Konstrukt - Michał Ferek - michal ferek - ebook

Konstrukt - Michał Ferek ebook

Michał Ferek

5,0

Opis

Pewnego dnia do rodziny Murphy z Filadelfii przyjeżdża pewien tajemniczy kupiec, który oferuję wykonaną z tytanu czaszkę. Z początku John, kochający mąż Karen nie jest zachwycony zakupem przedmiotu i próbuje zbyć nachalnego gościa. Jednak jego żona nalega, aby nabyć go za wszelką cenę…
Na drugim końcu USA, w pewnym instytucie w Kalifornii ucieka coś, co przeczy prawom fizyki – metaliczna konstrukcja, która żywi się świeżą, ludzką krwią.
 Przechodząca niemal przez całe Stany mordercza maszyna kieruję się na wschód, w poszukiwaniu czegoś, co pomoże jej powrócić do domu. Odmieniona rodzina Murphy jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, zwodzona iluzją prowizorycznego szczęścia.
Na trop zabójczej maszyny wpadają dwaj policjanci z Los Angeles, którzy próbują za wszelką cenę powstrzymać morderczy rajd, który zakończy się pogromem Stanów Zjednoczonych, jeśli na czas nie powstrzymają jej żądzy krwi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaKotala

Nie oderwiesz się od lektury

Ekstremalny horror z elementami filozofii, kryminału i SF. Niepowtarzalna pozycja dla fanów tego typu gatunku.
00

Popularność




Tytuł: Konstrukt

Copyright © by Michał Ferek, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Redakcja: Joanna Kotala

ISBN: 978-83-970842-0-9

Wydanie I, Stargard

Ten, kto wyzwala z siebie bestię,

pozbywa się bólu bycia człowiekiem.

Hunter S. Thompson — Lęk i odraza w Las Vegas

Prolog I

Kilka minut po incydencie w Instytucie Badań Nowoczesnej Biomechaniki

Siedział w zaciemnionym pokoju, na podziurawionym fotelu, oglądając archiwalny odcinek talk-show Arsenia Halla. Mieszkanie w Skid Row, zapyziałej dzielnicy Los Angeles, było ostatnim miejscem, w którym tak naprawdę chciałby zejść z tego świata. Przysłonięte żaluzje łopotały, a na zewnątrz tłum, jak sam o nich mawiał, biwakowiczów przemierzał brudne i zaśmiecone skrawki Alameda Street w poszukiwaniu naiwnych cudzoziemców, którzy mogliby rzucić kilka centów.

Mimo iż pracował w policji, nie wychylał się zbytnio – można powiedzieć, że nie wyściubiał nosa poza obręb klatki schodowej, kiedy nie było to konieczne. Jak podano w porannych wiadomościach, poprzedniego wieczoru w dzielnicy doszło do strzelaniny z udziałem ciemnej furgonetki. Zginęło dwóch bezdomnych, którzy byli po prostu kolejnymi ofiarami pieprzonego systemu Ameryki. Domyślał się, że pochowają ich na cmentarzu Evergreen, gdzie co roku grzebie się blisko półtora tysiąca wyrzutków z okręgu Los Angeles.

— O dwóch śmieci mniej — powiedział do siebie mężczyzna, gasząc telewizor. Powstał i przemaszerował w kierunku skromnej kuchni.

Maleńka klitka, w której stał zlewozmywak i poobdzierana lodówka, była zawalona kartonami po pizzy. W zlewie piętrzył się stos naczyń z zaschniętymi resztkami posiłku, których nie zamierzał zmywać. Nie przeszkadzały mu insekty, głównie karaluchy, które znikały, kiedy zapalał światło. Myszy wraz z czarnymi wdowami, które łapał do słoika, wyręczały go w sprzątaniu robactwa. Fascynacja pająkami powodowała niekiedy koszmary, w których stworzenia kąsały go i zawijały w gigantyczny kokon. Zwisał wtedy z sufitu głową w dół i za nic w świecie nie mógł się poruszyć. Próbował, lecz te wielkości paznokcia stworzenia całymi rojami skakały na niego, wpełzając do uszu i spierzchniętych ust.

Nie znalazłszy nic szczególnego do jedzenia (wydłubał z kartonów wyłącznie zaschnięte pepperoni, które schrupał ze smakiem), zszedł kręconymi schodami do miejsca, gdzie mógł odgrywać zadowalające role kochanka, pana życia i śmierci. Będąc na dole, po omacku znalazł zwisającą na kablu żarówkę i przekręcił ją kilkukrotnie. Pokój, a raczej piwnica rozświetliła się ciepłym, czerwonawym blaskiem (dla tak niesamowitego efektu pomalował sprayem żarówkę).

Stanął w rozkroku, wpatrując się w klatkę, którą zespawał dla niego czarnoskóry mieszkaniec Compton, handlarz narkotyków i były członek gangu Bloods. Czarnuch nie stawiał oporu, kiedy podczas interwencji chłodna lufa magnum i niski głos Karla ostrzegały, że przejebie całą tę gangsterską budę, a sędzia z prokuratorem usadzą gnoja na pięćdziesiąt lat w Pelican Bay.

— I co, dziewczynki, głodne? — zapytał Karl głosem wywołującym gęsią skórkę.

Jego wzrok padł na metalową, zapaskudzoną ekskrementami miskę dla psa, a następnie na wyłaniające się z ciemności dwie wychudzone kobiety w poplamionych koszulach nocnych. Miały skołtunione włosy i były na skraju śmierci. Domyślał się, że oddałyby wszystko za choćby jeden kęs pokrojonego w paseczki krowiego łajna.

— Wypuść nas — zapiszczała niczym szczur starsza z kobiet. Chwyciła kraty, jakby to miało przekonać policjanta, który wydawał się uosobieniem najgorszych koszmarów.

Karl przeskoczył z nogi na nogę niczym gladiator przygotowujący się do ostatniego sztychu. Pogłaskał się po ciemnych, ogolonych na irokeza włosach rozmyślając, czy akurat dziś ma ochotę na seks. Nie miał, ale musiał je czymś nakarmić, aby matka z córką nie zeszły przedwcześnie z tego świata. Zdawał sobie sprawę, że śmierć głodowa jest jedną z najgorszych, dlatego poił je, karmił, a czasami nawet mył i przebierał, aby w nocy nie wrzeszczały wniebogłosy — głównie po to, aby ich jęki wydobywające się zza murów z czerwonej cegły nie wzbudziły niczyich podejrzeń. Dziewczynki musiały być grzeczne i wystarczyć jeszcze na kilka miesięcy, do zimy. Dopiero wówczas zamierzał je wypuścić.

Mieszkał w zawalającej się kamienicy, którą policja przejęła od miasta Los Angeles, aby po cichu obserwować morderców i handlarzy narkotyków w Skid Row. Wszyscy wiedzieli, że urzęduje w niej wyłącznie jeden gliniarz i bali się psychopatycznego, samozwańczego szeryfa, który wydawał się po stokroć gorszym skurwysynem od samego Colliego Entragiana.

— Chcecie jeść? — zapytał chłodno.

Kobiety przytaknęły, a córka (blondynka o niebiańskiej twarzy) naśladując matkę objęła chłodne niczym lód okratowania boksu.

— Daj… daj… — wydukała, mocniej ściskając kraty. Po jej czole przebiegła wesz, która momentalnie zniknęła w plątaninie tłustych włosów przypominających posklejane gronka surowych strączków fasoli.

— Stara, wetknij no łeb pomiędzy kraty. Zaraz dostaniecie żreć…

Matka, o której wiedział wyłącznie to, że ma na imię Samantha i pochodzi z Bakersfield, wysunęła drżące, zadrapane dłonie zza krat, błagalnie prosząc o choćby okruch spleśniałej grzanki.

— Daj — jej ciemne oczy na tle zakrwawionych białek przypominały żelowe gałki, jakimi można wystraszyć niegrzeczne dzieciaki podczas Halloween.

Karl ostrożnie podszedł do klatki, analizując każdy swój ruch. Opuścił wzrok, wpatrując się w kobietę, która niemal muskała jego ogromne przyrodzenie, napęczniałe pod sztywnym denimem. Podniecały go ich błagalne prośby — każde półsłówko, każde skinienie wysuwającej się zza krat dłoni sprawiało, że jego penis twardniał. Lubił dominować nad ich marnymi umysłami, gotowymi eksplodować z radości na widok zepsutego burgera, po którym pełzają już larwy much.

Samantha i jej córka Ann, skrajnie wyczerpane, nie zorientowały się, że oprawca nie przyniósł im nawet szklanki wody. Starsza kobieta pochyliła lekko głowę i zadrżała, widząc zbliżającą się ku niej, ogromną rękę człowieka z ozdobnymi sygnetami na palcach. Nim zdążyła ponownie zapytać o pokarm, silna, męska dłoń mocno zacisnęła się na jej wątłej, posiniaczonej szyi. Stara wydała z siebie bulgoczący dźwięk, zupełnie jak zarzynana świnia, a z jej ust, na pocięte żyletką przedramię pana, spłynął gęsty kożuch śliny.

Karl kilkukrotnie uderzył głową kobiety o okratowanie. Walił tak mocno, że w pewnej chwili znalazła się ona niemal na zewnątrz, jednak opuchlizna małżowin usznych uniemożliwiała sadyście wydobycie czerepu poza obręb klatki.

Ann nie reagowała. Na posiniaczonych kolanach, niczym dziki człowiek z dżungli, odsunęła się w cień. Karl usłyszał jej stłumiony pisk i dostrzegł błysk gasnących oczu. Nie współczuł córce maltretowanej kobiety, nie miał zamiaru zatrzymywać się, dopóki nie osiągnie wymarzonego celu…

Kości policzkowe pękły, a pierwsza kropla krwi ze stłuczonego nosa zabarwiła kraty ciepłą czerwienią.

— I co, kurwo?! — spytał przez zęby, przytrzymując twarz ofiary przy kratach. Ta ciężko dyszała, nie mając sił na dyskusję z policjantem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek obronie. — Ostatnio mnie wkurwiłyście! Chciałyście stąd zwiać!

— Nie…

— Może znów podaruję wasze cipy tym zawszonym, zakażonym HIV śmieciom z San Julian Street? Hmm…?

Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna oparł palce lewej ręki o jej dolną szczękę, pociągnął ją silnie w dół, aż trzasnęły skóra i tkanki w okolicach zagrzybionego gardła. Powiększone węzły chłonne pod uszami przesunęły się wyżej i niemal pękły.

— Zeżrecie to, co wyhodowałaś w swoim żołądku!

Prawą dłoń wpakował w jej jamę ustną, krusząc przednie, sczerniałe już zęby. Samantha wybałuszyła oczy, z których spłynął potok łez zmieszany z krwią i wydzieliną z nosa. Oprawca merdał palcami w jej gardle, podrażniając przełyk. Kobieta próbowała kasłać i odpychać agresora, lecz ten coraz głębiej zatapiał rękę, próbując wywołać wymioty. Wysuszony żołądek kobiety zacisnął się raz, potem drugi, a Samantha wydała z siebie niewyobrażalny jęk. Pierwsze soki żołądkowe spłynęły po ogromnym przedramieniu Karla, kwaśne i niemal żrące, jakby chciały strawić każdy cal jego skóry aż do kości. Momentalnie wysunął posklejaną śliną, krwią i wymiocinami dłoń. Kobieta zwymiotowała kwasem i wodą, którą podawał im specjalnie, aby ich żołądki rozciągnęły się jak cienki balon. Zawartość chlusnęła na spękaną posadzkę. Wymiociny wraz ze strzępkami krwi, które przypominały rozciągnięte, cieniutkie żelki, śmierdziały tak intensywnie, że Karl odsunął się, aby nie wejść w odrażającą nawet dla niego plamę. Po chwili ujrzał to, na co tak czekał — w szeroko rozwartych ustach kobiety tkwiła amorficzna, blada główka. Potem dostrzegł kolejną i kolejną… W końcu w plątaninie cieniutkich, wijących się mięśni naliczył z tuzin poruszających się stworzeń. Kobieta, nadal się dusząc, chwyciła ich długaśne, oślizgłe ciała, powoli wyciągając je z przełyku. Przypominało to magiczną sztuczkę, kiedy kuglarz połyka koński włos, a potem próbuje go wyciągnąć. Zadrżała, kiedy oddalająca się od jej przerażonej twarzy ręka Karla pochwyciła pęk prawie sześćdziesięciocentymetrowych tasiemców. Musiała wspomóc się drugą dłonią, aby wydobyć z trzewi całą kolonię płazińców. Po kilkunastu sekundach uporczywej walki, wymiotów i dławienia się wyskubała gromadę pasożytów, rzucając nimi z wściekłością o podłogę.

— Chlup!

Karl roześmiał się, próbując opanować lekkie zgorszenie. U jego stóp wiło się dwanaście tłustych tasiemców otoczonych sokami żołądkowymi i skrzepami krwi. Część z nich była pogryziona, jakby pasożyty ostatnimi czasy zmuszały się do kanibalizmu i obgryzały ściany żołądka kobiety, aby przeżyć.

— Holokaust zwierzęcy… Kocham takie gówno – spojrzał na starą, która po chwili padła na posadzkę z wysiłku, odtrącając w przeciwległy kąt blaszaną miskę. — Grzeczna dziewczyna, grzeczna…

Pochylił się nad wymiocinami. W jego dłoni tasiemce przypominały ręcznie schwytane, oślizgłe kongery amerykańskie wyłowione w okolicach półwyspu Cape Cod w Massachusetts przez nocnego kłusownika. Mimo iż brzydził się pewnymi rzeczami, głównie cuchnącymi, dopasowywał wszystko, co odrażające, do rzeczy dla niego przyjemnych, aby nie pogarszać stanu swojego umysłu. Wymioty próbował zastępować w myślach ulubioną zupą Campbell z puszki, a rozkładające się zwłoki przypasowywał do dojrzewającego sera firmy Alemar z Minneapolis, która produkowała najbardziej cuchnący nabiał w całej Ameryce.

Szybko ruszył schodami na piętro, chwytając tasiemce za gardziele. Rzucił je na deskę do krojenia, po czym, wyciągnąwszy zabrudzoną zjełczałym tłuszczem patelnię, odpalił kuchenkę gazową. Tasiemce wiły się na zbutwiałym drewnie, próbując uciec z przerażającego piekła. Karl dłonią przytrzymał płazińce, rolując je na kształt surowych, zakupionych w markecie szparagów. Sięgnął po zapaskudzony tasak, by po chwili przygotować się do rąbnięcia ostrzem o wijące się końcówki.

— Dupki trzeba wykroić, o tak… — oblizał usta, gotowy do działania.

Tasak wbił się w deskę z głośnym łupnięciem. Końcówki tasiemców zostały odrąbane, by po chwili zapętlić się w spazmie dziwacznego tańca u schyłku pasożytniczego bytu. Karl wsypał na patelnię granulowany czosnek, przyprawiając wszystko solą i pieprzem. Kiedy tylko wytworzyła się bordowa zasmażka, chwycił paluchami stworzenia i wrzucił je na rozgrzaną patelnię.

Bulgoczący olej prędko pochłonął stado oślizgłych stworzeń, które zabarwiły się aromatycznym curry i kurkumą. Karl przetarł oczy nad pryskającą patelnią — opary parujących soków żołądkowych i skrzepów krwi powodowały u niego łzawienie. Smarknął na smażące się tasiemce i, ocierając łzy z policzków, wymieszał danie drewnianą łopatką. Całość wyglądała nawet apetycznie. Po kilkudziesięciu sekundach potrawa była gotowa do podania, przypominała sklejony, nieco rozgotowany chiński makaron miejscami zabarwiony orientalnymi przyprawami. W kuchni pachniało mdłą, rozkładającą się wołowiną.

Bon appétit!

Karl zszedł na dół z patelnią w dłoni. Starsza z kobiet wciąż była w szoku, a jej córka nadal wpatrywała się w policjanta z podłym wyrazem twarzy.

— Żryjcie to i zamknijcie pizdy! — krzyknął, sięgając za kraty po przewróconą miskę. Musiał uważać na swoje przedramię, gdyż kilka tygodni temu, kiedy kobiety miały więcej wigoru, rzuciły się na niego i próbowały go pogryźć. — Mam dziś jeszcze kilka spraw do załatwienia i mam nadzieję, że będziecie grzeczne.

Odwrócił miskę i z gracją przełożył patelnię przez kraty, wlewając potrawkę w zapaskudzone naczynie. Parujące tasiemce tak bardzo się rozgotowały, że nie musiał zdrapywać łyżką resztek — całość rozlała się jak gęsta zupa, zatapiając kilka tłustych muszysk na dnie naczynia.

Gdy zamierzał odejść, poczuł dziwaczne drętwienie dłoni, jakby trzymał w ręku grzmiący telefon z włączoną wibracją. Odwrócił się tyłem do krat, zerkając niespokojnie na dłoń. Wykonany głównie z tytanu sygnet z trupią czaszką drżał, a jadeitowe oczy szczerzącej się główki rozbłysły wątłym światłem, jak gdyby próbowały zeskanować i wychwycić w piwnicy czającego się intruza. Mężczyzna doznał tak niewyobrażalnego szoku, że nawet nie zauważył, jak będąca na skraju śmierci głodowej Ann rzuca się ku misce i rękoma rozdziera gorące tasiemce, pakując je sobie do zainfekowanego grzybicą gardła.

Sygnet nadal drżał, wywołując u Karla euforię połączoną ze strachem. Mężczyzna ostrożnie wszedł po kręconych schodach, przytrzymując się żeliwnej poręczy, która emanowała ciepłem. Przeszedł przez kuchnię do dusznego salonu. Dochodziła dziewiętnasta, a promienie zachodzącego za budynkami słońca padały maleńkimi paskami na kineskop telewizora. Kotłujący się niczym zombie bezdomni właśnie wpełzali do namiotów rozłożonych na chodnikach.

Karl rozsiadł się w fotelu, nie spuszczając sygnetu z oka. Nie wierzył, że właśnie teraz to się dzieje, bo czekał latami, aż ktoś pobudzi przedmiot. Senne koszmary, które tak bardzo odmieniły jego życie i sprawiły, że stał się lepszym człowiekiem, mogły się ziścić, jeśli dopadnie uciekiniera. Szkice, którymi Karl wytapetował ściany mieszkania, przedstawiały tę istotę jako Boga, który rozwiąże jego problemy i przeistoczy go w anioła śmierci.

Siedział tak aż do następnego poranka, dopóki nie upewnił się, że istota tak naprawdę oddala się od Los Angeles.

Musiał działać. Wiedział, że ma coraz mniej czasu na to, aby połączyć się ze złem, które od lat przebywało w Instytucie Badań Nowoczesnej Biomechaniki, taka okazja mogła wydarzyć się raz w życiu. Czuł, że stał się wybrańcem, a znaleziony na wysypisku śmieci w Inglewood sygnet był drogowskazem, znakiem od mechanicznego zabójcy, że to właśnie on został wyznaczony na jego następcę.

Nad ranem, nękany niespokojnymi wizjami i otoczony koszmarnymi szkicami, doznał wstrząsu, czując znów drżenie sygnetu. Zyskał pewność, że zło wypełzło na powierzchnię i udaje się na północny kraniec Kalifornii. Wyszedł z mieszkania, nie przejmując się losem seksualnych niewolnic, które w zatęchłej piwnicy przy Alameda Street zaczęły zjadać siebie nawzajem.

Prolog II

Tokio. Ostatnie dni listopada 1986 roku.

Starszy mężczyzna, jak w każdy weekend, spacerował po tokijskim metrze, oczekując na nocny kurs przy stacji, którą władze miasta nazwali na jego cześć. Dokładnie na godzinę przed północą wszedł do niemal pustego przedziału i rozsiadł się wygodnie, wczytując się w poranną, już niemal nieaktualną gazetę. Jechał w kierunku najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Tokio Shibuya, gdzie znajdował się należący do niego dwupoziomowy apartament, strzeżony przez byłych członków Yakuzy zatrudnionych z polecenia samego Satoru Nomury, lidera gangu Kudo-kai.

Pociąg minął kolejne stacje i zatrzymał się dopiero na przystanku Oshiage, gdzie zaspani i zmęczeni pasażerowie niczym bydło wtaczali się do wagonów. Byli to głównie pracownicy korporacji i młodzi Yuppie, którzy harowali na nocną zmianę, by popołudniami móc wstąpić do baru, strzelić szklankę amerykańskiego Pabst Blue Ribbon i ponownie ruszyć na podbój korporacyjnego młyna.

Nastolatek o imieniu Royu przeciskał się przez tłum, aby znaleźć dla siebie upragnione miejsce. Po wypadku komunikacyjnym, jakiego doznał przed rokiem, nie mógł długo stać. Słuchał na walkmanie nowej, a zarazem pierwszej kasety Beastie Boys, którzy w Stanach Zjednoczonych dopiero wchodzili na szczyty list przebojów, ale w Japonii byli już fenomenem — ciężkie brzmienie i rapowy wokal był dla tutejszej młodzieży czymś niezwykle egzotycznym.

Royu, po przeciśnięciu się przez tabun zmęczonych ludzi, odnalazł niemal pusty przedział. Wybrał miejsce naprzeciwko sympatycznego staruszka, który nie był Azjatą — elegancki garnitur przywodził na myśl zachodniego, emerytowanego bankiera, prawdopodobnie obywatela wielkiej Ameryki. Staruszek uśmiechnął się do chłopaka, który również odwzajemnił uśmiech.

Wsłuchiwał się w kawałek Fight For Your Right, kiedy dostrzegł, że mężczyzna nakazuje ściągnąć mu słuchawki. Miał mu coś do przekazania, zapewne jakąś ciekawą anegdotkę. Sprawiał wrażenie przesympatycznego dziadka, z którym można wyjechać na ryby i wieczorami, przy ognisku, wysłuchać jego opowieści o zamierzchłych czasach.

— Chce pan posłuchać? — zapytał chłopak, zastanawiając się, czy starzec w ogóle rozumie po japońsku.

— Siądź tu, chłopcze. Widzę, że masz problemy z nogami. Wiedz, że przyszłość należy do ciebie.

Chłopak wstał i lekko zawstydzony zasiadł obok tajemniczego mężczyzny. Wyłączył walkman i poprawił czapkę z daszkiem.

— O czym pan mówi?

— O tym, że przyszłość należy do takich jak ty.

— Pan jest Amerykaninem?

— Tak, ale Japonia jest moim drugim domem.

— Super, zawsze chciałem zobaczyć Nowy Jork.

— Piękne miasto, wiesz, jak pierwsi osadnicy je nazywali?

— Nie mam pojęcia.

— Nowy Amsterdam, taką nazwę nadali mu Holendrzy. Handlowali bobrzymi futrami na terenie, który dziś można określić jako południowy kraniec Manhattanu — mężczyzna ściągnął okulary i rzucił okiem na kolana młodzieńca. — Ale dość historii, pogadajmy o tobie. Co się stało z twoją prawą nogą? To wskutek wypadku czy kulejesz od urodzenia?

— Wpadłem pod samochód, kiedy wracałem ze szkoły. Lekarze mówili, że miałem sporo szczęścia, ale nie obyło się bez wstawienia jakichś płytek w biodro i śrub pod kolanem.

— Ile masz lat?

— Ja? Szesnaście. Dlaczego pan pyta?

— Myślę, że jesteś w takim wieku, że mogę zdradzić ci mój sekret…

Mężczyzna ułożył skórzaną aktówkę na kolanach i przez długi czas czegoś w niej szukał. Nastolatek dostrzegł na jego dłoniach plamy wątrobowe, a niestarannie ogolona twarz wskazywała, że stary ma problemy z palcami i być może choruje na reumatyzm.

— Wiesz, co to jest? — zapytał mężczyzna, trzymając w dłoni pośniedziałą łyżeczkę.

— Tak. To zwykła łyżeczka.

— Powiem ci coś w tajemnicy, ale najpierw powiedz, jak się nazywasz.

— Royu Tanaka.

— Miło mi — wyciągnął ku niemu dłoń, a młodzieniec odwzajemnił uścisk. — James. Nazywam się James, ale nazwiska ci nie podam ze względów osobistych. Rozumiesz?

— Tak. Rozumiem, James.

— Zatem uważnie obserwuj, Royu, co się stanie.

Nim nastolatek zdążył odpowiedzieć, uniósł łyżeczkę na wysokość oczu i skupiony wpatrywał się w nią, jak gdyby próbował wniknąć wzrokiem w jej strukturę. Światła w przedziale zamigotały, a wagon zatrząsł się, omal nie wypadając z torów. Nastolatek nerwowo powstał, a do jego uszu napłynął pisk tarcia hamulców. Chwycił się za głowę i zamknął oczy. Próbował krzyczeć, lecz coś nakazywało mu się uspokoić, nie martwić się o nic i spokojnie usiąść. Dziwne zjawisko trwało ułamek sekundy.

Siadaj, chłopcze, niebawem staniesz się kimś innym, ale coś za coś… Zapomnij o tym co przeżyłeś, zapomnij, kim byłeś, a ja wskażę ci drogę. To twoja przyszłość, wyłącznie twoja…

Po chwili wszystko wróciło do normy — światło ponownie rozbłysło, a pociąg łagodnie wjechał na peron w dzielnicy Shibuya. Royu spojrzał na starca, który na jego oczach w jakiś magiczny sposób zakrzywił łyżeczkę. Zginała się już pod kątem niemal sześćdziesięciu stopni, by po chwili wpatrywania w nią złożyć się w drugą stronę, pod kątem prostym. James robił to siłą własnej woli, oczami czy Bóg wie czym, bez ingerencji z zewnątrz.

— Jak pan to…? — zapytał Royu siadając z powrotem na miejsce.

Starzec powstał i uśmiechnął się do młodzieńca, delikatnie klepiąc go po policzku.

— Mam w swoim ciele coś, co sprawia, że kontroluję pewne przedmioty. Kiedy mnie zabraknie, polegnie też coś, co stworzył mój przodek… Ale dość tej zbędnej gadaniny. Chcesz być taki jak ja i zapomnieć o wszelakim bólu?

— Jasne!

— A pragniesz zostać kimś wyjątkowym?

Royu zastanawiał się przez chwilę. Nie miał pojęcia co skrywał w sobie ten Amerykanin i jakim cudem władał tak potężną mocą? Przypuszczał, że mogła to być zwykła sztuczka kuglarska. A jeśli się mylę i wszystko to było prawdą? Fajnie byłoby posiadać taką moc!

Royu analizował wszystkie za i przeciw, wiedział, że posiadanie takich umiejętności nie tylko zaskarbiłoby mu względy koleżanek, ale i pozwoliłoby pozbyć się nękających go, starszych chłopaków.

— Tak, tak… Pragnę zostać kimś wyjątkowym…

— Podaj mi dłoń, ale wpierw obiecaj, że nigdy, przenigdy nie opowiesz o naszym spotkaniu.

— Przenigdy, panie James! Obiecuję na słowo honoru, tylko niech pan sprawi, abym i ja mógł tak robić!

— Podaj dłoń.

Royu niepewnie wysunął do przodu rękę i rozprostował palce. Nim zdążył się zorientować, starzec chwycił go za nasadę kciuka i ciął ostrym szpikulcem. Chłopiec poczuł ukłucie, które po chwili zamieniło się w rwący ból. Z dłoni ściekała krew. James włożył palec w pokaźną ranę i wsadził w nią coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak metalowy implant. Royu syknął, ale nie poruszył się, w całości oddając się mężczyźnie, który niczym wytworny chirurg zasklepił ranę gazikiem.

— Nie otwieraj dłoni przez godzinę, niech rana się domknie — ostrzegł go mężczyzna. Chłopak nadal zaciskał pięść, z której kapała ciepła krew. — Pamiętaj o naszej umowie, nie mów o mnie nikomu.

— Dobrze, zapamiętam.

— Niedługo poczujesz się lepszy od innych. Nie zmarnuj tego — starzec przemaszerował w kierunku drzwi i otworzył je za pomocą przycisku. Potwornie lodowaty wiatr wpadł do wagonu. Mężczyzna wyszedł z pociągu, po czym, nadal odwrócony, zwrócił się do młodzieńca: — Za kilkadziesiąt lat się spotkamy, a wtedy to ja poproszę o pomoc.

Drzwi zasunęły się z łoskotem. Z każdym przebytym przez pociąg kilometrem chłopak wyczuwał nadciągającą przemianę. Wierzył, że niebawem stanie się kimś, o kim opowiedział mu niejaki James w dusznym, zatłoczonym tokijskim metrze.

Rozdział I

— Przenieście skrzynię na werandę, tylko uważajcie na doniczki — nakazał Murphy, opierając się o bok półciężarówki.

Dwóch pracowników pana Billingsa ledwo radziło sobie z ciężką, wojskową skrzynią leżącą na pace. Żar lał się z nieba, a słońce wisiało w zenicie, nie chcąc choć na chwilę przestać prażyć. Była połowa maja i zapowiadało się, że tego roku lato będzie najcieplejsze od niemal dwóch dekad.

— Szefie, nie chcę być niegrzeczny, ale co takiego leży na dnie skrzyni? — zapytał jeden z mężczyzn, który bez skrępowania zamierzał dowiedzieć się, co przywieźli pod dom Johna Murphy’ego. Meksykanin był spocony, a widoczne na białym podkoszulku plamy przypominały wynik testu Rorschacha. Pracownicy zeskoczyli z paki i chwiejnie wdrapali się po schodach, delikatnie odkładając skrzynię przy drzwiach wejściowych.

— W skrzyni znajduje się część kła mamuta, którego w latach pięćdziesiątych odnaleziono na Syberii — John osłonił oczy przed oślepiającym słońcem, po czym pomachał wyglądającej przez okno żonie.

— Wolę nie wiedzieć, co znajduję się za tymi pokrowcami, azteckie bębny, stos irlandzkich trzewików do tańca Hornpipe czy inne tajemnicze bibeloty…?

— Spokojnie — John uśmiechnął się, wchodząc po schodach. Ukrył się w cieniu pod daszkiem werandy, delikatnie szturchając palcami wietrzny dzwonek z bambusa. Delikatne dźwięki nie pasowały do panującego ukropu. John twierdził, że dzwonki sprawdzają się jedynie jesienią, kiedy wiatr hula po ogrodzie, a ze starego, przydrożnego klonu sypią się czerwone, suche liście. — To nic magicznego, nic, co mogłoby wywołać fobię bądź przywołać pradawną klątwę. Rodzina Murphy nie kupuje dziwactw jak Warennowie, którzy przez całe życie jeździli po Stanach i zbierali jakieś laleczki, trumny wampirów czy cegły z probostwa Borley. Można by rzec, że wszystko, co kupuję od kolekcjonerów, to pomoce naukowe dla moich studentów. Historia tych przedmiotów jest bogata, ale tak naprawdę to nic wielkiego.

— Laleczka Annabelle… — westchnął młodzieniec asystujący Meksykaninowi. Był o wiele młodszy i o kilkanaście kilogramów chudszy od swojego kompana, jednak upał doskwierał mu dużo bardziej. Ciężko wzdychał i ciągle popijał wodę, a był to dopiero początek ich pracy. – Nigdy więcej nie zamieszkałbym w Connecticut, za żadne skarby, za dużo tam opętanych domów.

— Nie przejmuj się, młody — kompan klepnął go plecach, wskakując po kolejne skrzynie. — Nic, co widzisz, nie jest w stanie cię zabić. Wiesz, jest jedna wyjątkowa rzecz w Connecticut.

— Jaka? — zapytał z entuzjazmem młodzieniec. Jego piwne oczy rozbłysły jak gwiazdy.

— Nie ma tam takich upałów jak w Pensylwanii…

Drzwi otworzyły się na oścież i Kimberly Murphy wyszła z tacą zimnych napojów ozdobionych dużą ilością świeżej mięty i skruszonego lodu.

— Niech panowie poczęstują się lemoniadą — odłożyła tacę na rattanowy stolik i objęła Johna. — W telewizji mówią, że przez najbliższe dwa tygodnie w Filadelfii nie spadnie choćby kropla deszczu. To dobra pora na urlop.

— Proszę pani, urlop jest dla bogaczy, tak samo jak pogoda — odparł Meksykanin, przesuwając kolejne skrzynie, aby uzyskać dostęp do zapiętej pasami szklanej gabloty, w środku której znajdował się niepełny ludzki szkielet z czasów pandemii żółtej febry z tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. — Trzeba przetrwać, choć to dopiero początek upałów. To dobrze, a zarazem źle, że mieszkam w Kensington. Tam prócz biedoty i wszechogarniającego syfu znajdują się budynki, do których klimatyzację podłączono już w latach osiemdziesiątych. Mieszkam w takiej kamienicy na pierwszym piętrze, więc wiem, co mówię.

— To chyba niebezpieczna dzielnica, co? — zapytała Kim. Dobrze wiedziała, że zaparkowanie auta na kilku przecznicach Kensington może skutkować wybiciem szyb, odrapaniem karoserii lub zniknięciem samochodu.

— Zależy, dla kogo niebezpieczna. Ja czuję się tam jak ryba w wodzie. Mieszkam w Kensington od ponad dwudziestu lat i tylko raz zmuszono nas do ewakuacji z powodu podpalenia kamienicy.

— Mój Boże, to straszne.

— Kiedy mieszkasz tam kilka lub kilkanaście lat, przesiąkasz tą atmosferą i zaczynasz myśleć jak mieszkańcy. Dziękuję Bogu za to, że przed piętnastu laty uzyskałem obywatelstwo amerykańskie. Nie wiem, co czekałoby naszą rodzinę w Meksyku.

John chciał odpowiedzieć, kiedy niespodziewanie zagrzmiało. Potężny huk słyszalny znad Atlantyku, który zmroził krew w jego żyłach, był jak wybuch bomby na dnie oceanu.

— Kim, kochanie, twoja prognoza pogody chyba się nie sprawdzi.

John spojrzał w błękitne niebo, na którego tle nie dostrzegł choćby kożuszka oderwanego od chmury. Coś wisiało w powietrzu, a czas jakby się zatrzymał. Od niepamiętnych czasów w Filadelfii nie było tak gorąco jak dziś.

— Nie ma co ufać telewizji — burknęła Kim, wracając do klimatyzowanego domu.

— Może od południa nadchodzi burza? Czytałem, że znad Luizjany zbliża się front, który może spustoszyć stany aż do Maine — młodszy pracownik tak jak John wypatrywał choćby skrawka chmury.

— Gadasz głupoty, młody — odezwał się Meksykanin, rozluźniając pasy gabloty. Ściągnął pokrowiec, przyglądając się wiszącemu na żyłkach pożółkniętego szkieletu. — Komórki burzowe nie wyrządzą większej szkody. Huragany amigos tak, ale nie zwykła burza i nie na początku lata. Słyszeliście może o huraganie Okeechobee? Pojawił się z końcem sierpnia i dotarł do Karoliny Południowej, a potem przemieścił się w głąb lądu, aż do Toronto. O Katrinie już nie wspomnę…

John przytaknął, nie chcąc kontynuować rozmowy, aby jak najszybciej rozładowali eksponaty. Obawiał się, że niezabezpieczony przed słońcem szkielet sprzed ponad dwustu lat może doznać nieodwracalnych uszkodzeń, jeśli szklana gablota zadziała niczym szkło powiększające. O dziwo robotnicy z łatwością uporali się z gablotą. Szybko przewieźli ją na wózku do znajdującego się na tyłach domu, klimatyzowanego garażu. Pozostało im kilka mniejszych skrzynek, dwie lampy z czasów epoki wiktoriańskiej, trochę niemieckiej porcelany, zabytkowy żyrandol i kilka worków kostiumów teatralnych z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. John zasiadł na drewnianych schodkach i, sącząc wciąż zimny napój, obserwował pracę mężczyzn, wskazując niekiedy palcem, gdzie mają odłożyć daną rzecz.

Zastanawiał się, czy aby na pewno dobrze postąpił, inwestując w zakupione przedmioty i czy doktor Jason Greenfield nie zmieni zdania w umowie wynajmu zakupionych przez Johna Murphy’ego eksponatów. Doskonale pamiętał, że Filadelfijskie Muzeum Sztuki z początku nie było zainteresowane nieskatalogowanymi przedmiotami. Dopiero pod wpływem Greenfielda dyrektor, Chris Valentino, zgodził się przyjąć wszystko, co Murphy zakupił od mniejszych muzeów europejskich. Owszem, nie były tak znane jak choćby Wazon z dwunastoma słonecznikami Van Gogha, ale była szansa, że przyciągną turystów.

Wydał na to ponad osiemdziesiąt tysięcy dolarów, prawie całe oszczędności zgromadzone wraz z Kimberly przez dwadzieścia lat, za które mieli wieść dostatnie życie emerytów. Jeżeli nie wypali, trudno, odsprzeda rzeczy za połowę ceny i zapomni o wszelkich lokatach na przyszłość. Dopiero po zakupie powątpiewał w korzyści, jakie mogą napłynąć z inwestycji. Podjął ryzyko, porzucając myśl o obrocie srebrem lub złotem. Wiedział, że jeśli nie odsprzeda eksponatów choćby za połowę ceny zakupu, będzie zmuszony wyprowadzić się z Chestnut Hill i zakupić jakąś tańszą nieruchomość, byle nie w Kensington. Pensja akademicka rzędu siedemdziesięciu tysięcy dolarów rocznie wystarczyłaby na dostatnie życie, lecz czynsz w najbogatszej dzielnicy Filadelfii zżerał niemal dziesięć procent jego rocznych zarobków. Kimberly pracowała od prawie dwudziestu lat jako starsza pielęgniarka w Centrum Medycznym Einsteina i jej zarobki nie sięgały nawet połowy rocznej pensji Johna.

Ponownie zagrzmiało. John, który miał wrażenie, że upał nieco zelżał, odstawił szklankę i zagapił się na ciemnozielone auto. Jechało od strony centrum, powoli, jakby kierowca szukał odpowiedniego adresu. W Chestnut Hill każda posesja wyglądała niemal tak samo – od zielonego, wypielęgnowanego trawnika po rzędy iglaków okalających kamienny podjazd. Przybysz musiał się natrudzić, by w tym gąszczu odnaleźć odpowiedni dom.

Pontiac Firebird z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku zatrzymał się naprzeciwko domu państwa Murphych. Kierowca, mężczyzna po siedemdziesiątce, ściągnął lustrzane pilotki i spojrzał w kierunku Johna. Miał na sobie jasną koszulkę polo, a jego lewy nadgarstek zdobił złoty zegarek z grubą bransoletą, połyskujący w promieniach słońca. Kierowca dość długo przyglądał się, jak pracownicy Johna wyładowują jego skarby. Murphy uznał, że mógł być jednym z kolekcjonerów — wraz z doktorem Greenfieldem namawiali prominentnych mieszkańców Filadelfii do obejrzenia wystaw.

Mężczyzna wysiadł z samochodu, kiedy ekipa kończyła wyładunek ofoliowanego, przypominającego pająka żyrandola. Pozostało im przetransportować kartony z porcelaną, podpisać papiery i uciekać do siedziby firmy, mając nadzieję, że Charles Billings da im premię za perfidne warunki pracy w upale.

Mężczyzna otworzył bagażnik i wyciągnął z niego solidną, choć miejscami zbutwiałą drewnianą skrzynkę. Założył okulary i niepewnie przeszedł na drugą stronę ulicy.

— Witam, chciałem porozmawiać z Johnem Murphy.

— To ja — John wstał ze schodków, poprawiając przetarte szorty. Mimo iż John nigdy nie zwracał uwagi na ubiór, poczuł się głupio w towarzystwie mężczyzny, który miał na sobie jasne spodnie od Cristobala Balenciagi i koszulce z logo Armaniego. — W czym mogę panu pomóc?

Mężczyzna niepewnie wszedł na teren posesji, wpatrując się w tragarzy noszących pudła z widoczną nalepką informującą o szklanej zawartości paczek. W dłoniach mocno ściskał drewnianą skrzynkę.

— Nazywam się Henry Vane. Możliwe, że słyszał pan o mnie.

John przymrużył oczy. Nazwisko brzmiało znajomo, ale za cholerę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie o nim usłyszał. Niewykluczone, że twarz gościa widział w kolorowych pismach lub naukowych periodykach. Siwa, równo przystrzyżona broda i ciemna karnacja Vane’a przywodziła na myśl bogatego Włocha, pasjonata jachtów, imprez i dobrego wina.

— Przepraszam, kojarzę pańskie nazwisko i twarz, ale za nic w świecie nie przypomnę sobie, gdzie pana widziałem i czym się pan zajmuje.

— Jestem kuratorem Muzeum Archeologicznego w Los Angeles. Mój przyjaciel, doktor Jason Greenfield, dużo opowiadał o pańskich zainteresowaniach starociami.

— Mówmy sobie po imieniu — John wyciągnął do mężczyzny dłoń, którą ten momentalnie uścisnął. — John Murphy, bardzo mi miło. Cieszę się, że doktor Greenfield wspomniał o mnie. Proszę, zapraszam do środka, nie będziemy rozmawiać w tym ukropie.

— Henry Vane. Nie trzeba… Nie zajmę ci wiele czasu, chciałbym złożyć ci ofertę.

Vane uśmiechnął się, ale John odniósł wrażenie, że był to uśmiech przez łzy, jakby wszystkie problemy świata spoczęły na jego barkach. Opadające kąciki ust i drżące, mocno ściskające skrzynkę dłonie sugerowały, że ze zdrowiem Vane ’a nie było najlepiej. W dodatku jego wiek w połączeniu z panującym upałem nie sprzyjały negocjacjom.

— Jeżeli chodzi o gablotę z człowiekiem pierwotnym, zapraszam na tyły domu, ekipa już wniosła ją do garażu. Będziesz musiał spróbować lemoniady mojej Kim, chodźmy.

— Przepraszam, ale nie przyjechałem do Chestnut Hill na zakupy — stwierdził chłodno Vane. Objął mocno skrzynię i dopiero teraz John zauważył, że okalał ją pordzewiały łańcuch, przez który przełożono solidną kłódkę. — Przyjechałem złożyć ci ofertę sprzedaży. W środku jest coś, co może na zawsze odmienić twoje życie.

— Już skończyliśmy, panie Murphy! — krzyknął młodzieniec, naciągając plandekę półciężarówki. – Za chwilę pan Valdez przyniesie papiery do podpisania i fajrant.

— Dobrze, dobrze — przytaknął John, zastanawiając się nad ostatnimi słowami Vane’a o przedmiocie, który może odmienić jego życie. Nie rozumiał, o co chodzi.

Kulejący Valdez podsunął mu pod nos papiery do podpisania.

— Tu, tu i tu — pokazał, gdzie parafować. — Tu i jeszcze na drugiej stronie. Niech pan wpisze na dole dzisiejszą datę i czytelnie podpisze.

John oddał mężczyźnie kartki.

— Do widzenia, panie Murphy, polecamy się na przyszłość!

— To ja dziękuję. Pozdrówcie pana Billingsa, niech zadzwoni do mnie wieczorem. Będę musiał wywieźć kilka eksponatów do muzeum i klientów, uzgodnię z nim szczegóły.

Valdez przytaknął, wszedł do auta i odjechał ze swoim pomocnikiem. Swąd spalin z rozklekotanej ciężarówki zawisł w gorącym, ale czystym powietrzu zielonego zakątka Chestnut Hill.

— Myślę, że ci panowie powinni zmienić auto na bardziej ekologiczne — uśmiechnął się Vane, odkładając skrzynkę na ziemię. Ostrożnie postawił na niej stopę i ułożył dłonie na biodrach. Przypominał podróżnika, który odkrył owianą mitem baśniową krainę. — Długo nie pociągnie, ale swoje przewiózł i na siebie zarobił.

— Tak, zgadzam się z tobą, Henry. Myślę, że podsunę Billingsowi pomysł, aby kupił chłopakom porządną brykę. Wejdziesz do środka? Porozmawiamy w spokoju i pokażesz, co masz na sprzedaż. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy udźwignę finansowo kolejny zakup. Sporo ostatnio zainwestowałem. Jeżeli zaliczę wtopę, Kim nie odezwie się do mnie do końca życia.

Vane kiwnął głową i spojrzał na skrzynkę.

— Będę bezpośredni — odchrząknął, próbując zatuszować zmieszanie — dogadamy się, nie musisz płacić mi od razu. Jeżeli wypożyczysz przedmiot jakiemuś muzeum, po prostu odpalisz mi piętnaście procent za każdy dzień najmu. Ja również odpalę ci procent, jeśli uda mi się wepchnąć tę głowę do galerii.

— Głowę? — zdziwił się John. — Chyba się nie przesłyszałem, w skrzyni znajduję się czyjaś głowa?

— Tak, nie byle jaka. Nie martw się, nie jest to zmumifikowana głowa Ludwika Szesnastego ani żadnego bandyty straconego w Luizjanie w czasach, kiedy gilotyna była w tym stanie ostatecznością. Musisz zdecydować, czy chcesz ją ode mnie kupić.

John nie wiedział, co o tym myśleć. Ludzkie głowy, szczególnie znanych osób, były bardzo cenione przez kolekcjonerów i przyciągały rzesze zainteresowanych, Vane powinien jednak posiadać stosowne certyfikaty autentyczności, które trudno zdobyć. Murphy westchnął głęboko, przyglądając się skrzyni. Przez chwilę wydawało mu się, że ta drgnęła, lecz możliwe, że to noga Vane’a wprawiła ją w ruch.

Ponownie zagrzmiało, a nad głowami mężczyzn zawisły ciemne, niemal ołowiane chmury. Cień, niczym złowroga zjawa, przesłaniał ogród Johna kawałek po kawałku, by po chwili wypełznąć na ulicę i zakryć płaszczem mroku kolejne domy.

— Pokaż mi ją. Myślę, że zaraz rozpęta się piekło.

John otarł pot z czoła i wyciągnął paczkę papierosów. Odpalił jednego, choć przy tej wilgotności i temperaturze papieros nie smakował najlepiej. Henry Vane wyciągnął z kieszeni spodni zardzewiały kluczyk i umieścił go w kłódce. Mechanizm zachrzęścił, jakby od wieków nikt go nie używał. Henry odrzucił zardzewiałe łańcuchy na trawnik, cały czas przytrzymując wieko skrzyni. W końcu je uniósł.

— Proszę, oto ona. Jedyna w swoim rodzaju…

Blask bijący z wnętrza skrzyni oślepił Johna.

— Co to, do licha, jest? — zapytał, nie kryjąc fascynacji. Przypominał zaciekawionego dzieciaka, któremu starszy pan pokazuje sztuczki z królikiem wyjętym z kapelusza.

— Sam zgadnij — słowa Vane’a brzmiały zagadkowo. — To jeden z tych artefaktów, które sprawiły, że z epoki brązu przeszliśmy w epokę żelaza. Weź to do ręki i sam oceń.

Odsunął miękki wsad i wydobył ciężki, najprawdopodobniej odlany z metalu przedmiot, który błyszczał, odbijając jak lustro pędzące chmury. John przejrzał się w nim i spostrzegł własną, zdziwioną twarz.

— Mogę to położyć na schodach? To coś jest strasznie ciężkie.

— Proszę, nie krępuj się.

Ostrożnie podszedł do schodów i ułożył przedmiot na ostatnim stopniu werandy. Już chciał obracać obiektem, kiedy jego żona otworzyła drzwi. Na widok lśniącego artefaktu stanęła jak wryta.

— Jaka piękna czaszka! Nie wspominałeś, John, że ją kupiłeś. Jest niesamowita!

— Czaszka?

Odwrócił przedmiotem frontem do siebie i dopiero teraz dostrzegł, że była to wykonana z metalu, ogromna czaszka z ruchomą żuchwą. Wypolerowana, mieniła się jak złoto. Nie zauważył na jej powierzchni żadnej skazy, nawet odcisków własnych, spoconych paluchów.

— Skąd to wziąłeś i co to dokładnie jest?

Henry Vane uśmiechnął się tajemniczo.

— Wszystko ci opowiem, ale najpierw przywitam się z twoją żoną.

Wszedł na werandę i powitał Kimberly uściskiem dłoni.

— Wiesz, bardziej pragnę twojego pontiaca niż tego czegoś. Skąd to wziąłeś? — ponownie zapytał John, przyglądając się czaszce.

Owszem, była starannie wykonana, ale nie widział sposobności zarobienia na niej ani centa. Mogła posłużyć za ozdobę kominkową, a nie muzealny eksponat. Sądząc po śrubach z sześciokątnym łbem, którymi przymocowano żuchwę, nie mogła liczyć więcej niż sto lat i była niewiele warta. No chyba, że przed śmiercią przeglądała się w niej Marlin Monroe lub posłużyła Cameronowi za inspirację do stworzenia elektronicznego mordercy.

— Przed sześcioma laty, podczas służbowej wizyty w Las Vegas poznałem pewnego mężczyznę, który przedstawił się jako Bill Edwards. Był on kolekcjonerem sztuki Azji i miłośnikiem numizmatyków. Określił się mianem zbieracza wszelakich dziwactw wykonanych z metalu. Opowiedział mi, że przywiózł do Vegas wykonaną z metalu czaszkę na zlecenie pewnego amatora metalurgicznego. Nie powiedział, kim był ani jak się nazywał, lecz prawdopodobnie go wystawił. Zapytał, czy nie chce spojrzeć na nią, jak to określił, fachowym okiem i zaproponował sprzedaż. Tak mnie ona wówczas ujęła, że obiecałem zakupienie jej wyłącznie wtedy, kiedy wygram duże pieniądze w jednym z kasyn. I udało się, pierwszy raz w życiu zagrałem i wygrałem. Tak oto stałem się nabywcą Tytanowej Czaszki.

— Wykonano ją z tytanu?

— Owszem, to tytan z domieszką glinokrzemianu i kamacytu. Sprawdziłem, wysłałem czaszkę do Instytutu Badań Metalurgii w Bostonie. Po dwóch tygodniach badań przysłali mi mejla z chemiczną analizą czaszki.

— Rozumiem, historia wciągająca, ale jak mam na niej zarobić? Sądząc po śrubach i polerce, czaszkę można odłożyć na tę samą półkę, co walkmany i odtwarzacze wideo. To współczesna technika, nie mówiąc już o sztuce…

— Mylisz się, John, nawet nie wiesz, jak bardzo — Vane wciągnął głęboko powietrze, które wyraźnie stało się chłodniejsze. Zszedł z werandy i chwycił metalowy przedmiot oburącz. — Ta czaszka została wykonana w połowie dziewiętnastego wieku, prawdopodobnie w Oregonie. Mam certyfikat autentyczności, John. Owszem, śruby są współczesne, lecz cała czaszka włącznie z żuchwą ma ponad sto pięćdziesiąt lat.

— Rozumiem, że można ustalić datę metodą radiowęglową, ale skąd ta pewność, że wykonano ją w Oregonie i co to ma wspólnego ze sztuką? Możliwe, że jakiś traper bądź Indianin stworzył ją dla żartu i w tamtych czasach owszem, wzbudzała zachwyt. Jest piękna, Henry, ale mówiąc szczerze, nie jest to odkrycie na miarę Kryształowej Czaszki czy wydłużonych głów Paracas.

— Być może, ale uwierz, że to dość wyjątkowy okaz. Nie wiem, czy naprawdę powstała w Oregonie, ale przecież nikt tego nie wie. Powtórzyłem ci to, co opowiedział mi Edwards. Jakie znaczenie ma pochodzenie, skoro znamy jej wiek? Rozumiem, że jeśli byłaby z Marsa, każdy oczekiwałby dowodów. A tak? To staje się nieistotne, John.

— Mnie bardzo się ona podoba — wtrąciła się Kimberly, która wpatrywała się w czaszkę jak zahipnotyzowana. — Nie krępuj się, John. Jeżeli nie uda się jej sprzedać czy wystawić, będzie służyła jako piękna ozdoba domu. Myślę, że zimą będzie ładnie kontrastować z ozdobami świątecznymi na kominku.

— Masz zgodę na kupno, panie Murphy — Vane uśmiechnął się tak szeroko, że przypominał akwizytora, który wciska ludziom nic niewarte badziewia. — Możemy zacząć negocjacje.

John nie wiedział, co o tym myśleć. Nie znał wartości tego typu rękodzieł, a sama wartość metalu, jeżeli chciałby przetopić czaszkę, wahała się w granicach dziesięciu dolarów za kilogram. Jeżeli Vane zejdzie poniżej pięciuset dolarów, możliwe, że zastanowi się nad zakupem.

— Mogę ją jeszcze zobaczyć? — spytał John, wyciągając dłonie. — Ile waży? Pięć, siedem kilogramów?

— O nie — Henry Vane zasłonił czaszkę. — Wiem, o czym myślisz, więc cię uprzedzę, ona jest dużo więcej warta w obecnej formie niż gdybyś chciał przetopić ją na sztabę. To pomnik naszej historii, jedyny w swoim rodzaju.

— Dobrze, nie przetopię jej. Ile wynosi cena wywoławcza?

— Dwadzieścia tysięcy dolarów.

— Słucham? — John aż się zakrztusił. — Możesz powtórzyć?

— Dwadzieścia tysięcy dolarów. Uwierz, to nie jest wygórowana cena.

John przewidywał, że zakup nie zwróci mu się z nawiązką, nie mówiąc już trudnościach w znalezieniu klienta. Spojrzał na Kimberly, która nie spuszczała wzroku z artefaktu. Miała lekko rozwarte usta, lecz o dziwo nic nie mówiła, jakby sądziła, że przedmiot jest wart o wiele więcej.

— John, kup ją dla mnie…

— Słucham? — zwrócił się do Kim, która zeszła z werandy i pogłaskała czule czaszkę. — Chyba nie sądzisz, że zarobimy na tym?

— Chcę ją mieć i tyle.

— Kim... — zwrócił się do żony jak najłagodniejszym tonem. — Ostatnio rozmawialiśmy o wydatkach. Niedawno kupiłem kilka naprawdę ciekawych rzeczy, na których trzeba się teraz skupić. Co mi po dziewiętnastowiecznej, metalowej czaszce? Chris Valentino pogoni mnie, kiedy przyjdę z czymś takim do galerii. Będę mógł zapomnieć o wystawieniu szkieletu, nie mówiąc nawet o kle mamuta.

Urwał, widząc, że jego słowa nie docierały do uszu Kimberly. Wpatrywała się w czaszkę z obłędem w oczach, muskała kości policzkowe, wkładała palce w oczodoły, dotykała długich kłów przypominających uzębienie Nosferatu. John po raz pierwszy widział żonę w takim stanie. Zraniła się w palec, ale powstała wskutek tak perfekcyjnego cięcia, że nie zwróciła na to uwagi. Kropla krwi momentalnie wsiąkła w strukturę eksponatu, jakby czaszka została wykonana nie z metalu, a chłonnej gąbki.

— To nie pokazuj mu czaszki — zaproponowała Kim. — Kup ją dla mnie. Wyłącznie dla mnie.

— Kim…

— No cóż — wtrącił się Vane. — Małżonce się nie odmawia.

— Ale nie mam tylu pieniędzy — odpowiedział John bez ogródek, mając nadzieję, że spławi Vane’a. — Po prostu nie stać nas na to.

— Powiem tak, zostawię u was czaszkę na noc. Jutro lub pojutrze odbiorę ją od was. Zastanowicie się, przedyskutujecie zakup i dasz mi odpowiedź, okay?

— Dobrze, ale za taką cenę na pewno jej nie wezmę. Wpadnij pojutrze, zadzwonię w kilka miejsc i sprawdzę, czy w ogóle jest zapotrzebowanie na takie eksponaty.

— Dobrze, jesteśmy umówieni.

— A co z certyfikatem? Klienci na pewno będą o to pytać.

— Jeżeli odkupisz ją ode mnie, dam ci papiery. Dzisiaj wyślę ci skany.

— Dobrze, niech będzie, choć nie oczekuj cudów.

Odebrał czaszkę od Vane’a, lecz momentalnie przechwyciła ją Kimberly.

— Dziękuję panu. Myślę, że przekonam męża do zakupu.

— Mam nadzieję, że dojdziecie do stosownego konsensusu w tej sprawie — Vane pocałował kobietę w rękę.

Kim wzięła artefakt i wróciła do domu, tuląc czaszkę jak dziecko, którego nie było dane jej urodzić.

Rozległ się grzmot, burza była coraz bliżej i z ciężkich chmur posypały się pierwsze krople deszczu. Wierzchołki drzew zakołysały się jak maszty porzuconych okrętów, a niebo nabrało koloru szmaragdu, jak w obrazie Giorgionego Burza.

— Myślę, że kupisz ode mnie czaszkę.

— Skąd ta pewność?

Nachalność Vane’a coraz bardziej irytowała Johna. Nie miał ochoty dłużej z nim dyskutować, szczególnie, że Kimberly, jak się wydawało, tak łatwo nie odpuści.

— Ona odmieni wasze życie jeszcze dzisiejszego wieczoru.

— O czym ty mówisz? Jedynie, co mogłoby odmienić moje życie, to znalezienie kilogramowego samorodka czystego złota. Nie chrzań, Henry, nie masz przed sobą dziecka ani amatora.

— Twoja żona gra na loterii?

— Na loterii? Tak gra, ale co to ma do rzeczy…?

— Niech lepiej dziś sprawdzi wynik losowania, może wam się poszczęści.

John powstrzymał się przed wypowiedzeniem kilku przekleństw. W milczeniu obserwował, jak Vane unosi pustą skrzynię i uśmiecha się. W oknie, za firanką, stała Kimberly, wciąż trzymając czaszkę.

— Zadzwonię nad ranem — kontynuował Henry Vane — i powiesz mi o swojej ostatecznej decyzji.

Podał dłoń Johnowi, który wiedział już, że nikomu nie przedstawi oferty kupna. Nie zamierzał także rozmawiać z żoną na ten temat. Po prostu rano powie Vane’owi, aby zabierał czaszkę i nigdy więcej nie przyjeżdżał. Za nic w świecie nie chciał współpracować z tym szaleńcem. Vane, już w strugach deszczu, odszedł do swojego firebird’a, odpalił silnik i z piskiem opon odjechał.

Murphy zaczerpnął rześkiego powietrza, po czym wszedł do domu akurat w czasie, gdy nad Chestnut Hill rozpętała się burza.

Rozdział II

— Słyszysz mnie? Hej, Mark, słyszysz mnie?

Karen zapaliła dodatkowe światła w laboratorium i spojrzała na laptop. Dzisiejszego wieczoru była niespokojna, nie dowierzając w sposobność postawienia swojego męża na nogi.

Głowa Marka Todda została podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Elektrody przyczepione do czoła mężczyzny sprawiły, że wyglądał upiornie. Mark Todd, a raczej to, co z niego pozostało po makabrycznym wypadku, ciężko dyszał i przewracał oczyma.

— Widzę, że wstałeś — wychyliła się zza komputera, słysząc charczenie męża. — Opowiedz, jak się czujesz i nie mów tylko, że nie jesteś w stanie, Mark. Wraz z doktorem Davidsonem stwierdziliśmy, że nie doszło do uszkodzenia krtani i strun głosowych.

Głowa Todda zajęczała i lekko opadła, mimo podtrzymywania przez dwa metalowe stelaże. W nozdrzach męża Karen umieściła dodatkowe rurki z tlenem, wwiercając je w pień mózgu, aby nie obumarł.

— Tak — wydukał Mark przypominający dzieło doktora Frankensteina. — Wody, Karen… Wody.

Kobieta odeszła od biurka i sięgnęła po spryskiwacz.

Mark Todd spojrzał na nią z grymasem na twarzy. Mięśnie odpowiedzialne za rozwarcie powiek były pozszywane, aby ten do końca nie przymykał oczu. Kąciki ust zaszyła własnoręcznie tuż po wypadku w miejskiej kostnicy, a oderwane prawe ucho doczepiła staplerem chirurgicznym, sądząc, że półżywej głowie jedna małżowina wystarczy w zupełności. Jednak ono i tak obumarło, a Karen niemal zeszła na zawał, obawiając się, że martwica może objąć część twarzy, a nawet mózg. Kochała męża na zabój przed wypadkiem, do którego doszło przed dwoma tygodniami w Oregonie. Mark Todd, inżynier z dziedziny atomistyki, podróżował samochodem ze swoim przyjacielem, Stevenem Garratym z Santa Rosa w Kalifornii do Medford w stanie Oregon. Wybrali się na coroczny zlot naukowy bezpieczeństwa jądrowego i ochrony radiologicznej, jednak nie dotarli na miejsce spotkania. W miejscowości Ashland, niecałe trzydzieści kilometrów od Medford, doszło do potwornego wypadku, w którym zginął kierowca Steven Garraty, zaś Mark Todd doznał tak potwornych obrażeń, że zmarł w szpitalu w Meredith niecałe dwie doby po wypadku.

Jadąca przed nimi ciężarówka załadowana po brzegi sosnowymi palami nagle zahamowała na mokrej od deszczu nawierzchni i wpadła w poślizg. Jedna z kłód przebiła szybę i roztrzaskała głowę Stevena na miazgę, druga — przebiła na wylot Marka, unieruchamiając go w pojeździe. Przeżył wypadek, strażacy byli zdumieni, kiedy rozcinając poszatkowaną od gradu drzew karoserię, usłyszeli cichutkie pojękiwanie mężczyzny. Ucięli piłami wbite w ciało drewno i przetransportowali umierającego pasażera śmigłowcem do szpitala w Sacramento, gdzie po prawie dwóch dobach skonał.