La Bestia - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka

La Bestia ebook i audiobook

Przemysław Piotrowski

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 451

Data ważności licencji: 1/9/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 27 min

Lektor: Mariusz BonaszewskiFilip Kosior

Oceny
4,5 (1612 oceny)
1065
367
130
33
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solenizantka10

Nie polecam

Autor przeplata fikcyjne postacie z własnymi wspomnieniami z Kolumbii, jednocześnie narracja, jaką prowadzi tworzy wrażenie kiepskiego fanfiction z wattpada bazującego na jak największej ilości przemocy i szokowaniu czytelnika. Nie wiem co ta książka robi w dziale „literatura faktu”, bo z faktami nie ma zbyt wiele wspólnego. Ogólnie nie polecam
124
qrolic

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka. Autor cały czas w formie. Czyta się jednym tchem. Choć temat trudny i okrutny, to kawał dobrej roboty Panie Przemku. Czapki z głów 😉
53
CzakWojciech

Nie oderwiesz się od lektury

Panie! Trzeba mi zwrócić za psychiatrę! Brawo! Świetny reportaż!
32
aganieszkawilk89

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka autorstwa Przemysława Piotrowskiego , w dodatku przygotował się do tego, jadąc do Columbi , idąc śladami tej bestii w człowieczej skórze. Dla mnie wkurzające było też,to że sędzia zwracała się do zwyrodnialca, proszę pana , a nie potworze?????
10
Achbeata

Nie oderwiesz się od lektury

Książka godna polecenia
10

Popularność




WSTĘP

Kolum­bia to trudny kraj.

Chciał­bym, aby­ście to zro­zu­mieli już na samym początku, zanim jesz­cze zabie­rze­cie się do czy­ta­nia. Byłem tam, doświad­czy­łem jej, odczu­łem ją na wła­snej skó­rze. Można powie­dzieć o niej tyle dobrego, co złego, bo choć jest naj­pięk­niej­szym kra­jem, jaki widzia­łem, to tkwi w nim coś tak ponu­rego i mrocz­nego, że gdy piszę te słowa, mam nie­od­parte wra­że­nie, że to jedno z abso­lut­nie nie­licz­nych miejsc na świe­cie, gdzie mógł naro­dzić się potwór, któ­rego histo­rię na kar­tach tej powie­ści posta­ram się Wam przy­bli­żyć.

Kolum­bia to kraj ludzi twar­dych, suro­wych, w któ­rym kolejne poko­le­nia wycho­wały się w kul­cie prze­mocy. Z cza­sem dowie­cie się o nim wię­cej, ale choć mógł­bym tu przy­ta­czać dzie­siątki fak­tów czy cie­ka­wo­stek, które Kolum­bię cha­rak­te­ry­zują, to wła­śnie prze­moc wybija się na plan pierw­szy. Jest wszech­obecna, nie­mal nama­calna. Czu­łem ją z każ­dym odde­chem, jakby była roz­py­lona w powie­trzu, a jej stę­że­nie wyda­wało się tym więk­sze, im bar­dziej odda­la­łem się od cen­trum kolej­nych miast. W końcu, gdy prze­kra­cza­łem umowną gra­nicę, za którą zaczy­nały się podłe slumsy, mia­łem wra­że­nie, że oble­piała mnie niczym rój much ucztu­ją­cych na zwło­kach, nie­mal natych­miast zatru­wała umysł i ciało, a te dzie­siątki oczu, śle­dzą­cych mnie z zakra­to­wa­nych okien, uchy­lo­nych drzwi czy zagra­co­nych podwó­rek, paliły nie­mal żywym ogniem. Dość napi­sać, że od momentu opusz­cze­nia cen­trum Bogoty przez dwa kolejne tygo­dnie nie natkną­łem się na nikogo o euro­pej­skich rysach twa­rzy, a moim jedy­nym kom­pa­nem, z któ­rym mogłem poroz­ma­wiać w języku innym niż hisz­pań­ski, był wie­lo­letni przy­ja­ciel i towa­rzysz podróży Prze­my­sław Żmuda. O Prze­mku napi­szę jesz­cze nie raz, bo tak naprawdę to wła­śnie on wziął na sie­bie naj­więk­szy cię­żar, gdyż jako doku­men­ta­li­sta wyprawy bez prze­rwy wysta­wiał się na pożą­dliwe, czę­sto nie­życz­liwe czy wręcz wro­gie spoj­rze­nia miesz­kań­ców naj­bied­niej­szych dziel­nic. Dziś wiem też, że bez trójki lokal­nych prze­wod­ni­ków, któ­rzy zgo­dzili się nam pomóc w tro­pie­niu zbrodni „Bestii”, nie pozy­skał­bym pew­nych mate­ria­łów, które wła­śnie oni dla mnie przy­go­to­wali, nie odwa­żył­bym się dotrzeć tam, gdzie osta­tecz­nie dotar­łem i gdzie – z róż­nym skut­kiem – sta­ra­łem się wywie­dzieć o szcze­gó­łach okro­pieństw, które swego czasu miały tam miej­sce. O Juanie Car­lo­sie, Roberto i Jesu­sie Alberto też jesz­cze opo­wiem, ale teraz skupmy się na głów­nym boha­te­rze tej histo­rii – czło­wieku, któ­rego w kon­tek­ście popeł­nio­nych czy­nów trudno jed­nak czło­wie­kiem nazwać, bo bli­żej mu do potwora z naj­gor­szych kosz­ma­rów. Potwora, który w tym roku koń­czy odsia­dy­wać wyrok i który ma szansę opu­ścić wię­zie­nie…

Luis Alfredo Gara­vito Cubil­los1 to naj­strasz­niej­szy i naj­okrut­niej­szy seryjny mor­derca w histo­rii świata, powszech­nie nazy­wany „Bestią”. Zwy­rod­nia­lec, pedo­fil i okrut­nik oskar­żony, a następ­nie ska­zany za zabi­cie 138 dzieci, choć – jak sam przy­znał pod­czas jed­nego z prze­słu­chań – nie pamięta wszyst­kich ofiar i może być ich o wiele, wiele wię­cej. Do dziś na tere­nie Kolum­bii, Ekwa­doru i Wene­zu­eli odnaj­dy­wane są szczątki, które wiąże się z jego zbrod­ni­czą dzia­łal­no­ścią.

Ta książka nie należy do lek­kich i przy­jem­nych w odbio­rze, ale skoro jest zapi­sem życia naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego seryj­nego mor­dercy w histo­rii świa­to­wej kry­mi­no­lo­gii, nie może być ina­czej. Nie jest to też kla­syczny doku­ment, a nie­które imiona i nazwi­ska – choć nie­liczne – z powo­dów praw­nych musiały zostać zmie­nione, o czym będę regu­lar­nie infor­mo­wał. Zro­bi­łem jed­nak wszystko, co w mojej mocy, aby na bazie zna­nych mi fak­tów odtwo­rzyć tę ponurą histo­rię tak dro­bia­zgowo, jak to tylko moż­liwe, mimo to, aby zakleić pewne dziury, choćby z nieudoku­mentowanego i tak naprawdę nie­zna­nego śled­czym okresu z cza­sów wcze­snej mło­do­ści Luisa Gara­vito, cza­sem musia­łem puścić wodze fan­ta­zji. Pro­szę, miej­cie to na uwa­dze…

Twarde fakty są jed­nak takie, że „Bestii” koń­czy się wyrok i być może w momen­cie, gdy czy­ta­cie te słowa, Luis Gara­vito znów jest wśród nas.

Oto jego histo­ria…

CZĘŚĆ PIERW­SZA

NARODZINY ZŁA

Rozdział I

Génova, Kolum­bia, sty­czeń 1956 roku

Jorge sie­dział na kamie­niu i żując liście koki, patrzył, jak wąską ścieżką drep­cze kara­wana obju­czo­nych mułów. Ich kopyta ryt­micz­nie stu­kały o zeschnięty grunt, wzbi­ja­jąc tumany kurzu, a towa­rzy­szący im męż­czyźni w skle­co­nych z liści pal­mo­wych kape­lu­szach z sze­ro­kimi ron­dami co rusz poga­niali zwie­rzęta wyglą­da­jące na wiecz­nie zaspane.

Począ­tek roku w górach depar­ta­mentu Quindío bywa zwy­kle bar­dzo sło­neczny, a na nie­bie rzadko kiedy można zoba­czyć choćby jedną chmurę, czę­ściej zaś maje­sta­tyczne ciel­ska szy­bu­ją­cych sępów żół­to­gło­wych albo ich jesz­cze więk­szych krew­nia­ków, kon­do­rów olbrzy­mich, które wyko­rzy­stu­jąc gra­su­jące pomię­dzy wzgó­rzami prądy powietrzne, krążą nad szczy­tami poro­śnię­tymi gęstym zie­lo­nym dywa­nem tro­pi­kal­nej dżun­gli. Pta­szy­ska te, któ­rych roz­pię­tość skrzy­deł sięga nawet trzech metrów, ni­gdy nie zwia­sto­wały niczego dobrego, nawet jeśli ktoś kie­dyś – Jorge nie miał poję­cia kto i kiedy – nadał im miano sym­bolu naro­do­wego Kolum­bii. Chło­pak wie­dział nato­miast, że ich coraz częst­sza obec­ność nie­po­koi ojca, który paląc fajkę i patrząc w niebo, zwy­kle wykrzy­wiał usta w szka­rad­nym gry­ma­sie, a potem splu­wał na zie­mię i zaka­saw­szy rękawy, ruszał do pracy, tak jak jego ojciec i dziad, i wszy­scy jego przod­ko­wie. Jorge miał dopiero jede­na­ście lat i od dłuż­szego czasu sam też pra­co­wał przy zbio­rach kawy, któ­rej krzewy pora­stały wzgó­rza oka­la­jące Génovę, nie­wielką wieś, zagu­bioną w oce­anie zie­leni rów­nie pięk­nej, co nie­bez­piecz­nej, tak mu ojciec zawsze powta­rzał, cza­sem gro­żąc przy tym pal­cem, bo bywał surowy, choć uczciwy – no, to dru­gie może nie zawsze. Tego dnia Jorge miał wolne, z czego bar­dzo się cie­szył; mniej zaś z tego, że od trzech dni cho­dził z ręką na uszy­tym przez matkę tem­blaku, a ból nie dawał mu spo­koju i momen­tami ramię cią­gnęło tak mocno, iż z tru­dem potra­fił powstrzy­mać łzy, czego bar­dzo się wsty­dził.

– Jak jesteś głupi, to teraz będziesz cier­pieć – powie­dział mu ojciec o imie­niu José Anto­nio, stary cam­pe­sino2 o twa­rzy nazna­czo­nej ciężką pracą, ogo­rza­łej od słońca, który całe swoje życie zwią­zał z uprawą kawy, a teraz nie mógł wyba­czyć synowi, że w tak głupi spo­sób pozba­wił się moż­li­wo­ści zarob­ko­wa­nia, w jego kon­tu­zji dostrze­gał jedy­nie rzadką moż­li­wość, aby ten zbi­jał bąki i wałę­sał się bez celu po wsi i oko­li­cach.

– Gra­li­śmy w piłkę. To nie moja wina, że Gor­dito3 mnie sfau­lo­wał – odparł mały Jorge, się­ga­jąc do miski z liśćmi koki. Ojciec chla­snął chło­paka w dłoń, następ­nie spio­ru­no­wał wzro­kiem, który był niczym spoj­rze­nie jagu­ara, króla dżun­gli; choć Jorge ni­gdy dra­pież­nika w natu­rze nie widział, to jed­nak tak go sobie wyobra­żał.

– Koka nie jest dla leni­wych smar­ków, tylko dla ciężko pra­cu­ją­cych męż­czyzn – rzu­cił ojciec ner­wowo.

– Ale wtedy tak nie boli i…

– Ma boleć! – José Anto­nio pod­niósł głos, przy­po­mi­na­jący grom albo wystrzał z moź­dzie­rza, które Jorge już nie raz sły­szał i któ­rych bar­dzo się bał. – Może w końcu dotrze do two­jego zaku­tego łba, że już czas doro­snąć i prze­stać bujać w obło­kach. Czasy są trudne i nie możemy sobie pozwo­lić, aby nie pra­co­wać. W każ­dej chwili mogą się tu poja­wić los pájaros4. Co wtedy zro­bisz? Jak utrzy­masz rodzinę, gdy przyjdą i, miej nas Święta Panienko w opiece, zabiją mnie albo matkę?

Jorge nie chciał o tym sły­szeć, ale słowa ojca zawsze wzbu­dzały w nim pod­skórny lęk. Do tej pory los pájaros jesz­cze ni­gdy nie dotarli do Génovy, ale plot­ko­wano, że byli widziani w Caice­do­nii, El Cru­cero, La Vena­dzie, a nawet nie­od­le­głym Las Guadas, w tym ostat­nim zale­d­wie o kilka godzin drogi pie­chotą. Ile było w tym prawdy, a ile stra­sze­nia nie­grzecz­nych dzieci, tego Jorge nie wie­dział, ale sępy poja­wiały się na nie­bie coraz czę­ściej, a męż­czyźni pra­cu­jący poza wsią opo­wia­dali naprawdę prze­ra­ża­jące histo­rie. O nie­po­kor­nych wie­śnia­kach, któ­rych krzy­żo­wano, obdzie­rano ze skóry czy nabi­jano na pal, któ­rym wyłu­piano oczy i obci­nano języki albo wycią­gano je przez roz­cięte gar­dła, skąd zwi­sały bor­dowe i nie­na­tu­ral­nie dłu­gie – pro­ce­der ten po latach prze­szedł do histo­rii pod nazwą kolum­bij­skich kra­wa­tów. Nic jed­nak nie wzbu­dzało w małym Jorge takiego prze­ra­że­nia jak opo­wie­ści o naj­okrut­niej­szych ban­dach sym­pa­ty­zu­ją­cych z kon­ser­wa­ty­stami, które aby ster­ro­ry­zo­wać prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych, ucie­kały się do tor­tury nazy­wa­nej „cię­ciem kwia­cia­rza” – mor­der­stwa pole­ga­ją­cego na tym, że w miej­sce odcię­tej głowy wpy­chano w otwór szyi odrą­bane za życia ręce i nogi, czego efek­tem był twór w postaci wazonu z kor­pusu czło­wieka ude­ko­ro­wa­nego ludz­kimi człon­kami.

Mały Jorge nie rozu­miał, skąd w dżun­gli wzięli się ci ludzie i czego tak naprawdę – poza mor­do­wa­niem – od nich chcieli, bo prze­cież cze­goś chcieć musieli, ale ani ojciec, ani matka nie zamie­rzali mu tego wyja­śniać, w tej kwe­stii mil­czeli niczym zaklęci. Bez wąt­pie­nia jed­nak los pájaros wzbu­dzali powszechny strach nie tylko wśród dzieci, ale także u ojców, wujów i dziad­ków, któ­rzy prze­cież nie­jedno w życiu widzieli, także krew, głowy nabite na pale, ciała oskó­ro­wane, wiszące na gałę­ziach głową w dół.

Génova, kil­ku­ty­sięczna wieś zagu­biona gdzieś w głębi Kor­dy­liery Środ­ko­wej Andów prze­ci­na­ją­cych Kolum­bię z pół­nocy na połu­dnie, do tej pory opie­rała się najaz­dom krwio­żer­czych band roz­bój­ni­czych i trudno było jed­no­znacz­nie stwier­dzić dla­czego – być może za sprawą szczę­ścia albo woli Boga, pew­nie bar­dziej tego dru­giego. Miesz­kali w niej ludzie ceniący sobie spo­kój i uczciwą pracę, w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści gaita­ni­stas5, ale po tro­chu i nie­po­prawni marzy­ciele, wie­rzący, że któ­ryś z dostoj­ni­ków odzie­wa­ją­cych się w dwu­rzę­dowe gar­ni­tury w modne podobno prążki, noszą­cych buty ze skóry kro­ko­dyla i kry­ją­cych nasma­ro­wane bry­lan­tyną włosy w cie­niu ciem­nych kape­lu­szy z wąskim ron­dem, w końcu prze­for­suje w sto­licy pomysł, aby oddać zie­mię chło­pom, co w ich prze­świad­cze­niu mogło w końcu wyrwać takich jak oni z per­ma­nent­nej biedy, od lat dre­nu­ją­cej nie tylko ich ciała, ale i umy­sły. Oczy­wi­ście to było tylko pobożne życze­nie, bo zamiast tego wszy­scy w kraju od lat toczyli krwawą wojnę domową, któ­rej natury tak naprawdę nikt nie rozu­miał; nikt nie miał poję­cia, po co ludzie wza­jem­nie się mor­dują – chyba tylko po to, aby uto­czyć prze­ciw­ni­kom poli­tycz­nym krwi, bo prze­cież poglądy obu stron w swej isto­cie nie­spe­cjal­nie się od sie­bie róż­niły. Jorge tym bar­dziej tego nie poj­mo­wał, ale cza­sem pod­słu­chi­wał roz­mowy star­szy­zny i wie­dział, że prze­moc wzmo­gła się gwał­tow­nie po czymś, co rodzice, wujo­wie i sąsie­dzi nazy­wali El Bogo­tazo, a czemu począ­tek dało zastrze­le­nie przed budyn­kiem dzien­nika „El Tiempo”6 nie­ja­kiego Jorge Eliécera Gaitána, kan­dy­data na pre­zy­denta z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Libe­ral­nej. Stało się to 9 kwiet­nia 1948 roku, czyli w jego trze­cie uro­dziny, dla­tego tak dobrze tę datę zapa­mię­tał. Podobno sto­licę zalała wtedy fala prze­mocy, wiele budyn­ków spło­nęło, a ulice spły­nęły krwią, którą zdra­py­wano z chod­ni­ków i kra­węż­ni­ków jesz­cze przez dłu­gie tygo­dnie. Zgi­nęło pół tysiąca ludzi, ale choć zamieszki osta­tecz­nie stłu­miono, to El Bogo­tazo prze­nio­sło się na pro­win­cję. A tam, wia­domo, kom­plet­nie nikt nie inte­re­so­wał się losem zwy­kłych oby­wa­teli, bo kogo miało to obcho­dzić; na pewno nie ludzi noszą­cych gar­ni­tury w modne prążki i kape­lu­sze z wąskim ron­dem – oni mieli na gło­wie waż­niej­sze sprawy niż wie­śniacy mor­du­jący się wza­jem­nie gdzieś w dżun­gli, gdzie nawet drogi nie docho­dzą. Ci ostatni zaś przez kolejne lata, wie­dzeni pra­gnie­niem zemsty, rżnęli się tak zacie­kle i zara­zem bez­sen­sow­nie, że zakra­wało to na absurd. Mimo to nikt tej krwa­wej łaźni nie zauwa­żał albo zauwa­żyć nie chciał, a już na pewno nie pró­bo­wał jej powstrzy­mać… I chyba tylko sępy i kon­dory cie­szyły się z takiego obrotu sprawy, bo ich uczta trwała nie­prze­rwa­nie, co do tego nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

– A ty co się tak obi­jasz, amigo7?

Zna­jomy głos wyrwał Jorge z zadumy nad sło­wami ojca. Chło­pak zerwał się z kamie­nia, spoj­rzał na pół­na­giego przy­by­sza, nie­wy­so­kiego, ale krę­pego męż­czy­znę w lnia­nych spodniach i skó­rza­nych san­da­łach, na któ­rego sze­ro­kiej klatce pier­sio­wej lśniły bli­zny i kro­ple potu, nie wia­domo, czego było wię­cej. Nie­zna­jomy, nie spusz­cza­jąc wzroku z mło­dzieńca, upił wody z menażki i popra­wił prze­wie­szony przez ramię kara­bin i wtedy Jorge upew­nił się, z kim ma do czy­nie­nia, bar­dziej po kara­binie niż rysach twa­rzy, bo tylko jeden męż­czy­zna miał taką broń i podobno ni­gdy się z nią nie roz­sta­wał. Sta­no­wiła ona zdo­bycz po jed­nej z wypraw odwe­to­wych prze­ciwko los pájaros. Był to jedyny taki kara­bin we wsi, a pan Marín, bo takie nazwi­sko nosił ów męż­czy­zna, okre­ślał go jakoś tak dziw­nie, nie po hisz­pań­sku – „kałasz­ni­kow”.

Mały Jorge wyprę­żył się, pró­bu­jąc zna­leźć jakąś wymówkę, ale jak na złość żadna nie przy­cho­dziła mu do głowy, taki był zde­ner­wo­wany. Dopiero eks­plo­zja bólu w pra­wej ręce uzmy­sło­wiła mu, że wcale nie musi się tłu­ma­czyć – w końcu ręka jest zła­mana, ma prawo boleć i unie­moż­li­wiać pracę.

– Mam p-prze­rwę, señor8 Marín – wydu­kał, zaci­snąw­szy zęby, bo jed­nak uznał, że nie chce tego bólu poka­zy­wać.

– Co ci się stało w rękę? – Męż­czy­zna podra­pał się po sze­ro­kiej piersi.

– Gra­łem w piłkę nożną.

– To teraz gra się w piłkę nożną rękami?

– Nie, señor Marín. Po pro­stu… – Słowa sta­nęły Jorge w gar­dle, gdyż zro­zu­miał, że poskar­że­nie się na kolegę, który go popchnął, po czym on tak nie­szczę­śli­wie upadł, że zła­mał sobie przed­ra­mię, mogłoby zostać ode­brane przez męż­czy­znę jako oznaka sła­bo­ści, a tego Jorge bar­dzo nie chciał. – Po pro­stu fut­bol to gra dla praw­dzi­wych męż­czyzn. A ja zawsze daję z sie­bie wszystko i…

– No, no, no… – Męż­czy­zna poki­wał głową z uzna­niem. – Nie wie­dzia­łem, że chło­pak Díazów to taki twardy kawał skur­czy­byka. Mar­nu­jesz się, pra­cu­jąc jako cam­pe­sino. Wolał­bym cię widzieć z bro­nią w dłoni. Trzy­ma­łeś już kie­dyś kara­bin?

– Nie, señor.

– Naj­wyż­szy czas, by to zmie­nić. Masz w sobie poten­cjał, aby wal­czyć o naszą sprawę. Za dwa, trzy lata zgłoś się do mnie. Jeśli oczy­wi­ście ojciec ci pozwoli. Nie chciał­bym wzbu­dzać nie­po­trzeb­nych waśni mię­dzy swo­imi. Wojna toczy się gdzie indziej i musimy zro­bić wszystko, żeby tu nie dotarła.

Broń błysz­czała w pro­mie­niach sło­necz­nych, jakby dopiero co została wypo­le­ro­wana, i zapewne tak było. Może pan Marín wła­śnie ją wyczy­ścił, myślał Jorge, nie mogąc ode­rwać od niej wzroku, bo miała w sobie coś rów­nie pięk­nego, jak nie­po­ko­ją­cego, i to w zupeł­no­ści wystar­czyło, aby roz­grzać głowę jede­na­sto­latka.

– Chciał­byś go dotknąć? – zapy­tał męż­czy­zna, widząc pożą­dliwe spoj­rze­nie mło­dzieńca, który nie­mal drżał, jakby sta­nął przed nim sam Jezus Chry­stus. – To naj­lep­szy kara­bin na świe­cie. Dosko­nała radziecka robota. Jeśli twój ojciec wyda zgodę, jutro mogę poka­zać ci, jak się z niego strzela.

– Taaak… – odparł prze­cią­gle Jorge, a jego serce zaczęło bić dwa razy szyb­ciej.

– Poroz­ma­wiam z nim, gdy wróci z pracy. Pew­nie znów odwie­dzi Don Fer­nando. Tam go zapy­tam, pasuje?

Młody Jorge poczuł, że krew w jego żyłach buzuje jak zawar­tość w garnku z mon­dongo9. Tylko raz w życiu zdo­łał posma­ko­wać tego rary­tasu, nie­cały rok temu na weselu swo­jej star­szej sio­stry o imie­niu María, i gdy to sobie uzmy­sło­wił, szybko zmar­kot­niał – wszak szansa na to, że ojciec pozwoli mu pójść do lasu postrze­lać z panem Marínem, była rów­nie wielka jak to, że dziś na kola­cję znów na stole pojawi się gar z mon­dongo. Stary José Anto­nio Díaz ni­gdy nie był zwo­len­ni­kiem roz­wią­zań siło­wych, dla niego liczyła się praca, tak jak dla jego ojca, dziada i pra­dziada, któ­rzy co prawda cza­sem chwy­tali za broń, ale tylko gdy czuli się do tego przy­mu­szeni, ni­gdy z wła­snej woli.

Może dla­tego zawsze kle­piemy biedę, zamy­ślił się Jorge – taka reflek­sja nacho­dziła go cza­sem, kiedy widział ojca wycho­dzą­cego do pracy, pod­czas gdy inni ojco­wie, o czym sły­szał od swo­ich kole­gów, któ­rzy mówiąc to, wyprę­żali dum­nie klatki pier­siowe, szli w dżun­glę pod wodzą pana Marína wła­śnie, aby bić się ze złymi los pájaros. Spu­ścił głowę wyraź­nie zasmu­cony, wtedy męż­czy­zna z kałasz­ni­ko­wem wycią­gnął rękę i zmierz­wił dło­nią jego czarną czu­prynę.

– Będzie dobrze, amigo – rzekł, po czym popra­wił prze­wie­szony przez ramię kara­bin i klep­nął chło­paka w zdrowe ramię. – Doro­śnij i nabierz wię­cej sił, a przyj­dzie czas, że będziesz miał oka­zję się wyka­zać. Ten kraj potrze­buje takich jak ty – dodał i ruszył wąską ścieżką w kie­runku Parque Simón Bolívar10, nie­wiel­kiego parku, który od pierw­szych dni Génovy był ser­cem tej nie­po­zor­nej wsi.

Jorge odpro­wa­dził męż­czy­znę wzro­kiem. Patrzył na jego umię­śnione, lśniące od potu plecy i zasta­na­wiał się, czy słowa Pedro Anto­nio Marína spraw­dzą się, czy zosta­nie jed­nym z pod­le­głych mu mści­cieli, czego po tro­sze pra­gnął, aby wyrwać się z matni pod­łej biedy, a po tro­sze się bał, bo nie chciał skoń­czyć jako jeden z ludz­kich wazo­nów, jakie pozo­sta­wiali po sobie opę­tani żądzą mordu los pájaros. Jaką­kol­wiek los przy­go­to­wał dla niego przy­szłość, nawet przez myśl mu nie prze­szło, że ten nie­wy­soki facet z kara­bi­nem już nie­długo zmieni imię na Manuel Maru­landa Vélez, a do histo­rii przej­dzie jako „Tiro­fijo”, zało­ży­ciel i przy­wódca słyn­nej par­ty­zantki FARC – Rewo­lu­cyj­nych Kolum­bij­skich Sił Zbroj­nych, odpo­wie­dzial­nych za wywo­ła­nie wie­lo­let­niej i nie­zwy­kle krwa­wej wojny domo­wej, która pochło­nęła ponad dwie­ście tysięcy ludz­kich ist­nień.

Nie miał też poję­cia, że kil­ku­ty­sięczna Génova, w któ­rej przy­szedł na świat señor Marín, zdą­żyła zro­dzić dopiero pierw­szego potwora, drugi zaś miał opu­ścić łono matki już wkrótce i kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej dopro­wa­dzić setki rodzi­ców na skraj sza­leń­stwa.

* * *

Migawki z podróży

Do Génovy przy­by­li­śmy w pię­cio­oso­bo­wej eki­pie, na którą skła­dało się trzech lokal­nych prze­wod­ni­ków o imio­nach Juan Car­los, Jesus Alberto i Roberto, mój doku­men­ta­li­sta Prze­my­sław Żmuda oraz ja. To było pią­tego dnia po przy­jeź­dzie do Kolum­bii. Poprzed­nie spę­dzi­li­śmy w Bogo­cie, dru­gim naj­więk­szym mie­ście Ame­ryki Połu­dnio­wej.

Po nocy w obskur­nym hotelu w Ibaqué w dys­tryk­cie Tolima prze­by­li­śmy trasę przez szczyty Kor­dy­liery Środ­ko­wej kolum­bij­skich Andów, w kul­mi­na­cyj­nym momen­cie wspi­na­jąc się na trzy tysiące dzie­więć­dzie­siąt trzy metry nad pozio­mem morza. Widoki, jakie dane nam było oglą­dać, już na zawsze pozo­staną w mojej pamięci, podob­nie jak moment, gdy po pra­wie dzie­się­cio­go­dzin­nej podróży i poko­na­niu trzy­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów wąskimi gór­skimi szla­kami w końcu dotar­li­śmy do miej­sca, gdzie uro­dził się i wycho­wał Luis Alfredo Gara­vito Cubil­los.

Génova przy­wi­tała nas piękną sło­neczną pogodą. Tem­pe­ra­tura lekko prze­kra­czała trzy­dzie­ści stopni, co było miłą odmianą po kilku dniach spę­dzo­nych w chłod­nej i desz­czo­wej o tej porze roku Bogo­cie. Zatrzy­ma­li­śmy się przy wita­ją­cym przy­by­łych gości (ter­min tury­ści byłby raczej nad­uży­ciem, bo na tych tere­nach Kolum­bii tury­styka wła­ści­wie nie ist­nieje) swoj­sko wyglą­da­ją­cym napi­sie „Yo (ser­duszko) Génova”, gdzie Jesus Alberto Sepu­lveda – adwo­kat, histo­ryk i pisarz – opo­wie­dział mi tro­chę o samej wio­sce. Zasko­czył mnie już na samym wstę­pie, stwier­dza­jąc, że oprócz Luisa Gara­vito w tej nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści przy­szedł na świat Pedro Anto­nio Marín, czyli słynny zało­ży­ciel i wie­lo­letni przy­wódca zbrod­ni­czej lewi­co­wej par­ty­zantki FARC.

– Wyobraź sobie, Pepe11, że w tej kil­ku­ty­sięcz­nej wsi uro­dziło się dwóch naj­słyn­niej­szych w ostat­nim wieku ludzi w Kolum­bii – powie­dział wyraź­nie pod­eks­cy­to­wany. – Pierw­szy to naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący seryjny mor­derca świata, który przy­znał się do zabi­cia mini­mum dwu­stu dzieci, a drugi to rzeź­nik odpo­wie­dzialny za roz­pę­ta­nie krwa­wej wojny domo­wej i śmierć ponad dwu­stu tysięcy.

Przy­znam się od razu, że jadąc do Génovy, nie mia­łem o tym poję­cia, co nie­uchron­nie skło­niło mnie do zasta­no­wie­nia się nad tym nie­praw­do­po­dob­nym zbie­giem oko­licz­no­ści.

– Dla miesz­kań­ców wsi, zresztą nie tylko tej, to straszne piętno i nie lubią o tym gadać, bo bar­dzo się tego wsty­dzą – ostrzegł mój roz­mówca i jak się póź­niej oka­zało, było w tym dużo racji.

O tym jed­nak póź­niej. Tym­cza­sem zanim wró­cimy do Gara­vito, kilka słów o „Tiro­fijo”. Żeby jed­nak zro­zu­mieć, jakim cudem w tej nie­wiel­kiej mie­ści­nie mogło uro­dzić się dwóch tak okrut­nych osob­ni­ków, należy przyj­rzeć się spo­łecz­nym uwa­run­ko­wa­niom prze­łomu lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych XX wieku.

Już we wstę­pie wspo­mi­na­łem, że Kolum­bia nie­mal cuch­nie prze­mocą. W póź­niej­szych roz­dzia­łach dowie­cie się, co dokład­nie mam na myśli, ale chwi­lowo skupmy się na samej histo­rii. Kolum­bia od odzy­ska­nia nie­pod­le­gło­ści w roku 1819 za sprawą boha­tera naro­do­wego Simóna Bolívara nie­mal cały czas tonęła we krwi. Zło­żyło się na to wiele czyn­ni­ków, od histo­rycz­nie zako­rze­nio­nej prze­mocy wpo­jo­nej miesz­kań­com przez rzą­dzą­cych wcze­śniej Hisz­pa­nów, po wieczne kon­flikty na tle reli­gij­nym, kul­tu­ro­wym i spo­łecz­nym. Kolum­bia jest kra­jem bar­dzo zróż­ni­co­wa­nym tak pod wzglę­dem geo­gra­ficz­nym, jak i naro­do­wo­ścio­wym. Wiele grup od zawsze pró­bo­wało tu prze­for­so­wać swoje inte­resy, co zwy­kle – zwłasz­cza wobec faktu, że wła­dzę spra­wo­wało tak naprawdę kil­ka­set rodzin obszar­ni­ków wywo­dzą­cych się od potom­ków bia­łych Hisz­pa­nów – powo­do­wało ście­ra­nie się tychże inte­re­sów. Na prze­strzeni ponad stu lat dopro­wa­dziło to do ośmiu ogól­no­kra­jo­wych wojen domo­wych i dzie­się­ciu o cha­rak­te­rze lokal­nym. Nie wni­ka­jąc w szcze­góły, aby Was nie zanu­dzać, wspo­mnę tylko, że na początku XX wieku osta­tecz­nie wykry­sta­li­zo­wał się podział na dwie frak­cje: kon­ser­wa­tywną i libe­ralną. Obie rzą­dziły kra­jem ze zmien­nym szczę­ściem, ale krótko po dru­giej woj­nie świa­to­wej pola­ry­za­cja zaczęła się zaostrzać, czego kul­mi­na­cją było zastrze­le­nie przed sie­dzibą dzien­nika „El Tiempo” kan­dy­data na pre­zy­denta z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Libe­ral­nej – Jorge Eliécera Gaitána.

Jego śmierć dopro­wa­dziła do wybu­chu nie­kon­tro­lo­wa­nej prze­mocy i ponad­dzie­się­cio­let­niego okresu wojny domo­wej, który do histo­rii prze­szedł pod nazwą La Vio­len­cia. Wojna domowa jest tu okre­śle­niem nieco na wyrost, bo tak naprawdę nie doszło do spek­ta­ku­lar­nych bitew, za to skalę okru­cień­stwa, jaką osią­gnięto, trudno przy­rów­nać do cze­go­kol­wiek w histo­rii; mnie na myśl przy­cho­dzi ludo­bój­stwo na Pola­kach na Woły­niu, z tą róż­nicą, że ich „Wołyń” cią­gnął się Kolum­bij­czy­kom przez kilka dzie­się­cio­leci. Tak naprawdę nikogo w sto­licy to nie inte­re­so­wało, a na pro­win­cji rzą­dzili co więksi kacy­ko­wie, któ­rzy wza­jem­nie się zwal­czali. Będący u wła­dzy kon­ser­wa­ty­ści (śmierć zastrze­lo­nego Gaitána spra­wiła, że jego kontr­kan­dy­dat z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej Lau­re­ano Gomez Castro zdo­był urząd z łatwo­ścią) czę­sto wyko­rzy­sty­wali tych o podob­nych poglą­dach i przy­ło­żyli rękę do stwo­rze­nia wspo­mnia­nych los pájaros, czyli band naj­uboż­szych, naj­sła­biej wykształ­co­nych i naj­bar­dziej roz­cza­ro­wa­nych szes­na­sto­let­nimi rzą­dami libe­ra­łów wie­śnia­ków, któ­rzy zaczęli siać ter­ror w gór­skich wsiach i mia­stecz­kach. Ich bru­tal­ność nie znała gra­nic – aby zastra­szyć prze­ciw­ni­ków, posu­wali się do eks­tre­mal­nych rzezi, czę­sto w spo­sób skraj­nie okrutny tor­tu­ru­jąc i mor­du­jąc całe spo­łecz­no­ści. Do naj­częst­szych prak­tyk zali­czały się: wyłu­py­wa­nie oczu oraz obci­na­nie pal­ców, języ­ków i uszu, obdzie­ra­nie żyw­cem ze skóry, pale­nie, nabi­ja­nie na pal, krzy­żo­wa­nie i pozo­sta­wia­nie jesz­cze żywych ofiar na pastwę dra­pież­nych pta­ków, roz­ci­na­nie brzu­chów i wycią­ga­nie ofia­rom wnętrz­no­ści (także pło­dów kobie­tom w ciąży), przy­bi­ja­nie do drzew, pozo­sta­wia­nie na słońcu i pole­wa­nie wodą, co powo­do­wało bole­sne popa­rze­nia, ćwiar­to­wa­nie jesz­cze żywych ofiar (słynne cię­cie kwia­cia­rza); prak­tykowano też wiele innych spo­so­bów zada­wa­nia śmierci. To oczy­wi­ście wymu­siło odwet, więc stron­nicy libe­ra­łów, do któ­rych nale­żał Pedro Anto­nio Marín vel Manuel Maru­landa, odpo­wia­dali dokład­nie tym samym, przez co kolum­bij­ska pro­win­cja na lata dosłow­nie uto­nęła w morzu krwi.

Pró­bo­wa­łem pod­jąć ten temat z pona­do­siem­dzie­się­cio­let­nim Don Fer­nando (co cie­kawe, sam nie był pewny, ile dokład­nie ma lat), miej­sco­wym histo­ry­kiem, świad­kiem tam­tych wyda­rzeń, ale oka­zał się nie­zbyt wylewny, więk­szość pytań kwi­tu­jąc w spo­sób dający do zro­zu­mie­nia, że „to już ni­gdy nie powinno się powtó­rzyć”. Don Fer­nando oso­bi­ście znał „Tiro­fijo”, nie chciał się jed­nak przy­znać, czy brał czynny udział w akcjach odwe­to­wych, zapro­wa­dził mnie za to do lokal­nego mini­mu­zeum, gdzie do spółki z lokal­nym kusto­szem (cie­ka­wostką i zara­zem dowo­dem panu­ją­cej w Kolum­bii biedy jest fakt, że ten sto­sun­kowo młody męż­czy­zna nosił dwa różne, w dodatku dziu­rawe buty) opo­wie­dzieli mi o histo­rii Génovy, która – choć nie stała się ni­gdy miej­scem typo­wych dla La Vio­len­cii rzezi – nie unik­nęła wszakże spo­ra­dycz­nych, mniej­szych bądź więk­szych aktów prze­mocy. Opo­wieść została okra­szona arte­fak­tami od pierw­szych indiań­skich figu­rek po zdję­cia przy­szłego dowódcy FARC.

Ten nieco przy­długi wywód doty­czący histo­rii jest istotny i potrzebny, aby pojąć, że prze­moc w Kolum­bii jest czymś, z czym spo­tkał się nie­mal każdy jej miesz­ka­niec, a wraż­li­wość na ludz­kie cier­pie­nie znacz­nie odbiega tu od tej, jaką mamy zaszcze­pioną my, Euro­pej­czycy. Jest to o tyle ważne w pró­bie zro­zu­mie­nia tego, co stało się kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, że La Vio­len­cia tak naprawdę nie skoń­czyła się na prze­ło­mie lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych, a jej dum­nym kon­ty­nu­ato­rem był mię­dzy innymi „Tiro­fijo”, który poprzez stwo­rze­nie lewi­co­wej par­ty­zantki FARC (potem poja­wiły się inne ugru­po­wa­nia para­mi­li­tarne, które potocz­nie zostały okre­ślone mia­nem gueril­las) przy­czy­nił się wal­nie do tego, że roz­go­rzał kon­flikt trwa­jący aż do 2015 roku, kiedy to w końcu nowe dowódz­two zawarło ze stroną rzą­dową pokój. Gdy dodamy do tego cią­głe waśnie i mniej­sze lub więk­sze wojenki pomię­dzy libe­ra­łami, kon­ser­wa­ty­stami i róż­nego rodzaju gueril­las, silną pola­ry­za­cję spo­łe­czeń­stwa i wyro­sły na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych potężny biz­nes zwią­zany z pro­duk­cją koka­iny na prze­my­słową skalę, można zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że prze­moc i wyraźna atro­fia poję­cia empa­tii wła­ści­wie na stałe zado­mo­wiły się w świa­do­mo­ści nie­mal wszyst­kich miesz­kań­ców Kolum­bii. I nawet dziś, gdy wydaje się, że sytu­acja w kraju ule­gła pew­nej sta­bi­li­za­cji, jest tak, że pra­wie każdy oby­wa­tel widział kie­dyś śmierć na wła­sne oczy, ewen­tu­al­nie znał kogoś, kto miał z nią bez­po­śred­nią stycz­ność, stąd zaś nie­da­leka droga, aby wysnuć wnio­sek, iż prze­moc jako taka musiała zapi­sać się w kodzie gene­tycz­nym Kolum­bij­czy­ków i bar­dzo trudno ją wyko­rze­nić, czego dowód sta­nowi wciąż nie­zwy­kle wysoka prze­stęp­czość, także na tere­nach miej­skich.

Powróćmy jed­nak do Génovy, gdzie po wizy­cie w muzeum wspól­nie z jego kusto­szem i Don Fer­nando zje­dli­śmy obiad w postaci pysz­nej mojarry – popu­lar­nego w Kolum­bii dania z nie­wiel­kiej ryby z rodziny gere­so­wa­tych wystę­pu­ją­cej głów­nie w sło­nych wodach Morza Kara­ib­skiego i u ujścia rzek. Sma­ko­wała zna­ko­mi­cie, ura­czy­li­śmy się lokal­nym piwem i jesz­cze tego samego dnia wró­ci­li­śmy do pracy. Demony, które pozo­sta­wił po sobie Luis Gara­vito, przy­cią­gały jak magnes…

Rozdział 2

Génova, Kolum­bia, listo­pad 1956 roku

Skryte za chmu­rami słońce powoli nikło za szczy­tami, gdy młody Jorge podą­żał w dół zbo­cza w towa­rzy­stwie dwóch braci. Paco był star­szy tylko o dwa lata, ale wyraź­nie prze­wyż­szał go wzro­stem, a jego sze­roka klatka pier­siowa i wyży­ło­wane ramiona spra­wiały wra­że­nie, że liczy sobie nie trzy­na­ście, a przy­naj­mniej pięt­na­ście wio­sen. José Anto­nio, po ojcu, najstar­szy z synów José Anto­nio Díaza, od dawna palił tytoń i od czasu do czasu wyjeż­dżał z ojcem poza wieś, żeby han­dlo­wać tym, co zosta­wało im przy­dzie­lone przez Don Pablo, wła­ści­ciela więk­szo­ści ziem, na któ­rych Jorge pra­co­wał przy zbio­rach kawy, her­baty i bana­nów.

Był śro­dek listo­pada, czyli okres naj­bar­dziej wytę­żo­nej pracy, która przy zbio­rach kawy przy­pada dwa razy do roku, pod­czas pór desz­czo­wych, bo wtedy ziarna nabie­rają kolo­rów, doj­rze­wają, zysku­jąc jakość znaną na całym świe­cie, naj­lep­szą z naj­lep­szych, z serca Eje Cafe­tero12. W tym okre­sie trudno unik­nąć prze­mok­nię­cia do suchej nitki, choć nie zawsze pada rów­nie mocno, a naj­sil­niej­sze ulewy zwy­kle poja­wiają się wie­czo­rem i w nocy. Wtedy niebo dosłow­nie otwiera się i biada temu, kto nie zdąży wró­cić do wio­ski, czy to z powodu kon­tu­zji, o którą przy scho­dze­niu ze stro­mych zbo­czy prze­cież nie­trudno, czy choćby z racji ludz­kiej nie­fra­so­bli­wo­ści bądź kiep­skiej zna­jo­mo­ści terenu. Zale­d­wie dwa tygo­dnie wcze­śniej śmierć ponio­sły dwie młode dziew­czyny, co prawda przy­jezdne, z wio­ski obok, mimo to gdy Jorge o nich myślał, robiło mu się smutno na sercu. Wtedy też przed oczyma sta­wał mu widok dwóch uło­żo­nych przy ścieżce ciał, wciąż oble­pio­nych bło­tem z lawiny, która zeszła ze zbo­cza i zabraw­szy dziew­czyny ze sobą, runęła do wąwozu, gdzie pły­nęła Río Gris13. Lokalni cam­pe­si­nos nauczeni doświad­cze­niem domy­ślili się, co mogło się wyda­rzyć, i nad ranem, gdy deszcz już zelżał, poszli szu­kać zagi­nio­nych nie­szczę­śnic. I pew­nie szu­ka­liby długo, gdyby opatrz­ność im nie pomo­gła i nie spra­wiła, że jedna z ofiar zatrzy­mała się na pniu prze­ła­ma­nej palmy wosko­wej, a jej przed­ra­mię nie zostało zupeł­nie zakryte przez mate­riał z lawiny błot­nej.

Jorge zapa­mię­tał, że zwłoki były dziw­nie odkształ­cone, przy­po­mi­nały ludzki embrion, tylko wygięty nie­na­tu­ral­nie w drugą stronę. Nie był to miły widok i przez więk­szość dnia prze­zna­czo­nego na pracę chło­pak mil­czał. Zbie­ra­jąc żółte i czer­wone ziarna kawy, roz­my­ślał nad tra­gi­zmem sytu­acji i w ogóle sen­sem ist­nie­nia takich ludzi jak zmarłe dziew­czyny i on sam, bo w takich chwi­lach nic z tego boskiego planu nie rozu­miał i się w tym wszyst­kim gubił.

– A ty, młody, kiedy w końcu zamo­czysz, co? – Z zamy­śle­nia wyrwał go głos Paco, który na doda­tek lekko go szturch­nął w prawy bark.

– Zostaw smarka. To jesz­cze dziecko. Prze­cież nie wyro­sły mu nawet włosy na jaj­kach – włą­czył się do roz­mowy José Anto­nio, splu­wa­jąc przy oka­zji na jeden z ogrom­nych liści roz­ło­ży­stej orchi­dei.

Jorge nie miał nastroju do roz­mowy, więc zigno­ro­wał przy­tyki star­szych braci. Myśli o tam­tych nie­szczę­snych dziew­czy­nach wciąż się w nim kotło­wały i nie chciały odejść. Był naj­młod­szym z sied­miorga dzieci Iza­beli i José Anto­nio Díazów, przez co zawsze musiał sta­rać się naj­bar­dziej, choć zwy­kle wszystko, do czego się zabie­rał, wycho­dziło mu śred­nio, co naj­wy­żej dobrze. Ostat­nio jego sytu­acja, przy­naj­mniej w jego oce­nie, znacz­nie się pogor­szyła, bo jeśli do nie­dawna jesz­cze doga­dy­wał się z Paco, to teraz star­szy brat wyraź­nie się od niego odsu­nął. Jorge dosko­nale wie­dział dla­czego, choć nie do końca wie­rzył w praw­dzi­wość opo­wie­ści, które brat tak namięt­nie roz­po­wszech­niał – jakoby zali­czył swój pierw­szy raz ze star­szą o dwa lata Andreą, dziew­czyną z sąsied­niej wio­ski, która choć była nie­zbyt uro­dziwa, to podobno lubiła towa­rzy­stwo chłop­ców bar­dziej niż jej rówie­śniczki, a nawet star­sze kole­żanki. Nie­stety dla Jorge, nie­wielu kom­pa­nów z wio­ski poda­wało tak jak on w wąt­pli­wość wyczyn brata i prze­ko­na­nie o ini­cja­cji sek­su­al­nej Paco pozwo­liło temu ostat­niemu wsko­czyć o sto­pień wyżej w hie­rar­chii. Teraz w oczach synów sąsia­dów tylko on, Jorge, pozo­sta­wał nie­god­nym uwagi smar­kiem, który jesz­cze ni­gdy z kobietą nie spół­ko­wał, choć pew­nie Paco też nie, ale spra­wie­dli­wo­ści na tym świe­cie nie było.

Około kwa­dransa zajęło im doj­ście do wsi, która pomimo zapa­da­ją­cego zmroku i sią­pią­cego desz­czu dopiero zaczy­nała budzić się do życia. Męż­czyźni i mło­dzieńcy, któ­rym rzu­cał się pierw­szy wąs, wysy­py­wali się z par­te­ro­wych cha­łup i nie szczę­dząc gar­deł, sunęli w kie­runku Parque Simón Bolívar, aby jeść, pić i tań­czyć do utraty tchu, jak pra­wie dzień w dzień, bo fie­sta była dla Kolum­bij­czy­ków tym, czym tlen w powie­trzu dla reszty ludzi.

– Kolum­bij­czycy mają gorącą krew, naj­go­ręt­szą ze wszyst­kich naro­dów świata – tłu­ma­czył mu kie­dyś ojciec, gdy wró­cił wyraź­nie pod­chmie­lony i zebrało mu się na poważne roz­mowy. – Ci tam, z innych kra­jów czy kon­ty­nen­tów, ni­gdy nas do końca nie zro­zu­mieją. Gdy Kolum­bij­czyk kocha, to na zabój. Gdy wal­czy, to do ostat­niej kro­pli krwi. A gdy się bawi, to… niech ktoś spró­buje mu tego zabro­nić… – Łypał wtedy na matkę i machał groź­nie pię­ścią, choć na niej nie robiło to wra­że­nia i co naj­wy­żej prze­wra­cała oczami lub wzdy­chała do nieba.

Wspólne spo­tka­nia po pracy były dla miesz­kań­ców Génovy codzien­no­ścią. W obskur­nych loka­lach wokół parku prze­sia­dy­wali głów­nie męż­czyźni, pijąc piwo, rum albo tanią brandy, słu­cha­jąc muzyki, zer­ka­jąc na krą­gło­ści spa­ce­ru­ją­cych dziew­cząt, niby nie­śmia­łych, ale posy­ła­ją­cych poten­cjal­nym kochan­kom powłó­czy­ste spoj­rze­nia i kuszą­cych ich niczym demo­nice z pie­kła rodem. Mło­dzi czę­sto prze­pusz­czali wtedy więk­szość lichej wypłaty, zwłasz­cza gdy nie mieli na utrzy­ma­niu rodziny, co doty­czyło głów­nie tych nie­wiele star­szych od Jorge. Gdy już wystar­cza­jąco zaszu­miało im w gło­wie, nie­oby­czaj­nie uga­niali się za przy­jezd­nymi dziew­czę­tami, cza­sem rówie­śnicz­kami z ulicy obok, ale rów­nie czę­sto wdo­wami zbie­głymi z zaata­ko­wa­nych przez los pájaros wsi, nie­rzadko też zamęż­nymi matro­nami, które part­ne­rzy – czę­sto lenie i pijacy pro­wa­dzący paso­żyt­ni­czy tryb życia – bez­wstyd­nie wysy­łali po zaro­bek do sąsied­nich wio­sek, bo im nie chciało się wsta­wać do pracy.

Dziś była sobota, co ozna­czało, że mało kto ze star­szy­zny wróci tej nocy do domu o wła­snych siłach, ci zaś szczę­śliwcy, któ­rych rum nie powali, i młodsi, mający zwy­kle plany dużo bar­dziej spre­cy­zo­wane, zapewne legną z part­ner­kami w łożach, a krzyki roz­ko­szy obcu­ją­cych ze sobą kochan­ków spra­wią, że trudno będzie zasnąć chło­pa­kom takim jak Jorge. Jemu pozo­sta­wało zakraść się pod okno lub uchy­lone drzwi i spró­bo­wać podej­rzeć to i owo, a potem marzyć, żeby czas pły­nął choć tro­chę szyb­ciej, żeby i on mógł w końcu skosz­to­wać kobie­cego ciała.

Gwar rósł z każ­dym poko­na­nym metrem. Sto­jące w oknach młode kobiety dopi­nały ostat­nie guziki fan­ta­zyj­nych sukien, tak kolo­ro­wych, że cza­sem trudno było nie dostać oczo­pląsu, inne popra­wiały włosy albo nakła­dały wła­sno­ręcz­nie ple­cione naszyj­niki i bran­so­letki z wężo­wej skóry i papu­zich piór, prze­ty­kane kora­li­kami lub by­naj­mniej nie szla­chet­nymi, choć bajecz­nie błysz­czą­cymi kamie­niami, a te już wyszy­ko­wane prze­ko­ma­rzały się na gan­kach z sio­strami albo mat­kami, które ostrze­gały je przed czy­ha­ją­cymi na nie nie­bez­pie­czeń­stwami. Męż­czyźni w więk­szo­ści nie przy­kła­dali takiej wagi do stro­jów – nosili luźne lniane spodnie i koszule z dłu­gim ręka­wem z tegoż mate­riału, zwy­kle supłane pod szyją, z czego zresztą nie­wielu korzy­stało, chcąc w pełni wyeks­po­no­wać sze­ro­kie barki i klatki pier­siowe wyro­bione ciężką pracą na wzgó­rzach i polach. Wielu miało ze sobą nie­odzowną drew­nianą fajkę, nie­któ­rzy wdziali kape­lu­sze z sze­ro­kim ron­dem, któ­rych rolą tym razem nie była ochrona przed słoń­cem, a zada­nie szyku, bo te uszyte przez kraw­ców w Arme­nii czy Pere­irze cze­kały w sza­fach tylko na takie oka­zje.

Aby nie rzu­cać się w oczy, minęli łukiem Parque Simón Bolívar, bo bra­cia naj­pierw chcieli zrzu­cić z sie­bie robo­cze łachy i opłu­kać się wodą; potem prze­szli jesz­cze około stu metrów nie­użyt­kiem, po któ­rym krę­ciło się kilka osłów i kun­dli, by w końcu dotrzeć do nie­wiel­kiej par­te­ro­wej cha­łupy. Cała trójka była mocno wygłod­niała, więc matka przy­szy­ko­wała im po are­pie14 z prze­kro­jo­nym wzdłuż na pół i upie­czo­nym na ogniu bana­nem. Zje­dli ze sma­kiem, tym razem bez ojca, który rano wziął muła i ruszył do Caice­do­nii, aby sprze­dać nad­wyżkę z tego­rocz­nych zbio­rów. Pla­nowo miał wró­cić za trzy do czte­rech dni i Jorge tro­chę się o niego oba­wiał, zwłasz­cza w związku z pogło­skami o gra­su­ją­cych w górach los pájaros i wido­kiem krą­żą­cych na nie­bie sępów, któ­rych było coraz wię­cej i któ­rych cie­nie towa­rzy­szyły ludziom nie­ustan­nie, to zaś, jak mawiał ojciec, zawsze jest zły znak.

Ich nie­wielki, par­te­rowy dom znaj­do­wał się w połu­dniowo-zachod­niej czę­ści wsi, tej raczej bied­niej­szej, w oto­cze­niu sąsia­dów, o któ­rych rodzice nie mieli naj­lep­szego zda­nia. Wielu męż­czyzn albo nie pra­co­wało, albo robiło to jedy­nie doryw­czo, popi­jało za to czę­sto bim­ber albo tanią brandy. Zza murów ich sypią­cych się cha­łup regu­lar­nie docho­dziły odgłosy awan­tur.

– Tak koń­czą ci, któ­rzy wal­czą u boku señora Marína – mówił ojciec. – I to w naj­lep­szym wypadku, gdy ich głowy nie zostaną zatknięte na pale.

– Ale dla­czego, padre15? – dopy­ty­wał się Jorge.

– Jesteś jesz­cze za młody, mi hijo16, aby to zro­zu­mieć. W każ­dym razie gdy czło­wiek naogląda się tych wszyst­kich okro­pieństw, to potem Pan Bóg odbiera chęć do życia, a cza­sem nawet i rozum. To kara za łama­nie pią­tego przy­ka­za­nia. Jakie jest piąte przy­ka­za­nie?

Jorge odpo­wia­dał, a żeby się pochwa­lić, recy­to­wał cały Deka­log, który znał na pamięć, tak jak różne pacie­rze, bo wiara w Boga była co naj­mniej rów­nie ważna jak praca w polu, nawet jeśli ojciec czuł się gaita­ni­stą, czyli w zasa­dzie socja­li­stą, więc pra­wie komu­ni­stą. José Anto­nio senior był z tego syna dumny, choć rzadko to oka­zy­wał, nie­po­ko­iły go nato­miast zapędy pier­wo­rod­nego, też José Anto­nio, który już od jakie­goś czasu prze­bą­ki­wał, że chęt­nie przy­łą­czyłby się do pana Marína. Twier­dził, że może zaro­bić tam kilka, a nawet kil­ka­na­ście razy wię­cej niż przy zbio­rach kawy czy bana­nów, i tu rze­czy­wi­ście się nie mylił. Tylko co póź­niej – gdy już prze­sta­nie być potrzebny albo co gor­sza zosta­nie ranny, a przez to okaże się bez­u­ży­teczny dla sprawy? Ostat­nim, czego pra­gnął ojciec, był widok zła­ma­nego psy­chicz­nie syna, który kosz­mary zwią­zane z wojen­nymi wspo­mnie­niami topi w butelce taniej brandy albo wła­sno­ręcz­nie zro­bio­nym bim­brze i jesz­cze do tego cho­dzi na kurwy – potem to nie wia­domo, czy dziecko jego, gdy taka kurwa uro­dzi i narobi wstydu jak stąd do Bogoty. To zresztą i tak w naj­lep­szym przy­padku, bo zawsze mogło być gorzej, tego ojciec ni­gdy na głos nie mówił, ale Jorge domy­ślał się, że taki José Anto­nio czy ktoś inny, nie mając szczę­ścia, rów­nie dobrze mógłby skoń­czyć pod palmą z kolum­bij­skiem kra­wa­tem albo pod murem jako ludzki wazon.

Jorge skoń­czył jeść i pod­szedł do okna. Prze­żu­wa­jąc ostatni kęs arepy, uchy­lił moski­tierę chro­niącą dom przed inwa­zją robac­twa i przez dłuż­szą chwilę przy­glą­dał się bra­ciom, któ­rzy na podwó­rzu wza­jem­nie oble­wali się wodą z drew­nia­nego wia­dra. Naj­pierw Paco lał ją na José Anto­nio, a póź­niej ten mu się odwdzię­czył i tak na prze­mian, tylko o nim nie pamię­tali, tacy to z nich byli bra­cia. Śmiali się, prze­my­wa­jąc pachy, prze­ko­ma­rzali i wyko­ny­wali ruchy nie­wąt­pli­wie nawią­zu­jące do spół­ko­wa­nia z dziew­czy­nami, co do końca zepsuło i tak kiep­ski humor Jorge, który jesz­cze moc­niej poczuł się odsu­nięty na boczny tor. Przez chwilę z zazdro­ścią przy­glą­dał się ich dyn­da­ją­cym peni­som, nad któ­rymi widać było gęsty zarost łonowy. On wciąż nie mógł doszu­kać się na pod­brzu­szu choćby jed­nego wło­ska, co strasz­nie go iry­to­wało.

– Zasłoń okno! Ale już! Ile razy mam ci powta­rzać, że wie­czo­rami wla­tuje naj­wię­cej insek­tów! – upo­mniała go matka, ale Jorge nie zare­ago­wał, był już myślami na impre­zie. Śpie­wał i tań­czył z Rositą, dziew­czyną piękną niczym zachód słońca, o wło­sach jasnych jak sło­necz­nik w roz­kwi­cie, podobno po ojcu z dale­kich kra­jów Pół­nocy, gdzie zamiast desz­czu pada śnieg i żyją wiel­kie wło­chate stwory o szczę­kach i pazu­rach tak potęż­nych, że nawet jaguar, król dżun­gli, nie dałby im rady. Była od niego star­sza o rok, ale cho­dzili do tej samej klasy, zanim na wnio­sek ojca Jorge musiał opu­ścić szkołę po ukoń­cze­niu czwar­tego zale­d­wie roku edu­ka­cji, choć w tym cza­sie nie nauczył się nawet dobrze czy­tać i pisać. José Anto­nio senior uwa­żał, że wykształ­ce­nie nie jest konieczne, a wręcz może wpły­nąć nie­ko­rzyst­nie na myśli synów – a nuż zama­rzą im się rze­czy nie­osią­galne czy nawet zapra­gną opu­ścić wio­skę i szu­kać szczę­ścia z dala od rodziny. W jego oce­nie czasy były trudne, a podróże nie­bez­pieczne, dla­tego nale­żało trzy­mać się razem i robić swoje. A że z dziada pra­dziada Díazowie byli cam­pe­si­nos, nie miało sensu łudzić się, że dzięki kilku kla­som wię­cej uda się to zmie­nić. Zawód i roz­go­ry­cze­nie w oczach synów pró­bu­ją­cych bez­sku­tecz­nie polep­szyć swój los to było ostat­nie, czego ojciec chciał, wyjąw­szy moment, gdyby przy­szło mu sta­nąć nad ich gro­bami, czego zresztą ni­gdy nie wyar­ty­ku­ło­wał, ale o czym Jorge dosko­nale wie­dział.

Gdy matka dostrze­gła, że syn ją igno­ruje, drugi raz nie powtó­rzyła nakazu, tylko chwy­ciła moski­tierę i zacią­gnęła ją, przy oka­zji chla­sta­jąc syna po gło­wie szmatą, którą chwilę wcze­śniej unu­rzała w wia­drze z wodą, cuch­nącą już wyraź­nie nie wia­domo czym.

– Auaaa! – krzyk­nął Jorge, intynk­tow­nie się odsu­wa­jąc.

– Masz się słu­chać matki! Zro­zu­mia­łeś? – Zaci­snęła palce na mate­riale, aż czarne kro­ple spły­nęły jej po dłoni, i ostrze­gaw­czo wysu­nęła palec wska­zu­jący.

– Tylko patrzy­łem – bro­nił się chło­pak.

Iza­bela raz jesz­cze zamach­nęła się szmatą, tym razem bez zamiaru jej wyko­rzy­sta­nia, co Jorge wyczuł, gdy się do niego uśmiech­nęła. Chciała zmierz­wić mu włosy, ale odsko­czył i wybiegł na podwó­rze, gdzie Paco wła­śnie koń­czył się wycie­rać, a José Anto­nio odsta­wiał wia­dro.

– Pocze­kaj. Też chcę się wyką­pać – rzu­cił w stronę naj­star­szego brata. Ten skrzy­wił się i prze­wró­cił oczami.

– Nie idziesz z nami – ostrzegł, odda­jąc mu naczy­nie.

– A kto powie­dział, że chcę z wami iść?

Jorge oczy­wi­ście bar­dzo tego pra­gnął, ale posta­no­wił, że nie będzie się pro­sił. Spo­dzie­wał się takiego roz­woju sytu­acji, więc w dro­dze do domu przy­go­to­wał swój wła­sny plan. Teraz rzu­cił José Anto­nio dumne spoj­rze­nie i ode­brał wia­dro z rąk brata.

– Tylko nas nie śledź, bo jak cię zoba­czę, to wleję ci w dupę przy wszyst­kich – zagro­ził raz jesz­cze José Anto­nio i chwilę póź­niej obaj znik­nęli w cha­łu­pie.

Kwa­drans póź­niej Jorge patrzył z zazdro­ścią przez uchy­lone drzwi, jak bra­cia odda­lają się w kie­runku Parque Simón Bolívar. W tej chwili ich nie­na­wi­dził i miał ochotę zro­bić im coś naprawdę złego. Wyobra­żał sobie, że poja­wia się na jed­nej z dys­ko­tek i odbija dziew­czynę, z którą tań­czy José Anto­nio, a gdy ten zasko­czony pró­buje mu ją ode­brać, powala go jed­nym cio­sem albo dwoma, naj­le­piej pra­wym i pod­bród­ko­wym, aby wyszło efek­tow­nie i wszy­scy to widzieli, potem uno­sząc wysoko brodę, wyciąga rękę do dziew­czyny, ta zaś oczy­wi­ście mu nie odma­wia. Cza­sem w tych fan­ta­sma­go­riach poja­wiał się też Paco, który ze stra­chu przed nim sika w spodnie i wszy­scy się z niego śmieją albo podob­nie jak naj­star­szy brat pada nie­przy­tomny po cel­nym sier­po­wym, bo na Paco taki jeden cios by raczej wystar­czył. Gdy cał­kiem pusz­czał wodze fan­ta­zji, w wyobra­że­niach poja­wiał się koń, na któ­rym kłu­so­wał ze swoją uko­chaną, aby zatrzy­mać się przy wodo­poju i w bla­sku księ­życa w końcu zerwać zaka­zany owoc.

Pod nie­obec­ność ojca mógł pozwo­lić sobie na wię­cej, więc nie­spe­cjal­nie prze­jął się sło­wami matki, która zabro­niła mu iść na fie­stę, tym bar­dziej że pomię­dzy pół­noc­nymi szczy­tami niebo roz­świe­tlały bły­ska­wice i wyglą­dało na to, że burza dotrze do wio­ski. Pomy­ślał, że to na pewno go nie powstrzyma i w naj­gor­szym wypadku matka zdzieli go szmatą raz lub dwa, ale raczej nie pasem, więc gra warta była świeczki. Musiał tylko odcze­kać, aż rodzi­cielka pój­dzie spać, a że ta zwy­kle kła­dła się zaraz po kola­cji, wystar­czyło wytrzy­mać pół godziny, może tro­chę wię­cej, by potem nie­po­strze­że­nie wymknąć się z domu i cie­szyć wol­no­ścią.

Jak posta­no­wił, tak zro­bił. Gdy usły­szał ciche pochra­py­wa­nie matki, na wszelki wypa­dek spraw­dził jesz­cze, czy aby na pewno zasnęła, a potem na pal­cach ruszył w kie­runku drzwi. Gdy je uchy­lił i wyszedł na ulicę, przy domu sąsiada usły­szał jakiś głos. Męż­czy­zna był wyraź­nie pijany, mimo to pod­śpie­wy­wał pod nosem pio­senkę, w któ­rej chło­pak roz­po­znał zna­jome nuty, gdyż sły­szał ją wie­lo­krot­nie. Była to pieśń na cześć Jorge Eliécera Gaitána – hymn towa­rzy­szący ludziom pro­wa­dzo­nym przez pana Marína, zawsze gdy opusz­czali wieś bądź do niej wcho­dzili; czę­sto rów­nież śpie­wali go aż do zdar­cia gar­deł, gdy wspól­nie pili na umór. Głos też poznał, więc wyco­fał się do domu. Nie chciał ryzy­ko­wać wykry­cia, wszak ist­niała groźba, że ran­kiem sąsiad wygada się matce, choćby przy­pad­kiem, nie mając złych inten­cji, a wtedy Jorge nie wywi­nąłby się od kary – zwłasz­cza jeśli wró­ciłby ojciec, bez wąt­pie­nia w ruch poszedłby pas.

W pew­nym momen­cie męż­czy­zna potknął się i upadł na twarz. Zaklął szpet­nie i przez kil­ka­dzie­siąt sekund pró­bo­wał się pozbie­rać, ale musiał być bar­dzo pijany, bo już wcze­śniej ledwo trzy­mał się na nogach. Jorge obser­wo­wał tę scenę coraz bar­dziej znie­cier­pli­wiony, tym bar­dziej że sąsiad zaczął się dziw­nie zacho­wy­wać: na kola­nach, z twa­rzą przy ziemi węszył jak pies, klnąc okrop­nie. W końcu pod­niósł się, mach­nął ręką i doczła­pał do drzwi swo­jej chaty, rąb­nął w nie kil­ka­krot­nie, a gdy się otwarły, wpadł do środka i z głu­chym łosko­tem wyrżnął o pod­łogę.

Jorge zer­k­nął na niebo. Zaczęło sią­pić, ale nie zano­siło się na to, żeby miało lunąć jak z cebra, choć bły­ska­wice wciąż roz­świe­tlały niebo na pół­nocy, nic zatem nie wska­zy­wało, że burza może zepsuć jego nie­cny plan. Wychy­nął na ganek i rozej­rzał się po ulicy. W oko­licy nie było żywego ducha, tylko z odle­głego o jakieś dwie­ście metrów Parque Simón Bolívar nio­sły się kuszące dźwięki zabawy, dla­tego nie zasta­na­wia­jąc się ani chwili dłu­żej, chło­pak wyszedł na zewnątrz i skie­ro­wał się w tamtą stronę.

Gdy prze­cho­dził obok chaty sąsiada, coś go tknęło. Przy­po­mniał sobie jego dzi­waczne zacho­wa­nie i pomy­ślał, że wyglą­dało to tak, jakby facet cze­goś szu­kał, przy­po­mi­nał prze­cież węszą­cego psa, więc nie było innej opcji, na pewno coś zgu­bił. Jorge omiótł spoj­rze­niem grzą­skie pod­łoże i od razu zauwa­żył czapkę z dasz­kiem. W świe­tle bły­ska­wic roz­po­znał wzór moro. Żoł­nier­ska, pomy­ślał i moc­niej zabiło mu serce – potem zało­żył ją sobie na głowę i uda­jąc, że trzyma w rękach kara­bin, przez chwilę cele­bro­wał ten moment, strze­la­jąc do wyima­gi­no­wa­nego wroga. W końcu prze­stał, a kiedy miał już odło­żyć zna­le­zi­sko na ganek sąsiada, w błot­ni­stej brei dostrzegł coś jesz­cze. Znów przy­kuc­nął i pod­niósł rzecz przy­po­mi­na­jącą idiań­ski naszyj­nik. Uniósł ją na wyso­kość oczu. Wtedy paję­czyna bły­ska­wic znów roz­świe­tliła niebo, a mały Jorge zro­zu­miał, że wiele się nie pomy­lił.

W rękach trzy­mał naszyj­nik z ludz­kich uszu.

Gdy prze­ra­żony i zapła­kany pędził do domu, za jego ple­cami nio­sły się w powie­trzu dźwięki dzi­kiej fie­sty i kar­czem­nej awan­tury w domu sąsiada.

* * *

Migawki z podróży

Kolum­bij­czycy rze­czy­wi­ście mają gorącą krew. Naj­le­piej wytłu­ma­czył mi to Roberto, nasz kie­rowca i zara­zem ochro­niarz, który był kla­sycz­nym przy­kła­dem doro­słego oby­wa­tela tego kraju. Trójka dzieci z trzema róż­nymi kobie­tami, oczy­wi­ście sin­giel, kilka kocha­nek roz­sia­nych w róż­nych mia­stach regionu Eje Cafe­tero oraz w Bogo­cie. Pamię­tam, że gdy wie­czo­rową porą dotar­li­śmy do Parque Simón Bolívar w cen­trum Génovy, miej­sce to zro­biło na mnie ogromne wra­że­nie. To była nie­dziela, więc teo­re­tycz­nie następ­nego dnia trzeba było iść do pracy, a tym­cza­sem wszy­scy miesz­kańcy pili, bawili się, tań­czyli, jakby jutro miał się skoń­czyć świat. Gdy zapy­ta­łem, czy tu jest tak zawsze, Roberto powie­dział:

– Kolum­bij­czyk ni­gdy nie wie, czy jutro ktoś nie wsa­dzi mu noża pod żebro. Dla­tego każdy dzień chcemy prze­ży­wać tak, jakby miał być ostat­nim w życiu.

To wszystko spu­ści­zna krwa­wej prze­szło­ści, czego zresztą dowo­dem jest aktu­al­nie tak wysoka prze­stęp­czość. Dla­tego Kolum­bij­czycy ni­gdy nie kal­ku­lują i gdy się bawią, to do upa­dłego. Noc, którą spę­dzi­li­śmy w lokal­nej dys­ko­tece, zapa­mię­tam do końca życia. Ile natań­czy­łem się z lokal­nymi dziew­czy­nami, to moje (a że kie­dyś w Hisz­pa­nii kole­żanki nauczyły mnie tań­czyć salsę, bachatę czy merengę, mia­łem oka­zję, by sobie te tańce odświe­żyć). Nie mogłem uwie­rzyć, że wiele z nich już o pią­tej rano musiało wstać do pracy, mimo to o dru­giej czy trze­ciej jesz­cze hulały na par­kie­cie. Przy oka­zji kil­ka­krot­nie mia­łem ofe­ro­wane wszyst­kie moż­liwe roz­rywki, począw­szy od mari­hu­any czy haszy­szu, upra­wia­nych tam na wpół legal­nie, przez koka­inę, którą za gro­sze można kupić na każ­dym rogu, po ero­tyczne oferty od miesz­ka­nek Génovy – w prze­ci­wień­stwie do kobiet wycho­wa­nych w kręgu kul­tury euro­pej­skiej nie mają one bowiem naj­mniej­szych zaha­mo­wań, aby pro­po­no­wać męż­czyź­nie wspólne spę­dze­nie nocy, cza­sem już po wypi­ciu pierw­szego drinka.

I tu mamy kolejny aspekt, który tak mocno różni tę kul­turę od naszej. Laty­nosi gene­ral­nie są wiel­kimi hipo­kry­tami, bo choć zwy­kle bar­dzo obno­szą się ze swoją wiarą (pra­wie każdy nosi jakiś krzy­żyk albo inne dewo­cjo­na­lia), to Deka­log trak­tują wybiór­czo. W Kolum­bii przyj­muje to chyba naj­bar­dziej eks­tre­malną formę, zwłasz­cza że ze wszyst­kich państw Ame­ryki Łaciń­skiej naj­sil­niej­szy jest tu kult macho. I tak oszu­stwo czy zło­dziej­stwo są tam w zasa­dzie czymś powszech­nym i nie­spe­cjal­nie pięt­no­wa­nym, prze­moc sta­nowi dowód odwagi i siły, a poję­cie gwałtu wła­ści­wie nie ist­nieje. W końcu seks trak­tuje się jako swo­isty rodzaj zabawy, coś, co pozwala popra­wić humor albo prze­żyć przy­godę, w związku z czym nie ma tak sil­nych jak gdzie indziej więzi mię­dzy part­ne­rami i rzadko można spo­tkać parę, a nawet mał­żeń­stwo, które od początku do końca pozo­staje sobie wierne, a spło­dzone przez nie potom­stwo nie ma przy­rod­nich sióstr czy braci. To zaś jest pochodną tego, że w Kolum­bii ini­cja­cja sek­su­alna mło­dych ludzi nastę­puje bar­dzo wcze­śnie. Warto też zauwa­żyć, że pro­por­cje wieś–mia­sto są odwrotne niż w Pol­sce i to wła­śnie w mniej­szych miej­sco­wo­ściach owa ini­cja­cja doko­nuje się szyb­ciej. Liczby nie kła­mią i tak w Kolum­bii już dzie­sięć pro­cent chłop­ców roz­po­czyna współ­ży­cie w wieku dwu­na­stu lat, a kolejne dwa­dzie­ścia pro­cent rok póź­niej. W przy­padku dziew­cząt grubo ponad połowa popu­la­cji ma za sobą pierw­szy raz przed ukoń­cze­niem szes­na­stego roku życia, co dzie­siąta zaś zaczyna życie sek­su­alne w wieku lat trzy­na­stu…

Niech za przy­kład eks­tre­mal­nego połą­cze­nia tych wszyst­kich uwag posłuży wam sytu­acja, która dość mocno mną wstrzą­snęła.

Po kola­cji, którą zje­dli­śmy po opusz­cze­niu muzeum, w dro­dze do Parque Simón Bolívar lekko już pod­chmie­leni spa­ce­ro­wa­li­śmy wąskimi ulicz­kami Génovy. Humory dopi­sy­wały, chcie­li­śmy się zre­lak­so­wać. Muzyka docho­dząca z każ­dej nie­mal cha­łupy potę­go­wała poczu­cie odprę­że­nia po dobrze wyko­na­nej pracy. W pew­nym momen­cie Roberto zatrzy­mał się obok kilku mło­dych kobiet pod­pie­ra­ją­cych murek jakiejś przy­droż­nej potu­pajki. Bez względu na różne męskie gusta należy zazna­czyć, że były bar­dzo atrak­cyjne, zapewne nie prze­kra­czały przy tym dwu­dzie­stego roku życia. Pod­szedł do nich i bez skrę­po­wa­nia zmie­rzył je wzro­kiem od stóp do głów, czym one nie­spe­cjal­nie się prze­jęły. Potem zwró­cił się do mnie:

– Każda z nich może być twoja. Którą chciał­byś wziąć na noc?

Zro­biło mi się głu­pio i poczu­łem się skrę­po­wany, bo te młode kobiety stały może metr od nas i sły­szały każde słowo. O dziwo, nie zaopo­no­wały, tylko zaczęły się uśmie­chać i coś tam szep­tać mię­dzy sobą. Wzią­łem Roberto na bok i powie­dzia­łem mu, że nie korzy­stam z usług pro­sty­tu­tek, na co on odrzekł, że to nie pro­sty­tutki, tylko nor­malne dziew­czyny, które chcia­łyby prze­żyć przy­godę z gringo17. Nie jestem osobą, która kapi­tu­luje w podob­nych sytu­acjach, ale uczci­wie przy­znam, że ta mnie prze­ro­sła. Ponie­waż zaś wciąż czu­łem na sobie coraz bar­dziej pie­kący wzrok tak Roberto, jak i pięk­nych génovianek, żeby chwi­lowo unik­nąć odpo­wie­dzi, odchy­li­łem kotarę i zaj­rza­łem do wnę­trza lokalu. W środku trwała już impreza, ludzie pili przy barze i tań­czyli na nie­wiel­kim par­kie­cie. Połowa z nich od razu wbiła we mnie cie­kaw­skie spoj­rze­nia, przez co znów poczu­łem się nie­swojo. Wtedy Roberto też wsa­dził głowę do środka. Omiótł towa­rzy­stwo wzro­kiem, z uzna­niem poki­wał głową, po czym wydął usta i – tym razem tro­chę dys­kret­niej – zwró­cił się do mnie:

– Jeśli tamte ci się nie podo­bają, to możemy tu póź­niej przyjść. Ale tylko ze mną. W żad­nym wypadku nie wałę­saj się tu sam – ostrzegł.

– A dla­czego? – zapy­ta­łem.

– Te na zewnątrz raczej były wolne, więc nie widzę zagro­że­nia, ale w środku jest wiele zaję­tych i jeśli przy­pad­kiem wdasz się w dys­ku­sję z tą, z którą nie powi­nie­neś, to ten wie­czór może skoń­czyć się źle.

– To zna­czy?

– Na przy­kład utną ci jaja…

Roberto powie­dział to z taką natu­ral­no­ścią, że aż mnie zmro­ziło. Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów posta­no­wi­łem nie podej­mo­wać ryzyka i grzecz­nie podzię­ko­wa­łem za podobne atrak­cje, po czym ruszy­li­śmy w pogoń za resztą ekipy, która już była daleko z przodu.

Dla­czego o tym piszę? Ano dla­tego, że to ważne, aby zro­zu­mieć men­tal­ność Kolum­bij­czy­ków, żyją­cych – dosłow­nie i w prze­no­ści – z dnia na dzień i sta­ra­ją­cych się czer­pać z życia peł­nymi gar­ściami. Nie ukry­wam, że to było cie­kawe doświad­cze­nie – otwo­rzyło mi oczy na wiele kwe­stii doty­czą­cych oby­cza­jo­wo­ści tego narodu i tła tej całej ponu­rej histo­rii, którą chcę tu opo­wie­dzieć. Gene­ral­nie po raz pierw­szy tak zde­cy­do­wa­nie zde­rzy­łem się wtedy z kolum­bij­ską kul­turą, bo choć wcze­śniej pozna­łem wielu Laty­no­sów (choćby gdy przez kilka lat miesz­ka­łem w Hisz­pa­nii czy USA), to jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łem się z tego typu skraj­nymi posta­wami. Prze­moc i seks, seks i prze­moc. Obie te rze­czy są postrze­gane przez Kolum­bij­czy­ków w zupeł­nie inny spo­sób niż gdzie indziej na świe­cie i trzeba o tym pamię­tać. Jeśli tego nie zaak­cep­tu­jemy, trudno będzie zro­zu­mieć moty­wa­cje i decy­zje tych ludzi, w tym głów­nego boha­tera tej opo­wie­ści…

Tej nocy nie myśla­łem jed­nak ani o Luisie Gara­vito, ani o czym­kol­wiek, co mogłoby mnie wpro­wa­dzić w ponury nastrój. Zamiast tego dali­śmy się porwać pul­sowi gorą­cej krwi miesz­kań­ców Génovy i bawi­li­śmy się tak jak oni. Jakby jutro miał się skoń­czyć świat…

Rozdział 3

Génova, Kolum­bia, sty­czeń 1957 roku

Tej nocy Jorge nie mógł zasnąć.

Zwy­kle miał pro­blemy ze snem pod­czas pełni księ­życa, czego nie rozu­miał, bo pozo­stali człon­ko­wie rodziny zawsze spali jak zabici. Dziś jed­nak księ­życ przy­po­mi­nał banana, i to raczej takiego mar­nego, nad­gni­łego. Mimo to chło­pak prze­wra­cał się z boku na bok, nie mogąc zna­leźć sobie miej­sca i coraz bar­dziej wku­rza­jąc śpią­cego obok Paco.

– Śpij już, smarku, bo mnie zaraz szlag trafi! – wark­nął star­szy brat i szturch­nął łok­ciem Jorge, gdy ten znów zaczął się dra­pać.

– Nie jestem już smar­kiem. Sam jesteś…

– Zamknij się!

Jorge zaci­snął zęby z ner­wów. Miał ochotę przy­ło­żyć bratu w krę­go­słup, z łok­cia albo kolanka, a naj­le­piej zepchnąć go z łóżka, ale wie­dział, że nie skoń­czy­łoby się to dla niego dobrze. Ojciec znów by się na niego wku­rzył i zapewne uwie­rzył w słowa Paco. W jego oczach znów wyszedłby na dar­mo­zjada, który nie zara­bia na rodzinę.

Przez chwilę leżał spo­koj­nie, pró­bu­jąc powstrzy­mać chęć podra­pa­nia się po poślad­kach. Długo nie wytrzy­mał, a chwilę póź­niej zeskro­by­wał już strupy nie tylko z tyłka, ale także z ud, brzu­cha i dol­nej czę­ści ple­ców. Ból, który przy tym odczu­wał, był niczym w porów­na­niu z tym, który prze­żył pięć dni temu, gdy wybrał się z sio­strą do lasu po chrust. W pew­nym momen­cie chciał odsap­nąć i przy­siadł pod drze­wem. Nie zwró­cił uwagi na wąską szcze­linę przy samym pniu. Oparł się i się­gnął po menażkę z wodą, upił, a gdy zorien­to­wał się, że coś weszło mu pod szorty, gwał­tow­nie zerwał się na równe nogi. I wtedy poczuł, jakby w jego ciało w jed­nej chwili wbiło się kil­ka­na­ście ostrzy.

– Aaaa! – wrza­snął.

– Co się stało? – zapy­tała sio­stra, w jed­nej chwili doska­ku­jąc do brata z prze­ra­że­niem w oczach.

– Aaaa! Ratuj! Bła­gam! Auaaaaa!

Jorge darł się, jakby go ktoś obdzie­rał żyw­cem ze skóry. Sio­stra upu­ściła zebrany chrust i gdy zro­zu­miała, co się stało, czym prę­dzej pobie­gła do wio­ski po pomoc. Krótko póź­niej Jorge stra­cił przy­tom­ność. Obu­dził się w łóżku, nad któ­rym pochy­lali się matka i lekarz z sąsied­niej wio­ski, a wła­ści­wie bar­dziej sza­man, któ­rego z Ama­zo­nii przy­wio­dły do Quindío nie­znane koleje losu. Sma­ro­wał jego obo­lałe ciało gorącą mik­sturą z leśnych ziół, a Jorge leżał w mali­gnie, szep­cząc, jęcząc, bre­dząc nie­zro­zu­miale.

– To yanabe. Hor­miga conga18. Mia­łeś dużo szczę­ścia, chłop­cze – powie­dział łama­nym hisz­pań­skim, po czym powró­cił do sma­ro­wa­nia, dmu­cha­jąc na rany dymem z podłuż­nej, kolo­ro­wej fajki.

W sumie Jorge doznał jede­na­stu uką­szeń i rze­czy­wi­ście miał sporo szczę­ścia, bo po takiej ich licz­bie nie wszy­scy wycho­dzili z tego żywi, no może męż­czyźni tak, bo jed­nak byli męż­czy­znami, a nie dziećmi. Jad owych gigan­tycz­nych mró­wek nie tylko powo­do­wał ogromny ból, ale w wielu przy­pad­kach po pro­stu zabi­jał. Dwa dni póź­niej ojciec – naj­wy­raź­niej chcąc pod­nieść syna na duchu – opo­wie­dział mu, że w nie­któ­rych ple­mio­nach zamiesz­ku­ją­cych lasy Ama­zo­nii prak­ty­kuje się pewien tajem­ni­czy rytuał. Jorge wciąż leżał w gorączce, a sio­stry bie­gały do pobli­skiej rzeki po zimną wodę, mimo to słowa ojca wzbu­dziły w nim ogromną cie­ka­wość.

– Co to za tajem­ni­czy rytuał? – dopy­ty­wał pół­gło­sem.

– W Ama­zo­nii jest znany od wie­ków i bez wąt­pie­nia jest star­szy od pierw­szych Hisz­pa­nów, któ­rzy posta­wili nogę na tej ziemi – odparł z pełną powagą ojciec.

– Na czym on polega?

– To ini­cja­cja. Nie­zwy­kle ważna dla każ­dego mło­dego członka ple­mie­nia, który chce się stać męż­czy­zną. Polega na tym, że star­szy­zna idzie w głąb la selva19, aby odszu­kać hor­miga conga… – José Anto­nio umo­czył mate­riał w misce z zimną wodą i przy­ło­żył synowi do czoła. Kon­ty­nu­ował: – Następ­nie wojow­nicy wyła­pują mrówki do spe­cjal­nie wydrą­żo­nych pni, które potem zaty­kają. Po powro­cie do wsi otu­ma­niają je dymem, a conga pogrą­żają się w letargu. W mię­dzy­cza­sie kobiety szyją spe­cjalne ręka­wice, do któ­rych wkła­dana jest kora pokryta mrów­kami. Aspi­ru­jący do sta­nia się męż­czy­zną wsu­wają do nich dło­nie. Każdy mło­dzie­niec chcący przejść ini­cja­cję musi wytrzy­mać dzie­sięć minut, w cza­sie któ­rych mrówki zaczy­nają kąsać, a ból staje się…

– Wiem, padre.

– No tak… – José Anto­nio uśmiech­nął się, prych­nął, bo prze­cież sta­now­cza reak­cja syna była zro­zu­miała. – Zatem wiesz jedną rzecz wię­cej ode mnie – dodał i ścią­gnął mate­riał z klatki pier­sio­wej Jorge.

– Cie­bie ni­gdy nie uką­siła hor­miga conga?

– Ni­gdy.

– I co dalej z tym rytu­ałem?

– Jak zapewne się domy­ślasz, jeśli kan­dy­dat nie umrze i prze­trzyma test, star­szy­zna ple­mie­nia uznaje go za peł­no­praw­nego męż­czy­znę. Chło­pak prze­obraża się w wojow­nika.

– Czyli ja też jestem już męż­czy­zną i wojow­ni­kiem?

– Díazowie nie prak­ty­kują tego rytu­ału. – Ojciec zdał sobie sprawę, że nie­po­trzeb­nie wspo­mniał o wojow­ni­kach. Cza­sem lepiej nic nie mówić niż powie­dzieć o jedno słowo za dużo. Zmo­czył mate­riał w zim­nej wodzie, wykrę­cił i z powro­tem poło­żył na klatce pier­sio­wej syna. Dostrzegł w jego oczach roz­cza­ro­wa­nie. – Ale dla mnie, Jorge, ow­szem. Dla mnie już jesteś męż­czy­zną – dodał, pró­bu­jąc wybrnąć z sytu­acji.

– A wojow­ni­kiem? – naci­skał Jorge.

– Wojo­wa­nie zostawmy innym. Praw­dzi­wego męż­czy­znę poznaje się nie po tym, jak znosi ból albo czy umie zabi­jać, ale po tym, jak dba o swoją rodzinę.

To nie prze­ko­nało Jorge. Ojciec miał wra­że­nie, że syn zbyt wiele czasu spę­dza z ludźmi, z któ­rymi prze­sta­wać nie powi­nien. Do szkoły, do któ­rej cho­dził trzy razy w tygo­dniu, uczęsz­czało przy­naj­mniej kilku chłop­ców, któ­rych ojco­wie brali czynny udział w wal­kach i nic nie dało się z tym zro­bić. José Anto­nio Díaz sta­rał się nie anga­żo­wać w poli­tykę, więc publicz­nie nie kry­ty­ko­wał ich dzia­łań, choć pry­wat­nie miał na ten temat swoje zda­nie; wie­dział, że prze­moc rodzi prze­moc, i spo­dzie­wał się, że los pájaros – nawet jeśli do tej pory omi­jali Génovę – w wyniku aktyw­nej dzia­łal­no­ści zawią­za­nej przez Pedro Marína grupy odwe­to­wej prę­dzej czy póź­niej zja­wią się i tutaj. Co gor­sza, wielu z nich po powro­cie z takiej krwa­wej wyprawy, aby zapo­mnieć o rze­ziach, jakich się dopu­ścili, piło na umór całymi dniami, a nawet tygo­dniami, dając przez to fatalny przy­kład nie tylko swoim synom, ale także synom sąsia­dów; mało tego, ci naj­bar­dziej krewcy cheł­pili się tym, że swo­ich wro­gów patro­szyli czy obdzie­rali ze skóry, a potem ich dzieci z dumą opo­wia­dały te histo­rie na prze­rwach w szkole czy na boisku, zatru­wa­jąc umy­sły takim chło­pa­kom jak Jorge.

Do naj­gor­szych dege­ne­ra­tów nale­żał sąsiad z naprze­ciwka. Nosił imiona Manuel Anto­nio i Díaz szcze­rze go nie zno­sił, bo nie dość, że facet był pija­kiem, to jesz­cze regu­lar­nie wyży­wał się na cię­żar­nej żonie, drob­nej, zahu­ka­nej, z oczami, w któ­rych krył się wieczny smu­tek. Trzy mie­siące temu pra­wie się pobili. Poszło o naszyj­nik z ludz­kich uszu, który Manuel Anto­nio urżnięty w trupa zgu­bił, a który na ulicy przed domem sąsiada zna­lazł naj­młod­szy syn Díaza. Póź­niej przez wiele nocy nawie­dzały chło­paka kosz­mary: wyda­wało mu się, że te uszy go ści­gają.

– Spró­buj pod­sko­czyć, to potnę cię tak jak tam­tych – zagro­ził Manuel, wyma­chu­jąc maczetą, gdy José Anto­nio poszedł do niego z pre­ten­sjami. Osta­tecz­nie Díaz odpu­ścił, bo choć szanse, aby ten zapi­ja­czony zwy­rod­nia­lec wpro­wa­dził słowa w czyn – głów­nie przez wzgląd na hoł­du­ją­cego lokal­nemu patrio­ty­zmowi i zara­zem głów­no­do­wo­dzą­cego par­ty­zantką Pedro Marína – były raczej mizerne, to nie dało się tego abso­lut­nie wyklu­czyć, zwłasz­cza że w oko­licy miesz­kało dwóch rów­nie zde­mo­ra­li­zo­wa­nych braci Manu­ela, któ­rzy stali za nim murem, a to była siła, któ­rej nie nale­żało lek­ce­wa­żyć – nawet jeśli życie u boku tego czło­wieka było udręką. Co gor­sza, wszystko wska­zy­wało na to, że wła­śnie z powodu pijań­stwa pan Marín odsta­wił go na boczny tor i zaprze­stał powo­ły­wać na kolejne zbrod­ni­cze wypady. Sąsiad stał się przez to jesz­cze bar­dziej nie­zno­śny, pił dzień w dzień, od rana do wie­czora, a nocami kato­wał żonę, któ­rej krzyki czę­sto nio­sły się po wsi niczym zawo­dze­nie ofiary drę­czo­nej przez naj­gor­sze pie­kielne istoty.

Dziś Jorge znów usły­szał jakieś krzyki.

Pomy­ślał, że tylko tego mu bra­ko­wało – prze­ko­nany, że teraz już na pewno nie zaśnie, pod­niósł się z łóżka i wyszedł na podwó­rze. Noc była ciemna, a z pobli­skiego lasu dobie­gały zwy­czajne dla niej odgłosy: pohu­ki­wa­nie sowy, skrzek papugi, sze­lest skrzy­deł nie­to­pe­rzy. W gąsz­czu trwała odwieczna nie­ustanna walka o prze­trwa­nie. Jorge wzdry­gnął się nie­znacz­nie, gdy gdzieś w oddali zawył wyjec, praw­do­po­dob­nie spło­szony przez jakie­goś dra­pież­nika. Chło­pak od razu pomy­ślał o jagu­arze i dotknął pal­cami zawie­szo­nego na szyi pazura, który spre­zen­to­wał mu ojciec na dzie­siąte uro­dziny. Od tam­tej chwili nie ścią­gnął go, wyjąw­szy moment, gdy amu­let zerwał mu star­szy kolega z klasy, ale to była znie­waga nie tylko dla Jorge, lecz dla całej rodziny Díazów, więc do akcji wkro­czył najstar­szy brat i roz­wią­zał pro­blem po swo­jemu.

Jorge poczuł par­cie na pęcherz, więc przy akom­pa­nia­men­cie skrze­ków i pohu­ki­wań dzi­kich zwie­rząt oraz wrza­sków sąsiadki sko­rzy­stał ze sto­ją­cego na zewnątrz wychodka. Gdy wyszedł, zauwa­żył za pło­tem dwie pospiesz­nie kro­czące kobiety i tro­chę się zdzi­wił, bo o tej porze, gdy Génova spała, był to widok raczej rzadki. Jego cie­ka­wość wzmo­gła się, gdy dostrzegł, że niosą coś w dło­niach, jedna na pewno wia­dro z wodą, druga jakieś tka­niny albo koce. Nie był tego pewny, bo księ­życ znaj­du­jący się bli­żej nowiu niż pełni dawał mało świa­tła, mimo to chło­pak przy­sta­nął i odpro­wa­dził je wzro­kiem. Z jesz­cze więk­szym zasko­cze­niem przy­jął fakt, że drzwi domu nie­lu­bia­nego sąsiada otwarły się na oścież i kobiety wśli­zgnęły się do środka. W jego oce­nie wszystko wyglą­dało bar­dzo tajem­ni­czo, pod­szedł więc bli­żej płotu w nadziei, że zdoła roz­wi­kłać nie­co­dzienną zagwozdkę. Przy­zwy­cza­jony do regu­lar­nych awan­tur, nie sko­ja­rzył jed­nak oczy­wi­stych fak­tów. Co innego jego rodzice, któ­rych prze­raź­liwe wrza­ski sąsiadki rów­nież w końcu wyrwały ze snu, wtedy w izbie roz­bły­sło świa­tło, a Jorge na pal­cach wszedł do środka.

Po chwili w drzwiach sta­nęła jego matka ze świecą w dłoni, za nią zatrzy­mał się ojciec – oboje w lnia­nych pidża­mach, ona w san­da­łach, on boso, wciąż jakby zaspani, ale jed­nak już przy­tomni.

– Pójdę do nich. Tak trzeba – oznaj­miła pół­szep­tem Iza­bela, a w jej gło­sie wybrzmie­wała rzadko sły­szalna deter­mi­na­cja.

– Trzeba jutro pójść do pracy. Zresztą już mają wspar­cie – szep­nął poiry­to­wany jej tonem mąż.

– Prze­stań – syk­nęła mu w odpo­wie­dzi. – Wiesz, że trzeba pomóc, gdy na świat idzie nowe życie. To łaska od samego Pana i…

– Ech…

Díaz mach­nął ręką i odwró­cił się na pię­cie. W nie­mra­wym świe­tle pło­mie­nia świecy ujrzał syl­wetkę syna, na któ­rego twa­rzy malo­wał się nie­po­kój.

– Idź spać, mi hijo – roz­ka­zał.

– Ale co się dzieje?

– Nic takiego. Rosa rodzi. A teraz idź spać. Ale już!

Jorge nie drą­żył tematu. Posłusz­nie poło­żył się obok Paco i zamknął powieki. Długo nie mógł zasnąć, bo wrza­ski cier­pią­cej sąsiadki sku­tecz­nie mu to unie­moż­li­wiały, a gdy w końcu zza wschod­nich szczy­tów wychy­nęło słońce i dolina ską­pała się w jego cie­płych pro­mie­niach, po dłu­gich godzi­nach udręki Rosa Delia Cubil­los powiła w końcu pierw­szego syna. Pier­wo­rodny otrzy­mał imię Luis Alfredo – i miał o nim usły­szeć cały świat.

* * *

Migawki z podróży

O okre­sie przed naro­dzi­nami Luisa Gara­vito tak naprawdę nie wia­domo nic. Nie ma na ten temat żad­nych wzmia­nek, a tym bar­dziej doku­men­tów, zdjęć – po pro­stu biała plama. Jego rodzice Manuel Anto­nio i Rosa Delia zmarli, zanim ich syn zyskał złą sławę i zain­te­re­so­wały się nim media, a bra­cia i sio­stry zupeł­nie się od niego odcięli i ni­gdy nie udzie­lali się publicz­nie, stąd trzeba mieć na uwa­dze, że to, co do tej pory napi­sa­łem, jest czy­stą fik­cją lite­racką. Ale…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Hisz­pań­skie nazwi­ska zwy­kle mają co naj­mniej dwa człony. Ma to zwią­zek z tym, że dzieci zawsze otrzy­mują dwa nazwi­ska: jedno po ojcu, a dru­gie po matce. [wróć]

Cam­pe­sino (hiszp.) – wie­śniak. Tak potocz­nie nazywa się chło­pów pra­cu­ją­cych w Kolum­bii na polach z kuku­ry­dzą, kawą i przy innych upra­wach. [wróć]

Gor­dito (hiszp.) – Gru­ba­sek. [wróć]

Los pájaros (hiszp.) – ptaki. Tak potocz­nie nazy­wano zbrojne bandy skła­da­jące się głów­nie z ludzi o poglą­dach kon­ser­wa­tyw­nych, któ­rzy w okre­sie La Vio­len­cii „wla­ty­wali” do odizo­lo­wa­nych gór­skich wio­sek i ter­ro­ry­zo­wali ich miesz­kań­ców, a następ­nie „wyla­ty­wali” i wra­cali do nor­mal­nego życia. [wróć]

Gaita­ni­stas (hiszp.) – zwo­len­nicy Jorge Eliécera Gaitána, kolum­bij­skiego poli­tyka i adwo­kata, kan­dy­data na pre­zy­denta z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Libe­ral­nej, zamor­do­wa­nego w 1948 roku. [wróć]

„El Tiempo” – dzien­nik wyda­wany w Kolum­bii od 1922 roku, zało­żony przez Alfonso Vil­le­gasa Restrepo. [wróć]

Amigo (hiszp.) – przy­ja­ciel. [wróć]

Señor (hiszp.) – pan, uży­wany zwłasz­cza w zwro­tach grzecz­no­ścio­wych. [wróć]

Mon­dongo (hiszp.) – popu­larna w Kolum­bii zupa z wie­przo­wych, woło­wych bądź kozich podro­bów oraz warzyw, tro­chę przy­po­mi­na­jąca pol­skie flaki. [wróć]

Parque Simón Bolívar – Park Simóna Bolívara. Cen­tralny punkt w Génovie obok kościoła. Znaj­duje się tam więk­szość lokali, gdzie miesz­kańcy mogą spę­dzić wolny czas z rodziną i przy­ja­ciółmi. [wróć]

Pepe – imię, które dla uła­twie­nia zawsze przyj­muję w kra­jach, gdzie głów­nym języ­kiem jest hisz­pań­ski. [wróć]

Eje Cafe­tero – region w Kolum­bii sły­nący z uprawy i pro­duk­cji kawy. Do tego umow­nego obszaru zali­czają się depar­ta­menty: Quindío, Cal­das, Risa­ralda, Tolima i Valle del Cauca. [wróć]

Río Gris (hiszp.) – Rzeka Szara; rzeczka mająca źró­dło nie­opo­dal Génovy, lewy dopływ Río Barragán. [wróć]

Arepa – rodzaj tor­tilli z mąki kuku­ry­dzia­nej, odpo­wied­nik naszego chleba. Zwy­kle poda­wana z serem, jaj­kiem i warzy­wami. W prze­ci­wień­stwie do jej mek­sy­kań­skiej kuzynki jest robiona na gru­bym cie­ście i cza­sem nadzie­wana dodat­kami. Pod­sta­wowe danie kuchni kolum­bij­skiej. [wróć]

Padre (hiszp.) – ojciec, tu: ojcze. [wróć]

Mi hijo (hiszp.) – mój synu. [wróć]

Gringo – pier­wot­nie okre­śle­nie cudzo­ziem­ców nie­zna­ją­cych języka hisz­pań­skiego, które następ­nie wyewo­lu­owało w pejo­ra­tywną nazwę miesz­kań­ców Ame­ryki Pół­noc­nej i Anglii, aby w końcu stać się przy­miot­ni­kiem defi­niu­ją­cym wszyst­kich przy­by­szów o uro­dzie cha­rak­te­ry­stycz­nej dla kra­jów Pół­nocy. [wróć]

Yanabe (dia­lekt ama­zoń­ski), hor­miga conga (hiszp.) – lokalna nazwa gatunku czar­nych mró­wek z pod­ro­dziny Para­po­ne­ri­nae zamiesz­ku­ją­cych tro­pi­kalne lasy Ame­ryki Środ­ko­wej i Połu­dnio­wej. Ich roz­miary są impo­nu­jące, dłu­gość ciała docho­dzi nawet do trzech cen­ty­me­trów, a ból po uką­sze­niu jest mniej wię­cej trzy­dzie­ści razy sil­niej­szy niż w przy­padku użą­dle­nia osy i porów­ny­walny do postrzału, stąd bar­dziej roz­po­wszech­niona nazwa hor­miga bala, czyli mrówka pocisk. [wróć]

La selva (hiszp.) – dżun­gla, okre­śle­nie odno­szące się głów­nie do dżun­gli ama­zoń­skiej. [wróć]