arent wła­śnie zade­mon­stro­wała istotę nowego, komór­ko­wego świata. Kie­dyś czło­wiek spóź­niał się i prze­pra­szał, teraz uprze­dza.

W końcu dziew­czyna weszła do pokoju.

– Co się stało? – zapy­tała, zanim opa­dła na fotel.

– Mam dla cie­bie robotę – odparł Roman. – Pierw­szą praw­dziwą robotę.

– Super. – Uśmiech­nęła się.

– I to bar­dzo poważną – dodał. – Doty­czy samego pre­miera.

– Oj! – rzu­ciła Monika, choć nie wyglą­dała na zasko­czoną.

– Tutaj – podał jej teczkę – jest opis sprawy. Nie ma za dużo mate­ria­łów, jak widzisz. Idź do dru­giego pokoju i prze­czy­taj. Masz pół godziny. Zasta­nów się, co z tym można zro­bić. Albo raczej co ty możesz z tym zro­bić. Nic na siłę, do niczego się nie zmu­szaj. Jeżeli sprawa ci nie będzie leżeć, nie poczu­jesz jej, nie wiesz, co zro­bić, nie pró­buj kom­bi­no­wać. Wtedy poga­damy i zasta­no­wimy się, co dalej. Rozu­miesz?

– Jasne, sze­fie, czego tu nie rozu­mieć – odparła zde­cy­do­wa­nie, wzięła teczkę i znik­nęła za drzwiami.

Roman wyjął z tor­ni­stra album Pie­tera Breu­ghla star­szego. Poło­żył go na kola­nach i otwo­rzył na chy­bił tra­fił. Uka­zał mu się obraz Dulle Griet, czyli Sza­lona Gocha. Wyjął szkło powięk­sza­jące i zaczął go stu­dio­wać. Znał tę ale­go­rię nie­mal na pamięć – sza­lona, chciwa, agre­sywna Mał­go­rzata i jej towa­rzyszki wal­czące z demo­nami.

Spoj­rzał na zamknięte drzwi, za któ­rymi sie­działa Monika, i zaczął zasta­na­wiać się nad tym, czy ta dziew­czyna może mieć coś z Sza­lo­nej Gośki.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi.

Minęło dzie­sięć minut.

Monika nie wyglą­dała jak Sza­lona Gośka, ale w jej twa­rzy było coś nie­po­ko­ją­cego. Przez moment pomy­ślał, że pew­nie znów dał się zwieść emo­cjom. Monika była deli­katna, ale nie jak kwiat, raczej jak bomba.

– No i co? – zapy­tał.

– Wiemy, że Rosja­nin wysiadł na siód­mym pię­trze, ale mógł się udać na każde inne – zaczęła. – Mógł wejść albo zejść. Ja bym tak zro­biła. Więc to może być tylko przy­pa­dek. Par­ta­czy­liby tak? Jedzie przez pół Europy, żeby spie­przyć finał? Coś tu nie gra. Poza tym jakie tajem­nice miałby prze­ka­zy­wać jej pre­mier? Chyba że to ona nim kie­ruje…

– Czyli masz wąt­pli­wo­ści – prze­rwał jej Roman. – Świet­nie!

– To chyba oczy­wi­ste – odparła z prze­ję­ciem Monika. – Naiwne story.

– Nie ma tego w doku­men­tach, ale wiemy o tym domu ciut wię­cej. Na Modrej, pod nume­rami jeden i trzy, stoją dwa iden­tyczne budynki wybu­do­wane w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Nas inte­re­suje ten pod nume­rem jeden. Nie­gdyś nale­żał do woj­ska. Miesz­kali w nim woj­skowi, ale kilka lat temu prze­szedł pry­wa­ty­za­cję i sta­tus wła­sno­ści wielu lokali zmie­nił się, a więc czę­sto także loka­to­rzy. Wciąż mieszka w nim jed­nak wielu woj­sko­wych, głów­nie eme­ry­to­wa­nych. W tym bloku jest pra­wie sto miesz­kań i zamel­do­wa­nych jest trzy­sta pięć osób, ale to oczy­wi­ście nie oddaje rze­czy­wi­stego stanu. Nie wiemy, ile miesz­kań jest wynaj­mo­wa­nych legal­nie, ile nielegal­nie.

– Powiedzmy sobie szcze­rze, w tym domu podej­rzani są wszy­scy i wszystko, a roz­pra­co­wa­nie kil­ku­set osób, kiedy nie wie się, czego szu­kać, to abs­trak­cja. Nie wiemy, czy Bie­rie­zow­ski przy­szedł do Julii ani nawet czy ona była w tym cza­sie w domu. W ogóle nic nie wiemy. To może być Julia, to może być jakiś safe house, to może być jakiś inny agent, to mogło być jakieś jed­no­ra­zowe zda­rze­nie, skrytka na przy­kład. Prze­cież tam mieszka sporo byłych i pew­nie czyn­nych woj­sko­wych, może nawet ze służb. Zaję­ła­bym się raczej Julią. Jeżeli Bie­rie­zow­ski odwie­dził ją w domu i jest to zwią­zek agen­tu­ralny, to mają do niej ogromne zaufa­nie. Trudno uwie­rzyć, żeby była nie­le­gałką. Skąd pocho­dzi? – Monika się­gnęła po nie­bie­ską teczkę.

– Sie­dlisz­cze koło Chełma – odparł natych­miast.

– Ukra­inka?

– Tego nie wiemy. Nic nie wiemy o jej rodzi­nie, o niej zresztą też nie­wiele. Maturę robiła w liceum w Cheł­mie. Zga­dzam się, zaj­miesz się Julią w pierw­szej kolej­no­ści, a ja budyn­kiem. Zoba­czymy, co nam z tego wyj­dzie. Nie mamy co liczyć na współ­pracę pre­miera ani UOP-u. Musimy zro­bić to sami, siłami wywiadu, deli­kat­nie i szybko – wyja­śnił Roman, bo wie­dział, że Monika lubi tak myśleć o swo­jej pracy.

– Wyobra­żam sobie, co by było, gdyby wycie­kło to do mediów – rzu­ciła z wyraź­nym prze­ję­ciem. – Opo­zy­cja roz­szar­pa­łaby Wir­skiego. Byłoby szkoda, w końcu mamy dobrego pre­miera.

– Dla­tego sprawa musi być utrzy­mana w naj­więk­szej tajem­nicy. Poli­tyka to nie jest czy­ste zaję­cie, więc oczy­ścimy pre­miera, jeżeli się pobru­dził…

– Nie rozu­miem… – wtrą­ciła Monika. – A może po pro­stu trzeba z nim poroz­ma­wiać?

– Prze­cież to niczego nie zmieni. Może trzeba będzie to zro­bić, ale jesz­cze nie teraz.

– No tak. – Poki­wała głową. – To co? Zaczy­namy? – spy­tała bez entu­zja­zmu. – Jutro rano pojadę do Sie­dliszcz.

– Dajmy sobie tydzień – rzu­cił szybko Roman. – Ustalmy naj­pierw, kim jest Bart­kie­wicz. Masz jej zdję­cie w spra­wie. Ja spró­buję poroz­ma­wiać z boro­wi­kiem pre­miera. Oni zawsze dużo wie­dzą. Wyko­rzy­stamy też tech­nikę. Zało­żymy pod­gląd w domu i zoba­czymy, czy ktoś do niej przy­cho­dzi. Popa­trzymy, poob­ser­wu­jemy przez kilka dni, co się dzieje, aż usta­limy, kim jest tajem­ni­cza Julia.

7

Geo­rge kupił rosyj­ską wódkę, cze­ko­ladki z pista­cjami i dużą butelkę fanty. Minęła osiem­na­sta, więc był już głodny. Od śnia­da­nia nic nie jadł, bo wie­czo­rem Nikola miał gril­lo­wać bara­ninę.

Dopóki nie poznał braci Luki­ciów, nie brał bara­niny do ust, i to nawet w dobrych lon­dyń­skich restau­ra­cjach. Kiedy przy­je­chał do Czar­no­góry i bra­cia zapro­sili go na grilla, wszystko się zmie­niło. Smak kotle­ci­ków mary­no­wa­nych w zio­łach, oli­wie, czosnku i mio­dzie nie przy­po­mi­nał niczego, czego dotąd pró­bo­wał. Nie mógł się jed­nak prze­ko­nać do rakii. Wyda­wało mu się, że zabija w bara­ni­nie to, co naj­smacz­niej­sze. Dla­tego pił do niej wódkę. To mięso było jedyną rze­czą, jaką lubił na Bał­ka­nach.

Gdy przy­szedł, Nikola dopiero roz­pa­lał grilla na tara­sie. Oznaj­mił, że jedze­nie będzie nie wcze­śniej niż za godzinę.

Jovan sie­dział na leżaku, pocią­gał piwo z butelki i brzdą­kał na gita­rze.

– Piwo w lodówce – rzu­cił i zro­bił deli­katny ruch głową w stronę domu.

– Zro­bię sobie drinka – odparł Geo­rge, bo wie­dział, że jeżeli zacznie od piwa, to za godzinę będzie pijany. – Masz lód?

– W lodówce – odpo­wie­dział Jovan, nie pod­no­sząc głowy.

– Co grasz?

– Nic jesz­cze. Ćwi­czę akordy.

– Od dwóch lat ćwi­czy te akordy i tylko wtedy, kiedy pije piwo – rzu­cił z prze­ką­sem Nikola, macha­jąc kawał­kiem tek­tury nad dymią­cym gril­lem.

Geo­rge poszedł do kuchni. W szafce zna­lazł szklankę, do któ­rej wlał wódki na dwa palce. Z zamra­żarki wyjął dwie kostki lodu, dorzu­cił je do szklanki i dopeł­nił fantą.

– Oks­fordzki drink w pier­do­lo­nej Czar­no­gó­rze, kurwa – powie­dział do sie­bie i spił nad­miar płynu. – Gdyby nie ta bara­nina Nikoli, tobym stąd…

Wró­cił na taras i usiadł na krze­sełku obok Jovana, który odsta­wił już gitarę i wyraź­nie pod­nie­cony mówił coś po chor­wacku do Nikoli.

– Nie możesz z kimś poroz­ma­wiać… – spoj­rzał na Geo­rge’a piją­cego swo­jego drinka – żeby przy­słali kogoś innego? Strasz­nie mi działa na nerwy ten pry­mi­tyw. Nie masz już dość tej bara­niny? Bo mnie na sam widok zbiera się na pawia. Co face­towi odbiło?

– Daj spo­kój – odparł Nikola. – To już nie potrwa długo. Wró­cimy do Lon­dynu i wszystko będzie okej.

– Mam infor­ma­cję, że będziemy mieli eks­tra­ro­botę – ode­zwał się Geo­rge i bra­cia spoj­rzeli na sie­bie zasko­czeni, bo Anglik nie znał chor­wac­kiego. – Ma do nas przy­pły­nąć kolejny pta­szek, ktoś bar­dzo, bar­dzo ważny…

– Kto? – zapy­tał Nikola.

– Nie wiem, ale cen­trala wiąże z tym łabę­dziem duże nadzieje. To podobno czarny łabędź. Musimy też popra­wić tech­nikę u naparstka, bo cen­trala narzeka, że powy­żej trzech metrów decy­bele spa­dają i są luki w reje­strze.

– Wiem o tym, ale nic nie pora­dzę – odparł Nikola, ukła­da­jąc kotlety na rusz­cie. – Albo dosta­niemy bar­dziej czuły sprzęt, w co wąt­pię, albo zain­sta­lu­jemy dodat­kowe źró­dło, a nawet dwa.

– Napar­stek boi się, że ktoś z jego pra­cow­ni­ków wyła­pie to, więc… – Geo­rge urwał i pocią­gnął mocno ze szklanki.

– I ma rację – rzu­cił Nikola. – Dla­tego ja się tym zaj­muję. Jakby się zorien­to­wali, co jest grane, to nie chciał­bym…

– My się tym zaj­mu­jemy – popra­wił go Geo­rge, odsta­wia­jąc pustą szklankę. – Nie zapo­mi­naj, kto tu rzą­dzi.

– Nie sadź się – spo­koj­nie ode­zwał się Jovan. – Pra­cu­jemy w zespole.

– Dobrze, dobrze – zamru­czał Anglik, chwy­cił szklankę i ruszył do kuchni.

– Jak zwy­kle się nawali, zanim zro­bisz to mięso – rzu­cił Jovan po chor­wacku, gdy Geo­rge znik­nął we wnę­trzu. – Wiesz, Niki, cza­sami mam ochotę pier­dol­nąć to wszystko i wra­cać do domu. Gdyby nie roz­kazy, to…

– Bra­ciszku! – ode­zwał się Nikola, prze­wra­ca­jąc kotlety na grillu. – To, co tutaj robimy, jest ważne. Bar­dzo ważne.

– No wiem, wiem. Tylko – Jovan pocią­gał piwo z butelki – ten tam działa mi na nerwy. Nic nie potrafi, tylko… – Urwał, bo Geo­rge poja­wił się na tara­sie z nowym drin­kiem.

– Długo jesz­cze? – rzu­cił, się­ga­jąc po chleb. – Już mi się flaki prze­wra­cają z głodu.

– Jesz­cze chwila – odparł Nikola i zapy­tał: – Wiesz, czym przy­pły­nie ten łabędź? Musimy przy­go­to­wać odpo­wiedni sprzęt.

– Będę wie­dział jutro.

– A naparst­kowi damy pod­rzutkę w kamu­flażu – cią­gnął Nikola. – Mam coś odpo­wied­niego, tylko muszę go tro­chę dopra­co­wać.

– A ty… Deep Blue, nie nady­maj się tak… – Geo­rge zwró­cił się do Jovana. – Możesz tu, sier­żan­cie, zro­bić praw­dziwą karierę, a nie jak w tych kała­mar­ni­cach. Słu­chaj się brata, to dobrze na tym wyj­dziesz.

Jovan wziął gitarę i zaczął ćwi­czyć akordy. Geo­rge wypił drinka i poszedł do kuchni po następ­nego. Nikola zaczął ukła­dać na taler­zach soczy­ste kotle­ciki i gril­lo­wane warzywa. Jedną por­cję obfi­cie posma­ro­wał masłem, dopra­wił hojną szczyptą soli i świeżo zmie­lo­nego pie­przu.

8

Monika posta­no­wiła poje­chać do Sie­dliszcz obej­rzeć dom Bart­kie­wi­czów i dowie­dzieć się cze­goś na miej­scu. Potem zamie­rzała udać się do Chełma, by zaj­rzeć do liceum, do któ­rego cho­dziła Julia.

To był jej cały plan. Nie­dawno zdała egza­min z roz­po­zna­nia w tere­nie, ale liczyła, że dopi­sze jej szczę­ście. Miała wra­że­nie, jakby wra­cała do rodzin­nej Komor­nicy w poszu­ki­wa­niu samej sie­bie, jakby podą­żała za wła­snym cie­niem. Dostała pierw­sze praw­dziwe zada­nie, cho­ciaż nie wyda­wało się ono spe­cjal­nie trudne. Trudno jej było uwie­rzyć, że kryje się w tym jakaś tajem­nica. Chciała też poka­zać Roma­nowi, że nie zmar­no­wała czasu. Pre­mier nato­miast jej nie obcho­dził, a nawet nie wzbu­dzał w niej szcze­gól­nej sym­pa­tii – nie podzie­lała zachwy­tów mediów i Romana nad pol­skim Ken­ne­dym.

Zro­biła sobie kanapkę, zapa­ko­wała do ple­caka cie­płą bluzę, wło­żyła czapkę z dasz­kiem i nie­bie­ską kurtkę, po czym wyszła z domu. O szó­stej usia­dła za kie­row­nicą swo­jego tico, które szczę­śli­wie odpa­liło za trze­cim razem.

Godzinę wcze­śniej Maciek Gór­ski, Mirek i Irek pod­je­chali volks­wa­ge­nem trans­por­te­rem przed dom przy ulicy Modrej 1. Par­king był nie­mal pusty, więc zajęli miej­sce na wprost wej­ścia.

Kamera numer jeden obej­mo­wała bramę wej­ściową do budynku. Na siód­mym pię­trze zamon­to­wali trzy inne. Pierw­sza, umiesz­czona w kwiet­niku, pokry­wała kory­tarz, przy któ­rym były drzwi do miesz­ka­nia Julii Bart­kie­wicz i te od lokalu obok. Drugą kamerkę umie­ścili w hydran­cie – reje­stro­wała widok na windy i dwa miesz­ka­nia w głębi kory­tarza. Kamera trze­cia, zamon­to­wana w licz­niku prądu, kon­tro­lo­wała wej­ście na klatkę scho­dową.

Zada­nie było pro­ste, a zało­że­nie tech­niki zajęło im nie wię­cej niż pół godziny. Punkt odbior­czy znaj­do­wał się w volks­wa­ge­nie zapar­ko­wa­nym przed budyn­kiem.

Zle­ce­nie, jako wyjąt­kowo pilne, oso­bi­ście prze­ka­zał szef Bau­man, a za jego reali­za­cję odpo­wia­dał Leski. Gdy spo­tkali się poprzed­niego wie­czoru, nie potra­fił jasno spre­cy­zo­wać swo­ich ocze­ki­wań.

– To bar­dzo nam utrudni reali­za­cję – rzu­cił Gór­ski. – Wła­ści­wie co my mamy reje­stro­wać?

– Przede wszyst­kim obser­wu­jemy miesz­ka­nie Bart­kie­wicz – odparł Roman. – Reje­stru­jemy…

– Jasne, ale co dalej? – prze­rwał mu Irek. – Ktoś będzie usta­lał ich toż­sa­mość?

– No… nie… – ode­zwał się nie­pew­nie Leski. – Sprawa jest deli­katna i musimy podejść do niej z dystan­sem i fan­ta­zją.

Mirek i Irek wymie­nili spoj­rze­nia, a Gór­ski wes­tchnął, pokrę­cił głową i zapy­tał:

– I tak przez sie­dem dni?

– Tak – potwier­dził Leski z wyraź­nym waha­niem. – Reje­stru­jemy cały ruch na pię­trze – dodał po chwili. – Na tym pię­trze wynaj­mo­wane jest chyba tylko jedno miesz­ka­nie, oprócz tego Julii. To lokal obok, ale nie wiemy, kto tam mieszka. Więc jeżeli Rosja­nin poje­chał na siódme pię­tro doce­lowo, to mógł się tam zalo­ko­wać…

– Albo gdzie­kol­wiek indziej – wtrą­cił Mirek, trzy­ma­jąc w ręku zdję­cie Bie­rie­zow­skiego.

– No tak – odparł Roman. – Ale musimy na czymś się oprzeć, od cze­goś zacząć.

– Pomysł, żeby obsłu­gi­wać agenta z miesz­ka­nia obok, jest cał­kiem sen­sowny i ja też bym od tego zaczął – wyja­śnił Gór­ski. – Tym bar­dziej że oba miesz­ka­nia nie znaj­dują się w polu widze­nia z pozo­sta­łych trzech kory­ta­rzy czy windy. To daje kom­fort.

– Mimo wszystko to nie wygląda poważ­nie. Bart­kie­wicz, dwa­dzie­ścia osiem lat i taki szpie­gow­ski splot wokół niej? – zdzi­wił się Irek. – Ale dobrze, sie­dem dni, panie Roma­nie.

Leski wie­dział, że mieli rację – tak samo jak Monika i Bau­man. Mimo to wie­dzieli, że nie mogą tego zigno­ro­wać. Naj­gor­sze było to, że wciąż nie mieli poję­cia, z czym tak naprawdę mają do czy­nie­nia. Podej­rze­nia opie­rały się na wąt­pli­wych prze­słan­kach, ale w tej spra­wie poja­wiało się jedno nazwi­sko: Feliks Wir­ski. To wystar­czyło, by uznać ją za wartą wyja­śnie­nia.

Leski był prze­ko­nany, że nie­za­leż­nie od wyni­ków roz­pra­co­wa­nia Bau­man powi­nien poroz­ma­wiać z pre­mie­rem. Nie można było wyklu­czyć, że cała ta sytu­acja jest rosyj­ską pro­wo­ka­cją obli­czoną na skom­pro­mi­to­wa­nie Wir­skiego i oba­le­nie jego rządu. Kreml od mie­sięcy dawał do zro­zu­mie­nia, że nie jest zado­wo­lony z jego poli­tyki wobec Ukra­iny i Bia­ło­rusi.

– Sie­dem dni… – potwier­dził Roman, gdy zabrzmiała fuga Bacha. Przez chwilę nie mógł się zorien­to­wać, skąd docho­dzi dźwięk, i zaczął prze­szu­ki­wać kie­sze­nie.

– W teczce – rzu­cił Irek i wska­zał na tor­ni­ster sto­jący pod sto­łem.

Roman spoj­rzał na wyświe­tlacz. Numer był zastrze­żony i Leski od razu pomy­ślał o Mali­niaku. Apa­rat w jego dłoni roz­dzwo­nił się ponow­nie.

– Dodzwo­nić się do cie­bie… – usły­szał w słu­chawce pod­nie­siony głos Zbyszka.

– Mam zebra­nie.

– Pro­wa­dzisz sprawę Julii?

Leski zanie­mó­wił, bo Bau­man miał nie infor­mo­wać Mali­niaka. Wstał i wyszedł do dru­giego pokoju.

– Tak – rzu­cił. – Skąd wiesz?

– Nie­trudno było się domy­ślić. No bo komu Edward by to dał? Wia­domo! I dobrze, że to ty. Razem pocią­gnę­li­by­śmy sprawę, ale teraz… – Zby­szek urwał.

– Co teraz? – zapy­tał Roman.

– Dupa zimna. Litwini spier­do­lili sprawę. Mieli pod­jąć Bie­rie­zow­skiego po dru­giej stro­nie gra­nicy, ale im się roz­pły­nął.

– I co?! – Leski pod­niósł głos. – Dopiero teraz mi to mówisz?

– A ty powie­dzia­łeś mi, że pro­wa­dzisz tę sprawę? Więc się nie sadź, Romano Ita­liano – odpo­wie­dział z prze­ką­sem Zby­szek. – Dobra, olejmy to. – Zmie­nił ton. – Litwini dopiero teraz mnie poin­for­mo­wali. Wyobra­żasz sobie? Ja pier­dolę!

– A powie­dzieli dla­czego?

– Nie. Tylko że nie udało się go pod­jąć. Może ściem­niają.

– Jeżeli Litwini cze­goś nie spie­przyli i nie mówią nam prawdy, to może on się zorien­to­wał, że jest pod obser­wa­cją. Wię­cej go nie zoba­czymy. – Roman był wyraź­nie poru­szony. – Albo może to myśmy coś spie­przyli?

– Nie mam takiego wra­że­nia. Wszystko wyglą­dało bar­dzo dobrze. Wiesz, zawsze jest wytłu­ma­cze­nie…

– Jakie? – prze­rwał mu Leski.

– Mają u nas kreta.

– Daj spo­kój – odparł z rezy­gna­cją, bo dokład­nie takiego argu­mentu się spo­dzie­wał. Zby­szek wszyst­kie błędy tłu­ma­czył kre­tami. – Błędy się zda­rzają. Infor­mo­wa­łeś Edwarda? To zmie­nia sens naszego dzia­ła­nia.

– Ty go poin­for­muj – pole­cił Mali­niak. – Ja szu­kam win­nego. Notatkę ze zdję­ciem Bie­rie­zow­skiego prze­ka­za­łem dzi­siaj Tomowi Hardy’emu, bry­tyj­skiemu łącz­ni­kowi, i powie­dzia­łem, że teraz ty się tym zaj­mu­jesz.

– Prze­ka­za­łeś im wszystko? O Bart­kie­wicz i Litwi­nach też? – zapy­tał Roman.

– Jasne, że wszystko. Cześć – rzu­cił zde­cy­do­wa­nym tonem Zby­szek i się wyłą­czył.

Leski stał przy oknie, patrzył na szpi­tal po dru­giej stro­nie ulicy i zasta­na­wiał się, co powi­nien teraz powie­dzieć ludziom z tech­niki, cze­ka­ją­cym w pokoju obok.

Mimo wszystko coś się wyda­rzyło. „Może o to Rosja­nom cho­dziło, żeby nas wcią­gnąć? Zasiać wąt­pli­wo­ści, spro­wo­ko­wać? Pod­pu­ścili Litwi­nów, a ci nie­świa­do­mie wcią­gnęli nas? Za chwilę odpalą w mediach, że Feliks utrzy­muje intymne kon­takty z rosyj­ską agentką, która u niego pra­cuje od lat, a my się nie wykrę­cimy i będziemy musieli potwier­dzić, że coś było na rze­czy” – myślał.

– Zgrab­nie by nas zro­bili – wymru­czał z głową opartą o szybę.

Wró­cił do pokoju, w któ­rym trwała oży­wiona dys­ku­sja.

– Coś się stało, pano­wie? – zapy­tał zanie­po­ko­jony.

– Nic takiego – odparł Gór­ski. – Mamy pilne zle­ce­nie z trójki i musimy teraz jakoś roz­dzie­lić siły, skoro przez sie­dem dni będziemy tu uwią­zani.

Roman stał w drzwiach. Zasta­na­wiał się nad tym, co powi­nien im teraz powie­dzieć. Sytu­acja się zmie­niła i bie­żąca inwi­gi­la­cja tech­niką na Modrej tra­ciła sens. „Naj­lep­szym roz­wią­za­niem byłaby roz­mowa Bau­mana z Wir­skim i ucieczka do przodu” – pomy­ślał, ale wie­dział, że szansa na to jest zerowa.

– Tylko sie­dem dni. Robimy według przy­ję­tych zało­żeń, a o wszyst­kich zda­rze­niach infor­mu­je­cie mnie na bie­żąco.

– Oczy­wi­ście, panie puł­kow­niku – odparł Gór­ski.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki