Koszmarne lata dwudzieste - Radosław Budkiewicz - ebook + audiobook

Koszmarne lata dwudzieste ebook i audiobook

Radosław Budkiewicz

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Najstarszą i najsilniejszą emocją ludzkości jest strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym.

Howard Phillips Lovecraft, “Supernatural Horror in Literature”

Boston, Massachusetts. Lata dwudzieste, środek prohibicji, czas prosperity. Ponure nastroje po Wielkiej Wojnie prawie całkowicie opadły, ludzie zamiast rozpamiętywać przeszłość wyciągają z niej wnioski i z uśmiechem patrzą w przyszłość, budując wspaniały kraj dla siebie i dla swoich dzieci. Są jednak inni ludzie, ludzie czający się z ciemnościach i spiskujący.

Nie jest więc tak cudownie, jak mogłoby się wydawać. Ustawa Volsteada uchwalona latem 1919 roku była ciosem dla wielu ludzi - alkohol, do tej pory obecny w życiu codziennym mieszkańców Stanów Zjednoczonych, stał się towarem niepożądanym, traktowanym tak samo jak coraz powszechniejsze narkotyki. I tak samo jak w przypadku narkotyków, ludzie znaleźli sposób, by obejść prawo. Zaczęły powstawać nielegalnie destylarnie alkoholu, zarówno te wielkie, mieszczące się w starych i zniszczonych magazynach, jak i te małe, będące w piwnicach czy szopach zwykłego, przeciętnego mieszkańca. A to dopiero początek.

Agenci federalni wspierani przez policję robią co mogą, jednak nie są w stanie poradzić sobie z rosnącą w zastraszającym tempie przestępczością. Adrien Collins, jeden z wielu drobnych przestępców oraz Eugene Perlman, kolejna twarz w tłumie agentów Biura Śledczego, muszą stawić czoła nie tylko sobie nawzajem, ale także rzeczom, które czają się w mrocznych zakątkach tego świata. Czy są na to gotowi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 24 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

© Copyright by Radosław Budkiewicz & e-bookowo

Zdjęcie na okładce: by Mathew MacQuarrie from unsplash.com/@matmacq

Projekt okładki: e-bookowo

 

 

ISBN: 978-83-7859-536-6

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2021

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Dla Ciebie, Tato

Rozdział 1

Słońce w końcu skryło się za zachodem. Niebo od długiego czasu mieniło się odcieniami różu, stopniowo schodzącego w ciemniejszą barwę, by ostatecznie stać się mocnym, zimnym fioletem. Choć światło dnia zanikało i do nocy było jeszcze trochę czasu, gęste chmury sprawiały wrażenie późniejszej pory, niż była rzeczywiście. Dla większości ludzi i zwierząt oznaczało to przygotowania do snu i zasłużonego odpoczynku.

Dla większości.

Nieliczni – zarówno ludzie, jak i zwierzyna – dopiero zaczynali swoje łowy.

Potężne, gęste chmury pokrywały znaczną część nieboskłonu, a gdzieś w oddali dało się słyszeć basowy pomruk nieustannie zbliżającej się burzy. Towarzyszył on kaszlowemu warkotowi starej, zajeżdżonej półciężarówki forda, jadącej niespiesznie, poboczem, żłobiąc w wysypanej żwirem drodze głębokie koleiny. Żółte, mdłe światło padające z reflektorów zalewało najbliższy krajobraz.

Boston zaczynał się wyludniać. Ulice i uliczki pustoszały, stając się schronieniem dla zbłąkanych mężczyzn i kobiet, spieszących do domów bądź często nielegalnej pracy. Automobile stanowiły rzadkość; stara półciężarówka, model pamiętający jeszcze czasy Wielkiej Wojny, była jedną z dwóch maszyn w tej okolicy. Drugą był klasyczny już model T, sunący w przeciwnym kierunku z niewielką prędkością. Gdy przejechał, kałuże lekko chlusnęły wodą.

Siedzący za kierownicą półciężarówki mężczyzna nerwowo stukał palcami w obręcz i zaciągał się mocno papierosem domowej roboty – skrętem. W wieczornym półmroku trudno było stwierdzić, jak wyglądał. Z pewnością miał ogorzałą twarz, pokrytą rzadkim, acz przyprószonym siwizną zarostem oraz stary, postrzępiony kaszkiet, nasunięty nisko na czoło. Gruby sweter podciągnięty był pod samą brodę, chroniąc posiadacza przed wiosennym chłodem.

Obok niego, na środku kanapy, siedział znacznie młodszy i chudszy okularnik, z cieniutkim wąsem, mającym na celu upodobnienie do Chaplina, i włosami zaczesanymi do tyłu. Nerwowo miętosił w dłoniach czapkę, nie chcąc poddać się stresowi i napięciu. Nawet mimo tak słabego światła widać było doskonale, że jest tutaj, bo musi i nie czuje się zbyt pewnie. Jego totalnym przeciwieństwem był trzeci z mężczyzn.

On bowiem, śpiący przy bocznej szybie, z kaszkietem zsuniętym na twarz, był barczystym, potężnie zbudowanym jegomościem w roboczym drelichu, z dłońmi jak bochny chleba, brudnymi od smaru. Jego policzki pokrywał cień zarostu. Włosy miał krótkie i ciemne, tak przynajmniej prezentowały się pojedyncze kosmyki wypływające spod czapki. Śmierdział potem, rybami i smarem, a nade wszystko chrapał.

Na przednią szybę półciężarówki spadły pierwsze krople wiosennego deszczu. Nieliczni mieszkańcy Bostonu, czując na twarzach zimną wodę, przyspieszyli kroku, unikając też chlapiącej wody z kałuż. Dla trójki w pojeździe deszcz był szczególnie złym znakiem. Kierowca cmoknął, żując skręta i przycisnął pedał gazu. Automobil kaszlnął raz, drugi i zaczął przyspieszać.

– Szlag by to, nie zdążymy przed burzą. Ziemia namoknie!

– Łatwiej będzie kopać – mruknął niewyraźnie śpiący, brudny od smaru mężczyzna. Poruszył się, przeciągnął. Albo miał płytki sen, albo dźwięki nadchodzącej burzy go obudziły. Młodzik milczał, niepewny tego, czy chce brać udział w tej rozmowie. Ostatecznie zsunął z nosa okulary, by przetrzeć oczy i zyskać na czasie.

– Dupa, a nie łatwiej – żachnął się kierowca. – Kopałeś kiedyś w mokrej ziemi? Błota po kostki na dzień dobry, a potem tylko gorzej!

– Kopałem i to nie raz, bo kazali. Że też ten irlandzki kutas ciągle rządzi portem…

– Co, Reilly kazał? Na Boga, współczuję.

– Zresztą, od brudnej roboty mamy tego młodego, sam go znalazłeś, Steve.

– Mnie? Co ja? – wtrącił się okularnik, pospiesznie wsuwając okulary. Z lekkim przestrachem spojrzał na starszych kolegów, zdając sobie sprawę, że najgorsza i najcięższa robota spadnie właśnie na niego.

– Ciebie, mnie i Adriena – uściślił kierowca, ignorując młodzika. – Kopanie w błocie będzie koszmarne, no ale za darmo przecie nie robimy. Dzielimy się równo, jedna trzecia.

– Ano, za tyle grosza można żyć jak król. Nie to, co kiedyś, kupa roboty i parę dolców tylko. Młody, weź no sprawdź, kto tam zdechł ostatnio, może się trafi jakiś nagły świeżak. – Brudny robotnik, Adrien, sięgnął pod siedzisko i wyciągnął trochę pogniecioną, naderwaną gazetę. Okularnik burknął coś pod nosem, poprawił okulary i przekartkował „Boston Couriera”, szukając ostatnich nekrologów.

Półmrok – czy też raczej mrok, bo im dalej od centrum Bostonu, tym mniej było ulicznych latarni – nie sprzyjał czytaniu maleńkich literek. Najmłodszy z trójki zmrużył oczy i podniósł papier blisko twarzy. Spędził na tej czynności dobrych kilka minut; w tym czasie półciężarówka zwolniła i zjechała na porośnięte strzelistymi topolami i brzozami pobocze. Gdy silnik zgasł, złowrogie pomruki burzy przybrały na sile. Deszcz również zaczął padać coraz gęściej.

– Hmm… Jessup Clayton Ostig, lat sześćdziesiąt pięć i Samantha Therese Erwin, lat czterdzieści dwa – odezwał się w końcu „młody”, odrywając twarz od gazety. – Tylko ta dwójka była ostatnio chowana na Evergreen, panie Collins – dodał pospiesznie, niepotrzebnie tłumacząc się robotnikowi.

– I pewnie z pół tuzina innych, bezimiennych, bezdomnych, beznadziejnych. O nich nam przede wszystkim chodzi, młody – uzupełnił Steve, kierowca, żując skręta i rozglądając się przez okna zaparkowanego wozu. Zadowolony z pustki i ciszy, uśmiechnął się.

– Ale pan profesor płaci więcej za świeże! – zawołał w pełni już rozbudzony Adrien, poprawiając kaszkiet i sięgając do klamki. Jako pierwszy wysiadł z półciężarówki i od razu skierował się na tył, skąd wyciągnął sporych rozmiarów jutowy worek i zarzucił go na plecy z łatwością. Metalowe i drewniane narzędzia zagrzechotały.

– Płaci, ale musimy zachować ostrożność – ciągnął dalej kierowca, zatrzaskując za sobą drzwiczki. – Za bezdomnym nikt nie będzie tęsknił, dusza wróciła do Boga, ale ciało zostało z nami, zapamiętaj te słowa, Bob. – Poprawił swój kaszkiet, patrząc na ciemne niebo i kotłujące się chmury, po czym splunął siarczyście na ziemię. Małe kałuże lśniły w nikłym świetle, a ich powierzchnia drgała z kolejnymi kroplami deszczu.

Młody okularnik opuścił automobil jako ostatni. Niechętnie, jakby z lękiem. Chuchnął w dłonie, chcąc je rozgrzać przed oczekującą go pracą i sięgnął do wnętrza półciężarówki po łopatę, łom oraz kilof. Stęknął, próbując wszystko utrzymać w ramionach, ale gdy tylko zrobił parę kroków, narzędzia z donośnym łoskotem upadły na mokrą ziemię.

– Cholera by to! – zaklął drżącym głosem. Pochylił się, by zebrać rozrzucony sprzęt, gdy najbliższą mu okolicę zalało miękkie, acz rozedrgane światło. Okularnik z lękiem spojrzał na ogorzałą twarz kierowcy, unoszącego wysoko lampę sztormową. Ten potrząsnął tylko głową, rozglądając się dokoła. Było pusto i cicho. Cmentarz był otoczony nieszczególnie wysokim murem z drobnej cegły i kamienia, porośniętym bluszczem i chwastami; całość wieńczyła potężna brama z kutego żelaza.

Nie było tutaj jednak żadnych ozdobników, aniołów, krzyży czy świętych – powodem było to, że grzebani tutaj ludzie byli nie tyle każdej wiary i każdego wyznania, co przede wszystkim nie mający bliskich oraz stojący na niższych szczeblach drabiny społecznej. Oczywiście zdarzali się ci z wyższych sfer, ale stanowili rzadkość. Adrien stał chwilę przed bramą, rozważając, czy zdoła sforsować łańcuch oraz kłódkę.

W końcu jednak splunął przez ramię i ruszył wzdłuż muru, zmierzając w stronę niedużego wzniesienia. Ceglana ściana była tam nieznacznie niższa, ale trzeba było patrzeć pod nogi i uważać na korzenie, luźne kamienie oraz błoto. Deszcz ciągle padał bardzo oszczędnie, jednak należało mieć na uwadze, że szybko się to może zmienić. Trójka rabusiów musiała czym prędzej dostać się na teren cmentarza.

Wspinaczka po zboczu nie była łatwa, ale nie stanowiła też nie wiadomo jak wielkiej przeszkody; najwięcej trudności nastręczał bagaż. Dotarcie do ściany, przy wtórze przekleństw, sapania oraz spluwania, zajęło może trochę ponad kwadrans. Drugie tyle trwało pokonanie samego muru i przeniesienie całego sprzętu.

– Za stary się na to robię – jęknął kierowca, upadając na kolana, gdy jako ostatni z całej trójki znalazł się na terenie cmentarza. W tej starszej części nekropolii znaleźć można było najwięcej grobowców i prywatnych kaplic grobowych, sięgających minionego, dziewiętnastego wieku. I choć większość z nich była w opłakanym stanie – popękane ściany, skruszone stopnie, uszkodzone rzeźby, wytarte napisy, zardzewiałe obręcze i tak dalej – to nie sposób było nie odnieść wrażenia, że człowiek obcuje z historią.

Steve jako pierwszy i zdecydowanie najbardziej wierzący ze wszystkich wykonał znak krzyża i zmówił krótką modlitwę. Pozostali od niechcenia powtórzyli jego gesty i zebrali sprzęt, ruszając dalej w drogę, do nowszej części, gdzie grzebano biednych i zapomnianych. Po przejściu kilkunastu metrów rabusie poczuli się pewniej; nikt nie mógł ich dostrzec z drogi. Stróż pilnujący cmentarza najpewniej siedział w swoim kantorku i pił zdrowie Volsteada, łypiąc tylko na burzowe chmury.

Dla przestępców pora była idealna.

Ciemno, lada moment zacznie się prawdziwa ulewa, a rozłożyste, wiekowe klony, jodły i świerki tłumiły blask lampy sztormowej. Igły tychże drzew, zalegające na ziemi dość grubą warstwą, w połączeniu z kolejnymi kroplami deszczu wyciszały kroki mężczyzn. Gdy zagrzmiało, było już oczywiste, że nikt ich nie usłyszy i nie dostrzeże.

Większość alejek nie była wąska, ale nie można też było ich nazwać szerokimi. Ot, w sam raz, by zmieścił się wóz zaprzężony w konia, by móc przetransportować trumnę bądź trumny. Wystarczyło dotrzeć do głównej alejki i iść wzdłuż kolein oraz śladów kopyt, żeby dotrzeć do celu, jednak błoto niemiłosiernie oblepiało buty i utrudniało marsz.

– No, młody, do roboty – powiedział cicho Adrien, rzucając na zmokniętą ziemię worek z narzędziami, unikając rzecz jasna pierwszych, tworzących się kałuż. Moment później odebrał od okularnika część sprzętu i, rozglądając się chwilę po szeregu mogił, wbił łopatę w ziemię.

– Nie tu, na litość boską – poprawił go Steve, ściągając kaszkiet i wycierając spocone czoło. – Zmarł przed Bożym Narodzeniem, robaki już go zżerają. Tym razem profesor nie płaci nam za zeżarte truchło. Tam kopiemy, dziewka pierwsza, potem chłop. – Wskazał najpierw prostą tablicę z przybliżoną datą śmierci, a następnie kopiec ziemi na drugim końcu alejki.

– Skąd w ogóle go znasz? Tego profesora? – Adrien burknął jeszcze coś pod nosem, a moment później wszyscy pracowali szybko i sprawnie, tak, jakby wykopywanie trumien i rabowanie ciał było dla nich może nie codziennością, ale czymś, o zgrozo, powszechnym.

– Pamiętasz, jak zimą robiliśmy dla Shauna? – odparł Steve, przerzucając szybko ziemię. – Wiesz, tego od Libby Murray?

– No, Libby pamiętam. Do tej pory mnie piecze w kroku.

– Shaun wspominał parę razy, że szykuje się zmiana, że to, że tamto, że sam Bóg zejdzie dla takich jak my i w ogóle, pieniądz będzie płynął jak Charles, a potem umówił mnie na spotkanie i tyle. Jakoś poszło – zakończył, wbijając łopatę i ocierając pot z czoła.

– Jakoś – powtórzył Collins, nie przerywając pracy. Brzmiało to sensownie, w branży przestępczej wszystko się tak załatwiało. Znajomościami. Poprzez polecenie. Tak zwaną pocztą pantoflową. Okularnik milczał, przysłuchując się rozmowie, coraz bledszy i bledszy na twarzy. Nie tak wyobrażał sobie nielegalną fuchę.

Blisko pół godziny później łopaty uderzyły w tanie, sosnowe deski. Cała trójka, spocona i zmęczona jak nieboskie stworzenia, zrobiła sobie przerwę; ryzykowali, ale wykonali pracę całkiem sprawnie i szybko. Unieśli twarze ku niebu, pozwalając, by zimny deszcz oczyścił skórę z potu i drobin ziemi. Adrien sięgnął do worka i wyciągnął butelkę po mleku pełną bursztynowego płynu.

– Śmiało, znam czarnucha, który handluje księżycówką, można mu ufać. – Na potwierdzenie tych słów przechylił butelkę i upił duży łyk. Skrzywił się i podał ją dalej. Młody niechętnie przyjął trunek, przełknął trochę, krzywiąc się i krztusząc. Alkohol był piorunującej mocy, gorzki, oleisty, z dziwnym metalicznym posmakiem, ale swoje zadanie spełniał. Pozostała dwójka zaśmiała się głośno na widok krztuszącego się młodego chłopaka.

– Dobra, koniec, wyciągnijmy nieboszczkę i bierzmy się za tamtego pechowca, póki jeszcze jest znośnie – podsumował kierowca, ocierając usta, gdy przyszła jego kolej. Jako pierwszy też wstał i zeskoczył do dołu, z łomem w jednej dłoni i młotkiem w drugiej. Raz jeszcze się przeżegnał, z kieszeni wyciągnął różaniec i przesunął palcem po koralikach. Potem go schował i z wprawą wsunął metalowy, spłaszczony pręt między deski.

Stuknął raz i drugi młotkiem w odpowiednikoniec. Pękające drewno trzasnęło. Potem zgrzytnęły wyciągane siłą gwoździe, wieko się zapadło, a ze ścian dołu osunęło się trochę ziemi i błota, gdyż deszcz przybierał na sile – krótka przerwa okazała się mieć katastrofalne skutki.

Młody walczył z drewnem z drugiej strony, spoglądając co chwilę na doświadczonego kolegę. Ostatni z trójki natomiast stał na czatach, z lampą w garści, oświetlając dziurę w ziemi swym towarzyszom. Mając wzrok przyzwyczajony do mroku i nieatakowany jasnym światłem, mógł bez trudu wypatrywać stróża bądź innych, podobnych im „przedsiębiorców”. Znał się na tym. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że trzask drewna i chrzęst osuwanej ziemi szybko ustał.

Szum padającego deszczu i okazyjne pomruki burzy stanowiły odpowiednio ponure tło tej sceny; można by pomyśleć, że to wszystko jest wyjęte z chorej wyobraźni jakiegoś pulpowego twórcy. I nie było to dalekie od prawdy.

– Święta Mario i Józefie… – szepnął Steve, zwracając tym samym uwagę Adriena. Młody, dysząc ciężko, patrzył nieobecnym wzrokiem na otwartą trumnę, nie wierząc własnym oczom. W środku, nie licząc rzecz jasna piachu i błota, leżało ciało; młode, jeszcze nienadgryzione zębem czasu, choć trochę sine i z zapadniętymi policzkami. Robotnik zaniepokojony zachowaniem towarzyszy odwrócił się do grobu i pochylił, przyświecając lampą. Skrzynka z krzywo zbitych, sosnowych desek na pierwszy rzut oka nie wyglądała niepokojąco.

Problem w tym, że mężczyznom ukazała się brzemienna kobieta.

– Co jest? – warknął Adrien do kierowcy, złażąc do dołu. Nie baczył na błoto i kamienie; dość brutalnie odsunął zszokowanego młodzika i kucnął, odrywając kilka pozostałych desek. Dostrzegł, że grób skrywał w sobie trumnę z ciałem młodej, ciężarnej kobiety. Robotnik zaklął szpetnie pod nosem, splunął przez ramię i znów zaczął mruczeć coś niewyraźnie.

Jako robol harujący w porcie od dnia do nocy miał silny charakter i nerwy ze stali, ale nawet on przejął się widokiem ciężarnej leżącej w grobie. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz wyciągał i sprzedawał trupy, ale po raz pierwszy spotkał się z takim przypadkiem – kradł zwłoki matek, córek, nigdy jednak nie patrzył na spokojną twarz kobiety w zaawansowanej ciąży.

Jej nabrzmiały brzuch krył w sobie ciałko dziecka gotowego do wyjścia na świat.

Życie malca zakończyło się, zanim na dobre się zaczęło.

To była prawdziwa tragedia i chyba bezpośredni powód nagłego załamania Boba. Adrien przelotnie spojrzał na bladego jak papier okularnika, który zaczął w panice wyłazić z dołu, brudząc się błotem i rozpaczliwie chwytając rękoma ziemię. Huknął kolejny grzmot, a niebo przecięła błyskawica, oświetlając cmentarz na jedno uderzenie serca upiorną bielą.

– Boże! – zawołał młodzik, opadając na kolana i wymiotując lichą treścią żołądka, gdzie dominował alkohol. Przewrócił się na plecy, zaczął kaszleć i drżeć na całym ciele. To był jego pierwszy raz; potrzebował na gwałt gotówki, a opcji zarobku nie było wcale tak wiele.

Pogrążony w ponurych myślach cisnął okulary precz i zacisnął mocno powieki, pozwalając, by zimny deszcz choć odrobinę go otrzeźwił i uspokoił. Z trudem powstrzymywał się przed wybuchnięciem płaczem.

– Skąd żeś go wytrzasnął? – zapytał zirytowany Collins.

– Myślałem, że się nada – odparł zgryźliwie kierowca, ale niezbyt mu to wyszło. – Nie robię się młodszy, długo nie pociągnę, a ktoś musi zająć moje miejsce, wiesz, że konkurencja nie śpi. – Splunął ponownie i zaczął odsuwać deski oraz ziemię, by móc dobrać się do ciała. Ujął kobietę pod ramiona, ostrożnie i niemalże czule, po czym zaczął ją podnosić z trumny.

Robotnik nie zwlekał i już po chwili chwycił nogi zmarłej, asekurując towarzysza, gdy ten wspiął się po mokrej ścianie ziemi, wyłażąc z dołu i ciągnąc za sobą ciało. Nikt nie marnował czasu, od razu też wzięli się do roboty i zaczęli zasypywać dziurę.

– Młody! Ruszże dupsko i chodź tutaj!

– Jezu, daj mu chwilę – rzucił wściekle Steve, opierając się o łopatę.

– W dupie to mam, nie będę odwalał sam całej roboty! – odparł równie agresywnym tonem robotnik, rzucając kolejną porcję ziemi do świeżo rozkopanego grobu.

Okularnik leżał jeszcze przez parę przeraźliwie długich chwil bez ruchu. Dopiero potem niezgrabnie dźwignął się na kolana i sięgnął po okulary. Ciągle na klęczkach wykonał drżącą dłonią znak krzyża i spojrzał na doświadczonych rabusiów.

– Ja… chyba nie mogę… nie myślałem, że… Boże, ten smród i… – powtarzał słabym głosem, a łzy mieszały się z deszczem spływającym po twarzy. Uniósł głowę i rzucił przepraszające spojrzenie, aż w końcu dostrzegł twarz zmarłej. Tego było dla niego za dużo, podniósł się i coraz szybszym krokiem, ślizgając się na błocie, zaczął się oddalać.

– Ej, młody, wracaj! – zawołał kierowca, przeczuwając najgorsze.

– Kurwa, kogoś ty wziął! – krzyknął Adrien, odrzucając łopatę i ruszając w pogoń za spanikowanym okularnikiem. Rabowanie grobów z ciał nie było rzeczą łatwą ani przyjemną, ale takiej paniki to chyba nikt się nie spodziewał. Szybko dopadł panikarza, uderzył go raz a porządnie w twarz z otwartej dłoni i już miał ponownie wymierzyć policzek, gdy młodzik uniósł dłonie w beznadziejnym, poddańczym geście. Adrien zamarł, z ręką gotową do uderzenia.

– Proszę!

– Co „proszę”?!

– Ja… nie mogę, naprawdę! Panie Collins, proszę!

– Przez ciebie, ty głupi sukinsynu, marnujemy czas i ryzykujemy wszystko!

– Przepraszam!

– A w dupie mam twoje przeprosiny! Albo bierzesz łopatę i robisz z nami, albo spieprzasz do wozu i czekasz na nas, a jak tylko gdzieś uciekniesz, to pamiętaj, że cię znajdę i wiem, gdzie są puste trumny – wycedził, szarpiąc młodym okularnikiem, by w końcu go puścić. Młodzieniec zachwiał się i upadł na błocko, gdzie trwał przez chwilę sparaliżowany strachem.

W końcu kiwnął głową i powoli ruszył z powrotem w stronę rozkopanego grobu. Adrien, wkurzony i zmęczony, wrócił do kolegi i dokończyli pracę w – nomen omen – grobowym nastroju. Kilka minut później było już po wszystkim. Gdyby nie zadeptana ziemia dokoła i niezliczone ślady stóp odciśnięte w mokrym piachu i błocie, nikt by pewnie nie podejrzewał, że rozkopano grób.

Rabusie oddalili się z tego pechowego miejsca i ciężko wzdychając, zabrali się do pracy na nowo.

– Musi być koniecznie chłop i baba? Nie mogą być pierwsze lepsze ciała? I tak mamy już przewalone – rzucił cicho Adrien, wbijając łopatę jako pierwszy.

– Płaci nam za niedawno zmarłego mężczyznę i zmarłą kobietę – skwitował ponuro kierowca, odrzucając kolejną łopatę ziemi. Ukradkiem spojrzał też w stronę będącego na krawędzi załamania nerwowego okularnika. Groźba rosłego, portowego robotnika nie była bez pokrycia; rabowanie grobów nie było bowiem jedyną rzeczą, którą Adrien się parał. Steve o tym wiedział, lecz młody chłopak mógł się tylko domyślać.

W końcu łopata uderzyła o deski kolejnej trumny.

Raz, drugi. Trzeci.

I jeszcze jeden. Drewno wieka jęknęło pod naporem metalowego sztychu, aż w końcu puściło, zapadając się do środka – nie było czasu na zabawę z łomem, w ruch poszła prosta, brutalna siła. Rabusie od razu zareagowali, wiedząc, czym to się może skończyć i dla nich, i dla ciała. Adrien nawet odskoczył, bo gdyby tego nie zrobił, łopata mogła uderzyć w ciało i je uszkodzić, a tego nikt nie chciał. Profesor nie płacił za uszkodzony towar, tylko za świeży. Dobry, cały, nadający się do badań, czy co on tam robił.

Robotnik rąbnął plecami w błotnistą ścianę wykopu. Mokra ziemia i błocko posypały się ze wszystkich stron i dopiero to pomogło młodemu się otrzeźwić i uspokoić. Dyszał ciężko, a serce łomotało mu w piersiach jak jedna z fabrycznych maszyn. Okularnik od razu zaczął wyłazić z dołu, nie chcąc nawet patrzeć na ciało.

– Muszę się napić – burknął Adrien, patrząc szeroko otwartymi oczyma na trumnę i rozwalone deski.

– Mądrze gadasz – potwierdził kierowca, ocierając mokre czoło. – Młody, przydaj się na coś i daj flaszkę – rzucił głośniej do okularnika. Deszcz nachodził teraz falami. Nie przybierał i nie tracił na sile, był co najwyżej uciążliwy.

Dotarli do trumny i pozwolili sobie na krótką przerwę. Alkohol w takich sytuacjach pomagał – tłumił lęki i niepokój, znieczulał i okrywał ciało oraz duszę przyjemną pierzynką obojętności. A kopanie i transport ciała można było zrobić i we dwóch, choć było to trochę trudniejsze. Na pomoc najmłodszego z nich nie mieli już co liczyć; gdyby miał dotknąć ciała, to pewnie by zemdlał.

Po krótkiej chwili – nie zamierzali ryzykować więcej, niż było to konieczne – wrócili do przerwanej pracy. Oderwali resztę desek z trumny, przyjrzeli się ciału dorosłego, dojrzałego mężczyzny z bokobrodami i wymienili znaczące spojrzenia.

To był ktoś, za kogo z czystym sumieniem dostaną kupę kasy.

– Ciężki skurczybyk, a nie wyglądał! – stęknął Adrien, kładąc trupa na sporym kawałku brezentu, bez wątpienia skradzionym z portu. Steve z wprawą doświadczonego grabarza owinął ciało i przyłożył różaniec do głowy zmarłego na jedną chwilę, po czym wyprostował się i przycisnął dłonie do pleców. Było późno, deszcz nieustannie padał, ale przynajmniej burza przeszła bokiem. Odległe grzmoty i błyskawice napawały optymizmem.

To była jedyna pozytywna rzecz tej przeklętej nocy.

– Wracamy? – zapytał cicho okularnik.

– Wracamy, a jak komu co piśniesz, to sam wylądujesz w tym grobie – warknął robotnik, zasypując dół szybko, niedbale. Gdy kupa ziemi przybrała mniej więcej właściwe kształty, sapnął i sięgnął po ciała. Zwłoki mężczyzny, grubego i elegancko ubranego, zarzucił na ramię z wielką wprawą przyprawiającą o gęsią skórkę.

Szczątki ciężarnej kobiety przypadły pozostałej dwójce. Kierowca splunął w dłonie i podniósł zawinięte w brezent ciało, czekając, aż młody chłopak zrobi to samo. Odchrząknął, stojąc w strugach wiosennego deszczu, a okularnik dopiero po chwili złapał nieboszczyka. Z obrzydzeniem wymalowanym na bladej twarzy zaczął człapać w stronę muru.

Rozdział 2

W zachodniej części Bostonu atmosfera była nie mniej ponura, chociaż z zupełnie innego powodu. Policja, we współpracy z Biurem Śledczym, już przed Bożym Narodzeniem zaplanowała naloty na nielegalne bimbrownie: teraz tylko wystarczyło wcielić te plany w życie.

Wszystko, oczywiście, zgodnie z Osiemnastą Poprawką i uchwałą Volsteada, ma się rozumieć. Pędzący nielegalny trunek bandyci – bo tymże oni byli – mieli zostać złapani, oskarżeni i skazani, a alkohol komisyjnie zniszczony.

Przynajmniej w teorii.

W praktyce wszystko wyglądało inaczej. Późną nocą West Roxbury nie wyróżniało się niczym szczególnym, jednak dla wprawnego oka widok kilku kolejnych automobilów zjeżdżających w ciągu ostatnich minut mógł budzić niepokój, podobnie jak umundurowani funkcjonariusze patrolujący bez ustanku tę samą ulicę.

W większości okien wysokich, czynszowych kamienic było ciemno. Pojedyncze przypadki słabego, migotliwego światła świec bądź lamp naftowych nie wydawały się podejrzane – mało to nocnych marków na świecie?

Dla stróżów prawa liczyła się przede wszystkim kamienica tuż przy skrzyżowaniu, vis-à-vis sklepu wielobranżowego Millera. To właśnie w tamtejszej czynszówce, wedle uzyskanych przez Biuro informacji, znajdowała się nielegalna fabryczka alkoholu. Jak to mówią, pod latarnią najciemniej… prawie w centrum miasta, na widoku, mało kto by podejrzewał, że coś takiego ma miejsce.

A jednak.

– Panowie, proszę – powiedział cicho wysoki i szczupły blondyn, gładko ogolony, z włosami pociągniętymi brylantyną i zaczesanymi do tyłu. Boki smukłej czaszki miał modnie wygolone, a umieszczone głęboko szaro-niebieskie oczy były podkrążone i poprzecinane krwawymi żyłkami. Wciśnięci między półki z towarami w zagraconym i zadymionym sklepie funkcjonariusze i agenci spojrzeli na blondyna, ale mało kto przejął się jego słowami. Gwar rozmów nie ustawał. Nikt nie traktował tego niespełna trzydziestolatka poważnie.

Jeden z nich nawet ostentacyjnie strzepnął popiół z papierosa.

– Jak agent Perlman powiedział… spokój. Za kilka minut ruszamy. To nie jest rodeo, plan znacie, rozkazy też, sprawdźcie po raz ostatni broń i na stanowiska. – Nieznacznie starszy od Perlmana mężczyzna w znoszonym trenczu wsunął fedorę na głowę.

Mówił z wyraźnym, południowym akcentem, wskazującym na Teksas lub tamtejsze okolice. Szybko sprawdził swój służbowy pistolet, wysuwając magazynek i odsuwając zamek. Skinął głową i wszyscy zaczęli robić to samo. Zapadła cisza, przerywana tylko metalicznym szczękiem broni.

Dwóch funkcjonariuszy miało nowe, niedawno wprowadzone pistolety maszynowe Thompson i wręcz paliło się do tego, by je wypróbować w akcji. Pozostali byli uzbrojeni w tanie trzydziestki ósemki – rewolwer bardzo skuteczny w odpowiednich rękach – i strzelby kalibru dwanaście.

Perlman wydawał się nieco zmieszany. Posłusznie sprawdził swój pistolet i wziął głęboki oddech, patrząc przez sklepowe okna na pogrążoną w mroku i deszczu ulicę. Poprawił kołnierz płaszcza, kapelusz i wyszedł w noc, prowadząc blisko tuzin uzbrojonych ludzi.

Krążący po ulicy funkcjonariusze zajęli stanowiska. Niektórzy podeszli do zaparkowanych automobilów, inni stanęli przy schodach prowadzących do sąsiednich kamienic, kilku oparło się o ścianę przy drzwiach wejściowych budynku, w którym mieściła się nielegalna destylarnia.

Perlman pchnął drzwi, wchodząc pierwszy na ciemną, obskurną klatkę schodową. Za nim wbiegło dwóch mężczyzn, jeden z pistoletem maszynowym, drugi ze strzelbą; obaj byli gotowi do strzału. Tupiąc głośno, załomotali kolbami w drzwi najbliższych mieszkań, domagając się krzykiem odpowiedzi oraz wpuszczenia ich do środka.

Pozostali funkcjonariusze pod dowództwem drugiego agenta, Elijaha Shawa przysłanego z Teksasu, rozlali się po pozostałych piętrach, zaś oddział w największej sile i liczbie, kierowany przez Perlmana właśnie, ruszył ku piwnicom.

Szli schodami, skandalicznie stromymi i niewygodnymi, aż dotarli do długiego korytarza ozdobionego szeregiem drzwi po jednej oraz drugiej stronie. Korytarz ten ciągnął się chyba pod całą kamienicą albo nawet był wspólny dla wszystkich kamienic po tej stronie ulicy; końca w każdym razie nie było widać.

Pierwszy z policjantów kucnął pod najbliższymi drzwiami. Drugi szybko je otworzył.

Potem rozpętało się piekło.

Nie do końca wiadomo, kto strzelił pierwszy. Huk wystrzału ze strzelby w ciasnych korytarzach był boleśnie ogłuszający, a rozbłysk ognia z lufy na krótką chwilę oślepiał, raniąc oczy swą jaskrawą barwą. Smród spalonego prochu tylko pogarszał sytuację, a przecież to był początek. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Gdy uszy zaczynały się przyzwyczajać do pierwszego huku, padł kolejny strzał i następny, i jeszcze jeden.

Rozgorzała chaotyczna, brutalna strzelanina. Jedynym plusem było to, że trwała krótko.

Ktoś krzyczał. Z trzaskiem pękła żarówka, gdy zbłąkana kula ją trafiła, zalewając fragment piwnicznego korytarza w gęstej jak smoła ciemności – niemalże w tej samej chwili mrok został przegnany ogniem z kilku luf pistoletów, rewolwerów i strzelb. Ktoś z wrzaskiem upadł na podłogę, ktoś spadł ze schodów, ze ścian i sufitów sypał się tynk, a powietrze wypełniała dusząca kurzawa.

– Wstrzymać ogień! – krzyczał Perlman, wymachując swoim pistoletem. – Starczy, kurwa wasza mać! – zaczął tracić nad sobą panowanie, bo nie tego się spodziewał. To miała być rutynowa akcja, jakich od uchwalenia aktu Volsteada były dziesiątki. Wyrzucił z siebie nawet przekleństwo, a coś takiego nie zdarzało się często. Poczuł z tego względu wstyd, twarz oblał mu rumieniec.

Kilku funkcjonariuszy zaczęło kaszleć i machać rękoma, próbując w ten sposób pozbyć się nadmiaru dymu i kurzu. W powietrzu ciągle czuć było swąd spalenizny, teraz jednak przebijał się przezeń metaliczny smród przelanej krwi. Z dala słychać było łoskot broni rzucanej na wylaną tanim betonem posadzkę. Policjanci zaczęli się rozbiegać, sprawdzając wszystkie miejsca i zakamarki piwnic.

– Co to miało być?! – wrzasnął agent, mrużąc oczy i walcząc z gryzącym w gardło dymem. Straty ze strony stróżów prawa nie wydawały się być poważne na pierwszy rzut oka. Nikt chyba nie zginął.

– No jakoś tak wyszło, panie agencie.

– Jakoś?

– Johnny szedł pierwszy, a wie pan, jaki on w gorącej wodzie kąpany jest.

– No! Johnny, tłumacz się!

– Zobaczył tego, o tam, z dziurką między oczami i nie wahał się ani chwili! – Kolejny z funkcjonariuszy zaczął tłumaczyć sytuację. Nikt nie szanował Perlmana, wszyscy mieli go za gryzipiórka, który rzadko opuszcza swoje biuro. Po części to była prawda – istotnie wolał siedzieć za biurkiem. Nawet w tak poważnej sytuacji, jak strzelanina, mało kto traktował go jak agenta Biura Śledczego.

– Z zaskoczenia mnie wziął – rzucił cicho Johnny, ruszając podbródkiem. Wskazany przez policjanta mężczyzna miał sumiastego wąsa i szpakowate włosy. Był chudym, bladym jak sama śmierć człowiekiem w brązowych spodniach z szelkami oraz białej koszulce na ramiączkach. Na czole, w miejscu, gdzie powinna być prawa brew, widniała nieduża krwawa dziura. Obok niego leżała potężnie wyglądająca strzelba. Iver Johnson, dwunastka, jak ocenił szybko Perlman.

– Nie mi się będziecie tłumaczyć i… – Eugene chciał już coś powiedzieć, ostatecznie zamykając ten rozdział i przechodząc dalej, do wykonywania czynności służbowych, kiedy rozległ się podekscytowany głos kolejnego ze stróżów prawa.

– Panie agencie, tutaj! – wołał niski gliniarz, ciągnąc za poły koszuli jakiegoś zabiedzonego chudzielca. – W piwniczce na węgiel mają całkiem zacny sprzęcik, a ten cholernik chował się za skrzynką ze słoikami. Bóg mi świadkiem, miał farta, bo jakbyśmy tam zaczęli strzelać… – zagwizdał, dumny z siebie i pchnął chudzielca prosto pod nogi agenta. To był jeszcze dzieciak, na dobrą sprawę. Nie miał chyba nawet szesnastu lat i był zdecydowanie najmłodszym z całej bandy.

Pozostali byli w zbliżonym do Perlmana wieku.

Chwilę później na korytarzu zrobiło się tłoczno, gdy stróże prawa dokonywali pospiesznych aresztowań i oględzin rannych. Bostońska policja i przedstawiciele Biura nie stracili nikogo – dwóch funkcjonariuszy zostało lekko rannych, a dodatkowo jeden był wyjątkowo wkurzony, bo nie dane mu było wypalić z pistoletu maszynowego.

Po stronie przestępców było znacznie gorzej: trzy trupy, jeden ciężko ranny i dwóch spanikowanych, acz zdrowych. Wychudzony młodzik był jednym z nich.

Perlman – ciągle z bronią gotową do strzału – wszedł do wspomnianej piwniczki i fachowym okiem ocenił aparaturę. Zajmowała część pomieszczenia, sięgała pod sam sufit, ale nie była żadnym dziełem sztuki. Rozwalenie jej nie powinno zająć więcej niż kilku chwil, podobnie spuszczenie alkoholu i następnie pozbycie się go.

– Eugene! – wołał go z daleka agent Shaw.

– Tutaj, panie Shaw.

– Na górze czysto, aresztowaliśmy z pół tuzina biedaków, drugie tyle jest podejrzanych. Masz jakieś straty?

– Paru rannych. – Blondyn wzruszył ramionami, wsuwając pistolet do kabury. – Kilku nie żyje, woleli zginąć, niż oddać się w ręce władz. John O’Sidey zaczął strzelać pierwszy. Albert Smith sprawdza raz jeszcze pomieszczenia.

– Johnny, co? Skubaniec zawsze się rwie do roboty. – Teksańczyk pokiwał z rozbawieniem głową. Policjantom nie było jednak do śmiechu. Pośród stróżów prawa panowała niepisana zasada, że swoich się nie rusza. To, że jakiś gryzipiórek właśnie zwalił winę za strzelaninę na jednego z nich, nie zwiastowało nic dobrego.

– Zostaną wyciągnięte wobec niego konsekwencje? – dopytywał się agent.

– Tak, oczywiście. – Shaw machnął ręką. – No, panowie! Bierzcie dupy w troki i na komendę, trzeba przesłuchać tych idiotów. Johnny, Paul, wy zostajecie i pilnujecie tego burdelu, aż pojawi się ekipa od transportu i przygotuje ten złom do kasacji.

Krzątanina nie trwała długo. Pośród jęku i przekleństw, a także pojedynczego załamania oraz wymiotowania na widok krwi i ciał, znakomita większość osób opuszczała kamienicę w dobrym nastroju. Część wspierała się na swoich kolegach, przeklinając przestępców, przez których zostali ranni, inni płakali, doskonale wiedząc, co może im grozić za złamanie prohibicji.

Na klatce schodowej stało kilku zaskoczonych i zaspanych mieszkańców. Podobnie na ulicy, choć tam pozostali funkcjonariusze dobrze wszystkim kierowali – a gdy już zostali zapakowani do automobilów, nocną ciszę przerwał ryk silników fordów. Flotylla rozpierzchła się w dwóch kierunkach: ranni funkcjonariusze ruszyli do szpitala, pozostali do komendy Boston Police Department. Nalot został zakończony sukcesem, ale to był dopiero początek.

I to teraz właśnie Perlman mógł święcić triumfy. Formalności była masa, trzeba było wszystko udokumentować, napisać stos raportów, przygotować odpowiednie protokoły… na szczęście nikt z policjantów i agentów walczących na pierwszej linii nie musiał się tym przejmować.

Agent Eugene Perlman oczywiście zgłosił się na ochotnika, aby wszystkiego dopilnować, czym wywołał salwę śmiechu u kolegów i uśmiechy politowania u aresztowanych, ale nie przejmował się tym. Lubił swoją pracę, po prostu. Dlatego też po przybyciu na komendę jako pierwszy skierował się do głównego gabinetu, nie ściągając nawet kapelusza i płaszcza.

Z dużej mapy wiszącej na ścianie zdjął pinezkę oznaczającą nielegalną destylarnię i przyczepił tam inną. W całym Bostonie było podobnych miejsc mnóstwo – zdecydowanie za dużo. A stróże prawa, policjanci, agenci i Bóg jeden wie, że nawet zdarzali się przedstawiciele Pinkertona, stanowili mniejszość.

Dopiero potem Perlman siadł do swojego biurka.

Kiedy więc po drugiej już filiżance kwaśnawej kawy przeciągnął się i zaczął masować nadgarstki (bo maszyna do pisania była piekielną machiną), podszedł do niego jeden z młodszych funkcjonariuszy i poprosił o pomoc przy przesłuchaniu. Aresztowany podczas nalotu uparcie odmawiał współpracy i wszyscy mieli już tego dość, a nikt nie chciał uciekać się do znanej oraz skutecznej tradycji przemocy. Obawą był oczywiście sam Perlman, bo bez wątpienia doniósłby przełożonym o takim stanie rzeczy.

Dopił więc kawę, poprawił krawat, zapiął marynarkę i ruszył do ciasnego pokoiku. Tam czekał na niego jeden ze spanikowanych bimbrowników, aresztowanych w czasie nalotu na kamienicę. Siedział na krześle, ze skutymi rękoma i nogami, z głową pochyloną do przodu i mruczał coś do siebie. Był chudy jak wszyscy z tamtejszej piwnicy; Perlman zmarszczył brwi, zastanawiając się, co też było powodem takiego stanu rzeczy.

– Agent Eugene Perlman, Biuro Śledcze – przedstawił się, siadając na krześle. Rozpiął marynarkę, złączył dłonie i oparł je o blat sfatygowanego stolika. Nie patrzył na odręcznie zapisaną kartkę, gdzie młody gliniarz spisał tylko kilka niezbyt dużo mówiących słów. Chudzielec wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. Perlman westchnął. Nie był specjalistą od przesłuchań i przeczuwał, że wezwali go tylko po to, by zrobić mu na złość.

Policjant – Smith, ten sam, co brał udział w nalocie – stał przy drzwiach, uśmiechając się lekceważąco.

– I tak jest cały czas – mruknął. – Siedzi jak to cielę i się gapi. Zróbże pan coś.

– Coś. Niby co? Mam mu dać w pysk, żeby zaczął zeznawać? – Agent odwrócił się na krześle, patrząc zmrużonymi oczyma na stróża prawa. Ten tylko uśmiechnął się szerzej, czując najwyraźniej perfidną satysfakcję z zaistniałej sytuacji.

– Można spróbować.

– Nie sądzę, by przemoc była wyjściem z jakiejkolwiek sytuacji.

– Jest pan pacyfistą? – zapytał szczerze zaskoczony. Nie była to rzecz niespotykana ani szokująca, w końcu po piekle, jakim była wojna, mnóstwo ludzi odchodziło od tradycji związanych z militarystyką, ale… dlaczego więc Perlman został gliną? Agentem, znaczy?

– Masz przerąbane, wiesz? – Eugene zręcznie uniknął odpowiedzi na pytanie, zwracając się do aresztowanego. – Możesz żłopać wódę, aż pękniesz, mam to gdzieś, zresztą spożywanie alkoholu nie jest zabronione… co innego produkcja i obrót. Za to można nieźle beknąć, a jak się doda jeszcze stawianie oporu przy aresztowaniu i narażenie życia oraz zdrowia funkcjonariuszy… – nie dokończył, pozostawiając resztę wyobraźni. Rzucił wszystko na jedną kartę, bo jeśli ta niewypowiedziana groźba nie zadziała, to naprawdę nic więcej nie da z niego wycisnąć.

Rozdział 3

Przedmieścia. Było późno, ale do wschodu słońca zostało jeszcze mnóstwo czasu – księżyc wisiał nisko nad strzelistymi jodłami i świerkami. Samotna półciężarówka wypluwała z rury wydechowej gęste spaliny i sunęła wzdłuż krętej uliczki, lśniącej od opadów deszczu. Ulewa się zakończyła i teraz tylko pojedyncze krople spadały na szybę kabiny, kryjącej w sobie trzech zmęczonych i wkurzonych mężczyzn.

Wright zwolnił i zjechał na bok, pod potężny, dwupiętrowy gmach z brązowej oraz szarej cegły, zwieńczony mansardowym dachem, z licznymi balkonami i bardzo wysokimi oknami. Był to bez wątpienia jeden ze starszych budynków w całym Bostonie i już z daleka przykuwał uwagę swoją masywną, przysadzistą sylwetką.

– Młody, zostajesz tutaj – warknął Adrien, dźgając wściekle okularnika palcem. – Jak choćby piśniesz, dostaniesz w pysk łopatą – dodał, wysiadając. Rozejrzał się po ulicy i chodniku, ale dookoła było ciemno i cicho. Jedyne źródło światła to reflektory półciężarówki forda oraz pojedynczy blask żarówki w oknie na piętrze posiadłości.

– Nie! – pisnął Bob, przerażony perspektywą spędzenia Bóg wie ilu minut w towarzystwie zwłok. – Idę z wami.

– Siedź na dupie! Jak się spiszesz, to może dostaniesz jeszcze jedną szansę – wrzasnął Steve, zaciskając dłoń w pięść i grożąc młodemu chłopakowi. Zaciągnął się ostatni raz papierosem i wyrzucił go na mokrą od deszczu ulicę, po czym szybkim krokiem podszedł do wysokiego muru z takiej samej cegły, z jakiej zbudowany został dom.

Zatrzymał się przy zardzewiałej, metalowej furtce i dwuskrzydłowej bramie z odlanymi z żelaza literami układającymi się w jakieś łacińskie słowo i po krótkim wahaniu, razem z robotnikiem pchnął oba skrzydła. Zaskrzypiały przeraźliwie.

– Jak uwiniemy się z ciałami, to odstawię cię do domu, a młodemu nakopię do dupy – żachnął się kierowca. Steve wiedział, jak wielki błąd popełnił, angażując młodego chłopaka do tej roboty i teraz szczerze żałował. Widać to było w każdym jego ruchu, nawet gdy zastukał do masywnych, dwuskrzydłowych drzwi starej rezydencji.

– Poważnie mówiłeś o drugiej szansy? – zapytał robotnik.

– Bóg kazał przebaczać błędy – odparł cicho kierowca. Zgrzytnął zamek, a w progu stanął czarnoskóry odźwierny; mężczyzna słusznego wzrostu oraz postury, o twarzy wyglądającej jak topornie wyciosana w kamieniu, z masywną szczęką. Krytycznym okiem przyjrzał się dwóm ubłoconym, spoconym i zmęczonym robolom, po czym cofnął się o krok i zaprosił ich do środka, nie mówiąc ani słowa.

Steve Wright wszedł pierwszy.

Adrien Collins był tuż za nim, z ciekawością rozglądając się dookoła po masywnej, acz nieco pustawej rezydencji. Profesor, na ile orientował się Wright, sprowadził się do Bostonu już jakiś czas temu, na początku roku albo i pod koniec poprzedniego, ale cały czas dostawał przesyłki oraz pakunki z rodzimego miasta, Arkham.

Coś zakręciło Collinsowi w nosie. W powietrzu unosił się słaby, ale ciągle wyczuwalny zapach słodkawego czy wręcz mdłego kadzidła, dochodzący z głębi budynku oraz z jednej lub dwóch skrzyń z odbitym napisem „Miskatonic” rozstawionych pod ścianami; kierowca nachylił się, próbując odczytać resztę napisu, gdy usłyszał czyjeś wyraźne chrząknięcie.

– Cóż za miła niespodzianka tej jakże ponurej i zimnej nocy! – Z bocznego korytarza wyszedł mężczyzna wysoki, bardzo szczupły, wręcz chudy, o pociągłej twarzy i zmęczonym spojrzeniu szarych, zimnych oczu. Poprawił gruby, ciężki szlafrok z dobrej jakościowo, barwionej na ciemny granat wełny i ruszył na powitanie rabusiów. Steve uśmiechnął się, Adrien tylko skinął głową.

– Przepraszamy, że pan profesor tak długo musiał czekać.

– Mieliśmy kłopoty… no, zawodowe… ale już po wszystkim – uzupełnił robotnik, wycierając brudne dłonie o spodnie, nie zyskując w ten sposób absolutnie nic. Profesor uśmiechnął się z wyrozumiałością, oczekując ostatecznego potwierdzenia, że wszystko zostało należycie przeprowadzone. Zmrużył jednak nieco oczy.

– Zrobiliśmy, co trzeba – zaczął Steve. – Mamy dwa ciała, babkę i chłopa, jak pan profesor sobie życzył.

– Mniemam, iż zamówione przeze mnie obiekty są należycie świeże i w dobrym stanie?

– Ano, robaki ich nie zeżarły.

Profesor skrzywił się nieznacznie i dał znak ręką czarnoskóremu słudze. Ten od razu stuknął obcasami i pospieszył do kantorka, by przygotować się do transportu ciał. Gdy wrócił po chwili, profesor usiadł na jednej ze skrzyń, założył nogę na nogę, a z kieszeni szlafroka wyciągnął papierośnicę oraz zapałki.

– Tylko, wie pan, jest taki jeden problem… – ciągnął dalej Adrien, przestępując z nogi na nogę. – Kobieta z brzuchem jest.

– Brzemienna? Dobry Boże, cóż za tragedia. I cóż za niespodzianka, istotnie, to straszna rzecz, ale jakże intrygująca, tak, dwa ciała połączone więzami krwi, złożone do tego samego grobu… nie traćmy więc czasu, póki jeszcze Luna wisi na niebie! Omar, pan McKaya musi o tym wiedzieć, zadzwoń proszę do niego! – Machnął zapalonym papierosem i wstał ze skrzyni, z trudem kryjąc swoje podekscytowanie. Szybkim krokiem przeszedł korytarzem do kuchni, by stamtąd zejść po schodach prosto do piwnicy.

Czarnoskóry odszedł wykonać telefon, a potem czekał, aż rabusie ruszą pierwsi.

Spanikowany okularnik nie siedział w półciężarówce, jak obiecał. Wyszedł na zewnątrz i teraz nerwowo krążył wokół wozu, próbując opanować drżenie rąk. Na widok starszych kolegów zamarł bez ruchu, bojąc się o własne życie – obraz czarnoskórego pchającego szpitalne łóżko na kółkach podziałał jak wiadro zimnej wody.

I choć młodzieniec plątał się między nogami, gdy pozostała trójka ładowała ciała na łóżko, to cała robota poszła im szybko i sprawnie. Nie odzywał się też i na szczęście nie płakał, po prostu był, a nawet pilnował okolicy, woląc patrzeć na ulice oraz ciemne okna domostw niż na martwe ciała. Dopiero kiedy dwa trupy zniknęły na terenie posiadłości, wrócił do półciężarówki, usiadł na kanapie w kabinie i zaczął cicho szlochać.

Piwnica profesora była podzielona na kilka części – większą zajmował piec, komórka na węgiel i tak dalej, i tak dalej, ale mniejsza kryła w sobie małe, dobrze wyposażone laboratorium z osobnym wejściem. To właśnie tamtędy przetransportowano ciała. Adrien wzdrygnął się, ilekroć wchodził do tego miejsca; było tu zimno, śmierdziało chemią, a jasne, tanie kafle były w kilku miejscach pokryte dziwacznym nalotem. Na metalowych regałach i półkach leżały dziesiątki narzędzi chirurgicznych, ściany zdobiły różne medyczne wykresy oraz przekroje, zaś w centralnym miejscu były dwa, puste stoły, czekające na kolejnych „pacjentów”.

– Tutaj, panowie – odparł profesor, zaciągając się mocno dymem. – Świętej pamięci nieboszczkę połóżcie pierwszą, zmarłego dżentelmena możecie ułożyć obok. Nie kłopoczcie się już niczym więcej, doskonale się spisaliście i, jak obiecałem, oto zapłata. – Strzepnął drobinki popiołu do odpływu w posadzce i z kieszeni szlafroka wyciągnął zwitek banknotów. Na widok pieniędzy Steve się rozchmurzył; Adrien odetchnął z ulgą.

Za taką sumę rabusie musieliby siedzieć w porcie i fabrykach z miesiąc, jak nie lepiej, a tutaj za jedną noc – choć męczącą fizycznie i psychicznie – mieli dosłownie kupę forsy. Steve skinął głową w podzięce, zadowolony. Od razu ruszył do wozu, Adrien jednakże trochę się ociągał.

Nie uszło to uwadze profesora.

– Coś nie tak, panie Collins? – zapytał, krzątając się wokół ciał. Dotykał twarzy zmarłych z czułością godną kochanka.

– Nie, panie profesorze, to znaczy… chodzi o ten nasz mały problem, ale proszę się nim nie martwić. Poradzimy sobie. Do następnego razu! – pożegnał się w nieco żartobliwy sposób, patrząc to na pieniądze, to na stoły ze zwłokami niedawno wyciągniętymi z grobów i pospiesznym krokiem wyszedł na świeże, wiosenne powietrze. Mikaelsen obserwował z niknącym uśmiechem na twarzy przestępców; kiedy jednak wyszli, szybkim krokiem udał się do aparatu telefonicznego. „Problem” trochę go niepokoił.

Półciężarówka czekała. Silnik warczał miarowo. Kierowca kopcił papierosa, zadowolony. Młodzik siedział obok niego, smutny i zawiedziony. Nie odzywał się też przed całą drogę, aż do podrzędnego mieszkanka na szczycie kamienicy czynszowej, w Dorchester, gdzie mieszkał Adrien.

Pożegnanie, jeśli tak można było nazwać uścisk dłoni i pogrożenie pięścią młokosowi, nie trwało długo. Robotnik portowy poczęstował się jeszcze papierosem i patrząc na odjeżdżającą półciężarówkę, cieszył się wreszcie spokojem. Zaciągnął się kilka razy, mocno, aż zapiekło go w płucach i ruszył po schodach do swojego mieszkania. Mieszkał w kiepskiej okolicy, ale coś za coś.

Czynsz był skandalicznie wręcz niski, a ulicę dalej mieściło się ogromne skupisko czarnoskórych.

Collins runął na łóżko tak, jak stał. W ubraniu, w butach, brudny, śmierdzący, przemoczony, zmęczony i przepracowany. Zamknął tylko za sobą drzwi, a pieniądze wcisnął do puszki po kawie trzymanej w kredensie i… zasnął.

Żaden z cmentarnych złodziei nie zorientował się, że jest śledzony.

Rozdział 4

Ranek był paskudny.

Eugene Perlman był nie tylko niewyspany; długotrwałe przesłuchanie okazało się totalną porażką i powodem, dla którego policjanci z komendy wytykali go palcami i robili sobie żarty. Jedyne, co zdołał wycisnąć z podejrzanego, było jego numerem, stopniem i oddziałem, w którym służył w czasie Wielkiej Wojny, nie licząc szeregu bluzgów oraz miotanych klątw wobec agencji, policji i polityków. Kiedy zmienił go Shaw, na dzień dobry trzepnął aresztowanego w potylicę, aż ten rąbnął nosem w stół, zostawiając po sobie krwawy ślad. Po tym jakże uroczym początku agent Shaw wyciągnął z biedaka wszystko, co wiedział.

Na dodatek bladym świtem pojawił się komunikat o paskudnym morderstwie, noszącym ślady konfliktu rasowego i najpewniej dotyczącym alkoholu. Z tego tylko względu na prowadzącego wybrano Eugene’a. Miał za zadanie poprawić swoją reputację po skopanym przesłuchaniu, mówiąc wprost.

Teraz zaspany Perlman szedł wolno między zaparkowanymi automobilami i stojącymi w grupkach gapiami, walcząc z bólem głowy. Liczył, że poranny spacer usunie zmęczenie oraz trochę go otrzeźwi, ale się przeliczył. Minął pierwszy wóz, w którym siedział jakiś młody, na wpół śpiący policjant, kreślący w swym notesie bezkształtne symbole, znaki i inne gryzmoły.

Nudził się, chciało mu się spać, był zmęczony. Sądząc po tym, że czapkę miał rzuconą na miejsce obok kierownicy, a płaszcz na tylnym siedzeniu, najpewniej w ogóle nie wychodził na ulicę. W porównaniu do swych starszych i znacznie bardziej doświadczonych kolegów po fachu, nieustannie krążących od policyjnych automobilów do budynku i z powrotem, miał szczęście.

Ogromne szczęście.

Ze strzępków rozmów Eugene mógł bowiem zbudować niezbyt przyjemny obraz tego, co miało tu miejsce. Prawdy chyba już nikt nigdy nie pozna, niestety. Zbliżając się do kolejnej z wielu kamienic, agent miał już pewność, że w środku doszło do bardzo brutalnego, masowego mordu. Gapie pokazywali sobie mężczyznę palcami. Był tam nawet jeden z pismaków, wymachujący notesem. Coś krzyczał do agenta, ten jednak słusznie go ignorował.

Pozostali szeptali, że mord ten skupił na sobie uwagę agencji, która przecież zajmowała się głównie sprawami związanymi z prohibicją. Niby chodziło o porachunki gangsterskie, o konflikt między jednym gangiem a drugim, jeden z gliniarzy sugerował nawet, że to akcja nowego gracza w mieście. Jakaś stateczna matrona komentowała, że to pewnie dzieło klanu, dbającego o dobre imię prawdziwych Amerykanów, nie omieszkała też wspomnieć, iż jej mąż jest członkiem i tak dalej, i tak dalej.

Gdy Perlman był w pobliżu karetki pogotowia z pobliskiego szpitala, przy której jeden z pielęgniarzy nerwowo palił papierosa, usłyszał, że ciała zostały zmasakrowane „jak cholera”. Potężnie zbudowany pielęgniarz, który właśnie rozmawiał z kolegą i wyszedł z wozu, zarzekał się, że o czymś podobnym słyszał tylko od dziadka, pamiętającego jeszcze wojnę secesyjną.

– Agent Perlman? – zawołał, przerywając rozmowę. – Kazali nam czekać. Wreszcie ktoś na odpowiednim stanowisku! Niech pan pogoni tych drani, bo nie możemy nawet ciał zabrać! – zaczął się żalić, wskazując na kamienicę, przy której krążyła grupka policjantów i, o zgrozo, paru dziennikarzy czających się z aparatami fotograficznymi. Perlman zdziwił się, że pierwszy lepszy pielęgniarz go rozpoznał, ale puścił to mimo uszu.

– Zajmę się tym – mruknął w odpowiedzi, wymijająco. Zerknął tylko na funkcjonariuszy i przymknął na moment oczy. – Niech mi pan powie… co tam się właściwie stało? Naprawdę jest tak źle?

– Jest gorzej. Koroner, to znaczy doktor Fuller, jest w środku i na pana czeka, agencie.

Eugene westchnął, przeczuwając najgorsze. Idąc razem z pielęgniarzem do budynku, słyszał kolejne fragmenty rozmów, kawałki dyskusji czy wręcz i monologów, przerywanych serią przekleństw i bluzgów pod adresem wszystkich, a nawet czyjś płacz.

Źródłem szlochu okazał się młody, blady chłopaczek, prowadzony przez starszego kolegę. Młodzik płakał jak małe dziecko; fakt, że miał na sobie mundur, nadawał mu wyglądu chłopca przebranego za gliniarza w czasie Halloween.

– ...weź urlop. Zajmij się żoną. Synkiem. Nie myśl o tym, co tu widziałeś – mówił potężnym, dudniącym basem, kiedy obaj usiedli na wilgotnym chodniku nie dalej jak metr, półtora od agenta. – Naprawdę, stary zrozumie, da ci parę dni wolnego. Nie ty pierwszy i nie ostatni się rozkleiłeś. Kurwa, gdybym też był świeżakiem, to bym się zrzygał jak nic – próbował pocieszyć kolegę, ale niezbyt mu to wychodziło, dlatego po chwili, gdy już poklepał młodego tatuśka po ramieniu, podniósł się i gwizdnął do kolejnego kolegi.

Z zewnątrz, z poziomu ulicy, widać było wybite na piętrze szyby, potrzaskane schody przeciwpożarowe i spękany tynk. Od razu wiadome było, gdzie należy się kierować. Śledczy nie zamierzał jednak wchodzić po wątpliwej jakości konstrukcji na zewnątrz kamienicy, tylko wkroczył do środka.

Krótki marsz po schodach prowadzących na wyższe piętra zdawał się dłużyć w nieskończoność. Zza niektórych zamkniętych drzwi dobiegał czyjś szloch, stłumione kłótnie i znużony głos funkcjonariuszy spisujących zeznania.

Dopiero na właściwym piętrze, we właściwym mieszkaniu agent poczuł nieprzyjemny ciężar w brzuchu. Zmęczenie i chęć snu odeszły. Nozdrza drażnił metaliczny aromat krwi i zapach czegoś jeszcze, czegoś cierpkiego i słodkomdlącego zarazem. Doktor Fuller – mężczyzna kościsty, z orlim nosem, w prążkowanym garniturze kiepsko dopasowanym do ciała, kłócił się stanowczym głosem ze zgarbionym policjantem palącym papierosa; pozostali stróże prawa snuli się z kąta w kąt.

Dosłownie.

Z odrazą na twarzach przypatrywali się śladom krwi ciągnącym się wzdłuż ścian i, w jednym przypadku, aż do sufitu. Patrzyli na strzaskane meble, dziury w tynku i łuski leżące na podłodze. Na samotny pistolet, poznaczony szkarłatem krwi. Chcieli działać, coś robić, lecz nie mieli żadnego konkretnego planu.

Omijali jednak zmasakrowane ciała. Zwłoki te leżały rzucone byle jak i gdyby nie to, że zostały przykryte prześcieradłami (które i tak nasiąkły już posoką), Perlman pewnie by nie zdołał zapanować nad swoim żołądkiem.

– Czy pan jest tak głupi, czy tylko udaje? – zapytał w końcu doktor Fuller. – Ktoś malował juchą jak malarz farbą na ścianach, suficie i podłodze, ze szczególnym uwzględnieniem kątów tego pomieszczenia, a pan mi tutaj, że to nic takiego, bo nad Sommą było gorzej?

– To tylko czarnuchy – odparł beztrosko policjant, zerkając na trzy ciała.

– To ludzie! Kolor skóry nie ma teraz znaczenia, krwawimy tak samo!

– Panowie – wtrącił się śledczy. – Agent Perlman. Biuro Śledcze. Wyjaśni mi w końcu ktoś, co się stało? – Stanął między jednym a drugim mężczyzną. Kłótnia, zamiast przybierać na sile, od razu ucichła. Eugene uśmiechnął się w duchu, że chociaż tyle dobrego przyniosła jego obecność. Lekarz z ulgą spojrzał na wywiadowcę, czego nie można było powiedzieć o policjancie. Odwrócił wzrok w stronę ciał.

– Służę, agencie – obrócił się do niego. – Doktor James Fuller, Mass General, wezwali mnie celem potwierdzenia zgonu i zabrania zwłok do szpitala, ku chwale nauki, badań i tak dalej, gdyż rozpoczęliśmy niedawno połowiczną współpracę z wybitnym specjalistą z arkhamskiego… – Perlman uniósł dłoń, przerywając mężczyźnie.

– Konkrety, panie doktorze. Miałem okropną noc.

– Tak, przepraszam – zmieszał się nieco. – Obrażenia, których doznały ofiary, na ile mogłem stwierdzić w tak prymitywnych warunkach, dalece wykraczały poza wszystko, co widziałem w całej swojej karierze i…

– Ktoś wypatroszył tych czarnuchów jak myśliwy jelenia – wyjaśnił w krótkich, jakże dosadnych słowach funkcjonariusz. Kucnął przy najbliższych zwłokach i z obrzydzeniem uniósł nasiąknięte krwią prześcieradło, by Perlman mógł się im przyjrzeć.

– No cóż, tak, zgadzam się, tak też można powiedzieć. Nie wiem, jakim narzędziem można było dokonać takich spustoszeń w tkankach, z miejsca też odrzucam atak zwierzyny, w końcu to wielkie miasto, a zanim wilk, lis czy kojot by dotarł na piętro tej kamienicy i do tego mieszkania…

– Same się czarnuchy wytłukły, pewnie czwarty zgarnął, co się dało i zniknął – skontrował stróż prawa, wskazując niedbale ręką w stronę sypialni, gdzie stały cztery łóżka. – Ciała były tylko trzy. Kogoś brakowało. Sprawcy tego bestialskiego czynu? Hm? Przecież to oczywiste!

Agent słuchał.

Milczał.

Patrzył na twarz zmarłego mężczyzny; malowało się tam bezgraniczne przerażenie i nieporównywalna agonia. W pierwszej chwili Eugene pomyślał, że taki widok musiał być normą w czasie walk w okopach, gdy złowieszcze chmury gazów bojowych przetaczały się nad polem bitwy. Specyficzny zapach, unoszący się w mieszkaniu, zdawał się pasować do tej tezy.