Krawędź otchłani - Paul K. Martin - ebook + audiobook

Krawędź otchłani ebook

Paul K. Martin

3,9

Opis

Kto pierwszy, Amerykanie czy Koreańczycy z Północy, odnajdzie „serce ptaka”, tajemniczą technologię sprzed siedemdziesięciu dwóch lat?
Co odkryli niemieccy naukowcy i dlaczego Adolf Hitler nigdy nie posiadł „cudownej broni”?
Jakie tajemnice kryją się jeszcze w podziemiach na Dolnym Śląsku?
Czy teorie spiskowe mówią prawdę na temat obecności nazistowskiej bazy na Antarktydzie?
Na te oraz inne pytania odpowiedzi szukajcie na stronach powieści Krawędź otchłani, debiutanckiej książki Paula Martina z pogranicza gatunków sensacji i political fiction.
Interesująca podbudowa faktograficzna oraz wartka, trzymająca w napięciu akcja powieści rozgrywającej się na kilku planach czasowych w wielu miejscach na świecie i jej zaskakujące zakończenie dostarczą czytelnikowi czegoś więcej niż tylko wakacyjnej lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 607

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (15 ocen)
7
3
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Koreańska wojskowa linia demarkacyjna; 37°57ꞌ21ꞌꞌN, 126°40ꞌ36ꞌꞌE

Wspólny obszar bezpieczeństwa w strefie zdemilitaryzowanej

Poniedziałek, 6 lutego 2017, godzina 08.43 PYT

 

Od zawsze czekał na ten dzień. Jeszcze dzisiaj będzie wolny albo zginie, postanowił, a teraz czuł, że serce wali mu jak oszalałe, a żołądek kurczy się ze strachu i głodu. Sung-min od dobrych kilku dni nie miał w ustach niczego poza małymi łykami makgeolli z aluminiowej manierki, popijanego na odwagę. Tylu innym się w końcu powiodło, dlaczego nie miałoby udać się jemu?

„Plan ucieczki jest dobry, bo niezwykle prosty” – uspokajał się w duchu.

Terenowy łazik dowożący jak co dzień pocztę i prasę dla oficerów dziś nie stanie przed posterunkiem straży granicznej, tylko pełnym gazem pomknie na most, o ironio! „Wolności”, przerzucony nad rzeką Imjin. Wtedy znajdzie się na drodze prowadzącej prosto do linii demarkacyjnej. Na wysokości błękitnych baraków należących do wojsk rozjemczych ONZ przedrze się, korzystając z zaskoczenia, na stronę południową. Powtarzał sobie w myślach jak mantrę, żeby w sfatygowanym do granic możliwości wojskowym UAZ-ie nie używać trzeciego biegu, który od czasu do czasu nie dawał się włączyć i skutecznie blokował przekładnię. Niewiele brakowało, aby ten jego banalnie prosty plan powiódł się. Znudzeni służbą pogranicznicy Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej grali w minhato, kiedy zamiast przepisowo zatrzymać się przed ich budynkiem, łazik pocztowy niespodziewanie przyspieszył i pognał w głąb zakazanej strefy. Zanim się połapali w sytuacji i wybiegając na drogę, otworzyli do niego ogień z kałasznikowów, samochód zdążył oddalić się o kilkaset metrów. Ale to nie był koniec. Sung-min musiał pokonać jeszcze dobrze ponad kilometr strefy zdemilitaryzowanej. Powiadomiony o akcie dezercji drugi posterunek graniczny, położony bezpośrednio przy linii demarkacyjnej, zgotował mu gorące powitanie. W kierunku UAZ-a poleciał grad kul z pistoletów maszynowych. Ostatnią rzeczą, jaką Sung-min zapamiętał, był czerwony rozbryzg jego własnej krwi na przedniej szybie terenówki.

 

 

 

 

 

Rivanna Station, Charlottesville, Virginia; 38°45ꞌ11ꞌꞌN, 77°11ꞌ49ꞌꞌW

Nicholson Building, National Ground Intelligence Center1

Wtorek, 14 lutego 2017, godzina 14.54 czasu EST

 

Dzwonek telefonu wyrwał Normę z głębin lektury poufnego raportu, który dzisiejszego ranka trafił na jej biurko. Dokument opracowało Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, najwyższa instancja dowódcza amerykańskiej armii, której naczelnym zadaniem jest służenie radą prezydentowi Stanów Zjednoczonych. W ocenie wojskowych jedynym sposobem, aby ze stuprocentową pewnością zneutralizować wszystkie składniki arsenału jądrowego Korei Północnej, była inwazja lądowa. Jej skutki, a zwłaszcza wielkość strat w ludziach, wymykały się przewidywaniom. Zwłaszcza wobec faktu, że przedmieścia Seulu znajdują się zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od linii demarkacyjnej, rozdzielającej obie Koree. Według oceny Pentagonu reżim Kima stworzył całe mnóstwo obiektów wojskowych ukrytych głęboko pod ziemią. Na dobrą sprawę należałoby je wszystkie po kolei zlokalizować i zniszczyć, podczas gdy przeciwnik mógłby w odwecie przeprowadzić atak atomowy na stolicę Południa. Raport nie ujawniał szczegółów objętej klauzulą najwyższej tajności taktyki USA i państw sojuszniczych w odpowiedzi na ewentualną północnokoreańską próbę kontruderzenia przy użyciu broni jądrowej.

Na ekranie stacjonarnego aparatu wyświetlił się numer sekretariatu naczelnego dyrektora. Podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.

– Lee!

– Cześć, Shadow2, szef chce z tobą rozmawiać – oświadczyła sekretarka generała. – Natychmiast.

– OK. Maureen, już do was biegnę – odpowiedziała analityczka.

Przezwisko przylgnęło do niej jeszcze podczas studiów w akademii West Point. Było tak trafione, że prawie nikt z kolegów nie pamiętał już jej prawdziwego nazwiska. Na pierwszy rzut oka Shadow nie wyróżniała się niczym. Więcej, była chodzącą kwintesencją przeciętności. Potrafiła wtopić się w każde tło i długo pozostawać niewidoczną. Jeśliby nawet ktoś ją zauważył, już po pięciu minutach nie umiałby opisać jej wyglądu. W tej pracy było to bardzo pożyteczną cechą. Na przekór swojemu niepozornemu wyglądowi, Norma była wybitną analityczką. Umiała czytać pomiędzy wierszami i błyskawicznie wyciągać właściwe wnioski. W swojej pięcioletniej karierze w NGIC jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej pomylić. Miała jeszcze jedną, bezcenną zaletę. W sprawach zawodowych potrafiła milczeć jak grób. Dlatego szef zwykł powierzać jej ocenie sprawy najwyższej wagi państwowej. Tak było i dzisiaj.

– Oglądałaś dzisiaj rano CNN? – zapytał bez wstępów generał, wskazując jej fotel naprzeciw swojego biurka.

– Nie, a coś się stało?

– Tydzień temu była strzelanina w strefie zdemilitaryzowanej koło posterunku ONZ, ale dopiero teraz puścili to w telewizji.

– Czyli co, kolejne naruszenie zawieszenia broni?

– Coś w tym rodzaju. Dezerter z Ludowej Armii Korei Północnej usiłował przedrzeć się samochodem terenowym na stronę południową. Udało mu się, ale tylko częściowo, bardzo ciężko go postrzelili.

– Chyba nie nasi? – spytała analityczka.

– Skąd, tamci! Nasi go tylko ratowali. Ostatecznie przeżył, chociaż zdrowo oberwał serią z AK-47. Stracił większość krwi. Cud, że się tam, na miejscu, nie przekręcił! Teraz dochodzi do siebie po serii operacji w szpitalu uniwersyteckim w Suwon.

– Ale jaki to ma związek ze mną, panie generale?

– Po wybudzeniu ze śpiączki złożył zeznanie, czym się tam zajmował. Ten żołnierz twierdzi, że zanim zbiegł, służył w supertajnym, wojskowym ośrodku badawczym w Wonsan. Jest to zapisane, razem z tłumaczeniem, na tym pendrivie – wyjaśnił generał, wręczając jej metalowe zaplombowane pudełko.

– Chciałbym, żebyś po swojemu oceniła wiarygodność jego zeznania. Bo jeśli to, co on mówi, jest prawdą, to mamy poważny problem. I jeszcze jedno.

– Tak, szefie?

– Happy Valentine, Shadow!

Uśmiechnęła się blado.

***

Po godzinie zadzwoniła, korzystając z bezpiecznej, wewnętrznej linii.

– Obawiam się, że mamy rzeczywiście problem, szefie. Według mnie ten facet nie zmyśla. Język jego ciała mówi nawet więcej niż same słowa.

– Na ile jesteś tego pewna?

– Na dziewięćdziesiąt pięć procent, panie generale.

– Dziękuję, Shadow. Chyba już wiem, co muszę w tej sytuacji zrobić…

 

 

Wyspy Marshalla, środkowy Pacyfik; 11°18ꞌ00ꞌꞌN, 162°11ꞌ60ꞌꞌE

Stanowisko testowe projektu „Ivy Mike”

Sobota, 1 listopada 1952, godzina 7.00 czasu lokalnego MHT

 

Porucznik Michael David Graves nerwowym ruchem poprawił lotnicze gogle z filtrem o gęstości cztery koma pięć na spoconym czole i oblizał suche jak wiór wargi. Trzydziestodwuletni czarnoskóry drugi pilot bombowca typu Convair B-36 „Peacemaker” z jedenastego skrzydła Ósmej Dywizji Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, na co dzień stacjonującej w bazie Carswell w Nowym Meksyku, odczuwał jakiś wewnętrzny niepokój. Na dobrą sprawę sam nie potrafiłby określić, czy był to niewypowiedziany lęk przed nieznanym, czy raczej ów szczególny rodzaj podniecenia, jaki odczuwamy czasem w oczekiwaniu niewiadomego. Tłokowe silniki bombowca strategicznego bulgotały już od kilku minut na jałowym biegu. Temperatura oleju osiągnęła przepisowe 165 stopni Fahrenheita. Ogromne śmigła umieszczone za krawędzią spływu skrzydeł obracały się luźno, nie generując jeszcze ciągu, ale ich drgania, przenoszące się na konstrukcję kadłuba, powodowały lekkie mrowienie na plecach obydwóch pilotów, trzech operatorów kamer, dwóch mechaników i nawigatora, przypiętych pasami do foteli w kabinie, ciaśniej niż zazwyczaj.

Nad Wyspami Marshalla na dobre wstał już dzień. Niebo lekko tylko zachmurzone białymi cumulusami wyglądało malowniczo i spokojnie. Błękitny ocean falował łagodnie od południowo-wschodniego wiatru i zupełnie nic nie zapowiadało niewyobrażalnej skali piekła, jakie miało się tu za kilka chwil rozpętać. Elugelab maleńka wysepka połączona ponad dwukilometrową sztuczną groblą z betonowym bunkrem, zawierającym skomplikowaną aparaturę pomiarową, wzniesionym na sąsiadującej wysepce archipelagu, zdążyła już całkiem opustoszeć. Jedynie niewielki, czarny jak asfalt, tymczasowy budynek z płaskim dachem, mieszczący ponad sześćdziesięciotonową instalację pierwszej superbomby w historii przypominał o wielomiesięcznej pracy ogromnego zespołu ludzi, która właśnie dzisiaj dobiegła końca.

– Jesteśmy gotowi do startu, panie pułkowniku – zameldował Graves.

– OK, poruczniku, ruszajmy, już czas – odpowiedział Anthony Perna, zajmujący fotel pierwszego pilota dowódca skrzydła, i jakby chcąc dodać nieco otuchy młodszemu koledze, podniósł prawą dłoń z uniesionym kciukiem, potwierdzając zgodę na start.

Graves ustawił dźwignie składu mieszanki, kątów łopat śmigieł i klap do pozycji startowej, a potem popchnął manetki przepustnic. Sześć dwudziestoośmiocylindrowych jednostek Pratt & Whitney R-4360, każda o mocy ponad trzech tysięcy koni mechanicznych, odpowiedziało zgodnym akordem, w mgnieniu oka zamieniając potężne, pchające śmigła w świetliste kręgi. Wówczas Perna zwolnił hamulce i Peacemaker pomknął lekko po asfaltowym pasie lotniska zaimprowizowanego na wyspie Eniwetok. Zupełnie jak gdyby nie ważył swoich stu pięćdziesięciu ton. Praktycznie w ogóle nieobciążony, niosący tylko niewielką załogę, kamery i sprzęt pomiarowy, samolot bez najmniejszego wysiłku oderwał się od runwayu i zaczął szybko nabierać wysokości.

– Poruczniku, proszę wejść na okrąg na wysokości trzydzieści sześć tysięcy stóp, utrzymywać prędkość dwieście trzydzieści węzłów i trzymać się co najmniej piętnaście mil od punktu zero, zrozumiał pan?

– Tak jest, sir! – potwierdził beznamiętnie drugi pilot.

Graves miał stuprocentowe zaufanie do dowódcy, chociaż specjalnie zapamiętał, że instrukcja bezpieczeństwa napisana dla samolotów obserwujących detonację, osobiście zatwierdzona przez samego profesora Tellera przewidywała minimalny dystans dwudziestu mil morskich od epicentrum. Na mostku kapitańskim USS Estes, okrętu dowodzenia klasy Mount McKinley, trwały już ostatnie przygotowania. Do odpalenia eksperymentalnego ładunku pozostała minuta. Sztab naukowców i oficerów marynarki wojennej zastygł w pełnym napięcia oczekiwaniu. Projekt „Ivy Mike” był dopiero pierwszą z całej serii zaplanowanych detonacji ładunków wodorowych, które miały potwierdzić w praktyce słuszność teorii Tellera-Ulama, jako metody wyjścia z impasu, w jakim projekt budowy broni termonuklearnej znalazł się jeszcze niecałe dwa lata wcześniej. Wtedy z obliczeń naukowców wynikło bezdyskusyjnie, że reakcja syntezy jąder helu w środowisku deuteru nie będzie zachodzić samoistnie. Dopiero w pierwszych miesiącach 1951 roku dwaj pochodzący z Europy Wschodniej uczeni, fizyk Edward Teller i matematyk Stanisław Ulam, wspólnie znaleźli rozwiązanie problemu, dokonując przełomowego odkrycia, że dla podtrzymania reakcji syntezy termojądrowej konieczne jest środowisko olbrzymiego ciśnienia, które należy wytworzyć sztucznie, najlepiej poprzez użycie zwykłej bomby atomowej jako zapalnika. Paliwem jądrowym w próbie pod kryptonimem „Ivy Mike” był ciekły deuter, schłodzony do temperatury minus 250 stopni Celsjusza. Stąd wzięły się tak monstrualne rozmiary instalacji.

Kiedy na pokładzie USS Estes rozpoczęto finalne odliczanie, Peacemaker znajdował się na wysokości 35,800 stóp w odległości szesnastu i pół mil morskich od punktu zero. Perna spojrzał na tarczę wojskowego chronometru Longines, zsynchronizowanego z głównym zegarem okrętu USS Estes i wydał rozkaz:

– Uwaga, panowie, wszyscy zakładamy gogle z filtrem – zakomunikował przez interkom – a kto nie musi patrzeć, to niech odwróci wzrok albo najlepiej całkiem zasłoni oczy! – Potem pułkownik przeżegnał się dyskretnie. Piętnaście sekund, dziesięć, pięć, cztery, trzy… To, co nastąpiło później, przesądziło o losach świata na najbliższe sześćdziesiąt pięć lat.

 

Skutki eksplozji pierwszej bomby wodorowej przerosły nawet najśmielsze oczekiwania jej twórców. Najpierw na wyspie, gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy widniał niepozorny, czarny budynek, pojawił się upiorny oślepiający rozbłysk białego światła. Każdy, kto choćby tylko spojrzał w jego stronę, nie mając przy tym odpowiedniej ochrony dla oczu, utraciłby wzrok już na zawsze. Następnie jego miejsce zajęła pomarańczowa kula ognia o pięciokilometrowej średnicy, która niczym drugie słońce oderwała się od ziemi i błyskawicznie poszybowała w niebo. Ocean w promieniu wielu kilometrów zamienił się w chmurę formującą w niewiarygodnym tempie gigantyczny grzyb. Piloci i nawigatorzy na pokładzie Peacemakera obserwowali ten niewiarygodny spektakl przez pierwsze kilkanaście sekund w kompletnym milczeniu, przytłoczeni jego nadspodziewanym ogromem.

„Wielki Panie Boże… co myśmy stworzyli!?” – pomyślał dowódca, a potem jako pierwszy odezwał się przez interkom:

– Poruczniku Graves, kurs 1-8-0! Natychmiast wykonać! – I dodał: – Chłopaki, trzymajcie się mocno, bo zaraz dotrze do nas fala uderzeniowa!

Anthony Perna wiedział, że za kilkadziesiąt sekund nieuchronnie uderzy w nich front hydrodynamiczny, ściana sprężonego powietrza stanowiąca czoło sferycznej fali uderzeniowej, która pierwsze cztery mile od strefy zero pokonała z prędkością naddźwiękową i chociaż potem zaczęła stopniowo tracić impet, to jednak wciąż poruszała się z prędkością dźwięku. Do samolotu obserwacyjnego doleciała w niecałą minutę. Michael Graves na szczęście zdążył już wykonać polecenie dowódcy i skierować Peacemakera nosem w stronę puchnącego grzyba eksplozji. Przez przednie owiewki kabiny widać było wyraźnie, jak monstrualna chmura, konglomerat unicestwionej właśnie wysepki i wód oceanu, z ich całą żywą i martwą zawartością, wciąż się wypiętrza, osiągając niewiarygodną wysokość. Chmura sięgnęła już dobrych piętnastu kilometrów i nadal nieustannie rosła, kiedy potężna niewidzialna siła miotnęła najcięższym bombowcem świata jak piłeczką pingpongową, wyrzucając maszynę o dobre trzysta stóp w górę. Nagłe przeciążenie wbiło załogę w fotele, ale na szczęście wszyscy byli ciasno przypięci pasami, inaczej nie obyłoby się bez obrażeń. Wydawało się, że dosłownie wszystkie dźwigary i wręgi, stanowiące strukturę metalowego kadłuba samolotu, zatrzeszczały rozpaczliwie z wysiłku, ale solidna konstrukcja płatowca wytrzymała. Potem rzuciło ich jeszcze po kilka razy w górę i w dół, lecz turbulencja nie trwała dłużej niż kilkanaście, co prawda bardzo długich, sekund. Na moment wszystkie przyrządy nawigacyjne zupełnie zwariowały, ale już po chwili wszystko wróciło do normy. Wtedy pilot zmienił kurs i Peacemaker zaczął oddalać się od epicentrum wybuchu. Tymczasem potworny grzyb rósł nadal, sięgając już granic stratosfery. Po pięciu minutach osiągnął wysokość ponad czterdziestu kilometrów, a jego kapelusz przesłonił niebo na obszarze dwóch i pół tysiąca mil kwadratowych. Wybuch na zawsze zmienił geografię archipelagu. Z dawnej wysepki niewiele co pozostało, gdyż niczym pod wpływem erupcji jakiejś gigantycznej kaldery wulkanicznej zamieniła się w ledwo widoczny ponad falami atol, w centrum którego ziała, zalana wodami oceanu, ciemna otchłań krateru. Na pokładzie okrętu dowodzenia USS Estes zapanowała euforia. Ludzie ściskali się za ręce i padali sobie w ramiona. Naukowcy prognozowali teoretyczną moc ładunku wodorowego na jakieś cztery megatony, ale jak ktoś szybko wyliczył, musiało być ich dobrze ponad dziesięć! Fala sejsmiczna wywołana przez detonację Ivy Mike dwukrotnie obiegła ziemski glob i zmieniła odczyty na wszystkich sejsmografach. Edward Teller, który przebywał w swoim domu na Zachodnim Wybrzeżu Stanów, uradowany spektakularnym sukcesem projektu, wysłał do swoich współpracowników w laboratorium Los Alamos telegram o zaszyfrowanej treści: „It is a boy!”. W szaleńczym korowodzie śmierci, składającym się na dzieje ludzkości, otworzył się nowy rozdział.

 

 

Berlin-Biesdorf, Walsheimer Strasse nr 2; 52°30ꞌ29ꞌꞌN, 13°33ꞌ49ꞌꞌE

Salon samochodowy Autohaus Körner, GmbH

Piątek, 7 kwietnia 2017, godzina 11.27 czasu CET

 

Johannes Schinne, trzydziestosiedmioletni, tęgawy i lekko łysiejący blondyn, kierownik działu obsługi klientów flotowych, miał dzisiaj wyraźnie dobry dzień. Krótko przed godziną dziewiątą udało mu się ostatecznie dopiąć negocjowane od dobrych trzech tygodni warunki dostawy sześciu nowych hyundaiów typu SUV dla Ambasady Korei Południowej. Ostatecznie zamówiono dwa przedłużane, siedmioosobowe auta Grand Santa Fe, obydwa w kolorze timelessblack i cztery krótsze, pięcioosobowe Santa Fe, w tym trzy również przepisowo czarne i jeden w błękitno-srebrnym kolorze hypermetalic. Wszystkie auta miały być dostarczone w najwyższej specyfikacji wyposażenia platinum. Ponieważ w związku z ostatnio bardzo napiętymi relacjami z Północą, zwłaszcza po tym, jak w niejasnych okolicznościach zamordowano przyrodniego brata Wielkiego Przywódcy, o które to zabójstwo oba państwa podzielonej Korei wzajemnie się obwiniały, ambasadora Jae-Shin Kim wezwano tydzień temu do Seulu na konsultacje, sprawą zakupu nowej floty dla ambasady zajmował się teraz chargé d’affaires, któremu wyjątkowo zależało, aby chociaż jeden z zamówionych samochodów można było odebrać od ręki. Dlatego ambasada już w dniu wczorajszym przed godziną jedenastą zdążyła przelać na konto salonu zaliczkę w kwocie stu dwudziestu tysięcy euro. Zgodnie z umową pięć czarnych fabrycznie nowych aut miało zostać dostarczonych odbiorcy w ciągu sześciu tygodni od daty zamówienia. Aktualnie wszystkie znajdowały się na pokładzie samochodowca linii Hoegh Autoliners, gdzieś na Oceanie Indyjskim. Jedyne dostępne od zaraz błękitno-srebrne auto, które jeszcze do niedawna służyło firmie jako model pokazowy, zostało specjalnie przygotowane i sprzedane ambasadzie z solidnym rabatem. Dzisiaj miało zostać odebrane przez któregoś z jej pracowników. Stało teraz za wielką szybą, na specjalnym stanowisku przeznaczonym do wydawania pojazdów, przykryte miękkim, czerwonym pokrowcem. Schinne przejrzał jeszcze raz arkusz zamówienia i plik faktur proforma, stwierdzając z zadowoleniem, że wreszcie wszystko się zgadza. Złożył starannie wszystkie kartki i już chciał użyć zszywacza, kiedy jego uwagę przykuła szczupła sylwetka młodej kobiety, wysiadającej od strony pasażera z czarnego auta marki Kia Stinger. Auto natychmiast odjechało, ale Schinne zdążył jeszcze uchwycić wzrokiem dyplomatyczną rejestrację, złożoną z samych cyfr rozpoczynających się od zera. Sprzedawca nie był tylko pewien, z przedstawicielstwa jakiego kraju pochodziła. Kiedy przed młodą kobietą rozsunęły się szklane drzwi salonu, Johannes machinalnie wstał od swojego biurka. Nie trzeba było być ekspertem od damskiej garderoby, żeby dostrzec, że klientka ma na sobie nienagannie dopasowany, markowy czarny kostium ze starannie dobranymi dodatkami. Gdyby Schinne trochę bardziej interesował się damską modą, wiedziałby, że pochodzi on z wyróżnionej przez prestiżowy magazyn „Haute Couture” ubiegłorocznej, jesiennej kolekcji Diora, którą po raz pierwszy zaprezentowano w futurystycznym Phoenix Center w Pekinie. Dziewczyna była opaloną, ciemnowłosą Azjatką o powalającej urodzie modelki, a w jej miękkich ruchach było coś kociego.

– Dzień dobry – odezwała się po niemiecku do Johannesa – czy mówi pan po angielsku?

– Tak, naturalnie – odpowiedział sprzedawca, jak gdyby w Berlinie było to czymś zupełnie oczywistym. – Czym mogę pani służyć?

Dziewczyna w odpowiedzi podała mu elegancką wizytówkę, którą zdążyła wyjąć z którejś z przegródek przepastnej, białej torebki, przypominającej sakwojaż dziewiętnastowiecznego lekarza domowego.

– Nazywam się Im Ji-Min i jestem pracownikiem Ambasady Korei Południowej w Berlinie. – Klientka odezwała się nienagannym, brytyjskim angielskim. – Mam dzisiaj odebrać od państwa nasz nowy samochód. To zdaje się będzie ten? – Wskazała wzrokiem na czerwony kształt widoczny za szkłem.

– Tak, proszę pani, to ten samochód. Jest zarejestrowany i poza tym, że ma niewiele paliwa, całkowicie gotowy do jazdy!

– Świetnie – powiedziała Ji-Min – a czy pamiętaliście może państwo o naszej specjalnej prośbie? To auto będzie wozić dla nas pocztę dyplomatyczną.

– Ależ oczywiście, proszę pani. – Schinne starał się nie gapić zbyt natarczywie na klientkę, ale trudno mu było oderwać od niej wzrok. – Proszę, niech sama pani zobaczy!

Podeszli do samochodu. Johannes ściągnął pokrowiec, spod którego ukazała się wypolerowana karoseria w jasnym odcieniu srebrnego błękitu. Potem szybkim ruchem przesunął stopę pod tylnym zderzakiem, co spowodowało, że potężna klapa bagażnika otworzyła się prawie bezgłośnie.

– Zechce pani spojrzeć – powiedział dumny z siebie sprzedawca. – Pierwsza klasa, solidna niemiecka robota!

Ich oczom ukazał się profesjonalnie wmontowany w podłogę bagażnika sejf HTS 133-01, pochodzący z renomowanej firmy Hartmann Tresore AG z Paderborn.

– Proszę tylko pamiętać, że nawet pusty sejf to dodatkowe 52 kilogramy masy za tylną osią. Musieliśmy zlikwidować koło zapasowe. Za to w schowku po lewej stronie ma pani zestaw naprawczy z pianką i kompresorem, w razie czego. Ale dzisiaj awarie opon już się prawie nie zdarzają, na szczęście… Zresztą nie wyobrażam sobie akurat pani zmieniającej koło na drodze w tym SUV-ie!

„Oj, żebyś się tylko, kolego, nie zdziwił” – pomyślała w duchu Ji-Min, ale ugryzła się w język i nie skomentowała tego ani słowem. Sprzedawca nie miał przecież prawa wiedzieć, że przeszła specjalne szkolenie na „farmie”, zarezerwowane dla elitarnej południowokoreańskiej formacji znanej jako Batalion 707, obejmujące nie tylko skoki spadochronowe i operacje podwodne, ale również obsługę wszelkich pojazdów mechanicznych, włączając w to lekkie transportery opancerzone i śmigłowce.

– W razie czego tutaj ma pani numer telefonu do naszej całodobowej pomocy drogowej na terenie całych Niemiec… – Schinne wskazał na niewielką naklejkę na bocznej tylnej szybie auta. – Ten sejf to mercedes w swojej klasie, proszę pani, posiada certyfikat antywłamaniowy klasy B według normy VDMA, podwójne ściany ze stali grubości dwunastu milimetrów, no i zawsze wymaga użycia dwóch kluczy…

Johannes mówił więcej, niż zwykł w takich razach, starając się pokryć paplaniną piorunujące wrażenie, jakie wywierała na nim uroda klientki i odbierający wszelki rozsądek zapach jej perfum.

– Jeśli pani pozwoli, opowiem teraz trochę więcej o tym samochodzie.

Ji-Min spojrzała dyskretnie na zegarek Cartier na przegubie ręki i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się lekko do sprzedawcy.

– Bardzo pan uprzejmy, ale dziękuję, dobrze znam ten model. A poza tym czas mi się już skończył. Proszę mi tylko łaskawie powiedzieć, co mam panu podpisać?

 

 

Grunau bei Hirschberg; 50°55ꞌ57ꞌꞌN, 15°44ꞌ36ꞌꞌE

Lotnisko polowe dawnej szkoły szybowcowej Wolfa Hirtha

Czwartek, 12 kwietnia 1945, godzina 23.56 czasu CET

 

Kolumnę składającą się z sześciu pojazdów otwierał niewielki, szary łazik VW Kübelwagen typ 82, wiozący dwóch uzbrojonych po zęby mężczyzn w polowych mundurach Waffen SS. Tuż za nim podążały cztery trzytonowe ciężarówki opel blitz w barwach ochronnych Wehrmachtu, a całość zamykał czterodrzwiowy, czarny mercedes V-170. Wszystkie auta miały zaciemnione reflektory. Pozostawiono na nich jedynie wąskie szpary niezamalowanego szkła, gdyż na nocnym niebie mógł w każdej chwili pojawić się wrogi samolot i wykryć konwój, a wtedy cała operacja nie miałaby najmniejszych szans powodzenia. Dowódcą niewielkiego oddziału, któremu powierzono wykonanie zadania, był major Heinrich Reichmann, doświadczony żołnierz i jeden z najbardziej zaufanych ludzi samego generała Wilhelma von Haase, naczelnego wodza XVII Armii, znanej również jako Armeegruppe Ruoff. Reichmann zajmował miejsce z przodu, obok kierowcy mercedesa. Na tylnym siedzeniu podróżowało incognito jeszcze dwoje ludzi. Milczący, szczupły, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna ubrany był po cywilnemu w czarny skórzany płaszcz i kapelusz. Kobieta, blondynka w zbliżonym do niego wieku, ze śladami wielkiej urody na twarzy, miała na sobie krótkie futro ze srebrnych lisów, a na głowie niewielki toczek z czarną woalką. Poza nią oraz Reichmannem nikt z uczestników konwoju nie wiedział, że ów mężczyzna to sam doktor Hans Kammler, generał SS i niezwykle wpływowa szara eminencja III Rzeszy, człowiek odpowiedzialny za wszystkie najtajniejsze projekty badawcze niemieckiej machiny wojennej. Jedynie Kammler znał natomiast prawdziwą tożsamość swojej towarzyszki podróży, którą była Marii Orsitch, przywódczyni tajnej organizacji Vril, mistyczka i najbardziej zaufane medium samego Adolfa Hitlera. W czarnym niepozornym neseserze, którego generał nie wypuszczał ani na moment z ręki, w szarej kopercie zalakowanej państwową pieczęcią III Rzeszy, z orłem i Hakenkreuzem, spoczywała dokładna specyfikacja ściśle tajnego ładunku, transportowanego na skrzyniach ładunkowych ciężarówek. Samochody posuwały się bardzo wolno, jadąc zderzak w zderzak, w prawie zupełnych ciemnościach, z wysiłkiem pokonując górską drogę prowadzącą w kierunku polowego lotniska dawnej szkoły szybownictwa, którą w latach trzydziestych na cały świat rozsławiły sportowe sukcesy skonstruowanego tutaj szybowca Grunau Baby. Teraz jednak nikt już o tym ani nie myślał, ani nawet nie pamiętał. Odliczano już dni do końca straszliwej wojny światowej, a Dolny Śląsk był już jednym z ostatnich skrawków III Rzeszy na wschodzie niezajętych jeszcze przez zwycięską i bezwzględną dla wroga Armię Czerwoną.

Dowództwo XVII Armii wyznaczyło termin operacji na tę noc ze względu raz na dobrą prognozę pogody, dwa na korzystną fazę Księżyca. Właśnie przypadał nów, co pozwalało żywić nadzieję, że kolumna pojazdów pozostanie do końca niewykryta. Zadanie powierzone Reichmannowi było w zasadzie proste: miał dopilnować, aby ładunek znajdujący się w sześciu pomalowanych na czarno, drewnianych skrzyniach o różnych rozmiarach, oznaczonych jedynie wypalonymi w drewnie gotycką czcionką numerami od 01do06, wiezionych przez pierwsze trzy z czterech samochodów ciężarowych konwoju, trafił bezpiecznie na pokład samolotu transportowego, który miał tutaj wylądować zaraz po północy. Czwarty opel przewoził grupę dwunastu polskich więźniów, pilnowanych przez kolejnych sześciu uzbrojonych w pistolety maszynowe MP-40 Parabellum esesmanów, pod dowództwem Scharführera3 Olafa Melke. Więźniowie pod czujnym okiem strażników mieli dokonać błyskawicznego przeładunku. Poza dwojgiem tajemniczych pasażerów mercedesa nikt z uczestników konwoju nie miał pojęcia ani nawet nie próbował się domyślać, co mogły zawierać czarne skrzynie. Reichmann wiedział oczywiście, że w Breslau, Pradze oraz w najtajniejszych podziemiach kompleksu Riese w niedalekich Górach Sowich już od wielu miesięcy trwały prace nad stworzeniem Wunderwaffe, cudownej broni, która miała całkowicie odwrócić losy wojny, pomimo że według wszelkich znaków na niebie i ziemi już definitywnie przegranej. Ale nawet on, nie będąc wtajemniczonym co do zawartości ładunku, został jedynie pouczony, że jego misja może przesądzić o przyszłych losach ojczyzny i że żywo interesuje się nią sam Führer.

Kiedy kolumna dotarła na trawiaste wzgórze, na którym w latach dwudziestych dwudziestego wieku urządzono lotnisko sportowe dla szybowców, samochody zatrzymały się jednocześnie, z wyjątkiem Kubelwagena, którego dwuosobowa załoga miała wyznaczone jeszcze jedno dodatkowe zadanie. Polegało ono na rozstawieniu co pięćdziesiąt metrów na terenie lotniska osiemnastu karbidowych lamp sygnalizacyjnych mających oznaczyć drogę lądowania. Zapas karbidu w lampach obliczono tak, aby trawiasty pas pozostawał oświetlony tylko przez trzydzieści minut, w czasie których samolot transportowy miał wylądować, przejąć ładunek i ponownie wystartować w niewiadomym kierunku. Razem z cennym frachtem na pokładzie mieli znaleźć się również Kammler i jego towarzyszka podróży. Gdyby jednak samolot nie dotarł tej nocy do Grunau4, zgodnie z rozkazem miano zebrać latarnie, a kolumna w tym samym szyku winna była pokonać powrotną trasę niespełna sześćdziesięciu kilometrów do Zamku Fürstenstein5, koło Waldenburga6. Major Reichmann miałby tam oczekiwać na dalsze rozkazy. Nie okazało się to jednak konieczne.

Jarzące się trupio sinym światłem karbidowe lampy wyznaczały teren lądowiska od siedmiu minut, kiedy Kammler po raz pierwszy sięgnął do kieszeni kamizelki po płaski złoty zegarek marki Glashutte i oświetlił jego tarczę zapałką, aby sprawdzić godzinę. Generał miał dobre wyczucie czasu, gdyż w niecałe dwie minuty później dał się słyszeć basowy pomruk silników jakiejś bardzo ciężkiej maszyny latającej. Do lądowania na terenie dawnej Segelflugschule Grunau podchodził ogromny samolot transportowy typu Messerschmitt 323-D Gigant.

Pomimo panujących ciemności, ledwo co rozpraszanych podwójnym szpalerem karbidowych lamp, markujących granice zaimprowizowanego pasa startowego, Reichmann spostrzegł, jak niewiarygodnie monstrualne były rozmiary maszyny, która przed momentem wylądowała na trawiastym polu. Major niczego podobnego nigdy wcześniej nie oglądał.

Samolot rozmiarami mógł nieomal konkurować ze sterowcami Zeppelina, które Reichmann widywał czasami przed wojną, na lotnisku Tempelhoff w Berlinie. Z rozpiętością skrzydeł ponad pięćdziesięciu pięciu metrów Messerschmitt Me 323-D był największym samolotem transportowym używanym przez Luftwaffe i w ogóle największą maszyną latającą II wojny światowej. Bazę do jego budowy stanowił szybowiec desantowy Messerschmitt Me 321 Gigant, który jednak z uwagi na brak własnego napędu okazał się zupełnie nieprzydatny do celów transportowych. Dlatego od 1941 roku zakłady Messerschmitt AG w Leipheim oraz w Obertraubling zaczęły montować w Gigantach początkowo po cztery, a kiedy i to okazało się niewystarczające po sześć czternastocylindrowych, francuskich silników Gnôme-Rhône w układzie podwójnej gwiazdy, każdy o mocy prawie tysiąca dwustu koni mechanicznych. I właśnie taka sześciomotorowa maszyna wylądowała tej nocy w Grunau. Samolot obsługiwała pięcioosobowa załoga. Za sterami zasiadało dwóch doświadczonych pilotów Luftwaffe, major Dietrich Volke i jego dowódca, pułkownik Hermann Von Graf.

Teraz pod lufami pistoletów maszynowych esesmanów dwunastu polskich więźniów z widocznym wysiłkiem wnosiło na pokład ciężkie, drewniane skrzynie o niewiadomej zawartości. Tymczasem ogromny transportowiec już gotował się do ponownego startu. Kammler uścisnął na pożegnanie dłoń Reichmanna, który regulaminowo zasalutował:

– Heil Hitler!

– Hajtla… – odpowiedział Kammler, trochę jakby bez przekonania. – Mam nadzieję, że dobrze pamięta pan rozkazy, majorze? –zapytał cicho i tak beznamiętnym tonem, jak gdyby chodziło o zakup dzisiejszego numeru „Berliner Zeitung”.

– Naturalnie, Herr General. – Ochoczo zameldował Reichmann.

– To dobrze, bardzo dobrze – odparł Kammler i zwrócił się do swojej towarzyszki: – Pozwoli pani, madame? Na nas już czas!

Kobieta w futrze bez słowa podała mu ramię i oboje sprężystym krokiem weszli po opuszczonym trapie na pokład samolotu. Poza czarnym skórzanym neseserem Kammler nie miał ze sobą żadnego bagażu. Marii Orsitch niosła jedynie niewielki, elegancki sakwojaż, zupełnie jak gdyby obydwoje udawali się na niedzielny wypad nad Wannsee, a nie w podróż bez powrotu.

Generał zatrzymał się na sekundę i jeszcze raz popatrzył uważnie na stojącego poniżej Reichmanna, jak gdyby coś jeszcze chciał dopowiedzieć, ale tylko machnął ręką na pożegnanie. Potem odwrócił się i wraz ze swoją towarzyszką zniknęli w czeluściach kabiny. Załoga podniosła trap. Silniki zagadały chrapliwie i wielka maszyna pomknęła w dół trawiastego wzgórza, aby w końcu z widocznym wysiłkiem unieść się w powietrze i skierować na północny zachód.

Nawet w słabym świetle karbidowych markerów Reichmann zauważył ze zdziwieniem, że olbrzymi samolot nie posiadał żadnych znaków rozpoznawczych. Kubelwagen znów zjechał w dół wzgórza, a jego załoga starannie pozbierała dogasające latarnie. Potem samochody ruszyły konwojem w stronę zamku na wysokiej skale. Kilka kilometrów dalej kolumna nagle zjechała z drogi i zatrzymała się na skraju lasu.

Więźniów wygoniono z samochodu i nakazano im ustawić się w szeregu nad przydrożnym rowem. Czując już, co się święci, najmłodszy z nich, niespełna dwudziestoletni, jasnowłosy chłopak próbował wykorzystać okazję i rzucił się do ucieczki, licząc, że uda mu się zniknąć w ciemnościach lasu. Esesmani byli jednak czujni.

– Halt! – wrzasnął Melke.

Jednocześnie za nieszczęsnym uciekinierem poleciała długa seria dziewięciomilimetrowych pocisków z parabellum, które rozerwały mu klatkę piersiową. Chłopak, zdążywszy przebiec zaledwie kilka kroków pomiędzy drzewami, padł twarzą na ziemię porośniętą wilgotnym mchem. Krew buchnęła mu z ust, ale był wciąż jeszcze przytomny, kiedy Oberscharführer podszedł bliżej i z odległości trzech metrów dobił go pojedynczym strzałem z pistoletu w tył głowy. Następnie Melke wydał rozkaz pozostałym pięciu strażnikom:

– Feuer!7

 

 

Waszyngton, District Columbia; 38°53ꞌ52ꞌꞌN, 77°02ꞌ12ꞌꞌW

Pensylwania Avenue 1600 NW, Gabinet Owalny

Środa, 19 listopada 1952, godzina 19.47 czasu EST

 

Harry Truman nie był zadowolony z przebiegu rozmowy, która właśnie zdawała się umierać własną śmiercią.

– Może jeszcze odrobinę bourbona, panie generale?

Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki wskazał na kryształową karafkę wypełnioną do połowy płynem w kolorze starego złota. Był to jego ulubiony gatunek Jim Beam Soft Red Wheat. Wciąż jeszcze urzędujący, do czasu formalnego przejęcia władzy nad Białym Domem i dużą częścią świata przez swojego następcę, Harry S. Truman już od ponad dwóch godzin starał się przekonać prezydenta elekta, generała Dwighta D. Eisenhowera, co do słuszności przyjętej przez Stany Zjednoczone „strategii powstrzymywania komunizmu”. Pomimo że formalnie doktryna Trumana stanowiła kamień węgielny ugody pomiędzy republikanami a demokratami dotyczącej kierunków polityki zagranicznej, w tonie głosu i języku ciała generała można było wyczuć chłód Oceanu Arktycznego.

– Nie, bardzo dziękuję, panie prezydencie. – Eisenhower skrzywił się prawie niezauważalnie. – Może na koniec poproszę tylko o filiżankę herbaty. Natomiast jeśli się pan nie pogniewa, to chętnie bym jeszcze zapalił. Obiecałem, co prawda, żonie, że rzucę nałóg przed objęciem urzędu, a to już w końcu całkiem niedługo…

– Ależ naturalnie, panie generale, ja, co prawda, nie palę, ale pan niech się tutaj czuje swobodnie – odpowiedział Truman – przecież to już prawie pański gabinet!

– Dziękuję, panie prezydencie! Na razie jeszcze ten gabinet jest całkowicie pański, przynajmniej do 20 stycznia…

Generał wyjął ze skórzanej cygarniczki kubańskie cygaro marki Hoyo de Monterrey. Elegancka złota zapalniczka dupont z czarną inkrustacją i wygrawerowanym monogramem brzęknęła cicho i szlachetnie jak szklany dzwoneczek. Truman spojrzał z zainteresowaniem.

– To prezent od de Gualle’a – powiedział Eisenhower takim tonem, jak gdyby nagle chciał się usprawiedliwić.

Co by nie mówić, jesienią 1952 roku sytuacja międzynarodowa była trudna. Karnawał przyjaźni, zawsze zresztą patykiem na wodzie pisanej, pomiędzy aliantami koalicji antyhitlerowskiej należał już do historii. Po pokonaniu wspólnego wroga coraz wyraźniej wychodziły na jaw sprzeczne interesy niedawnych sojuszników. Wielką nadzieją dla zrujnowanej wojną Europy okazał się plan Marshalla, uchwalony w czerwcu 1947 roku, który miał służyć odbudowie gospodarki zachodniej części kontynentu, stanowiąc zarazem koronny argument przeciwko ewentualnym zapędom komunistów do przejęcia władzy w którymkolwiek z objętych nim krajów. W miesiąc później Truman podpisał ustawę o utworzeniu Departamentu Obrony, Centralnej Agencji Wywiadu i Rady Bezpieczeństwa Narodowego, które stały się głównymi narzędziami globalnej polityki Stanów Zjednoczonych i od tego momentu napięcie na linii Wschód–Zachód nieustannie rosło. Dlatego w kwietniu 1949 roku Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja i Kanada oraz jeszcze osiem państw Europy Zachodniej podpisało traktat północnoatlantycki, ustanawiając nowy sojusz militarny.

Tymczasem w Europie Wschodniej „wujaszek Joe8” robił, co chciał. W krajach, które na mocy porozumień, teherańskiego i jałtańskiego, znalazły się w sowieckiej strefie wpływów, na potęgę fałszowano wybory i brutalnie rozprawiano się z opozycją. Żelazna kurtyna opadała coraz niżej, dzieląc Europę na dwa coraz bardziej wzajemnie wrogie obozy. Na Bałkanach wrzało. Komunistyczna Partia Jugosławii Josipa Broz Tito coraz bardziej „papieskiego od papieża” podejmowała próby eksportowania rewolucji komunistycznej na całą Europę, co kontestowała już nawet sama Moskwa, obawiając się zbyt ostrej konfrontacji z Zachodem. Zdążyło już dojść do kilku poważnych incydentów zbrojnych z aliantami zachodnimi, kiedy Jugosławia siłą przyłączyła terytoria włoskie na półwyspie Istria, w tym miasta Zadar i Rijekę. Nienasycony Tito zamierzał podbić jeszcze strategiczny Triest, ale tego już było Zachodowi za wiele. Nastąpiła gwałtowna eskalacja konfliktu, w tym walk powietrznych z udziałem US Air Force, w których Amerykanie utracili co najmniej cztery maszyny. Tito przyjął plan zakładający zbrojne uderzenie na Włochy i Grecję celem wywołania tam komunistycznej rewolucji, co nie było bynajmniej jakąś mrzonką. W lipcu 1948 roku po nieudanym zamachu na Palmiro Togliattiego na przemysłowej północy Włoch doszło do pospolitego ruszenia pod skrajnie lewicowymi hasłami, a Chrześcijańscy Demokraci pod przywództwem Gasperiego chyba tylko cudem boskim pokonali w wyborach parlamentarnych silny sojusz komunistów z socjalistami. Wszystko to razem wywoływało obawy, iż „tygiel bałkański” stanie się za chwilę zarzewiem nowej wojny światowej. Niewiele lepiej działo się wokół pokonanych Niemiec. W styczniu 1947 roku Stany Zjednoczone i Wielka Brytania połączyły swoje strefy okupacyjne, a w kwietniu 1949 roku przyłączono do nich strefę francuską. Trzej sojusznicy ogłosili powstanie Niemieckiej Republiki Federalnej. Niejako w odpowiedzi w październiku tegoż roku Związek Sowiecki utworzył ze swojej strefy okupacyjnej Niemiecką Republikę Demokratyczną, która z demokracją miała tyle wspólnego co nazwę, gdyż przyjęła model ustrojowy Wielkiego Brata z wszechobecną Stasi, spadkobierczynią metod Gestapo w prostej linii. Dzięki strumieniowi dolarów z planu Marshalla szybko postępowała odbudowa zachodnioniemieckiej potęgi gospodarczej. W reakcji na to Stalin ogłosił blokadę Berlina, która stała się zalążkiem kryzysu politycznego na linii Wschód–Zachód uznanego za początek zimnej wojny. Stany Zjednoczone oraz ich zachodni sojusznicy, ponosząc wprost niewyobrażalne koszty, utworzyli most powietrzny, zaopatrując odcięte od świata miasto we wszystko, co było niezbędne do życia jego mieszkańcom, łącznie z węglem opałowym. Szczęśliwie, pomimo nachalnej sowieckiej propagandy, wybory samorządowe w Berlinie Zachodnim zakończyły się totalną porażką sił prokomunistycznych i Stalin, nolens volens, musiał po kilku miesiącach ustąpić i znieść blokadę. Stanom Zjednoczonym z największym trudem udawało się utrzymywać względne poparcie liczących się sił politycznych w Europie Zachodniej dla prowadzonej przez nie polityki. Nieustannie wybuchały ogniska sprzeciwu, zwłaszcza wobec amerykańskich prób z bronią atomową, umiejętnie podsycane przez wszechobecnych działaczy komunistycznych, aktywnie wspieranych finansowo przez agentów sowieckiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Nuklearny monopol Stanów Zjednoczonych nie potrwał długo. Już w sierpniu 1947 roku na poligonie w Kazachstanie dokonano pierwszej, udanej detonacji radzieckiej bomby jądrowej. Przyczynili się do tego walnie sowieccy szpiedzy, a wśród nich zwłaszcza naukowcy-pięknoduchy przekonani, że tylko równowaga sił supermocarstw może zapobiec atomowej zagładzie świata. Równolegle trwała wojna w eterze. Stany Zjednoczone poprzez finansowanie Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa stawiały na długofalowe rozmiękczenie wschodnioeuropejskich reżimów i ostatecznie doprowadzenie bloku komunistycznego do upadku. Harry Truman zdawał sobie jednak sprawę, że będzie trzeba jeszcze wielu dziesięcioleci, aby uzyskać jakikolwiek namacalny efekt prowadzonej wojny propagandowej. Dlatego za pośrednictwem CIA Stany Zjednoczone usiłowały wspierać ruchy opozycyjne w krajach Bloku Wschodniego. Z mizernymi efektami, gdyż za sprawą sprawnych służb sowieckich i wcale nierzadkich przypadków zdrady we własnych szeregach prawie wszystkich zachodnich agentów wykrywano i likwidowano.

– A jak ocenia pan sytuację w Indochinach, panie prezydencie? – zapytał Eisenhower, wypuszczając z wyraźną przyjemnością kłąb aromatycznego dymu z cygara.

– Jak pan sam najlepiej wie, panie generale, wciąż mamy tam regularną wojnę – odpowiedział Truman. – Trwa ona od czasu, kiedy w 1949 tak zwana Armia Ludowo-Wyzwoleńcza Mao Zedonga pokonała popieranego przez nas Chang Kai-szeka, a Mao utworzył Republikę Ludową i zawarł taktyczny sojusz ze Stalinem. Co gorsza, wygląda na to, panie generale – ciągnął prezydent – że ci komuniści zdobyli poparcie dużej części chińskiego chłopstwa. Musieliśmy ewakuować Changa na Formozę9. Nie muszę chyba panu tłumaczyć, jakie to rodzi potencjalne zagrożenie, zwłaszcza od kiedy Sowieci przełamali nasz monopol atomowy. Z lepszych wiadomości, panie generale, to mamy już coś lepszego od bomby atomowej.

– Boże Święty, panie prezydencie! Cóż może być „lepszego” od bomby, która w ułamku sekundy obraca w pył duże miasto? Od bomby mającej siłę dwudziestu tysięcy ton trotylu?!

– Jeszcze potężniejsza bomba, panie generale, dużo potężniejsza! Jakieś… dziesięć milionów ton trotylu! Mamy już taką, mniej więcej od dwóch tygodni.

Eisenhower zamilkł i zaczął ciężej oddychać, zupełnie jak gdyby nagle poczuł przygniatający go ciężar odpowiedzialności związanej z nadchodzącą prezydenturą.

Truman wyraźnie zadowolony z efektu, jaki wywarł na swoim następcy, ciągnął dalej, cedząc słowa.

– Zapalnym punktem jest teraz Półwysep Koreański podzielony w połowie na dwa przeciwstawne państwa, prokomunistyczną Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną i naprawdę demokratyczną Republikę Korei Południowej. Kiedy dwa lata temu wojska komunistów z północy dokonały inwazji na Seul, Rada Bezpieczeństwa potępiła tę agresję i upoważniła nas do utworzenia pod naszym dowództwem sił ONZ, ale wtedy Mao zaraz wysłał do Korei swoich bojowników z tak zwanej Ludowej Armii Ochotniczej. Wujaszek Joe udawał, że trzyma się z daleka, ale po cichu go wspierał, oczywiście po swojemu, siejąc defetyzm na zapleczu, czyli w krajach uczestniczących w operacji wojsk ONZ. U naszych kuzynów w Wielkiej Brytanii już prawie mu się udało podburzyć społeczeństwo, strasząc je eskalacją konfliktu koreańskiego na cały świat i wybuchem globalnej wojny nuklearnej. Do dzisiaj mamy z tym poważny kłopot, panie generale!

– A nie uważa pan, panie prezydencie, że my jednak trochę przesadzamy z tą naszą polityką powstrzymywania? Pomijam już koszty, ale przecież ludzie w tych wszystkich krajach powinni sami wybierać sobie takie rządy, jakie im odpowiadają!

Jako kandydat na prezydenta Dwight Eisenhower obiecywał w kampanii wyborczej szybkie zakończenie konfliktu koreańskiego i znaczne ograniczenie wydatków na zbrojenia.

– To bardzo piękna idea, panie generale, ale w rzeczywistości tak to nie wygląda – odparował Truman. – Inaczej zupełnie umawialiśmy się z wujaszkiem Joe w Jałcie, i co z tego wyszło? Oni nie stosują naszych cywilizowanych metod w polityce! Jak już tylko gdzieś wlezą, to opanowują wszystko i nigdy się nie wycofują po dobroci, chyba że pod przymusem! Nie, my nie chcemy komunistycznego raju i gułagów na całym świecie… Wspomni pan jeszcze moje słowa, że wszystko rozegra się na Półwyspie Koreańskim, panie… prezydencie!

Harry Truman zwrócił się tak do generała Eisenhowera po raz pierwszy.

– A czy to już wszystko, panie prezydencie, i czy mógłby pan zamówić mi tę herbatę?

– Oczywiście, panie generale, już wołam kamerdynera!

Nagle w głosie prezydenta pojawił się ton wahania.

– Nie, panie generale, mówiąc szczerze, obawiam się, że to jeszcze nie wszystko…

– To o czym jeszcze pańskim zdaniem powinienem wiedzieć, panie prezydencie? – W głosie generała Eisenhowera pojawił się odcień irytacji.

– Mamy pewien problem, panie generale, i obawiam się, że dość poważny… Naturalnie wszystko, o czym tutaj rozmawialiśmy, jest przeznaczone wyłącznie do pańskiej wiadomości, ale o tym, o czym powiem panu teraz, wie naprawdę bardzo niewiele osób. Nie ukrywam, że musieliśmy bardzo się o to postarać, gdyż inaczej sytuacja mogłaby nam całkowicie wymknąć się spod kontroli. Miałem szczerą nadzieję, że sam się z tym zdołam uporać i nie pozostawię mojemu następcy, kimkolwiek on nie będzie, takiej schedy… Stało się jednak inaczej, panie generale. Wszystko przez te kłopoty, na jakie natrafili nasi naukowcy w Los Alamos. Jak pan wie, mamy tam najlepszych ludzi, najlepszych na świecie! Pracują dla nas Fermi, Oppenheimer, Alvarez, Teller, Feynman, no i ten Polak, jak mu tam, Ulam! Dzięki projektowi „Manhattan” mogliśmy o ładnych kilka miesięcy szybciej zakończyć wojnę na Pacyfiku, inaczej jeszcze co najmniej sto tysięcy naszych chłopców już nigdy nie zobaczyłoby domu!

– Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale opowiada mi pan teraz rzeczy, o których uczymy nasze dzieci w czwartej klasie! – Dwight Eisenhower już nie skrywał zniecierpliwienia. – Czy powie mi pan wreszcie, o co chodzi?

– Bomba atomowa okazałaby się za słaba – powiedział Truman – potrzebowaliśmy prawdziwej superbomby!

– Ale do czego, na miłość boską, panie prezydencie?! Przecież dobrze pan wie, że Stalin nas teraz nie zaatakuje! Ma dosyć kłopotów u siebie, musi odbudować swój zrujnowany kraj i zapanować nad wschodnią połową Europy! Sowieci nie zgodzili się przyjąć naszej pomocy w ramach projektu generała Marshalla i teraz muszą sobie poradzić z tym wszystkim sami! Wiem, wiem, nie mamy już monopolu atomowego i możemy za to pięknie podziękować państwu Rosenberg! No cóż, fatalnie się stało, ale już tego nie odwrócimy, a oni na pewno zostaną przykładnie ukarani za zdradę ojczyzny. Ja wciąż wierzę w sprawiedliwość amerykańskich sądów, panie prezydencie!

– Panie generale. – Truman cierpliwie nie przerywał. – Tu nie chodzi o Sowietów.

– No, to ja już nic z tego nie rozumiem, panie prezydencie. Indochiny? Korea? Przecież chyba nie potrzebujemy tej pańskiej superbomby, żeby rozprawić się z Mao Zedongiem!?

– Oczywiście, że nie, panie generale. Niech mi pan, proszę, pozwoli do końca wyjaśnić, otóż musimy rozprawić się ostatecznie z Adolfem Hitlerem!

– Czy pan sobie ze mnie żartuje, panie prezydencie? Przecież Hitler popełnił samobójstwo w swoim berlińskim bunkrze 30 kwietnia 1945! Bardzo dobrze tę datę pamiętam, bo nieskromnie powiem, miałem w tym nawet swój niewielki udział! Mało tego, ja widziałem wyniki jego sekcji zwłok, co prawda zrobili ją agenci sowieckiego Smierszu10, a ciało Adolfa spalono ale…

– Jest pan jak zawsze nad wyraz skromny, panie generale. – Prezydent Truman starał się panować nad emocjami, ale tym razem zdecydował się przerwać. – Ja dobrze znam pański bezcenny wkład w kampanię w Europie. Powiem więcej, gdyby nie pan i generał Patton Sowieci najpewniej piliby dzisiaj szampana na Montmartre! Panie generale, ja też do niedawna święcie wierzyłem, że Adolf Hitler i Ewa Braun zginęli w tym cholernym bunkrze, jeszcze przed kapitulacją Niemiec, ale dyrektor Edgar Hoover pokazał mi akta, którymi dysponuje FBI. Są w nich bardzo wiarygodne zeznania naocznych świadków ucieczki tej pary łodzią podwodną do Argentyny w maju 1945 roku. Oczywiście można byłoby próbować włożyć to między bajki, gdyby w 1947 nie wydarzyło się coś, co dodatkowo te zeznania potwierdziło! Czy zna pan admirała Byrda?

– Richarda Evelyna Byrda? Tak, owszem, poznaliśmy się, kiedy on wizytował nasze jednostki na froncie w Europie, oczywiście to było już po desancie w Normandii… O ile mi wiadomo, admirał Byrd miał ostatnio jakieś poważne osobiste kłopoty. Mówiono mi, że przebywa na leczeniu na oddziale zamkniętym w szpitalu Veterans’ Medical Center w Salem, w Virginii. Podobno cierpi na syndrom stresu posttraumatycznego czy czegoś w tym rodzaju, czy to prawda, panie prezydencie? – zapytał Eisenhower.

– Jak zwykle, panie generale, w każdej takiej opowieści jest ziarno prawdy. Mówiłem panu już wcześniej, że trochę się napracowaliśmy, żeby nie nadać sprawie zbyt dużego rozgłosu. Admirał rzeczywiście przeszedł kilkutygodniowy kryzys po tym, czego doświadczył w trakcie naszej operacji antarktycznej „High Jump” na przełomie 1946 i 1947 roku. Musieliśmy go potem na pewien czas odizolować, gdyż niestety trochę za bardzo chciał dzielić się swoimi przeżyciami z opinią publiczną. My jednak… – Harry Truman westchnął ciężko – my jednak nie mogliśmy mu na to pozwolić. Ale proszę się nie martwić, admirał ma się już dobrze, a przez ostatnie miesiące to chyba nawet wyśmienicie. Umieściliśmy go w bezpiecznym miejscu poza granicami kraju, konkretnie w jednym z naszych bardzo ekskluzywnych ośrodków na Dominikanie. Na razie jest jeszcze na przedłużonym urlopie, ale sądzę, że niedługo można go będzie sprowadzić do Waszyngtonu. Na początek dostanie pan, panie generale, jego raport. Ale zanim go pan otrzyma, będzie musiał pan przejść procedurę Top Secret Clearance. Inaczej musielibyśmy czekać aż do pańskiego zaprzysiężenia. A sprawa jest nagląco pilna, gdyż dotyczy bezpieczeństwa narodowego, i to nie tylko naszego! Być może gra idzie tutaj o przyszłość całej naszej cywilizacji! Po zapoznaniu się z raportem na pewno będzie pan miał wiele pytań do admirała i dlatego najlepiej byłoby, jeśli zadałby mu je pan w osobistej rozmowie, może nawet w cztery oczy? Bo niestety, panie prezydencie… – Truman po raz drugi tego wieczoru zwrócił się tak do Eisenhowera – wychodzi na to, że to właśnie na panu będzie teraz spoczywać odpowiedzialność za posprzątanie tego bałaganu.

 

 

Rosja, Okolice Czelabińska; 55°10ꞌN, 61°24ꞌE

38,000 stóp nad poziomem morza

Piątek, 31 marca 2017, godzina 22.31 czasu YEKT

 

Czterosilnikowy Airbus A-340/300 w barwach Swiss International Airlines wykonywał swój codzienny rejsowy lot na liczącej ponad dziewięć tysięcy kilometrów trasie z Zurychu do Szanghaju. Samolot wystartował punktualnie o trzynastej pięć z lotniska Kloten w Szwajcarii i teraz ponad rozległymi pustkowiami Syberii zmierzał z prędkością dziewięciuset kilometrów na godzinę na spotkanie świtu i celu podróży, odległego jeszcze o sześć i pół godziny lotu. Bertrand Lamarre, zajmujący miejsce A4 przy lewym oknie na samym przedzie kabiny business, z podniecenia nie mógł nawet zmrużyć oka. Nie pomogło ustawienie oparcia wygodnego fotela do pozycji leżącej ani nawet dwie szklaneczki whisky z lodem, zaserwowanej z profesjonalnym uśmiechem przez stewardesę o imieniu Ingrid i nordyckiej urodzie, świetnie komponującej się z jej ciemnogranatowym uniformem.

„Dunka? Niemka? Szwedka?” – zastanawiał się dłuższą chwilę, zanim zdecydował się ją o to zapytać, przy okazji prośby o trzecią szklankę jacka daniel’sa.

– Urodziłam się w Helsinkach – odpowiedziała dziewczyna, odsłaniając klawiaturę białych jak śnieg ząbków w uśmiechu – ale już od piętnastu lat mieszkam w Genewie.

I to był już koniec tej rozmowy, gdyż do Bertranda nagle dotarło, że młoda Finka podczas mówienia układa wargi identycznie jak jego była dziewczyna Karen. Lamarre miał już wielką ochotę o niej zapomnieć, a teraz przykre wspomnienie znów go dopadło. Żeby odwrócić myśli, zaczął odtwarzać w pamięci wydarzenia z ostatnich 24 godzin. Jeszcze wczoraj przebywał na krótkich wakacjach w alpejskim kurorcie Zermatt, gdzie wjechawszy kolejką zębatą na wysokość 3089 metrów, do końcowej stacji Gornegrat, zamierzał oddać się bez reszty nartom, jednemu z trzech jego ulubionych sportów. Planował spędzić jeszcze kolejne cztery dni i trzy noce w górskim hotelu, z którego rozpościera się jedna z najwspanialszych górskich panoram na świecie, ale niespodziewanie zmienił plany. Wszystko za sprawą krótkiej wiadomości tekstowej, która późnym popołudniem pojawiła się na ekranie jego smartfona Samsung Galaxy, kiedy Bertrand zatrzymał się na chwilę, nawet nie odpinając nart, na stoku Rotenboden. Tekst był napisany po angielsku:

BERT, NEED UR HELP. COME 2 SHANGHAI ASAP PLS; GOT U RES 4TOMORROW FL SWISS 188. BEST, SHAUN11.

Nadawcą był ktoś, kto ukrywał się pod nickiem Shaun_im84, ale Lamarre dobrze wiedział, kim naprawdę jest autor wiadomości. Kiedy ją przeczytał, zrobiło mu się najpierw gorąco, a potem nagle tak zimno, że ogarnęły go dreszcze. Niewiele myśląc, kliknął OK. Potem wrócił do hotelu i zgłosił, że od zaraz zwalnia pokój. Recepcjonista, odbierając klucz, uprzedził, że hotel obciąży go i tak kosztami całego zarezerwowanego pobytu, bo na jego miejsce nikogo tak szybko nie znajdzie. Lamarre oczywiście wiedział, że była to kompletna bzdura, gdyż recepcję regularnie nachodzili turyści, przybysze z kolejnych pociągów chętni, aby trochę dłużej nacieszyć oczy jedynym w swoim rodzaju widokiem na majestatyczną, skalną piramidę Matterhornu i bodaj 29 czterotysięczników tworzących koronę Alp, ale tylko machnął ręką. Najbliższym pociągiem zjechał do Zermattu i dalej do Täsch, następnej miejscowości zamienionej w jeden gigantyczny parking. Odszukał przysypane świeżym śniegiem swoje auto, stalowoszare porsche cayenne i już po chwili zmierzał w stronę Berna. Pomiędzy miejscowościami Spiez i Brig wjechał na platformę kolejową, aby przez czternastokilometrowy tunel Lötschberg przedostać się na drugą stronę masywu Ärmighorn. Późnym wieczorem dotarł do swojego trzypokojowego mieszkania przy Jupiterstrasse w Bernie, w którym zamieszkiwał od prawie siedmiu lat. Ostatnie cztery z nich Bertrand spędził w nim sam, od czasu kiedy jego jedyna dotąd narzeczona, Karen, pewnego dnia po prostu zniknęła. Po dwóch tygodniach paskudnej niepewności i częstych wizyt na komisariacie policji z poranną pocztą nadeszła widokówka z Nowej Zelandii nadana w Auckland. Napisała tylko: „Bert, kiedyś, mam nadzieję, zrozumiesz, Karen”. Od tego czasu już wszelki ślad po niej zaginął. Lamarre zaliczył potem cztery przelotne związki, trzy z kobietami i jeden z mężczyzną. Ten ostatni nie był właściwie prawdziwym związkiem, tylko dziwną niby to przyjaźnią z ciemnoskórym zawodnikiem taekwondo z Cleveland, który po międzynarodowych zawodach sportowych, w których w półfinale przegrał walkę z Lamarrem, jakoś dziwnie wydłużył swój pobyt w Szwajcarii.

Bertrand szybko przepakował walizkę, zamówił przez Internet zestaw sushi z małą butelką śliwkowego wina na kolację, wziął zimny prysznic i położył się do łóżka, ale długo nie mógł zasnąć. Sen przyszedł dopiero nad ranem, a wtedy zdawało mu się, że odziany w srebrnoczarny kombinezon astronauty, w towarzystwie kilkunastu podobnie ubranych ludzi, okrąża na niskiej orbicie Księżyc w dziwnym statku kosmicznym w kształcie spłaszczonego cygara. Czuł instynktowny lęk, że zaraz spadnie, ale nie spadał, tylko lewitował, źle znosząc uczucie nieważkości. Obudził go dopiero dzwonek telefonu, w którym przezornie ustawił sobie alarm na 7.30 rano. W sam raz, aby wypić podwójne espresso, wezwać taksówkę i udać się na dworzec kolejowy. Ekspres ICC trasę do Zurychu pokonał w niecałą godzinę tak, że Bertrand ledwo zdążył zjeść śniadanie w wagonie restauracyjnym, kiedy już dotarł na miejsce. Na dworcu złapał kolejną taksówkę, którą pojechał na lotnisko, gdzie w biurze Swiss Airlines czekał już na niego bilet na lot do Szanghaju klasą business. Szczęśliwie chińska wiza, załatwiona z okazji niedawnego wyjazdu Bertranda na turniej taekwondo do Szenzen, była wciąż jeszcze ważna.

 

 

Wybrzeże Stanisława Wyspiańskiego 27; 51°6ꞌ26.7ꞌꞌN, 17°3ꞌ43.7ꞌꞌE

Sala wykładowa nr 322 gmachu A-1 Politechniki Wrocławskiej

Piątek, 31 marca 2017, godzina 18.30 czasu CET

 

– Mechanika kwantowa od lat doprowadza naukowców do rozpaczy, ponieważ wymaga od nas porzucenia wszelkich, zdroworozsądkowych zasad poznawania rzeczywistości!

Profesor doktor habilitowany Bogdan Meller, kierownik Katedry Technologii Kwantowych na Wydziale Podstawowych Problemów Techniki w Instytucie Fizyki Politechniki Wrocławskiej, wypił łyk wody ze szklanki stojącej na katedrze i przerzucił kolejny slajd. Na ekranie ukazała się czarno-biała fotografia przedstawiająca łysego, wąsatego mężczyznę w okularach o wyraźnie zasępionym wyrazie twarzy.

– Max Planck aż do swojej śmierci nie mógł się z tym pogodzić. Wyprowadziwszy metodami kwantowymi równanie promieniowania ciała doskonale czarnego, eleganckie i całkowicie poprawne, przez kolejnych kilkadziesiąt lat życia bezskutecznie poszukiwał jakiejkolwiek lepszej teorii, takiej, która pasowałaby do jego wyobrażeń o świecie. I nie ma się co dziwić, proszę państwa, gdyż teoria mechaniki kwantowej prowadzi do niezliczonych paradoksów, czego przykładem może być choćby słynny kot Schrödingera, który jest równocześnie żywy i martwy! Teoria kwantowa znakomicie sprawdza się w mikroświecie, natomiast fatalnie wypada na poziomie struktur, w których żyjemy na co dzień. Potrafimy tworzyć wiarygodne modele matematyczne, a nawet fizyczne kota Schrödingera, ale tylko dla niewyobrażalnie małych układów! Umiemy na przykład umieścić pojedynczy elektron w pułapce i znajduje się on wówczas równocześnie w dwóch miejscach, gdyż dopóki nie dokonamy pomiaru, dopóty nie dowiemy się, gdzie on jest faktycznie. Czy jest to dla państwa jasne?

– Nie, nie do końca, panie profesorze. – Szatynka w obcisłych, błękitnych dżinsach i ciemnopopielatym sweterku, wyglądająca na studentkę, uśmiechnęła się bezradnie. – Skąd w ogóle wzięła się ta cała teoria kwantowa?

– Mniej więcej od początku dwudziestego wieku, to jest, od kiedy dysponujemy już odpowiednio czułą aparaturą, dla wielokrotnie powtarzanych doświadczeń prowadzonych w identycznych warunkach fizycznych odnotowujemy diametralnie różne wyniki. Tego nie da się w żaden logiczny sposób wyjaśnić za pomocą tradycyjnych, deterministycznych teorii fizycznych, proszę pani! Proszę zwrócić łaskawie uwagę, że od kiedy fizyka doświadczalna zaczęła wykazywać rezultaty, dla których brakowało racjonalnych modeli teoretycznych, zagroził nam totalny chaos moralny. Tak, nie boję się tego tak nazwać! Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku ludzkość została nagle pozbawiona solidnej kotwicy racjonalizmu. Ba, łańcuch kotwiczny zwyczajnie się wtedy urwał! No i co? Natychmiast rzucono się hurmem w stronę pseudonauk: mistycyzmu, spirytyzmu, ezoteryki, okultyzmu i czego tam jeszcze! Uczeni-teoretycy musieli się dopiero ostro zabrać do roboty! Albert Einstein ciężko to odchorował, ale w końcu sformułował najpierw jedną, a potem drugą teorię względności. Dzięki niemu dzisiaj nasza sytuacja jest już o niebo lepsza!

– Czyżby? – Głos dziewczyny przybrał zaczepny ton. – Jakoś tego, z całym szacunkiem, nie dostrzegam, panie profesorze! Widzę za to, że w dziedzinie fizyki teoretycznej nadal panuje totalny chaos wynikający z głębokiej niewiedzy i wcale nie mamy jasnego obrazu sytuacji! Za to co chwilę pojawiają się nowe, coraz mądrzej brzmiące terminy, o których w ogóle nie wiemy, co znaczą! Wszyscy zachwycają się ostatnio teorią, która zakłada istnienie jedenastowymiarowego wszechświata i opisuje cząstki elementarne jako tony, emitowane przez bliżej niezdefiniowane byty, które nazywają superstrunami, a teoretycy pokochali tę teorię, pewnie tylko dlatego, że szanse na jej doświadczalne obalenie są moim zdaniem równe zeru! Niech mi pan powie, że nie mam racji!

– Ma pani nawet sporo racji, gdyż od dawna zmagamy się z wieloma zagadnieniami, jak na przykład ze znanym problemem interakcji pomiędzy obserwatorem a zjawiskiem, zwłaszcza o naturze kwantowej…

– Sama nie raz tego doświadczyłam, panie profesorze, grzyby w lesie raz zauważone przestają dalej rosnąć! – zażartowała studentka.

– Widzi pani, to świetny dowód na działanie mechanizmu kwantowego – odpowiedział żartem profesor – ale tak na poważnie, to istnieją również dowody na to, że opanowanie reguł fizyki kwantowej może dokonać prawdziwej rewolucji w technologii przesyłania informacji. Wyobraźmy sobie, że zbudowaliśmy źródło emitujące sprzężone pary fotonów, które nazywamy „splątanym”. Wyobraźmy sobie teraz jeszcze, że oznaczamy jeden z fotonów pary jako „niebieski”, a drugi jako „czerwony”…

– Malujemy fotony? W jaki sposób, przepraszam? Teraz to pan sobie z nas żartuje, panie profesorze? – Studentka nie dawała za wygraną.

– O dziwo, proszę państwa, nie jest to żaden prima aprilis! W praktyce informację dotyczącą pojedynczego fotonu kodujemy za pomocą stanu polaryzacji światła. Więc umówmy się, że foton spolaryzowany pionowo jest „czerwony”, a poziomo „niebieski”. Otóż za pomocą takich par splątanych fotonów o zdefiniowanej polaryzacji możemy przesyłać prawie trzykrotnie więcej informacji. I jest to już wynik porządnie przeprowadzonych i udokumentowanych doświadczeń!

– Trochę to jednak zbyt abstrakcyjne! – wyrwało się dziewczynie.

– Zdaję sobie sprawę, że to może być trudne do wyobrażenia, gdyż nikt z państwa nigdy na oczy nie widział pojedynczego fotonu, ale dobrze, pozwólcie państwo, że posłużę się może bardziej obrazowym przykładem. Wyobraźmy sobie stół bilardowy, przy którym stoi dwóch graczy i każdy trzyma w ręku kij. Na stole są dwie bile. Jedna jest czerwona, trzymajmy się już tej kolorystyki, a druga niebieska. Na dany sygnał gracze uderzają jednocześnie, każdy w „swoją” bilę. Ale w tej samej chwili gaśnie światło i zaczynamy szukać bil w ciemnościach. Kiedy znajdziemy tę niebieską, wiemy od razu, że druga bila jest czerwona, pomimo że jej jeszcze wcale nie widzimy. Zanim jednak którąkolwiek z bil znajdziemy, to obydwie są z naszego punktu widzenia albo czerwone, albo niebieskie, i tak właśnie działa mechanizm kwantowy! Już sam wielki Albert Einstein nie mógł pogodzić się z tym, że układy fizyczne mogą występować w stanach „splątanych”, ale nawet jemu nigdy nie udało się zaproponować żadnego lepszego rozwiązania. Konsekwencją takiego „splątania” jest jednak możliwość przesłania informacji w sposób natychmiastowy, nawet z jednej galaktyki do drugiej, gdyż odległość przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie! Znalazłem czerwoną bilę i wiem, że ta druga w innej galaktyce musi być niebieska. Wiem to natychmiast! Pozornie jest to paradoks, ponieważ szczególna teoria względności dowodzi, że nic nie może poruszać się szybciej od światła w próżni. Tyle tylko, że jeżeli wiemy, jak ten system działa, to nie mamy już potrzeby fizycznego przekazywania tej informacji. Mówimy w takim przypadku o korelacjach, co oznacza, że nasz bilard ma pewną szczególną własność! Jak do tej pory wierzymy, że obydwie teorie: mechanika kwantowa, dopuszczająca istnienie tych szczególnych korelacji, i teoria względności, zabraniająca „zbyt szybkiego” przesyłania informacji, są prawdziwe, ale od ponad stu lat bezskutecznie poszukujemy jednej spójnej logicznie teorii, która by je pogodziła! – Profesor znów wypił łyk wody ze szklanki i wyraźnie zadowolony ze swojego wywodu ciągnął dalej:

– Stąd już tylko krok dzieli nas od opanowania zjawiska teleportacji. Podstawowe pytanie brzmi: czy potrafimy replikować obiekt fizyczny, czyli odtworzyć go tak, aby był identyczny z oryginałem i czy potrafimy to zrobić na odległość? Otóż okazuje się, proszę państwa, że tak! W odniesieniu do ekstremalnie małych układów fizycznych, jak wspomniane już wcześniej fotony, umiemy już takie eksperymenty wykonywać. Jesteśmy w stanie odtworzyć foton identyczny z tym, z którego pobraliśmy „rysopis”, w zupełnie innym miejscu, choćby nawet na orbicie okołoziemskiej, nie przesyłając go fizycznie, tylko transmitując czystą informację o nim. Zapytacie teraz państwo na pewno, czy można teleportować obiekty już nie tak mikroskopijne, tylko o wymiarach „z naszego świata”. Niestety na drodze staje nam zjawisko zwane dekoherencją i mówiąc szczerze, nie widzę najmniejszych szans na to, aby w jakiejś przewidywalnej przyszłości można było teleportować coś większego niż tylko pojedyncze obiekty kwantowe!

– A czy słyszał pan profesor o eksperymencie Filadelfia? – W tonie studentki zabrzmiała przekora.

– Szanowna koleżanko! – W głosie profesora pojawił się odcień irytacji. – Jesteśmy tutaj na poważnej uczelni, gdzie nie ma miejsca na opowieści rodem z tabloidów i pseudonaukowych książek podejrzanych autorów! Zapewniam panią, że jak na razie to nie ma żadnych wiarygodnych przykładów teleportacji czegoś większego niż pojedynczy foton! Pozwólcie państwo, że podsumuję wnioski wynikające z naszego dzisiejszego wykładu. Jak już mówiłem na wstępie, mechanika kwantowa pozostaje w ostrym konflikcie z naszym potocznym obrazem świata, gdyż bazując na naszym zdobywanym na co dzień doświadczeniu, wolimy myśleć o nim w sposób deterministyczny, wierząc w nierozerwalny związek przyczynowo-skutkowy. Tymczasem w mechanice kwantowej takie „liniowe” myślenie nie działa w ogóle! Jeśli wydarzy się A, to jego wynikiem może być z równym prawdopodobieństwem B lub C, gdyż nie ma żadnych prostych związków przyczynowych! Szalenie trudno jest przestawić się mentalnie na tak nieoczywisty sposób myślenia! Ale zasadniczy dylemat jest jeszcze poważniejszy i brzmi: czy istnieje cokolwiek poza materią, bo jeżeli przyjmiemy aksjomat, że tworzywem świata jest tylko materia, będzie to oznaczało, że nie istnieje lepsza metoda obliczeń niż rachunek probabilistyczny, dokonywany poprzez równania kwantowe. Jeśli jednak dopuścimy myśl, że jest jeszcze coś poza materią… – Profesor Meller teatralnie zawiesił głos. – To wtedy wszelkie filozoficzne dylematy będą usprawiedliwione, gdyż mechanika kwantowa tworzy również nieograniczoną przestrzeń dla deus ex machina12, ale na to pytanie akurat nauka nie ma odpowiedzi doświadczalnej! Jak sami więc państwo widzą, na naszej uczelni znakomicie obywamy się bez teorii spiskowych, gdyż nauka oficjalna jest wystarczająco fascynująca i tajemnicza!

Sala trwała w milczeniu. Słuchacze pozostawali pod wrażeniem wizji świata zaprzeczającej całkowicie ich dotychczasowej wiedzy i poglądom. Profesor spojrzał dyskretnie na zegarek i zaczął po kolei wyjmować z gniazdek przewody, którymi jego MacBook był podłączony do systemu multimedialnego audytorium, kiedy z sali padło pytanie.

– Trochę z innej beczki, panie profesorze, jeśli wolno… czy to prawda, że pierwszy na świecie tranzystor skonstruowano tutaj, we Wrocławiu?

Pytającym był tym razem starszy od pozostałych uczestników wykładu, mniej więcej czterdziestoletni, jasnowłosy mężczyzna w ciemnopopielatej marynarce, założonej do niebieskich jeansów i niebieskiej koszuli bez krawata. Mówił płynnie po polsku, ale z wyraźnym anglosaskim akcentem.

„Irlandczyk, Kanadyjczyk? Nie, raczej Amerykanin” – pomyślał profesor i odpowiedział:

– No, niezupełnie, proszę pana, ale nie jest pan wcale aż tak daleko od prawdy. Według naszej najlepszej wiedzy tranzystor wynaleziono w czasie II wojny światowej, faktycznie na Dolnym Śląsku, ale nie tutaj, we Wrocławiu, tylko o pięćdziesiąt kilometrów na zachód, w dawnym klasztorze cysterskim w Lubiążu.

– W klasztorze? To wasi mnisi zajmowali się tutaj elektroniką? – Anglosaski akcent wyraźnie przebijał się spod wyuczonej polszczyzny.

„Jednak chyba Amerykanin” – stwierdził w myślach profesor i odpowiedział:

– Naturalnie, że nie! Mnichów nie było wtedy w Lubiążu już od ponad stu lat! Ale w murach klasztornych w czasie II wojny światowej Niemcy urządzili dużą fabrykę. Była to de facto filia berlińskiego Telefunkena, która pod przykrywką jakoś inaczej nazwanej spółki produkowała urządzenia radiowe dla armii. Pracowali w niej więźniowie, głównie z Luksemburga. To długa historia…

– A czy znalazłby pan dla mnie trochę czasu, żeby o tym porozmawiać?

– Na pewno nie dzisiaj, ale miewam dyżury. Zawsze w poniedziałki od siedemnastej do dziewiętnastej. Proszę mnie odwiedzić w katedrze…

– Dziękuję, panie profesorze, na pewno przyjdę!

W czasie trwania wykładu pogoda w mieście zmieniła się radykalnie. Nad Wrocław nadciągnął z zachodu silny front burzowy. Kiedy niedawni słuchacze wydostali się z gmachu politechniki na ulicę Cypriana Kamila Norwida, gwałtowny podmuch wiatru prawie zatrzymał ich w miejscu. Potem zaczęło gwałtownie lać. Thomas Calder schronił się przed oberwaniem chmury w płytkim zagłębieniu portalu, utrzymanego w konwencji germańskiego neorenesansu. Obok niego stała, drżąc z zimna, ta sama studentka, która jeszcze niedawno tak śmiało poczynała sobie podczas wykładu. Zdążyła już zmoknąć na deszczu, a teraz usiłowała wyciągnąć z wilgotnej paczki cienkiego papierosa.

– Przepraszam, czy ma pan może ogień…?

– Sorry, ale nie, nie palę – odpowiedział. Dziewczyna spojrzała na niego i pomyślała, że Amerykanin ma w sobie coś, co natychmiast wzbudzało zaufanie.

– Jestem Agnieszka! – Niewiele myśląc, wyciągnęła rękę w kierunku mężczyzny. – Fajna pogoda, nie ma co!

– Thomas. Thomas Calder. Może gdzieś cię podwieźć? Mam tu całkiem niedaleko auto.

Agnieszka nie zaprotestowała. Było jej to nawet na rękę. „Marna to perspektywa pakować się do zimnego tramwaju, mając w dodatku wodę za kołnierzem” – pomyślała.

– Dziękuję, Thomas, chętnie skorzystam z propozycji, a w którą stronę jedziesz? – Ona też przeszła z nim natychmiast na ty.

– Wynajmuję dom na Oporowie, ale mogę cię zawieźć, gdzie chcesz, no problem.

– Mieszkam z dwoma koleżankami, wspólnie wynajmujemy stancję na Grabiszyńskiej, masz to więc niejako po drodze! Dobra, ale już chodźmy, bo chyba przestaje padać! Gdzie stoi twój samochód?

– To tamto niebieskie audi – odpowiedział Calder, wskazując na jasnokobaltowe kombi zaparkowane w zatoczce wzdłuż ulicy. Szybko zbiegli po dziesięciu kamiennych stopniach na chodnik wybrukowany bazaltową kostką, którym teraz płynęły strumienie wody. Najgorsza nawałnica rzeczywiście minęła, ale wciąż padało i miejska kanalizacja jeszcze nie nadążała z odbieraniem nadmiaru deszczówki. Przeskakując wielkie kałuże, dobiegli do samochodu.

– Nawet fajne auto, chociaż chyba niezbyt nowe – powiedziała Agnieszka, kiedy znaleźli się w środku – wiem, bo mój tata miał kiedyś podobne audi 80.

Calder uśmiechnął się w duchu, ale tego nie skomentował. Dziewczyna miała prawo się pomylić, gdyż na pierwszy rzut oka, zwłaszcza niezbyt wprawionego, można było uznać, że jego auto to nic innego jak tylko dobrze utrzymane, ale całkiem zwyczajne, ponad dwudziestoletnie kombi, jakich setki i tysiące można spotkać na osiedlowych parkingach całej Polski. Ale to nie było zwyczajne audi 80, tylko jego unikalna, sportowa odmiana, nosząca oznaczenie RS-2. W swoim czasie było to najszybsze seryjnie produkowane kombi świata, w dodatku wyposażone w nieprawdopodobnie skuteczny mechanizm napędu na wszystkie koła Torsen. Kiedy ruszyli, Agnieszka od razu zorientowała się, że jest to jednak zupełnie inny samochód niż popularna wersja, której kiedyś używał jej ojciec.

– O kurczę, ależ to się trzyma drogi! – wyrwało się jej mimowolnie.

Faktycznie, po pamiętających jeszcze lata trzydzieste bazaltowych brukach wrocławskich ulic, teraz na dodatek mokrych i niebezpiecznie śliskich, czteronapędowe auto sunęło jak po szynach. Nie na darmo w projekcie RS-2 znaczący udział miała firma Porsche.

– To jednak nie jest takie zupełnie zwyczajne audi, Agnieszko. – Calder nie krył zadowolenia, widząc, jakie wrażenie na dziewczynie zrobił jego samochód. – Jest naprawdę wyjątkowe. Kupiłem je okazyjnie w Wiesbaden od pewnego amerykańskiego lotnika i zamierzam zabrać je do Stanów. Podaruję je w prezencie ślubnym mojemu bratu, który żeni się w lipcu. A do tego czasu będę je używać, dopóki jestem tutaj, we Wrocławiu.

Dobrze mu się z nią rozmawiało, tym bardziej że nie wiadomo nawet w którym momencie, oboje przeszli na angielski. Dziewczyna mówiła zupełnie płynnie, w dodatku z lekkim północnoamerykańskim akcentem.

– A co tutaj robisz, Thomas, i w ogóle skąd jesteś?

– Na co dzień wykładam fizykę teoretyczną i historię nauki na uniwersytecie A&M w Galveston. To taka nieduża wyspa nad Zatoką Meksykańską, niedaleko Houston, w stanie Teksas. Mieszkam nad Nassau Bay, niedaleko centrum kosmicznego. A ty byłaś już kiedyś w Stanach?

– Nie, jeszcze nie miałam okazji, ale dwa razy spędzałam wakacje u ciotki w Toronto, w Kanadzie.

„To stąd ten akcent” – pomyślał Thomas i odparł:

– Na pewno jeszcze będziesz miała taką okazję. A co studiujesz i skąd pochodzisz?

– Studiuję fizykę na politechnice, a pochodzę z małej miejscowości na południe od Wrocławia.

– A jak się nazywa twoja miejscowość?

– Kowary, ale raczej nigdy o niej nie słyszałeś. Jest znana w Polsce trochę z produkcji dywanów i z powodu parku miniatur, wiesz, takich makiet wszystkich ważniejszych budynków Dolnego Śląska ustawionych na wolnym powietrzu.

Agnieszka myliła się bardzo. Na słowo Kowary Thomas Calder natychmiast zrobił się czujny.

– Kowary, mówisz? Znam nazwę tej miejscowości. Mnie ona kojarzy się tylko z jednym. Pracował tam kiedyś wasz bardzo wybitny wynalazca. Nawet wiem, jak się nazywał. Na-łęcz-ow-ski. – Calder prawie połamał sobie język.

– Tak, zgadza się, Marian Nałęczowski. – Agnieszka też nagle spoważniała. – Znałam go osobiście i to nawet bardzo dobrze. To on sprawił, że zainteresowałam się na serio fizyką. Marian Nałęczowski był moim dziadkiem. Czekaj, to już tutaj, zatrzymaj, proszę, samochód!

Właśnie dojechali przed dom, w którym Agnieszka i jej koleżanki wynajmowały studencką kwaterę.

– Chciałbym bardzo z tobą jeszcze kiedyś o nim porozmawiać – powiedział Calder. – Może dasz się zaprosić na kawę, powiedzmy we wtorek?

– Akurat we wtorek to nie, bo wyjeżdżam z Wrocławia, ale może w czwartek?

– Czwartek też będzie OK, dasz mi swój numer telefonu?

– A zapamiętasz?

Agnieszka szybko wyrecytowała dziewięć cyfr.

– Zapamiętam, zadzwonię do ciebie w środę.

– Jakbyś czasem zapomniał mojego numeru telefonu, to znajdziesz mnie na Facebooku. Dziękuję za podwiezienie! – Podała mu rękę na pożegnanie.

– To była dla mnie przyjemność, a więc do czwartku – powiedział Calder.

Agnieszka nie wiedziała o jednej rzeczy. W czasie kiedy Amerykanin podwoził ją samochodem do domu, niepozorne urządzenie, przypominające zwykłego iPhone’a, włamało się do jej telefonu i skopiowało całą zawartość jego pamięci, tak na wszelki wypadek. Była to jedna ze standardowych procedur obowiązujących podopiecznych drugiego, właściwego, pracodawcy Thomasa Jacoba Caldera.

 

 

Szanghaj, Chiny; 31°8ꞌ36ꞌꞌN, 121°48ꞌ19ꞌꞌE

Ścieżka podejścia na PVG International Airport

Sobota, 1 kwietnia 2017, godzina 7.39 czasu CST

 

Do lądowania na międzynarodowym lotnisku Pu-Dong w Szanghaju pozostało już niewiele czasu. Stewardesy zdążyły delikatnie pobudzić pasażerów, zaserwować śniadanie, a nawet już po nim posprzątać. Bertrand Lamarre odwiedził łazienkę, ogolił się i odświeżył, wykorzystując do tego podręczny zestaw jednorazowych kosmetyków, jeden z miłych przywilejów przysługujących pasażerom businessu. Airbus wyczuwalnie obniżał pułap lotu.

Lamarre miał dwa obywatelstwa i dwa paszporty: kanadyjski i szwajcarski, ale w głębi duszy był bezpaństwowcem. Urodził się 21 kwietnia 1984 roku w Quebec City jako owoc równie krótkiej, jak gwałtownej namiętności jego matki, Anne-Marie Lamarre, wówczas studentki trzeciego roku na wydziale psychologii L’Université du Québec w Montréalu, i niejakiego Anouara Majid, wizytującego tenże wydział, bardzo przystojnego marokańskiego doktoranta. Anne-Marie, wychowana w Quebec City w ortodoksyjnie katolickiej rodzinie prawniczej, przeżyła prawdziwy koszmar. Dla jej purytańskich rodziców rzeczą równie oczywistą było zarówno to, że o żadnym małżeństwie z muzułmaninem mowy być nie może, jak i to, że dziecko należy, co prawda, bezwzględnie urodzić, ale też natychmiast przekazać je do kościelnej adopcji. Anne-Marie dzielnie urodziła małego Berta, ale ujrzawszy go, ostro przeciwstawiła się rodzinie, chyba po raz pierwszy w życiu, kategorycznie odmawiając oddania dziecka. Skłócona na śmierć, zwłaszcza z ojcem, ogólnie szanowanym sędzią Cour Supérieure du Québec13, postanowiła zerwać wszelkie