Mężczyzna, który rozmawiał z hienami - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka

Mężczyzna, który rozmawiał z hienami ebook i audiobook

Przemysław Piotrowski

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

To miało być proste zlecenie. Jednak kiedy przyjaciel prosi o pomoc, dżentelmen nie odmawia. Zwłaszcza kiedy ten przyjaciel ocalił dżentelmenowi życie. I to nie raz.

Bernard Dubois przyleciał do Kenii jako prywatny detektyw. Na kontynencie, na którym się wychował, nie było go blisko dwadzieścia pięć lat. Korzystając z okazji, jego przyjaciel, Moses, namówił go do udziału w safari. Miało być prawie jak dawniej – zabójczo piękny krajobraz, dzika afrykańska przyroda i… grupa influencerów z Polski.

Kilka dni później, stojąc nad rozszarpanym przez hieny ciałem, Bernard nie może uwierzyć, że Afryka znów z niego zakpiła. Demony, o których chciał zapomnieć, budzą się do życia. Teraz, odcięty od świata, uzbrojony jedynie w swój intelekt i doświadczenie, musi odkryć prawdę. I odnaleźć mordercę.

Tylko jak, skoro wszyscy wokół noszą maski?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 42 min

Lektor: Przemysław Bluszcz

Oceny
4,3 (170 ocen)
101
39
15
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

„Mężczyzna, który rozmawiał z hienami” Przemysława Piotrowskiego bez wątpienia jest powieścią oryginalną – może nawet za bardzo. To kryminał, ale nie taki, do jakiego przywykłam. To opowieść, która z jednej strony oczarowała mnie klimatem, a z drugiej – zostawiła z poczuciem niedosytu, a chwilami wręcz irytacji. Akcja książki przenosi nas do Kenii, gdzie główny bohater – Bernard Dubois – przybywa jako prywatny detektyw. Wraca po latach na kontynent, który kiedyś był jego domem. Już samo to założenie jest ciekawe – osadzenie klasycznego śledztwa w afrykańskiej scenerii to zabieg niecodzienny i, trzeba przyznać, bardzo efektowny. Autor wspaniale oddał klimat safari – zapach suchej trawy, rozgrzane słońcem powietrze, nocne dźwięki buszu, nieprzewidywalność dzikiej przyrody. Te opisy to, moim zdaniem, najmocniejszy punkt całej książki. Przez moment czułam się, jakbym naprawdę tam była – niemal słyszałam chrzęst gałęzi pod nogami słoni, widziałam mgliste sylwetki lwów w blasku zachodzącego...
21
Agnieszka2122

Nie polecam

Noo zajechało naprawdę 🧀🥚💩🥚🤧
10
aleksandrakramarczyk
(edytowany)

Całkiem niezła

Spoko, ale wiem na pewno, że na Safari do Kenii nie polecę, bo zwyczajnie mnie to nie interesuje. Sam pomysł ciekawy. Czytam wszystkie książki tego autora, ale ta jest średnia. Czekam na kolejny tom z Igorem Brudnym.
00
BarPe

Całkiem niezła

Luta Karabina postawiła poprzeczkę wysoko. Tym razem mnie nie porwało. Głos lektora przyjemny ale chyba nie ma potrzeby az tak zmieniać glosu przy rolach ;l
00
marpoint

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozycja. Od startu trzyma i nie odpuszcza.
00

Popularność




Prolog

Park Naro­dowy Masai Mara

Dzień mor­der­stwa

Siła naci­sku szczęk hieny jest pra­wie dwu­krot­nie więk­sza niż u lwa.

To podobno fakt, ale szcze­rze mówiąc, nie wiem, czy praw­dziwy. Nie ufam niczemu, co jest napi­sane w książ­kach i w gaze­tach, zwłasz­cza zaś temu, co zostało zaim­ple­men­to­wane w ogól­no­świa­to­wym sys­te­mie połą­czeń mię­dzy kom­pu­te­rami potocz­nie zwa­nym inter­ne­tem. Na wła­snej skó­rze też tego nie spraw­dza­łem i nie znam nikogo na tyle nie­mą­drego, kto pod­jąłby się tego kar­ko­łom­nego zada­nia. A przy­naj­mniej do tej pory nie zna­łem.

Teraz patrzę na leżące w wyschnię­tej tra­wie tru­chło. Ludz­kie, jak mnie­mam, bo wciąż nie jestem tego cał­ko­wi­cie pewny. Kłę­bo­wi­sko ucztu­ją­cych bestii upar­cie zasła­nia mi widok, choć trzy­many przez Masaja frag­ment wyso­ko­ga­tun­ko­wego mate­riału jed­nej z hor­ren­dal­nie dro­gich marek odzie­żo­wych suge­ruje, że moje przy­pusz­cze­nia są bli­skie prawdy. Masaj ów to jed­nak doświad­czony wojow­nik i zna­ko­mity tro­pi­ciel. Na szyi nosi naszyj­nik z lwich pazu­rów, w uszach lam­par­cie kły, a na pomarsz­czo­nym tor­sie bli­zny – dowody licz­nych lek­cji pokory, które otrzy­mał od życia.

Masaj obwą­chuje mate­riał, tro­chę jak pies, a tro­chę jak czło­wiek. Patrzy na mnie zna­cząco. Wiem, co zaraz powie, i to mówi. Dada muzungu w wol­nym tłu­ma­cze­niu zna­czy „biała sio­stra”. Wła­ści­wie szep­cze, aby nie sku­pić uwagi poży­wia­ją­cych się hien, bo te nie lubią, jak prze­rywa im się posi­łek, wtedy bywają eks­tre­mal­nie agre­sywne. Opusz­cza powieki, powta­rza to samo, kręci głową, jakby rze­czy­wi­ście mi współ­czuł, choć wiem, że to nie­prawda. To tylko poza, bo tu co naj­wy­żej się pomaga, ale ni­gdy nie współ­czuje. Afryka taka już jest. Jak chce, to bie­rze. Naj­czę­ściej głup­ców, bo tych nie bra­kuje. Muzungu nie współ­czuje się tym bar­dziej.

Biorę w palce z jego czer­stwej dłoni kawa­łek barw­nego mate­riału i przy­kła­dam go do nosa. Jeste­śmy na nawietrz­nej, a gwał­towny podmuch wia­tru wci­ska mi w noz­drza paletę woni na bazie cytru­sów, róży dama­sceń­skiej i jaśminu. Na hory­zon­cie dostrze­gam zmianę.

– Musimy się pospie­szyć – mówi do mnie drugi z towa­rzy­szą­cych mi męż­czyzn. Moses to mój przy­ja­ciel. Z ple­mie­nia Kikuju. Trzy­krot­nie ura­to­wał mi życie. – Idzie burza. Nie mamy czasu – dodaje, rów­nież prze­no­sząc wzrok na ciem­nie­jący hory­zont.

Myślę o tym, co powie­dział, i zasta­na­wiam się, jakie będą kon­se­kwen­cje tego, co się wyda­rzyło. Pora desz­czowa pospie­szyła się o ponad dwa tygo­dnie, a pro­gnozy są mało opty­mi­styczne. Moses ma rację. Musimy się spie­szyć.

– Strze­laj – mówię, a Moses strzela.

Ucztu­jące bestie gwał­tow­nie odska­kują od tru­chła. Roz­glą­dają się zasko­czone, prze­bie­rają łapami, chi­cho­czą ner­wowo, bo nie wie­dzą, co się dzieje, skąd ten ogłu­sza­jący huk. Moses strzela po raz drugi i hieny zni­kają w tra­wie. Jedna z nich, wyjąt­kowo uparta, odwraca się. Może myśli, że jesz­cze nie wszystko stra­cone. Ze skrwa­wio­nego pyska wystaje łach­man tego samego mate­riału, który wciąż trzy­mam w pal­cach. Moses znów naci­ska spust, a sawanna roz­brzmiewa echem trze­ciego wystrzału. Odpo­wiada mu odle­gły grzmot, po któ­rym wybrzmiewa prze­cią­gły ryk sło­nia. Uparta hiena ucieka, ptaki pod­ry­wają się z kona­rów pobli­skich aka­cji. Odpro­wa­dzam je wzro­kiem, a potem na znak sta­rego Masaja zbli­żam się do zbez­czesz­czo­nego kobie­cego ciała.

A raczej tego, co z niego zostało…

Przez głowę prze­myka mi myśl, że Afryka znów ze mnie zakpiła. Zamy­kam powieki. Zaci­skam zęby. Pró­buję opa­no­wać wzbie­ra­jący gniew.

Pie­przone déjà vu, myślę.

Część pierwsza

Rozdział 1

Mom­basa

Osiem dni przed mor­der­stwem

Klik, klik, klik.

Pstry­kam ostat­nie zdję­cie i ścią­gam obiek­tyw. Moja lustrzanka to nikon D6, bez­dy­sku­syj­nie naj­lep­szy apa­rat na pla­ne­cie. W rękach pro­fe­sjo­na­li­sty potrafi czy­nić cuda i choć kra­wa­tów nie wiąże, to dosko­nale ujaw­nia i roz­wią­zuje zakła­mane związki.

Cho­wam sprzęt do torby i ostroż­nie wyco­fuję się z gęstych zaro­śli. Czuję nie­smak, bo to, czego byłem świad­kiem, wyglą­dało raczej odstrę­cza­jąco. Przez ostat­nie trzy dni nie­chęt­nie obser­wo­wa­łem dwie turystki w kwie­cie wieku. Pierw­sza nazywa się Gra­żyna Wiśniew­ska i jest wdową po boga­tym biz­nes­me­nie z Gdań­ska, druga to jej przy­ja­ciółka Mag­da­lena Boruc, nie­wdowa i jesz­cze nie­roz­wódka, nosząca nazwi­sko swo­jego męża, nie­ja­kiego Gra­cjana Boruca, jed­nego z bogat­szych inwe­sto­rów w kraju. Pierw­sza nie inte­re­suje mnie w naj­mniej­szym stop­niu, druga ow­szem. Otóż Mag­da­lena Boruc wła­śnie zdra­dza swo­jego męża z dwoma bar­czy­stymi Kenij­czy­kami, a ja mam na to twarde dowody w postaci zdjęć i fil­mów na moim niko­nie D6. I choć widzia­łem już chyba wszystko, co czło­wiek widzieć może, przy­znam szcze­rze, że pięć­dzie­się­cio­ośmio­let­nia Mag­da­lena Boruc wyka­zała się wyjąt­kową gib­ko­ścią, a moje dotąd silne prze­ko­na­nie co do nie­pod­wa­żal­no­ści praw fizyki zostało istot­nie pod­ko­pane. Jej mąż, a już nie­długo zapewne były mąż, który w ciągu następ­nych mie­sięcy naj­pierw urzą­dzi jej pie­kło, a potem zostawi z niczym, zapewne jesz­cze tej nocy mocno się upije.

Prze­dzie­ram się przez zaro­śla w kie­runku zapar­ko­wa­nej przy nie­utwar­dzo­nej dro­dze tere­nówki. Pomimo pie­kiel­nego upału mam na sobie dłu­gie spodnie koloru khaki, solidne buty trek­kin­gowe, do któ­rych wci­sną­łem nogawki tychże spodni, oraz nieco jaśniej­szą koszulę z dłu­gim ręka­wem. Tka­nina klei mi się do ple­ców, a skórę na dło­niach i szyi pokry­wają bąble po uką­sze­niach moski­tów. Są tak żar­łoczne i głodne krwi, że nie odstra­szają ich nawet lokalne spe­cy­fiki, co gor­sza, przez więk­szą część czasu nie mogę się od nich oga­niać, bo jaki­kol­wiek dodat­kowy ruch czy gest gro­ziłby zde­kon­spi­ro­wa­niem. Moja praca, przez lwią część spo­łe­czeń­stwa postrze­gana przez pry­zmat hol­ly­wo­odz­kich pro­duk­cji, nie ma z wyobra­że­niami prze­cięt­nego oby­wa­tela nic wspól­nego, czę­sto zaś wymaga spę­dza­nia wielu godzin w bez­ru­chu. W takich sytu­acjach zawsze nacho­dzi mnie reflek­sja, że moskity muszą szcze­rze kochać mimów i pry­wat­nych detek­ty­wów.

Przy samo­cho­dzie ścią­gam kape­lusz i oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Prze­cie­ram chu­s­teczką czoło, skro­nie i policzki. Słońce powoli chyli się ku zacho­dowi, a na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej zmrok zapada bły­ska­wicz­nie. Pstryk i nagle robi się ciemno, jakby ktoś zga­sił świa­tło. Busz i domo­stwa w jed­nym nie­mal momen­cie okrywa czarny całun, a na żer wycho­dzą stwo­rze­nia, które za dnia cho­wają się w norach albo pod kamie­niami. Obej­mują gąszcz we wła­da­nie i biada temu, kto zba­ga­te­li­zuje zagro­że­nie, zlek­ce­waży ostrze­że­nia i wyj­dzie w klap­kach opróż­nić pęcherz w krzaki. Wiem o tym, wszak choć noszę pol­skie nazwi­sko, to wycho­wa­łem się wła­śnie tu, na spie­czo­nej czer­wo­nej ziemi, w oto­cze­niu Kikuju, Masa­jów i towa­rzy­szą­cych im na co dzień mala­rycz­nych moski­tów oraz wszel­kiej maści jado­wi­tych istot, które wydają się nie­ustan­nie czy­hać na oka­zję do posiłku.

Taka jest wła­śnie Afryka. Ma to do sie­bie, że na każ­dym kroku szuka spo­sobu, aby cię zabić…

Z tą myślą się­gam po nóż i – upew­niw­szy się, że w ziemi nie kryje się gęsto utkana paję­czyna – wyci­nam jeden z liści rosną­cego przy ścieżce krzewu alo­esu. Jest roz­ło­ży­sty, twardy, ale pod wierzch­nią war­stwą kryje się mający zba­wienne wła­ści­wo­ści miąższ. Obie­ram liść z zewnętrz­nej powłoki i pospiesz­nie sma­ruję nim poką­sane przez moskity frag­menty ciała. Jest chłodny, śli­ski i daje natych­mia­stową ulgę, więc nie cze­ka­jąc, aż nie­chętne mi stwo­rze­nia wypeł­zną ze swo­ich kry­jó­wek, wsia­dam za kie­row­nicę poży­czo­nego od przy­ja­ciela samo­chodu. Wzdy­cham, chrzą­kam, rzu­cam ostat­nie spoj­rze­nie na nik­nącą w oddali taflę Oce­anu Indyj­skiego, tak cza­ru­ją­cego za dnia i tak posęp­nego nocą, w końcu prze­krę­cam klu­czyk i sil­nik wydaje z sie­bie groźny pomruk. Nawra­cam i ruszam w drogę powrotną.

Mijam mur ota­cza­jący skrytą pośród palm koko­so­wych luk­su­sową willę, jak usta­li­łem wyna­jętą pokąt­nie na tydzień od pew­nego Szkota o nazwi­sku McKin­ley za dwa tysiące fun­tów, sto­jącą zale­d­wie kilo­metr w linii pro­stej od hotelu, w któ­rym Gra­żyna Wiśniew­ska i Mag­da­lena Boruc wyku­piły pobyt w popu­lar­nym biu­rze podróży, a przy­naj­mniej ta druga tak to przed­sta­wiła swo­jemu – jak zapewne myślała – głu­piemu i naiw­nemu mężowi. Pomy­liła się, czego nie­zbi­tym dowo­dem jeste­śmy ja i mój nikon, a na nim wszel­kie beze­ceń­stwa Mag­da­leny, jęki, krzyki i spro­śne blu­zgi, któ­rych w Pol­sce na pewno by się wsty­dziła. I bez wąt­pie­nia wsty­dzić się będzie, bo tra­fią do sądu jako dowody zdrady, a być może i do jej przy­ja­ciół, jeśli przy podziale majątku będzie sta­wiać opór i zażąda nie­na­leż­nych jej ali­men­tów albo cze­go­kol­wiek innego. Teraz jed­nak zabawa za murem trwa w naj­lep­sze, a nie­świa­doma mojej wizyty Mag­da­lena pije z przy­ja­ciółką kolo­rowe drinki na bazie rumu i wódki, jed­no­cze­śnie odda­jąc się we wła­da­nie dwóch czar­no­skó­rych aman­tów, jur­nych jak byki roz­pło­dowe, bo naszpi­ko­wa­nych chiń­skimi pod­rób­kami via­gry, która w miej­sco­wych apte­kach scho­dzi tonami. Taki to lokalny folk­lor, wszak afry­kań­scy kochan­ko­wie dosko­nale zdają sobie sprawę, że ich sprzęt nie ma prawa zawieść, także gdy part­nerka nie grze­szy urodą i mogłaby być ich bab­cią, a nawet prabab­cią, bo i takie przy­padki widy­wa­łem.

Droga ze skry­tej w cie­niu palm willi do wiecz­nie żywej i kolo­ro­wej Mom­basy zaj­muje około dwóch godzin. Ja skra­cam ten czas o dwa kwa­dranse, bo szczę­śli­wym tra­fem wstrze­lam się na prom łączący połu­dniową część mia­sta z cen­trum ulo­ko­wa­nym na wyspie bez cze­ka­nia w kolejce. Cie­szę się, bo dzięki temu udaje mi się unik­nąć naga­by­wa­nia przez naj­bar­dziej spau­pe­ry­zo­waną część lokal­nej spo­łecz­no­ści, w tym kula­wych żebra­ków, któ­rzy kula­wych jedy­nie udają, mło­dzień­ców wci­ska­ją­cych ludziom wła­sno­ręcz­nie ryte w drew­nie ręko­dzieła, taśmowo powsta­jące w chiń­skich fabry­kach, i tanich pro­sty­tu­tek, które co prawda nie oszu­kują i swoje usługi w przy­por­to­wych cha­łu­pach rze­czy­wi­ście świad­czą, ale po pierw­sze, gar­dzę tą formą miło­ści, a po dru­gie, praw­do­po­do­bień­stwo zali­cze­nia takiej przy­jem­no­ści bez syfa jest rów­nie duże jak to, że po wypi­ciu nie­prze­go­to­wa­nej wody z mom­ba­skiego kranu nie dopad­nie cię sraczka.

Docie­ram do celu przed cza­sem, wcze­śniej zaku­piw­szy butelkę wcale nie­ta­niego rumu i bukiet czer­wo­nych róż. Mrok, który spo­wił cały kraj, zwy­kle oszczę­dza roz­świe­tloną neo­nami Mom­basę. Dziel­nica, w któ­rej wła­śnie się znaj­duję, może nie należy do tych, o któ­rych w prze­wod­ni­kach piszą, że ni­gdy nie zasy­piają, ale jest za to bez­pieczna i dobrze zelek­try­fi­ko­wana, zamiesz­kana głów­nie przez potom­ków bry­tyj­skich i hin­du­skich osie­dleń­ców tudzież nieco bar­dziej zamoż­nych Kenij­czy­ków.

Zatrzy­muję się przed bramą jed­nego z dość oka­za­łych wol­no­sto­ją­cych domów o lekko spa­dzi­stym dachu. Ota­cza go biały dwu­me­trowy mur, znad któ­rego wyła­niają się korony trzech palm koko­so­wych. Mie­ści się przy Maga­ret Ave­nue, nie­da­leko pola klubu gol­fo­wego, do któ­rego kie­dyś nawet nale­ża­łem, ale dawno temu prze­sta­łem pła­cić składki i zapewne zosta­łem skre­ślony z listy człon­ków. Cze­kam, aż wrota się otwo­rzą, a gdy to nastę­puje, wjeż­dżam na podwó­rze i par­kuję przy weran­dzie. Gaszę sil­nik, chwy­tam róże i butelkę rumu, a potem opusz­czam pojazd. Biorę głę­boki wdech. Powie­trze jest nie­świeże i cięż­kie, jak to w Mom­ba­sie. W tym pie­kiel­nym upale wszystko roz­kłada się trzy razy szyb­ciej, przez co nawet ludzie z gór­nych szcze­bli dra­biny spo­łecz­nej muszą na co dzień mie­rzyć się ze smro­dem dola­tu­ją­cym z przy­por­to­wych wysy­pisk śmieci czy rybich manu­fak­tur.

– Ber­nard! – sły­szę, gdy wkra­czam na schody pro­wa­dzące na werandę. W progu stoi wysoki, nie­zgo­rzej zbu­do­wany Kenij­czyk. Ubrany jest w płó­cienne spodnie i jasną koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami, a na jego nad­garstku poły­skuje złoty zega­rek. Wygląda na uczo­nego albo mece­nasa, ale ni­gdy nie miał nic wspól­nego z żadną z tych pro­fe­sji. Nazywa się Moses Ony­ango i jest moim ser­decz­nym przy­ja­cie­lem. – Już myśla­łem, że nie dotrzesz. Co zatrzy­mało cię tak długo? – dodaje po angiel­sku z wyraź­nym bry­tyj­skim akcen­tem.

– Moses – odpo­wia­dam, wrę­cza­jąc mu butelkę – a co ja ci będę tłu­ma­czył. Wiesz, jak jest. Pry­watni detek­tywi nie powinni uma­wiać się na kon­kretną godzinę. Praca na to nie pozwala.

W innej sytu­acji zapewne usły­szał­bym kolejne pyta­nia o zdro­wie moje oraz rodziny, tej bliż­szej i tej dal­szej, wuj­ków, cio­tek i wspól­nych zna­jo­mych, ale znamy się tak długo, że Moses odpusz­cza lokalną ety­kietę i po pro­stu pokle­puje mnie po ramie­niu.

– Wejdź, pro­szę, zapra­szam – mówi i zachęca gestem. – Co prawda jeste­śmy już po kola­cji, a dzieci śpią, ale Mary na pewno ucie­szy się na twój widok. Pew­nie jesteś głodny…

– Jesteś nader uprzejmy, przy­ja­cielu. A ja nie chciał­bym prze­szka­dzać i…

– Nie żar­tuj – obu­rza się, nieco zbyt teatral­nie, jak czyni to więk­szość Kenij­czy­ków. – Ty ni­gdy nie prze­szka­dzasz i zawsze jesteś w moim domu mile widziany. Zresztą Mary nie daje mi żyć i od rana glę­dzi tylko o tobie. Nie może sobie wyba­czyć, że się minę­li­ście.

– Nie­po­trzeb­nie jej mówi­łeś. Dziś mia­łaby nie­spo­dziankę.

– I ty myślisz, że uda­łoby mi się utrzy­mać przed żoną twoją wizytę w tajem­nicy? – Moses naj­wy­raź­niej nie ocze­kuje odpo­wie­dzi. Przy­gląda się ety­kie­cie na butelce. – Rum też widzę nie­zgor­szy. Wygląda na to, że szybko stąd nie wyj­dziesz, przy­ja­cielu.

Stary druh nie pozo­sta­wia mi wyboru. Dosko­nale wie, że znam tutej­sze uwa­run­ko­wa­nia kul­tu­rowe i wszyst­kie sta­ran­nie pie­lę­gno­wane kon­we­nanse – nie tak wcale różne od pol­skich – więc nie odmó­wię. Pomimo zmę­cze­nia godzę się zostać na jed­nego drinka.

Zaraz po prze­kro­cze­niu progu witam się z Mary. Żona Mosesa jest czar­no­skórą zadbaną czter­dzie­sto­sze­ścio­latką o łagod­nych rysach i naj­szczer­szym uśmie­chu, jaki widzia­łem w życiu. Skła­dam na jej ręce bukiet róż, wyca­ło­wuję policzki, przy­tu­lam i obsy­puję kom­ple­men­tami o nie­prze­mi­ja­ją­cej uro­dzie. Dopiero potem sia­damy z gospo­da­rzem do stołu. Mary zosta­wia nas samych i znika w kuchni. Moses nie traci czasu. Sięga po szkło.

– I jaka jest twoja decy­zja? Sku­sisz się? – naciera pro­sto z mostu. Roz­lewa por­cję na dwa palce i podaje mi szklankę.

– Dwa tygo­dnie to długo… – bąkam pod nosem, ale sam czuję, że w tym bąk­nię­ciu nie ma za grosz prze­ko­na­nia. Mia­łem trzy dni na prze­my­śle­nie tematu, ale nie­ustan­nie umy­kał mi pośród innych spraw. Albo z pełną pre­me­dy­ta­cją go od sie­bie odsu­wa­łem. – W Pol­sce mam biuro, obo­wiązki, zle­ce­nia… – cią­gnę, ale Moses mi prze­rywa.

– Bred­nie – kwi­tuje. Unosi szkło. – Praca nie zając, nie uciek­nie. Czy tak to mówi­cie po pol­sku?

– Zaska­ku­jesz mnie.

– Współ­pra­cuję z biu­rem podróży Rain­bow, więc pro­wa­dzę wiele pol­skich grup. Z języ­kiem mam kon­takt na bie­żąco. – W tonie Mosesa czuć nie­skry­waną dumę. Podob­nie jak ja od zawsze miał talent lin­gwi­styczny. – A teraz na poważ­nie, Ber­nard. – Skraca dystans. – Nie masz małych dzieci ani żony. W kraju nikt na cie­bie nie czeka. Nad czym się tu zasta­na­wiać?

W salo­nie poja­wia się Mary, a po chwili na stole lądują chleb, wędlina i pokro­jone warzywa. Z kuchni nie­sie się zapach pie­czo­nej bara­niny. Moses wznosi toast i opróż­niamy szkla­nice do dna.

– Kiedy ostat­nio byłeś na safari? – pyta po wytar­ciu ust przy­nie­sioną przez żonę chu­s­teczką. – Pew­nie nie pamię­tasz. Cóż, ja też nie – dodaje z prze­ką­sem. – Dziś mam wła­sną firmę i flotę samo­cho­dów. Jutro wie­czo­rem przy­la­tuje grupa pol­skich tury­stów i następ­nego dnia ruszamy w inte­rior. Naj­pierw Ambo­seli, potem Nakuru, w końcu Masai Mara. Być może w ramach dodat­ko­wej wycieczki zaha­czymy o Jezioro Wik­to­rii.

– Dawno tam nie byłem…

– Całe wieki, Ber­nard, całe wieki.

– Mam swoje powody.

Moses wzdy­cha, przy­ta­kuje, zaci­ska usta.

– Minęło pra­wie dwa­dzie­ścia pięć lat – mówi w końcu. – Jak długo jesz­cze chcesz żyć tam­tymi wyda­rze­niami? Ileż można się biczo­wać?

– Może i masz rację. – Dopi­jam rum. – Tak, chyba tak. Masz rację. Ten roz­dział jest już dawno zamknięty.

Moses roz­lewa kolejną por­cję rumu.

– Czyli co? Poje­dziesz? – pyta, uno­sząc szkla­nicę do ust.

– Jesz­cze nie pod­ją­łem decy­zji – odpo­wia­dam, się­ga­jąc po swoją.

– No to nie zosta­wiasz mi wyboru i będę nale­gał. Co wię­cej, uczci­wie ostrze­gam, że w tych nale­ga­niach będę uparty jak osioł. – Moses upija łyk, szcze­rzy zęby. – Pomyśl, bra­cie, nie widzie­li­śmy się tyle lat. Spę­dzimy razem tro­chę czasu. Powspo­mi­namy. Druga taka szansa szybko może się nie powtó­rzyć.

Facet wie, co mówi. Następna oka­zja na takie spo­tka­nie szybko raczej się nie przy­da­rzy. Poza tym poży­czył mi swój samo­chód, a afry­kań­ska kul­tura opiera się na zasa­dzie wza­jem­no­ści. Jeśli ktoś ci coś ofia­ruje, musisz ofia­ro­wać mu coś w zamian. Jeśli coś ci poży­czył albo wyświad­czył ci jakąś przy­sługę, spo­dzie­waj się, że może ocze­ki­wać jakiejś formy rekom­pen­saty.

Mogłem sko­rzy­stać z wypo­ży­czalni…

Jesz­cze przez chwilę wal­czę z myślami, ale w końcu docho­dzę do wnio­sku, że cze­go­kol­wiek bym teraz nie powie­dział, to i tak już niczego nie zmieni. W isto­cie powi­nie­nem się cie­szyć. Moses wymaga ode mnie jedy­nie wspól­nie spę­dzo­nego czasu. No dobra, cze­goś jesz­cze, ale nie mam serca mu tego wypo­mi­nać. Z róż­nych wzglę­dów na wyso­ko­ści rów­nika nikt ni­gdy nie działa cał­kiem bez­in­te­re­sow­nie.

– Zatem zgoda. – Uno­szę szkla­nicę. – Wypijmy za stare dobre czasy – dodaję i stu­kamy się szkłem.

– Twoje zdro­wie, Ber­nard.

– I twoje, Moses.

– Wła­śnie, że twoje.

– Zdro­wie Mary i two­ich dzieci.

Gdy­bym nie zde­cy­do­wał się wyto­czyć naj­cięż­szego działa, zapewne byśmy się tak prze­ko­ma­rzali do jutra rana. Stary Kiku­jus nie odpu­ściłby, aż nie posta­wiłby na swoim. Pod­daję się więc, bo nie widzę sensu, aby kopać się z koniem. Taki wła­śnie jest Moses, takie jest jego ple­mię i taka jest cała Afryka. Tu każdy otwiera swoje serce na oścież, ale też chowa w nim węża. Wycho­wa­łem się tu, doświad­czy­łem jej, więc zdą­ży­łem przy­wyk­nąć. Biorę Afrykę w pakie­cie ze wszyst­kim, co ma do zaofe­ro­wa­nia. Z naj­pięk­niej­szymi na świe­cie zacho­dami słońca, gorą­cymi kobie­tami i poczu­ciem nie­skrę­po­wa­nej wol­no­ści, ale i pie­kiel­nymi upa­łami, groź­nymi cho­ro­bami, nie­le­gal­nymi polo­wa­niami i jado­wi­tymi gadami. Z sza­ma­nami, duchami, porwa­niami i nie­koń­czą­cymi się woj­nami o surowce albo o byle co, czę­sto skut­ku­ją­cymi gra­bieżą, gwał­tami i krwa­wymi rze­ziami, o któ­rych w Euro­pie nikt nie sły­szy albo sły­szeć nie chce.

Wypi­jam czwar­tego drinka. Czuję lekki szum w gło­wie. Roz­my­ślam nad przy­jętą ofertą i nad samą Afryką, tą piękną i groźną Afryką, którą wciąż noszę głę­boko w sercu, choć prze­cież potrak­to­wała mnie tak okrut­nie. Od lat omi­jam ją sze­ro­kim łukiem i mam ku temu powody. Minęło już jed­nak tyle czasu, że bole­sna prze­szłość jawi się dziś co naj­wy­żej jako falu­jąca fata­mor­gana nad roz­grza­nym pia­skiem pustyni. Ważne, że teraz jestem wśród przy­ja­ciół, w domu Mosesa i Mary, czuję na języku słod­kawy posmak rumu, a w noz­drzach kuszący zapach dopie­ka­ją­cej się bara­niny. Myślę, że pod­ją­łem dobrą decy­zję, a prze­rwa od pracy dobrze mi zrobi. Afryka prze­cież niczym mnie już nie zasko­czy…

Rozdział 2

Park Naro­dowy Ambo­seli

Sześć dni przed mor­der­stwem

Uwiel­biam widok Kili­man­dżaro o poranku.

Uwiel­biam też Czas apo­ka­lipsy Fran­cisa Forda Cop­poli, a jesz­cze bar­dziej Jądro ciem­no­ści Jose­pha Con­rada, z któ­rego Copolla czer­pał gar­ściami i wyszło mu to nad wyraz dobrze. Są to dzieła abso­lut­nie wybitne i ponad­cza­sowe, w uni­wer­salny spo­sób uka­zu­jące ludzką naturę, zwłasz­cza jej mroczną część, nik­czemną, okrutną, podłą, zwy­kle nie­wi­doczną do momentu, gdy nad czło­wie­kiem wisi widmo kary za popeł­nione czyny, i eks­plo­du­jącą z nie­wy­obra­żalną mocą w cza­sie, gdy jarzmo naka­zów i zaka­zów znika.

Afryka jest mistrzy­nią w wyko­rzy­sty­wa­niu ludz­kich sła­bo­ści i wycią­ga­niu z czło­wieka pier­wot­nych instynk­tów. Do per­fek­cji opa­no­wała sztukę uwo­dze­nia, mamie­nia i bała­mu­ce­nia wszel­kich wędrow­ców, waga­bun­dów i żąd­nych wra­żeń poszu­ki­wa­czy przy­gód. W zasa­dzie gdzie nie spoj­rzeć, Afryka ofe­ruje orgię dla zmy­słów. Pej­zaże budzą­cej się o świ­cie sawanny potra­fią zachwy­cać do omdle­nia, odgłosy prze­mar­szu stada słoni albo nio­sący się kilo­me­trami ryk lwa wywo­łują dresz­cze eks­cy­ta­cji, a bogac­two zapa­chów potrafi zamie­szać w gło­wie każ­demu, kto choć raz zacią­gnął się głę­boko powie­trzem pośród wyso­kich traw pła­sko­wy­żów Masai Mara czy Seren­geti. Te wszyst­kie maski Afryka prze­wdziewa w jed­nym celu – aby ukryć swoje praw­dziwe, jakże inne od tu wspo­mnia­nych obli­cze. Kili­man­dżaro to jeden z jej asów w ręka­wie.

Sie­dzę na wikli­no­wym krze­śle i piję świeżo zapa­rzoną kawę, któ­rej ziarna zaku­pi­łem od jed­nego ze spo­tka­nych przy dro­dze wie­śnia­ków. Jej pyszny smak wzmaga widok malu­ją­cego się w oddali dachu Afryki. Widzia­łem tę górę już tyle razy, że jej obraz prze­cho­wuję w gło­wie niczym foto­gra­fię w sta­rym albu­mie, mimo to jed­nak nie­ustan­nie mnie zachwyca, a dozna­nia wydają się jesz­cze sil­niej­sze i bar­dziej doj­mu­jące. Jak­bym wzra­stał wraz z nią, wraz z nią doj­rze­wał i przy każ­dym spoj­rze­niu dostrze­gał coś, czego wcze­śniej przede mną nie odkryła. Tro­chę jakby się ze mną draż­niła niczym ponętna kochanka, fry­wol­nie bawiąca się zwiew­nym strzę­pem mate­riału okry­wa­ją­cym jej kształtną pierś albo kuszące łono. Kili­man­dżaro potrafi cza­ro­wać, olśniewa i hip­no­ty­zuje od tysięcy lat. Cha­rak­te­ry­styczny biały koł­nierz wokół łagod­nego szczytu przy­daje jej ele­gan­cji, a nawet gra­cji, zwłasz­cza gdy nie­śmiało wyła­nia się zza chmur, cheł­pli­wie omia­ta­jąc wzro­kiem swoje kró­le­stwo, parki naro­dowe Ambo­seli, Tsavo West, Aru­sza i Taran­gire. Dosko­nale wie, że to wła­śnie dzięki niej dzie­siątki tysięcy zamiesz­ku­ją­cych je zwie­rząt mają jedne z naj­wspa­nial­szych na ziemi warun­ków do byto­wa­nia, bo nawet pomimo coraz czę­ściej nawie­dza­ją­cych te tereny susz pokrywa śnieżna zapew­nia im u pod­nóża masywu nie­zbędną do życia wodę.

Chłonę ten zja­wi­skowy pej­zaż jesz­cze przez kwa­drans, a gdy dostrze­gam dno w mojej fili­żance, ścią­gam nogi ze stołu i wstaję z krze­sła. Prze­cią­gam się i wra­cam do drew­nia­nego domku w jed­nej z dzie­sią­tek lodży u stóp Kili­man­dżaro. Biorę zimny prysz­nic i na chwilę wra­cam myślami do wczo­raj­szego dnia. Nie­chęt­nie zaglą­dam do poczty, aby upew­nić się, czy klient jest zado­wo­lony albo – co gor­sza – nie chowa urazy, wszak zdję­cia i filmy, które mu wczo­raj prze­sła­łem, miały pełne prawo roz­bu­dzić w nim silne emo­cje.

W wia­do­mo­ści zwrot­nej dyrek­tor Boruc gra­tu­luje mi dobrze wyko­na­nej roboty, a do hono­ra­rium dorzuca nie­usta­lany wcze­śniej, ale cał­kiem przy­jemny bonus. W mojej oce­nie to mocny dowód, że od dawna nie kocha swo­jej żony, a jej przy­szłość rysuje się w wyjąt­kowo czar­nych bar­wach. Mój wzrok znów przy­kuwa dum­nie prę­żący się za oknem szczyt Kili­man­dżaro. To w jej stylu. Góra nie pozwala o sobie zapo­mnieć choćby na chwilę. Nęci, kusi, przy­ciąga. Pod­daję się jej cza­rowi i porzu­cam myśli o przy­szłej roz­wódce, a plik doty­czący sprawy ozna­czam jako sfi­na­li­zo­wany.

Lap­top ląduje na dnie walizki i obie­cuję sobie nie wycią­gać go do końca pobytu na safari.

* * *

Idę na śnia­da­nie. Po opusz­cze­niu mojej lodży witam się z parą Pola­ków z naszej grupy. Chło­pak ma na imię Borys i jest, jak to się dzi­siaj mówi, influ­en­ce­rem. Towa­rzy­szy mu dwu­dzie­sto­trzy­let­nia Anna, która podob­nie jak jej part­ner zaj­muje się niczym, pomi­ja­jąc wypi­na­nie przed kamerą swo­ich sili­ko­no­wych piersi i poślad­ków. Oboje mijają mnie na wyło­żo­nej wzo­rzy­stymi pły­tami ścieżce, gdy udaję, że męczę się z zamknię­ciem drzwi. Choć do tej pory nie dali mi powo­dów, abym żywił do nich nie­chęć, nie mogę się prze­ła­mać, by wykrze­sać z sie­bie natu­ralną potrzebę bliż­szego kon­taktu. Nie­stety, i tu jest pies pogrze­bany, podob­nie ma się sprawa z całą resztą naszej ekipy.

Ach, ta Afryka…

W isto­cie pro­blem jest poważny. Gdy wspo­mi­na­łem o tym, że każdy miesz­ka­niec Czar­nego Lądu jest sym­pa­tyczny do bólu, ale potrafi wyka­zać się nie­małą prze­bie­gło­ścią, w naj­mniej­szym stop­niu nie wyol­brzy­mia­łem. Grupa Pola­ków, z którą mam wąt­pliwą przy­jem­ność uczest­ni­czyć w safari, oka­zała się sforą gło­śnych influ­en­ce­rów o dość umiar­ko­wa­nych manie­rach. Podobno są znani w kraju, choć przed zwe­ry­fi­ko­wa­niem tego w sieci nie mia­łem poję­cia, że ist­nieją. Moses od początku wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia, a mimo to uda­wał nie­wi­niątko. Pró­bo­wa­łem szu­kać dla niego uspra­wie­dli­wie­nia, bo skoro ja tych ludzi nie koja­rzę, to on, star­szy ode mnie Kiku­jus, czy­sto teo­re­tycz­nie miał na to szanse jesz­cze mniej­sze. To oczy­wi­ście tylko pro­wo­ka­cja, bo Moses to wyjąt­kowo szczwany lis. Szybko wykon­cy­po­wał, że podobna szansa może mu się szybko nie tra­fić, oka­zało się bowiem, że grupa zapro­po­no­wała mu hor­ren­dalne pie­nią­dze. Pod jed­nym warun­kiem: żądali przy­gody i kon­kret­nych atrak­cji, któ­rych – jak zdą­ży­łem się zorien­to­wać – próżno byłoby szu­kać w ofer­tach innych firm orga­ni­zu­ją­cych wyjazdy na safari.

– Kon­stan­cja jest w porządku, ale oba­wiam się, że ona jedna może nie dać sobie z nimi rady – mówił pod­czas przed­wczo­raj­szej kola­cji mój przy­ja­ciel.

Zer­k­ną­łem na popi­ja­jącą her­batę prze­wod­niczkę w sza­rej polówce – sto­sun­kowo młodą blon­dynkę o ład­nej twa­rzy i wiecz­nie zamy­ślo­nym spoj­rze­niu. Nie śmiał­bym z góry zakła­dać, że nie nadaje się do pro­wa­dze­nia wycie­czek, ale mia­łem pełne prawo powąt­pie­wać, że kie­dy­kol­wiek mie­rzyła się z taką klien­telą. Wyglą­dała na skon­fun­do­waną. Stała oparta o fra­mugę, wpa­trzona w skrzący się w bla­sku księ­życa ośnie­żony szczyt Kili­man­dżaro. Odnio­słem nie­od­parte wra­że­nie, że myśli o tym samym, co ja.

– Ty masz cha­ry­zmę, Ber­nard. I dużo więk­sze doświad­cze­nie – cią­gnął Moses. – Wycho­wa­łeś się tu, znasz sawannę, naszą kul­turę, mówisz w suahili. Ema­nu­jesz pew­no­ścią sie­bie i masz w sobie to coś. Samą swoją obec­no­ścią potra­fisz wzbu­dzać u ludzi sza­cu­nek.

– Tacy jak oni nie sza­nują nikogo – odpar­łem, upi­ja­jąc łyk rumu. – A już na pewno nie faceta, który pod­glą­da­niem nie­wier­nych współ­mał­żon­ków zara­bia na życie tyle, ile oni w godzinę za publiczne poka­za­nie gołego tyłka.

– Nie ujmuj sobie, dobra?

– Ech…

Świat jest nie­spra­wie­dliwy i nikt mnie nie prze­kona, że jest ina­czej. W Afryce ta nie­spra­wie­dli­wość razi jesz­cze bar­dziej. Tu lepiej cza­sem nie patrzeć, aby nie zoba­czyć.

– W każ­dym razie to by wyja­śniało łatwość, z jaką zgo­dzili się na wypła­ce­nie hono­ra­rium – cią­gnął Moses.

– Domy­śli­łem się.

– Nie wąt­pię. Zawsze byłeś dia­bel­nie spo­strze­gaw­czy. Ale… – mój przy­ja­ciel nachy­lił się nad sto­łem, jakby oba­wiał się, że ścia­nom restau­ra­cji wyro­sły uszy – nie mogłem odmó­wić, chyba rozu­miesz…

– Aż tyle?

– Dwa­dzie­ścia pięć tysięcy od głowy.

– Dola­rów? – Pra­wie się zakrztu­si­łem. Moses potwier­dził ski­nie­niem głowy. – To daje ponad… – Szybko poli­czy­łem. – Do cięż­kiej…

Prze­kli­nam rzadko, więc opa­no­wa­łem się w ostat­niej chwili. Ośmiu klien­tów, każdy po dwa­dzie­ścia pięć tysięcy dola­rów, czyli po około sto tysięcy zło­tych. Moses za jedno zle­ce­nie mógł zaro­bić tyle, ile przez cały rok. Albo i dwa lata. Może nawet trzy, wszak jeste­śmy w Afryce. Poczu­łem się zaże­no­wany i oszu­kany. Moses dobrze wie­dział, że gdyby wcze­śniej przed­sta­wił mi pro­po­zy­cję tak, jak wygląda w rze­czy­wi­sto­ści, zasta­no­wił­bym się nad nią dwa razy. Kwota rze­czy­wi­ście zwa­lała z nóg. Tu taka oka­zja jest jak manna z nieba. Jak szóstka w toto­lotka. Jak otwar­cie bram Sezamu.

– To w ogóle legalne? – zapy­ta­łem pół­szep­tem, gdy już tro­chę ochło­ną­łem.

– Powiedzmy, że… – Moses zapra­co­wał języ­kiem na dzią­śle, jakby chciał wydłu­bać nim coś spo­mię­dzy zębów, po czym obej­rzał się przez ramię – …wszystko jest doga­dane. Straż­nicy nie będą robić pro­ble­mów.

– Sko­rum­po­wa­łeś ich… – Zaczy­na­łem żało­wać, że się zgo­dzi­łem.

– Od razu „sko­rum­po­wa­łeś”. Po pro­stu tro­chę pomo­głem im finan­sowo.

– Afryka, tak?

– Prze­cież nie muszę ci tego tłu­ma­czyć.

– Hmm…

Róż­nice kul­tu­rowe – tak Afry­ka­nie nazy­wają to, co nie mie­ści się w gło­wie nam, Euro­pej­czy­kom, a w Afryce jest chle­bem powsze­dnim. Tu korup­cja jest tak powszechna, że to słowo cał­ko­wi­cie wyko­śla­wiło swój pier­wotny sens i śmiem twier­dzić, że przez więk­szość oby­wa­teli nawet nie jest odbie­rane pejo­ra­tyw­nie. Każdy rozu­mie je tak, jak mu w danym momen­cie pasuje.

– A bez­pie­czeń­stwo? – Pró­bo­wa­łem łapać się brzy­twy.

– Jeśli o to cho­dzi, nie masz co się mar­twić. Zadba­łem o wszystko, przy­ja­cielu. Poza tym pomyśl… – Odchrząk­nął. – Skoro w RPA biura legal­nie spusz­czają zamknię­tych w klat­kach tury­stów do oce­anu, aby pooglą­dali z bli­ska żar­ła­cze białe, to… – Posłał mi roz­bra­ja­jący uśmiech. – No powiedz, mój drogi; rekin, lew, jaka to róż­nica?

W tym sza­leń­stwie jest metoda, pomy­śla­łem i krótko póź­niej schro­ni­łem się w swo­jej lodży. Oka­zało się, że mia­łem cał­kiem sporo czasu, aby pod­dać całą sprawę dokład­nej ana­li­zie. Wszystko za sprawą sąsia­dów. Nie mogłem zasnąć, bo pań­stwo influ­en­ce­rzy zapo­mnieli zamknąć na noc okna, przez co nasłu­cha­łem się wię­cej, niźli chcia­łem.

– Następ­nym razem nie zapo­mni­cie – mruk­ną­łem zło­śli­wie, wszak zna­łem tutej­sze realia, a one wyglą­dały tak, że cie­płota ciał oraz pot wydzie­lany pod­czas miło­snych har­ców przy­cią­gną setki, jeśli nie tysiące wygłod­nia­łych koma­rów, stwo­rze­nia te zaś prę­dzej czy póź­niej znajdą szparę w moski­tie­rze, sfor­sują ją i w nocy urzą­dzą kochan­kom pie­kło, jakiego wcze­śniej nie doświad­czyli.

Ilość pod­kładu na poką­sa­nej twa­rzy Anny i ciemne wory pod oczami Borysa utwier­dzają mnie w prze­ko­na­niu, że w swo­ich przy­pusz­cze­niach się nie pomy­li­łem. Czuję nawet pewną satys­fak­cję, choć daleko mi do ludzi nie­życz­li­wych. Uwa­żam się za czło­wieka tole­ran­cyj­nego i doprawdy był­bym god­nym poża­ło­wa­nia sta­rym pier­dzie­lem, gdy­bym uty­ski­wał nad tym bar­dziej, niż to uczy­ni­łem. W prze­ci­wień­stwie do…

Chwy­tam moment. Czuję silny dyso­nans.

Moses miał rację – jestem dia­bel­nie spo­strze­gaw­czy, co bywa moim prze­kleń­stwem, ale w moim fachu czę­sto się przy­daje. Zmysł ten obja­wia się wła­śnie teraz, gdy idę do restau­ra­cji na śnia­da­nie. Zauwa­żam mło­dego męż­czy­znę o imie­niu Adam, który skryty za per­golą stoi w oknie domku numer dwa­na­ście i celuje w plecy umę­czo­nej pary z palca wska­zu­ją­cego, jakby mar­ko­wał odda­nie strzału z pisto­letu.

Pod jego oczami też malują się cie­nie, ale oczy błysz­czą bar­dzo nie­po­ko­jąco. Pio­nowe bruzdy na czole suge­rują tłu­mioną pogardę. Chło­pak w końcu strzela, wyko­nuje odra­ża­jący gest o pod­tek­ście sek­su­al­nym i spluwa przez okno.

Dziwne, myślę. Inter­net twier­dzi, że Adam i Borys to bli­scy kole­dzy. Na szczę­ście szybko przy­tom­nieję i udzie­lam sobie suro­wej repry­mendy. Pierw­sza zasada dobrego detek­tywa: ni­gdy nie bierz za pew­nik tego, co usły­szysz i prze­czy­tasz. Zwłasz­cza w inter­ne­cie.

Rozdział 3

Park Naro­dowy Ambo­seli

Sześć dni przed mor­der­stwem

Słońce leni­wie wspina się ponad korony aka­cji, a z oddali nie­sie się ryk sło­nia.

Popra­wiam kape­lusz i zacią­gam się zapa­chem dzi­kiej sawanny. O świ­cie nie ma nic wspa­nial­szego. Myślę, że bar­dzo mi tego bra­ko­wało.

– Jedziemy? – pyta Moses przez otwarte okno jed­nej z dwóch tere­no­wych toyot land cru­iser, któ­rymi dys­po­nu­jemy. Obie mają otwarty dach i są spe­cjal­nie przy­sto­so­wane do safari.

– Jedziemy – odpo­wia­dam i wska­kuję do środka. Oprócz nas wsia­dają Borys z Anną, Adam oraz Mieszko. Poprzed­niego wie­czoru, nie mogąc zasnąć, tro­chę poszpe­ra­łem w prze­past­nych cze­lu­ściach inter­netu, aby spró­bo­wać zro­zu­mieć feno­men owych influ­en­ce­rów.

Borys Wiśniew­ski to młody czło­wiek, który swoją roz­po­zna­wal­ność zbu­do­wał, gra­jąc w gry wideo na kanale YouTube. W jakiś spo­sób spra­wił, że inni mło­dzi ludzie chcieli oglą­dać, jak on to robi. Sam ni­gdy nie byłem wiel­kim fanem tego typu roz­rywki, ale rozu­miem, że taka forma spę­dza­nia czasu to znak cza­sów. Dzie­ciaki, zamiast bie­gać za piłką na boisko­wym osie­dlu, ska­kać po trze­pa­kach i drze­wach tudzież bawić się w pod­chody, wolą prze­ży­wać o wiele nie­bez­piecz­niej­sze przy­gody, ale na ekra­nie kom­pu­tera. Pozo­staje też fak­tem, że Borys przez dzie­sięć lat dzia­łal­no­ści zyskał na YouTu­bie sześć milio­nów trzy­sta dwa­dzie­ścia sześć tysięcy sub­skry­ben­tów, a dziś dzie­ciaki zabi­jają się o pro­du­ko­wane przez niego koszulki, cza­peczki, ple­caki czy piór­niki. Mają­tek mło­dzieńca sza­co­wany jest na ponad osiem­dzie­siąt milio­nów zło­tych.

Part­nerką Borysa jest Anna Hucpa, która zasły­nęła tym, że trzy lata temu zaczęła się poja­wiać u jego boku, a ów mło­dzian rela­cjo­no­wał w sieci wszyst­kie ope­ra­cje pla­styczne, które jej spon­so­ro­wał. Anna, kry­jąca się pod zna­czą­cym pseu­do­ni­mem Pup­pet, ma sztuczne piersi o roz­mia­rze piłki do siat­kówki, dorodne afry­kań­skie pośladki i usta, które wyglą­dają, jakby przy­tknęła je do ula. Z racji tego, że wszyst­kie te czę­ści ciała chęt­nie eks­po­nuje na Insta­gra­mie, jej pro­fil śle­dzi bli­sko pół­tora miliona użyt­kow­ni­ków. Nur­tu­jącą mnie cie­ka­wostką jest jej nie­zwy­kle sze­roka wie­dza ogólna, znacz­nie prze­wyż­sza­jąca – wyda­wa­łoby się – bar­dziej obrot­nego part­nera. Wycią­gane przez nią wnio­ski, celne uwagi i bły­sko­tliwe ripo­sty, które udało mi się zasły­szeć w trak­cie wie­lo­go­dzin­nej podróży do Ambo­seli, mocno zbiły mnie z tropu i muszę otwar­cie przy­znać, że w jej przy­padku pierw­sze wra­że­nie mogłoby spro­wa­dzić mnie na manowce.

Trze­cim z naszych współ­to­wa­rzy­szy jest Adam Miś­kie­wicz, czyli mło­dzie­niec, któ­rego przy­ła­pa­łem na odda­niu mar­ko­wa­nego strzału w plecy Borysa bądź Anny. Jest to szczu­pły, ale krzepki dwu­dzie­sto­pię­cio­la­tek z burzą loków i wyta­tu­owa­nymi ramio­nami, który zdo­był sławę dzięki krót­kim fil­mi­kom w nie­wy­bredny spo­sób paro­diu­ją­cym śle­dzone w por­ta­lach plot­kar­skich oso­bi­sto­ści ze świata show-biz­nesu. Jego wizy­tówką, którą zresztą – co doprawdy nie mie­ści mi się w gło­wie – pró­bo­wał opa­ten­to­wać w Urzę­dzie Paten­to­wym Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, jest gest przy­po­mi­na­jący połą­cze­nie pozo­ro­wa­nej gry na gita­rze oraz efektu samo­gwałtu, koń­czący każde wpusz­czane do sieci wideo. Wyniki Griz­zly, bo pod takim pseu­do­ni­mem sprze­daje swój dys­ku­syjny kon­tent w inter­ne­cie, są impo­nu­jące. Milion dwie­ście tysięcy sub­skry­ben­tów na Insta­gra­mie oraz bli­sko cztery miliony na Tik­Toku to spo­łecz­ność, która pozwala mu jeź­dzić naj­now­szym lam­bor­ghini aven­ta­do­rem.

W końcu Mieszko Budych, który z całej tej cudacz­nej czwórki wydaje się naj­nor­mal­niej­szy. Przy­stojny, dobrze zbu­do­wany, z nie­na­gan­nymi manie­rami i spo­koj­nym, ana­li­tycz­nym spoj­rze­niem, w sieci nie posłu­guje się żad­nym pseu­do­ni­mem, a swoją popu­lar­ność zawdzię­cza pracy repor­tera dla kilku kana­łów muzycz­nych. Dwa lata temu z nie­zna­nego mi powodu posta­no­wił się prze­bran­żo­wić i zało­żył firmę mena­dżer­ską, któ­rej celem jest pro­mo­wa­nie wscho­dzą­cych gwiazd show-biz­nesu. Dla­czego w jego port­fo­lio zamiast pio­sen­ka­rek i pio­sen­ka­rzy znaj­dują się głów­nie influ­en­ce­rzy? To pyta­nie na razie pozo­staje bez odpo­wie­dzi, ale nur­tuje mnie na tyle, że posta­na­wiam zapy­tać o to Mieszka krótko po opusz­cze­niu terenu naszej lodży.

– Potrze­bo­wa­łem nowego wyzwa­nia – odpo­wiada, popra­wia­jąc pal­cem swoje modne rogowe oku­lary w kolo­rze khaki. Patrzy na odda­la­jący się szczyt Kili­man­dżaro, bo jeste­śmy już w dro­dze w głąb parku Ambo­seli, kró­le­stwa słoni. Z powro­tem nakłada na głowę czapkę z dasz­kiem. – Wie pan, jak to jest. Po tylu latach gania­nia z wywa­lo­nym jęzo­rem po tych wszyst­kich kon­cer­tach i szcze­rze­nia się do kamery czu­łem się zawo­dowo wypa­lony. Zresztą nie tylko zawo­dowo. Zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyczer­pu­jące?

– Domy­ślam się – odpo­wia­dam, bo dosko­nale Mieszka rozu­miem. Moja praca rów­nież wymaga życia na waliz­kach i uda­wa­nia kogoś, kim nie jestem. Szczę­śli­wie nie muszę tego robić przed kame­rami. – Zakła­dam, że to jed­nak nie była łatwa decy­zja… – dodaję, pró­bu­jąc skie­ro­wać roz­mowę na odpo­wied­nie tory.

– Ow­szem – wzdy­cha. – Bałem się jak dia­bli, bo ta branża nie tole­ruje mię­ki­szo­nów, że się tak wyrażę. Do tego cała ta papie­ro­lo­gia. Zusy, srusy, podatki. Dla mnie czarna magia. Ale nie było odwrotu. Dziś jed­nak nie mogę narze­kać. Mam kilku naprawdę per­spek­ty­wicz­nych klien­tów. Choćby Borysa i Ankę, któ­rzy zresztą namó­wili mnie na ten wyjazd.

– Borys to ten… od gier kom­pu­te­ro­wych?

– Od gier to on był pięć lat temu. Dziś to marka sama w sobie. – Mieszko ści­sza głos. – Wszystko, czego się dotknie, zamie­nia się w złoto. Obec­nie myśli o nagra­niu płyty i jestem pewny, że to będzie gigan­tyczny suk­ces. Dzie­ciaki za nim sza­leją.

Korci mnie, aby zapy­tać o Annę. Waham się mimo to, roz­wa­ża­jąc, czy to nie za wcze­śnie. Nie chciał­bym wyjść na nachal­nego ani tym bar­dziej na wścib­skiego.

– A pan, panie Dubois? – prze­rywa mil­cze­nie Mieszko. – Ta praca pana satys­fak­cjo­nuje?

– Ow­szem – odpo­wia­dam, choć to oczy­wi­ste nad­uży­cie. Mieszko nie ma poję­cia, czym się naprawdę zaj­muję, a moja obec­ność na safari to jedy­nie zbieg oko­licz­no­ści. I spłaty nie­roz­li­czo­nego długu. – W Afryce można się zako­chać – dodaję, gdy cisza robi się nieco kło­po­tliwa.

– Ma pan nie­po­lsko brzmiące nazwi­sko. I… – Obrzuca mnie badaw­czym spoj­rze­niem. Chce coś dodać, ale wcho­dzę mu w słowo.

– Długa histo­ria – uci­nam wątek w spo­sób, który czło­wiek na pozio­mie powi­nien ode­brać w spo­sób nie­po­zo­sta­wia­jący pola do domy­słów. Nie mam zamiaru tłu­ma­czyć Miesz­kowi zawi­ło­ści histo­rii mojej rodziny. Nie chcę też, żeby kto­kol­wiek w tym towa­rzy­stwie poznał nazwi­sko, jakim posłu­guję się w kraju. Panień­skie matki, któ­rego uży­wam w podob­nych sytu­acjach, pozwala mi zacho­wać poczu­cie, że nie pluję roz­mówcy w twarz.

Męż­czy­zna naj­wy­raź­niej potrafi czy­tać mię­dzy wier­szami, bo milk­nie, wzdy­cha i kie­ruje wzrok na stado kro­czą­cych ku wodo­po­jowi słoni. Widok, na oko, czter­dzie­stu olbrzy­mów jest doprawdy impo­nu­jący.

– Ma pan rację, panie Dubois – stwier­dza z nie­skry­waną eks­cy­ta­cją. – W Afryce można się zako­chać…

Moses pod­jeż­dża do wodo­poju naj­bli­żej, jak się da. W samo­cho­dzie panuje wyraźne poru­sze­nie. Mło­dzieńcy wysta­wiają głowy przez otwarty dach, a Anna kwili z zachwytu. W ruch idą smart­fony. Strze­lają migawki.

– Uczu­lam, aby zacho­wać ciszę – mówię pół­gło­sem, gdy znaj­du­jemy się zale­d­wie kilka metrów od stada. Prze­wo­dzi mu Craig, ikona parku Ambo­seli. Poznaję go po dłu­gich i zakrę­co­nych cio­sach. – Sło­nie zwy­kle nie zwra­cają uwagi na tury­stów, ale spło­szone bywają agre­sywne i nie­prze­wi­dy­walne. A tego chyba nie chcemy – ostrze­gam.

– Ale jakie to byłoby wideo! – rzuca z roz­rzew­nie­niem Adam.

– Gdyby cię roz­dep­tał, to na pewno – dodaje Borys.

– Milion odsłon gwa­ran­to­wany.

– W godzinę. Dru­gie tyle polu­bień w dobę.

– Ale byłby szał.

– Na bank!

Ich roz­wa­ża­nia kręcą się wokół jed­nego: odsłony, lajki, suby, udo­stęp­nie­nia. Posłu­gują się języ­kiem, który jest mi obcy, choć potra­fię wychwy­cić jego sens. Widzę, że Adama korci, aby zła­mać zasady i wkro­czyć pomię­dzy bestie, ale kate­go­rycz­nie mu tego zabra­niam.

Sto­imy jesz­cze przez kilka minut, obser­wu­jąc, jak sło­nie biorą błotną kąpiel, i jedziemy dalej. Mijamy stado bawo­łów, kilka gnu, zebry, gazele i impale. W wyso­kiej tra­wie drep­cze polu­jący na węże sekre­tarz. Co jakiś czas się zatrzy­mu­jemy, aby klien­tela mogła cyk­nąć zdję­cia, ale te zwie­rzęta nie robią już na nich takiego wra­że­nia. Emo­cje roz­bu­dzają na chwilę trzy śliczne żyrafy, które pod­cho­dzą do samo­chodu tak bli­sko, że można je dotknąć. Jedna jest wyjąt­kowo cie­kaw­ska i schyla głowę na wyso­kość dachu, zacze­pia Mieszka i Adama. Borys prze­ci­ska się pomię­dzy nimi i odważ­nie wyciąga dłoń, aby pogła­skać ją po pysku.

– Odra­dzam – mówię, choć bez naci­sku. Żyrafy to typowi rośli­no­żercy i nie mają w zwy­czaju gryźć w palce cie­kaw­skich tury­stów. Bar­dziej nie­po­koi mnie to, że pod­eks­cy­to­wani mło­dzieńcy czymś ją zde­ner­wują, wtedy jed­nym gwał­tow­nym ruchem głowy może naro­bić w samo­cho­dzie bała­ganu.

Żyrafa jest jed­nak nad­zwy­czaj spo­kojna, na tyle, że Anna rów­nież prze­ko­nuje się do bliż­szego kon­taktu. Wszy­scy robią sobie zdję­cia, a na twa­rzach całej czwórki maluje się praw­dziwa eks­cy­ta­cja. Ale po chwili zata­piają się w swo­ich smart­fo­nach i namięt­nie kle­pią w kla­wi­sze. Naj­wy­raź­niej dobrze się przy­go­to­wali i kupili kenij­skie karty, a to ozna­cza, że przez naj­bliż­sze minuty będą wpa­try­wać się w wyświe­tla­cze w ocze­ki­wa­niu na odzew swo­ich fanów. Od teraz będą się liczyć tylko lajki.

* * *

– Jestem zachwy­cona – stwier­dza Anna. – Naprawdę nie myśla­łam, że Afryka tak mnie ocza­ruje. Mogła­bym chło­nąć te widoki aż do końca świata.

– A to prze­cież dopiero począ­tek wyprawy – mówię z uśmie­chem.

Nie ukry­wam, że trudno mi ode­rwać wzrok od jej nachal­nie wyeks­po­no­wa­nych piersi. Są mon­stru­alne i choć dosko­nale zdaję sobie sprawę, że to efekt wypeł­nie­nia sili­ko­nem, męska natura nie pozwala mi tego widoku zupeł­nie igno­ro­wać. Biust Anny ma też swoje nie­za­prze­czalne zalety. Dzięki niemu obsługa lokalu znaj­du­ją­cego się w lodży, w któ­rej zatrzy­ma­li­śmy się na kawę, jest bły­ska­wiczna. Kel­ne­rzy uwi­jają się przy nas jak w ukro­pie, aby choć na chwilę zawie­sić oko na pier­siach kry­ją­cych się pod obci­słą, wystrzę­pioną na ame­ry­kań­ską modłę koszulką. Jeden z nich wła­śnie sta­wia przed Anną fili­żankę, pod­da­jąc swój krę­go­słup naj­wyż­szej pró­bie. Uni­że­nie kła­nia się, choć chyba jesz­cze niżej, niż zwy­kli to czy­nić inni pra­cow­nicy sek­tora tury­stycz­nego. Tu wciąż poku­tują kolo­nialne zwy­czaje, a głę­boki ukłon jest jed­nym z naj­bar­dziej typo­wych spo­so­bów na oka­za­nie sza­cunku bia­łemu czło­wie­kowi.

– Mówi pani tak, jakby nie była wcze­śniej prze­ko­nana do wyjazdu… – kon­ty­nu­uję, gdy i przede mną ląduje fili­żanka z kawą.

– Bo nie byłam. Wolę mia­sta. Poza tym myśla­łam, że Kenia to biedny i nie­bez­pieczny kraj, a do tego pełen wsze­la­kiego robac­twa. Te wszyst­kie węże i pająki. Fuj.

– Pani wyobra­że­nia nie są prze­sad­nie dale­kie od prawdy…

– Na szczę­ście na razie tego nie widzę. No może poza koma­rami… – Hucpa wska­zuje pal­cem na czoło, gdzie widać kilka śla­dów po uką­sze­niach.

– Namó­wił panią part­ner? – pytam dalej.

– Tak. – Anna szuka wzro­kiem Borysa, który na zie­lo­nym dzie­dzińcu robi sobie sel­fie na tle ogrom­nej czaszki bawołu. Jest wkom­po­no­wana pomię­dzy dwa kamie­nie obro­śnięte krze­wami o żół­tych kwia­tach, a w głębi widać odle­gły szczyt Kili­man­dżaro, który teraz łatwo pomy­lić z wędru­ją­cymi po nie­bie chmu­rami. – Borys to świetny facet. Jest przy­stojny, pra­co­wity i nie­zwy­kle inte­li­gentny. Każdy jego pomysł to strzał w dzie­siątkę, więc gdy wspo­mniał, że chciałby poje­chać na safari z lwami, nie opo­no­wa­łam. Chcę z nim być zawsze i wszę­dzie. Bar­dzo go kocham.

Dyso­nans poznaw­czy, jaki odczu­wam w roz­mo­wie z Anną, jest wręcz przy­tła­cza­jący. Młoda kobieta, która wygląda jak lalka Bar­bie pod­ra­so­wana do gra­nia w fil­mach por­no­gra­ficz­nych, posłu­guje się poprawną pol­sz­czy­zną, nie używa słów powszech­nie uzna­wa­nych za wul­garne i wydaje się, jak już powie­dzia­łem, bar­dzo inte­li­gentną osobą. Już wcze­śniej mia­łem przy­jem­ność wymie­nić z nią kilka uwag i za każ­dym razem czu­łem się pozy­tyw­nie zasko­czony. Pra­gnę zapy­tać ją o to, czym się kie­ro­wała, decy­du­jąc się w tak mło­dym wieku na te wszyst­kie ope­ra­cje pla­styczne, ponie­waż chi­rurg odpo­wie­dzialny za wypeł­nie­nie jej ust powi­nien do końca świata sma­żyć się w pie­kle. Nie mam jed­nak dość odwagi, aby zaha­czyć o ten temat.

– A pan? Jaka jest pana histo­ria? Ma pan żonę? Dzieci? – pyta Anna, zaglą­da­jąc mi głę­boko w oczy.

– Nie – odpo­wia­dam, choć to nie do końca prawda. Mia­łem żonę, po któ­rej pozo­stała mi jedy­nie córka. Ma na imię Daria i wła­śnie wkra­cza w doro­słość. Układa sobie życie w War­sza­wie.

– Czyli jest pan jed­nym z tych wiecz­nych samot­ni­ków… – cią­gnie Anna.

– Chyba jed­nak nie… – klu­czę.

– A jed­nak pań­ska twarz świad­czy o czymś innym. Mój świę­tej pamięci pra­dzia­dek, żoł­nierz Armii Andersa, a póź­niej ska­zany na wywózkę Sybi­rak, który uciekł z łagru i przez sześć lat w trza­ska­ją­cym mro­zie, w towa­rzy­stwie chmar wygłod­nia­łych koma­rów prze­dzie­rał się przez tun­drę i tajgę do domu rodzin­nego, miał wypi­saną na twa­rzy bar­dzo podobną histo­rię. I te oczy. Ma pan podob­nie melan­cho­lijne spoj­rze­nie.

Wpa­truję się w Annę z rosną­cym zdu­mie­niem. Nie potra­fię jed­nak wydu­sić z sie­bie niczego sen­sow­nego. Wolę więc mil­czeć.

– Nie oszuka mnie pan tak łatwo, panie Dubois. – Uśmie­cha się i sięga po fili­żankę. – Potra­fię czy­tać w ludz­kich duszach lepiej niż tutejsi sza­mani. Ale jeśli nie chce pan mówić, to nie zamie­rzam naci­skać. Przy­goda dopiero się zaczyna, mam rację?

– Zaska­kuje mnie pani, pani Anno.

– Nie tylko w tym jestem dobra. – Dziew­czyna uśmie­cha się zalot­nie. – Pójdę zoba­czyć, co u Borysa, bo jesz­cze sta­nie się zazdro­sny – dodaje, po czym dopija kawę i wstaje od sto­lika, pozo­sta­wia­jąc mnie w duchowo-inte­lek­tu­al­nej roz­terce.

Odpro­wa­dzam ją wzro­kiem, podob­nie jak kel­ne­rzy i pozo­stali klienci lokalu. Anna bez dwóch zdań potrafi sku­piać na sobie spoj­rze­nia. W tym jest bez­kon­ku­ren­cyjna.

* * *

– Wiesz, że fla­mingi łączą się w pary na całe życie? – Anna obej­muje Borysa, który z uwagą śle­dzi taniec godowy tych wyjąt­ko­wych stwo­rzeń.

– Jak bociany? – odpo­wiada pyta­niem na pyta­nie.

– Czyż to nie fascy­nu­jące?

– W sumie…

Dotar­li­śmy do opusz­czo­nej lodży przy naj­więk­szym roz­le­wi­sku Ambo­seli. Ono ni­gdy nie wysy­cha i zawsze jest cen­tral­nym punk­tem każ­dej wyprawy w głąb parku. Ota­czają je tysiące hek­ta­rów bagien pełne bie­le­ją­cych kości bawo­łów i innych kopyt­nych, a przy odro­bi­nie szczę­ścia można natknąć się na hipo­po­tamy. Nie­stety, to wła­śnie one naj­bar­dziej przy­czy­niły się do tego, że pięk­nie poło­żony ośro­dek pozo­staje opusz­czony. Wcze­śniej zbyt czę­sto docho­dziło na jego tere­nie do bli­skich spo­tkań z tymi olbrzy­mami, które są bar­dzo tery­to­rialne i nie wahają się ata­ko­wać ludzi. Dwa przy­padki śmier­telne oka­zały się gwoź­dziem do trumny lodży – zamknięto ją i teraz mar­nieje, powoli wchła­niana przez trawy i chasz­cze.

– Różowa barwa piór fla­min­gów jest efek­tem ubocz­nym ich diety – tłu­ma­czę nie­licz­nym, któ­rych to inte­re­suje. – Poży­wiają się głów­nie algami, plank­to­nem, kre­wet­kami i sko­ru­pia­kami dostar­cza­ją­cymi im barw­nika zwa­nego karo­te­no­idem. W okre­sie godo­wym kolor robi się inten­syw­niej­szy, co pomaga roz­bu­dzić zain­te­re­so­wa­nie part­nerki. Mamy dużo szczę­ścia, bo wła­śnie tra­fi­li­śmy na uni­kalny moment, gdy ptaki łączą się w pary. Zresztą, jak pani Hucpa zdą­żyła zauwa­żyć, na całe życie.

– Nie­sa­mo­wite – wzdy­cha Anna, a part­ner moc­niej ją do sie­bie przy­ci­ska.

Przez krótki moment sto­imy w uro­kli­wej ciszy. Sły­chać tylko szcze­biot fla­min­gów, plusk wody i trza­ska­jące migawki apa­ra­tów i smart­fo­nów. Bru­tal­nie prze­rywa ją głos Miś­kie­wi­cza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki