Droga do piekła - Przemysław Piotrowski - ebook + książka

Droga do piekła ebook

Przemysław Piotrowski

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tego dnia żar lejący się z nieba zmienił Nowy Jork w istny przedsionek piekła. John Pilar, weteran amerykańskiej armii, stara się przedrzeć przez zakorkowane miasto na urodziny najmłodszej z córek. Gdy przekracza próg własnego domu, nie spodziewa się, że jego świat runie i że zostanie oskarżony o potworną zbrodnię.

Lukas, młodszy brat Johna, były nowojorski policjant, nie wierzy w jego winę i rozpoczyna prywatne śledztwo. Pomaga mu wschodząca gwiazda dziennikarstwa śledczego - dociekliwa i ambitna Rose Parker. Próbując odkryć, kto odpowiada za okrutny mord, Lukas i Rose wpadają na trop przerażającego spisku i zanurzają się w mrocznym świecie okrucieństwa i przemocy. Czy uda im się oczyścić imię Johna? Czy prawda okaże się gorsza niż piekielna otchłań?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 309

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Porzuć­cie wszelką nadzieję, wy, któ­rzy tu wcho­dzi­cie.Dante Ali­ghieri,Boska kome­dia

PROLOG

Akurat dziś, gdy tem­pe­ra­tura w mie­ście docho­dziła do trzy­dzie­stu ośmiu stopni Cel­sju­sza, jemu wysia­dła kli­ma­ty­za­cja. Na doda­tek stał w paskud­nym popo­łu­dnio­wym korku na wylo­tówce do jego wyma­rzo­nego domu w Hamp­ton Bays, bo doszło do jakie­goś karam­bolu, w któ­rym zde­rzyło się aż sześć samo­cho­dów. Przy­naj­mniej tak mówili w radiu. I choć dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że mediom nie można ufać, to aku­rat tym razem mógł zawie­rzyć miłemu, choć sta­now­czemu gło­sowi laty­no­skiej dzien­ni­karki Jenny Hodge, któ­rej audy­cji lubił słu­chać, od kiedy pamięta.

John Pilar był przy­zwy­cza­jony do sta­nia w kor­kach, bo nowo­jor­ska metro­po­lia nie potra­fiła sobie z nimi pora­dzić od dekad. Dla­tego trwa­jący kilka godzin powrót do domu nie był dla niego czymś wyjąt­ko­wym. Tym bar­dziej że przez ostat­nie trzy lata musiał na suk­ces haro­wać jak wół. Cza­sem nawet nie opła­cało mu się wra­cać do domu i zosta­wał w jed­nym ze swo­ich klu­bów fit­ness na noc, co jego żonę dopro­wa­dzało do szału. Bar­dzo ją kochał, podob­nie jak trójkę swo­ich dzieci. Dwu­na­sto­letni Tim był pasjo­na­tem lot­nic­twa, dzie­wię­cio­let­nia Nata­lia kochała prace w ogródku, a pię­cio­let­nia Laura potra­fiła już śpie­wać jak mała gwiazda estrady. Uwiel­biał z nimi prze­by­wać i czuł, że jego cią­gła nie­obec­ność jest dla nich uciąż­liwa. Przez lata tłu­ma­czył sobie, że wszystko, co robi, robi dla żony i dzie­cia­ków. To dla nich zasu­wał w pocie czoła w Afga­ni­sta­nie, Iraku czy Syrii, gdzie prze­szedł przez pie­kło. To dla nich tyrał wśród nie­wi­dzial­nego i cza­ją­cego się za każ­dym rogiem wroga. Dla nich wresz­cie został odzna­czony srebrną gwiazdą i pur­pu­ro­wym ser­cem, gdy po jed­nej z akcji dostał się do talib­skiej nie­woli. Pod­da­wany bru­tal­nym tor­tu­rom, nie ugiął się jed­nak przed żąda­niami wroga i w końcu docze­kał się kole­gów z jed­nostki SEAL­sów, któ­rzy wyra­to­wali go z opre­sji. Kochał swój kraj, był patriotą. Ale rodzinę sta­wiał zawsze na pierw­szym miej­scu. Dla­tego zre­zy­gno­wał. Za żonę i dzieci był w sta­nie oddać życie i gdyby sam dia­beł zechciał mu ich ode­brać, on ruszyłby jego śla­dami do naj­głęb­szych pie­kiel­nych cze­lu­ści.

Od czte­rech lat nie jeź­dził już na misje. Gdy uro­dziła się Laura, żona posta­wiła ulti­ma­tum.

– Jak chcesz tam wra­cać, to możesz tam zostać. Ja dłu­żej tego nie zniosę – rzu­ciła w ner­wach.

– Ostat­nia misja. Przy­się­gam i…

– Ostat­nia miała być dwa lata temu. Potem rok temu. Ile jesz­cze chcesz nas zwo­dzić?

– To moja praca.

– Gówno, a nie praca. Nie ma mowy. Dzie­ciaki cię potrze­bują. Ja cię potrze­buję. Jesteś… jesteś, kurwa, moim mężem…

Wie­dział, że każdy jego wyjazd jest dla żony praw­dziwą gehenną, ale przez lata odsu­wał te myśli od sie­bie jak naj­da­lej. Rze­czy­wi­ście pod­cho­dził do tego jak do pracy, która pozwa­lała mu zaro­bić na rodzinę. A że w jed­nost­kach spe­cjal­nych pła­cili cał­kiem przy­zwo­icie, nie szu­kał innej drogi. Do tego momentu nie zda­wał sobie jed­nak sprawy, jak bar­dzo krzyw­dzi bli­skich. Zde­cy­do­wał się zostać w kraju. Prze­kal­ku­lo­wał, że za zaro­bione na wojaczce pie­nią­dze, z małą pomocą banku, jest w sta­nie otwo­rzyć dwie siłow­nie. Jedną urzą­dził w Rid­ge­wood, a drugą w Bri­gh­ton Beach. Tra­fił świet­nie i już po dwóch latach doło­żył jedną na Gre­en­po­in­cie i swoją perełkę na man­hat­tań­skim SoHo. Dzięki temu w końcu mógł się wypro­wa­dzić z cen­trum i zamiesz­kać na przed­mie­ściach Hamp­ton Bays. No i speł­nić nie­do­ści­gnione przez lata marze­nie – spra­wić sobie wyma­rzo­nego forda mustanga shelby GT 500. Co prawda zawsze śnił o kla­syku z 1967 roku, ale na ten model jesz­cze nie było go stać. Kupił zatem egzem­plarz pro­sto z salonu, rocz­nik 2016. Dra­pieżny, lśniący w pie­kiel­nym słońcu jak czarny dia­ment, wyglą­dał magicz­nie. Zawsze czuł się w nim bosko. Do dziś…

Nie pamię­tał takiego upału, od kiedy zamiesz­kał w Nowym Jorku przed dwu­dzie­stu laty. Pra­wie czter­dzie­ści kre­sek w tej beto­no­wej dżun­gli było dla prze­cięt­nego miesz­kańca męką nie­mal nie do znie­sie­nia. Potra­fił prze­trwać podobne, a nawet wyż­sze tem­pe­ra­tury pod­czas misji, i to w peł­nym umun­du­ro­wa­niu, ale na pustyni powie­trze było suche jak wiór. Na Man­hat­ta­nie czy Bro­okly­nie po pro­stu nie dawało się oddy­chać. Wil­got­ność zabi­jała, dosłow­nie i w prze­no­śni, bo według naj­now­szych infor­ma­cji z powodu upa­łów zmarło już co naj­mniej dwa­dzie­ścia sześć osób. W związku z tym bur­mistrz zde­cy­do­wał nawet, aby spe­cjalne grupy roz­wo­ziły po uli­cach dar­mową wodę, bo ludzie regu­lar­nie mdleli z prze­grza­nia i odwod­nie­nia orga­ni­zmu.

On jak na złość nie zaopa­trzył się w kolejną butelkę przed wjaz­dem na eks­pre­sówkę i teraz bez odro­biny wody stał w swoim pięk­nym, wypo­le­ro­wa­nym, czar­nym mustangu, który chło­nął pro­mie­nie pra­wie jak bate­ria sło­neczna. W środku pojazdu było już pra­wie sie­dem­dzie­siąt stopni. Nie­mal jak w pie­kar­niku. W takiej tem­pe­ra­tu­rze i przy takiej wil­got­no­ści orga­nizm odwad­niał się bły­ska­wicz­nie.

Samo­chody znów ruszyły z miej­sca. Powoli, ocię­żale.

John prze­krę­cił klu­czyk i deli­kat­nie wci­snął pedał gazu. Głę­boki pomruk sze­ścio­li­tro­wego sil­nika o mocy ponad sze­ściu­set koni mecha­nicz­nych znów zabrzmiał pięk­nie, ale nie dane mu było się roz­krę­cić, bo za kil­ka­na­ście sekund wszyst­kie pojazdy raz jesz­cze sta­nęły w bez­ru­chu. Jenny Hodge ponow­nie zako­mu­ni­ko­wała, że korek ma pra­wie sie­dem kilo­me­trów i służby, mimo szcze­rych chęci, nie zdo­łają go roz­ła­do­wać szyb­ciej niż za kilka godzin. Nie chcąc się dłu­żej dener­wo­wać, John pew­nym ruchem otwo­rzył drzwi i wysiadł z samo­chodu. Zro­bił kilka kro­ków i zatrzy­mał się przy sta­rym cadil­lacu. Za kie­row­nicą sie­dział gruby Mek­sy­ka­nin, któ­rego ramiona i szyja pokryte były tatu­ażami. Zoba­czył puka­ją­cego w szybę gościa i deli­kat­nie ją uchy­lił.

– Czego? – fuk­nął, rzu­ca­jąc mu kose spoj­rze­nie.

– Sia­dła mi klima, a się nie zabez­pie­czy­łem – odparł Pilar.

– Że co?

– Nie mam wody i cho­ler­nie mnie suszy. Pomo­żesz, czło­wieku?

Mek­sy­ka­nin raz jesz­cze zer­k­nął spode łba na Pilara i lekko kiw­nąw­szy głową, się­gnął za tylne sie­dze­nie, skąd wycią­gnął pół­to­ra­li­trową butelkę Aqu­afiny.

– Pięć dolców – rzu­cił, nieco bar­dziej uchy­la­jąc szybę.

John wyjął port­fel i wycią­gnął dzie­sięć, bo nie miał drob­niej­szych.

– Wezmę dwie – powie­dział i wrę­czył go Mek­sy­ka­ni­nowi. Ten szyb­kim ruchem chwy­cił papier i prze­ka­zał butelkę z wodą.

– Nie mam wię­cej, reszty też nie. Na zdro­wie, chło­pie – odpo­wie­dział i sekundę póź­niej szyba jego cadil­laca się domknęła.

Pilar czym prę­dzej zaspo­koił pra­gnie­nie i pospiesz­nie wró­cił do samo­chodu. Odchrząk­nął, cmok­nął. Cze­kała go roz­mowa, któ­rej od kil­ku­dzie­się­ciu minut sta­rał się unik­nąć. Dziś już raz pokłó­cił się z żoną przed wyj­ściem do pracy. Sprzeczkę widział nawet stary Pat – zgrzy­biały i cho­ler­nie wścib­ski sąsiad, szef sieci bro­oklyń­skich deli, któ­rego John po pro­stu nie lubił. Nie­stety, głos Jenny Hodge nie pozo­sta­wiał mu wyboru. Musiał w końcu zadzwo­nić do żony i uprze­dzić ją, że spóźni się na uro­dziny naj­młod­szej córki.

Chwy­cił smart­fon, zaklął pod nosem. Znów nawa­lił. Laura będzie zawie­dziona, a Lisa z pew­no­ścią wyko­rzy­sta sytu­ację, aby się na nim wyżyć. Wąt­pił, aby pró­bo­wała zro­zu­mieć, że tym razem to nie jego wina, a spóź­nie­nie to efekt wypadku na auto­stra­dzie. Tłu­ma­cze­nie się kor­kami w Nowym Jorku już dawno wyszło z mody. A on jak na złość ostat­nio znów miał wię­cej pracy i w domu bywał póź­niej niż zwy­kle, co nie naj­le­piej wpły­wało na ich rela­cje. Dodat­kowo dziś przed wyj­ściem obie­cał, że na pewno dotrze o szó­stej. Nie­chęt­nie spoj­rzał na zega­rek. Nie miał szans dotrzeć do domu na czas.

Wybrał numer żony. Prze­tarł chu­s­teczką czoło i szyję w ocze­ki­wa­niu na to, aż Lisa odbie­rze tele­fon. Nie cze­kał długo.

– Hej, skar­bie – przy­wi­tała się.

– Hej, wszystko u was w porządku? – zapy­tał, jakby chciał mak­sy­mal­nie odda­lić wyzna­nie gorz­kiej prawdy.

– Tak. Wra­casz już?

– Stoję w korku. Naj­pew­niej tro­chę się spóź­nię.

– W jakim znowu korku? Nawet nie mów, że w tym, o któ­rym myślę… – Ton głosu Lisy zmie­nił się bły­ska­wicz­nie.

– Nie­stety. Pech chciał, że…

– Prze­cież wiesz, że nie spóź­nisz się kwa­drans czy pół godziny. – Żona nie dała mu dokoń­czyć. – Sły­sza­łam w radiu. No cho­lera, John! Z tobą tak zawsze.

– Skar­bie, zro­bię, co w mojej mocy, aby przy­je­chać jak naj­szyb­ciej. Wiesz, że bar­dzo mi na tym zależy.

– Ech, z tobą tak zawsze. Chwilę pocze­kam z tor­tem, ale wiesz, że dzie­ciaki jutro idą do szkoły…

– Wiem, prze­pra­szam. Zadzwo­nię, jak tylko wyjadę z tego pie­przo­nego korka. Kocham cię, Lisa.

– Pośpiesz się, okej?

Lisa się roz­łą­czyła, a John poczuł ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. Jej ostat­nie słowa zabrzmiały, jakby stra­ciła nadzieję. Jakby nie wie­rzyła, że jej mąż wróci do domu i razem z dziećmi zdmuchną świeczki. Oczami wyobraźni widział Laurę, która znów pyta, dla­czego nie ma taty, a Lisa cier­pli­wie go tłu­ma­czy. Potra­fiła być wredna, ale i kochana. Nie mógłby wyma­rzyć sobie lep­szej kobiety.

Poczuł falę gniewu. Na sie­bie samego. Zaci­snął palce na kie­row­nicy tak mocno, że aż zbie­lały mu knyk­cie. Posłał w eter szpetną wią­zankę i prze­klął wszyst­kich sto­ją­cych mu na dro­dze do domu.

Kilka chwil póź­niej był już spo­kojny. Uczono go, że nie ma sensu dener­wo­wać się o rze­czy, na które czło­wiek nie ma wpływu. W woj­sku wbi­jali to do głowy regu­lar­nie. Dobry spe­cjals musi umieć utrzy­mać nerwy na wodzy. Nawet w naj­bar­dziej stre­su­ją­cych i roz­pacz­li­wych sytu­acjach, z któ­rych, wyda­wa­łoby się, nie ma wyj­ścia. Opa­no­wa­nie emo­cji to była pod­stawa, aby wyjść z opre­sji w jed­nym kawałku. A to był prze­cież tylko głupi korek. No dobra, korek, przez który znów zawie­dzie żonę i dzieci.

John chwy­cił chu­s­teczkę i prze­tarł spo­coną twarz. Miał głę­boko osa­dzone, ciem­no­brą­zowe oczy, długi, nieco gar­baty nos i wydatną szczękę z dołecz­kiem na bro­dzie, który nieco łago­dził surowe, żoł­nier­skie obli­cze. Jego apa­ry­cja i postura zawsze powo­do­wały, że ludzie mieli do niego wię­cej sza­cunku, więc aby odro­binę zła­god­nieć, John cztery lata temu zapu­ścił włosy. Wcze­śniej, gdy jeź­dził na misje, codzien­nie golił głowę. To był jego rytuał, któ­remu odda­wał się z namasz­cze­niem. Gdy na stałe wró­cił do rodziny, zde­cy­do­wał się na krótką, ale kla­syczną męską fry­zurę z wło­sami zacze­sa­nymi do przodu. Trak­to­wał to jako osta­teczną prze­mianę. Nie był już żoł­nie­rzem. Został sta­tecz­nym ojcem rodziny. Doj­rza­łym, roz­waż­nym i opa­no­wa­nym. A przy­naj­mniej robił, co w jego mocy, aby takim być.

Wie­lo­barwny wąż setek pojaz­dów znów ruszył. Przez kolejne trzy godziny John musiał sta­wać jesz­cze kil­ka­dzie­siąt razy. Słu­chał wia­do­mo­ści, potem listy prze­bo­jów, wywiadu z gwiaz­do­rem New York Giants, znów wia­do­mo­ści, muzyki. I tak w kółko, aż minął miej­sce, w któ­rym doszło do karam­bolu. W tej chwili wyglą­dało na to, że służby już sobie pora­dziły, bo jedy­nymi śla­dami po wypadku były czarne wstęgi gumy po hamo­wa­niu, miga­jące znaki ostrze­gaw­cze, a także kilka wozów poli­cyj­nych oraz krzą­ta­ją­cych się po oko­licy gli­nia­rzy i pra­cow­ni­ków pomocy dro­go­wej. Straż pożarna i karetki zapewne już dawno wró­ciły do swo­ich sie­dzib, roz­bite pojazdy zostały zabrane na par­kingi, a ranni uczest­nicy karam­bolu znaj­do­wali się pod opieką leka­rzy.

Gdy John minął ostatni radio­wóz, wci­snął pedał gazu tro­chę moc­niej. Z kie­ru­ją­cej na lot­ni­sko Johna Fit­zge­ralda Ken­nedy’ego sześć­set­sie­dem­dzie­siąt­kió­semki zje­chał na auto­stradę numer dwa­dzie­ścia sie­dem pro­wa­dzącą wprost do Hamp­ton Bays. Zegar wska­zy­wał godzinę siódmą dzie­sięć, więc przy odro­bi­nie szczę­ścia mógłby dotrzeć do celu przed dzie­wiątą. Jeśli doci­śnie gazu, może skróci ten czas o dwa kwa­dranse. Przed oczami prze­mknęła mu zawie­dziona twarz córki. Zre­du­ko­wał bieg. Sil­nik zawył, wsko­czył na wyż­sze obroty, a wska­zówka na pręd­ko­ścio­mie­rzu nie­bez­piecz­nie odbiła w prawo.

Wykrę­cił numer do Lisy. Pocze­kał kil­ka­na­ście sygna­łów, ale żona nie odbie­rała. Była na niego aż tak zła? Poczuł ukłu­cie nie­po­koju. A może po pro­stu bawiła się z dziećmi i nie sły­szała dzwonka?

Doci­snął pedał gazu jesz­cze moc­niej i zwi­zu­ali­zo­wał sobie twarz uśmiech­nię­tej Laury w momen­cie, gdy wrę­cza jej ogrom­nego plu­szo­wego misia, który od rana jeź­dził z nim na tyl­nym sie­dze­niu. Spoj­rzał w lusterko wsteczne.

Tak, pomy­ślał i puścił do niego oko. Misiek powi­nien zro­bić robotę.

* * *

– Pośpiesz się. – Lisa odło­żyła smart­fon i chwy­ciła się za głowę.

Przez chwilę tak trwała, w końcu prze­tarła wierz­chem dłoni czoło i odło­żyła szmatę na blat obok zlewu. Nawet nie była już na niego zła. Dziś rano czuła, że prze­sa­dziła, wypo­mi­na­jąc mu, że jest sze­fem czte­rech siłowni, a nie może wziąć wol­nego nawet w dzień uro­dzin córki. Chciała go prze­pro­sić, ale on znów musiał wszystko zepsuć.

Kochała go bar­dzo, ale nie potra­fiła zmie­nić. Mimo że w końcu, po latach udało jej się namó­wić Johna do zakoń­cze­nia służby, to miała wra­że­nie, że cząstka jego duszy wciąż jest poza jej zasię­giem. Potra­fił być wspa­nia­łym mężem i jesz­cze lep­szym ojcem, ale cza­sami swo­imi przy­zwy­cza­je­niami i ego­izmem dopro­wa­dzał ją do roz­pa­czy. Pra­wie wszyst­kie kole­żanki zazdro­ściły jej takiego męskiego, sil­nego i przy­stoj­nego faceta. Wie­działy, czym się kie­dyś zaj­mo­wał i co poświę­cił dla żony. W ich oczach był odpo­wie­dzial­nym i opie­kuń­czym ojcem rodziny, a zara­zem dra­pież­nym i nie­okieł­zna­nym żoł­nie­rzem, który w łóżku musi wypra­wiać cuda. Nie miały jed­nak poję­cia, że w codzien­nym życiu potrafi być part­ne­rem zło­żo­nym, żeby nie powie­dzieć: bar­dzo trud­nym. Bo o ile w spra­wach poważ­nych zawsze można było na niego liczyć, o tyle w drob­nych rze­czach i obo­wiąz­kach, z któ­rych składa się codzienne życie, bywał mało uży­teczny.

Dziś znów poka­zał, że nie można na niego liczyć. Powie­dział, że zała­twi sprawy w mie­ście tak, aby naj­póź­niej o szó­stej poja­wić się w domu. O tej godzi­nie Lisa obie­cała Lau­rze tort i pre­zenty, a naj­młod­sza córka od samego rana nie myślała o niczym innym.

– Kiedy wróci tata? – Laura chwy­ciła Lisę za zwiewną sukienkę w czer­wono–poma­rań­czowo–żółte kwiaty, jakby czy­tała jej w myślach.

– Tatuś wróci póź­niej, kocha­nie. Na dro­dze był wypa­dek i stoi w korku. Oba­wiam się, że będziemy musieli zacząć bez niego.

– Ale ja chcę zacze­kać na tatę!

– Tata będzie późno, córuś. Przy­je­dzie, jak już będziesz musiała iść do łóżka, więc…

– Ale ja chcę cze­kać. No, mama, nooo… – Laura była już bli­ska pła­czu. Jej pyzate policzki i deli­katny pod­bró­dek zaczęły się trząść niczym świeżo zasty­gła gala­retka.

– Umówmy się tak. – Lisa przy­kuc­nęła i zmu­siła się do uśmie­chu. – Pocze­kamy tro­chę i jeśli tata nie przy­je­dzie, to zaczniemy bez niego. A gdy do nas dołą­czy, pozwolę ci iść do łóżka godzinkę, a może nawet dwie póź­niej.

Mała przez chwilę ana­li­zo­wała pro­po­zy­cję. W końcu wycią­gnęła ręce do mamy, a Lisa pod­nio­sła ją i mocno przy­tu­liła do piersi.

– To co, jeste­śmy doga­dane? – zapy­tała, aby się upew­nić, czy córka nie szy­kuje kolej­nego for­telu.

– No dooobra – wymam­ro­tała mała pod nosem, a mama w nagrodę przy­ssała się do jej brzuszka i zaser­wo­wała „pier­dzioszki”. Laura długo nie mogła opa­no­wać śmie­chu.

Po chwili zabawy Lisa posta­wiła córkę z powro­tem na pod­ło­dze i deli­kat­nym klap­sem w pupę zachę­ciła, aby dołą­czyła do star­szej sio­stry. Laura z uśmie­chem na ustach popę­dziła przed sie­bie. Gdy tak prze­bie­rała drob­niut­kimi nóż­kami, Lisie popra­wił się humor. Na samą myśl o tej wspa­nia­łej trójce zawsze robiło jej się cie­plej na sercu. Tim, Nata­lia i Laura – trzy cuda, które kochała ponad wszystko na świe­cie.

Zega­rek na wyświe­tla­czu z nie­wiel­kiego radia wska­zy­wał godzinę 18.46, więc posta­no­wiła, że jesz­cze ogar­nie kuch­nię. Uwiel­biała piec cia­sta i torty, ale zro­bie­nie praw­dzi­wego arcy­dzieła, które już w peł­nej goto­wo­ści cze­kało w lodówce, wyma­gało spo­rego zaan­ga­żo­wa­nia. To zaś ozna­czało bała­gan. Wszę­dzie walały się brudne przy­rządy, miski z reszt­kami suro­wego cia­sta, uba­brana szpa­tułka i sztućce, roz­sy­pana mąka czy sko­rupki po jaj­kach. Dla­tego zanim zajęła się sprzą­ta­niem, zaj­rzała jesz­cze kon­tro­l­nie do salonu, w któ­rym Laura i Nata­lia oglą­dały jakąś bajkę o pin­gwi­nach. Dziew­czynki sie­działy po turecku wpa­trzone w ekran. Na twa­rzy matki zago­ścił szczery uśmiech.

Przez kolejne trzy kwa­dranse Lisa krzą­tała się po kuchni, sprzą­ta­jąc po przy­go­to­wa­niach do uro­dzin Laury. Zde­cy­do­wała, że dorobi jesz­cze ulu­bioną sałatkę Johna z jaj­kiem i kur­cza­kiem. W końcu nie było się o co wście­kać, zwy­kły pech i tyle. Z każdą minutą złość na męża jej prze­cho­dziła. To prze­cież nie jego wina, że na wylo­tówce zda­rzył się wypa­dek. Zaczęła mieć nawet wyrzuty sumie­nia, że jest aż taką ego­istką. Prze­cież w radiu powie­dzieli, że dwie osoby zmarły, a sie­dem wylą­do­wało w szpi­talu. Czy naprawdę musiała go znów zru­gać?

– Jędza z cie­bie – mruk­nęła pod nosem, a chwilę póź­niej miała już w rękach swój smart­fon. Pomy­ślała, że zadzwoni do męża i powie mu, że go kocha. Cho­ciaż tyle. Męczyło ją to, że potrak­to­wała go tak oschle. Gdy jed­nak włą­czyła swo­jego iPhone’a, a kolo­rowy ekran roz­bły­snął, poczuła, że coś jest nie tak. Nie potra­fiła tego nazwać, ale intu­icja kazała jej skie­ro­wać się czym prę­dzej do salonu.

Scho­wała urzą­dze­nie do kie­szeni dżin­sów i instynk­tow­nie wyjęła z drew­nia­nego sto­jaka kuchenny nóż. Znów poczuła to nie­przy­jemne mro­wie­nie. Jakby miała szó­sty zmysł, który pod­po­wia­dał jej, że coś w jej oto­cze­niu się zmie­niło. Gorzej, jakby nagle bez­pie­czeń­stwo jej i jej dzieci zostało zagro­żone.

– Laura, Nata­lia? Oglą­da­cie bajkę?! – zawo­łała nie­śmiało, prze­kra­cza­jąc próg kuchni. Zro­biła jesz­cze kilka kro­ków kory­ta­rzem. – Gdzie jeste­ście, dziew­czynki? Tim? – Tym razem krzyk­nęła w kie­runku scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Nikt nie odpo­wia­dał.

Gdy weszła do salonu, jej nie­po­kój wzrósł jesz­cze bar­dziej. Dziew­czy­nek nie było, a na ekra­nie tele­wi­zora wciąż doka­zy­wały baj­kowe pin­gwiny. Odnio­sła wra­że­nie, że głos był pod­krę­cony. Wcze­śniej tego nie zauwa­żyła, bo radio w kuchni grało dość gło­śno, a ona była zajęta sprzą­ta­niem i szy­ko­wa­niem sałatki dla Johna.

Wzięła pilota i przy­ci­szyła dźwięk.

– Laura, Nata­lia, Timo­thy! Gdzie jeste­ście?! – zawo­łała. – Nie żar­tuję. Pro­szę natych­miast zejść na dół.

Odpo­wie­działa jej cisza. Lisa gwał­tow­nie ruszyła do pokoju obok, następ­nie do gabi­netu Johna. Dziew­czy­nek i Tima nie było w żad­nym z nich. Wybie­gła na podwórko, ale na przy­strzy­żo­nym traw­niku zoba­czyła jedy­nie try­ska­jący wodą spry­ski­wacz. Podmuch gorą­cego i wil­got­nego powie­trza spra­wił, że poczuła dra­pa­nie w prze­łyku. Nie­po­kój zamie­nił się w strach. Strach ewo­lu­ował w prze­ra­że­nie.

Tra­wiona nara­sta­ją­cym lękiem, pospiesz­nie wró­ciła do salonu i nie­ustan­nie wykrzy­ku­jąc imiona dzieci, wbie­gła na schody. W kilku susach poko­nała je i zaj­rzała do pokoju Tima. Lap­top był włą­czony, ale nikt przed nim nie sie­dział. Strach zamie­nił się w panikę, gdy zoba­czyła, że odrzu­to­wiec Loc­kheed F22 Rap­tor, zawsze wiszący z sufitu, teraz piko­wał w dół, trzy­ma­jąc się tylko na jed­nym sznurku.

Wybie­gła z pokoju prze­ra­żona. Wołała, krzy­czała, gro­ziła. Szarp­nęła drzwi pokoju Nata­lii. Był pusty. Spraw­dziła łazienkę i pokój naj­młod­szej Laury. Nie było tam śladu dzieci.

Do jej serca wkra­dła się panika. Miała jesz­cze tylko jedną szansę. Ruszyła w kie­runku swo­jej sypialni i gdy tylko zbli­żyła się do uchy­lo­nych drzwi, poczuła, jak serce pod­cho­dzi jej do gar­dła. Przez uła­mek sekundy ujrzała trójkę drob­nych postaci. Leżały na pod­ło­dze twa­rzami do ziemi. Ich ręce były wykrę­cone i skrę­po­wane na ple­cach szarą taśmą.

Zadzia­łał mat­czyny instynkt i Lisa ruszyła dzie­ciom na ratu­nek. Wpa­dła do pokoju jak hura­gan, ale zanim zdą­żyła się zorien­to­wać w sytu­acji, jakaś siła cisnęła nią o komodę. Z jej ręki wypadł nóż. Zła­pała się za zgru­cho­taną szczękę, wtedy poczuła szarp­nię­cie i ktoś rzu­cił nią o ścienne lustro. Grzmot­nęła o nie całym swoim cię­ża­rem, a kawałki roz­bi­tego szkła wbiły się w twarz.

Obraz stra­cił ostrość. Zakrwa­wiona grzywka dodat­kowo zasła­niała jej pole widze­nia. Przez sekundę miała wra­że­nie, że dostrze­gła kon­tury leżą­cych postaci, ale wtedy znów poczuła szarp­nię­cie. Ktoś chwy­cił ją za włosy i uniósł niczym szma­cianą lalkę. Prze­mknęło jej przez myśl, że intruz zerwie jej skalp.

– Laleczka z cie­bie – syk­nął męż­czy­zna, a następ­nie chwy­cił ją za żuchwę. Zaci­snął na niej palce z siłą ima­dła. – Popatrz na mnie, dziwko! – wark­nął.

Otwarła powieki. Męż­czy­zna miał na gło­wie komi­niarkę, a z ręcz­nie wycię­tych otwo­rów wyła­niały się spę­kane wargi i dwoje nie­mal czar­nych oczu. Pło­nęły dziką, nie­po­ha­mo­waną żądzą. Z ust wydo­by­wał się odra­ża­jący odór, mie­sza­nina mek­sy­kań­skiego żar­cia i alko­holu. Lisa zwy­mio­to­wała.

– Ty szmato jebana! – wysy­czał napast­nik i rzu­cił Lisę na łóżko. Spró­bo­wała się pod­nieść, ale ude­rzył ją w skroń, przy oka­zji roz­bi­ja­jąc łuk brwiowy. Gdy na chwilę stra­ciła świa­do­mość, kil­koma zwin­nymi ruchami unie­ru­cho­mił jej ręce i zakleił usta taśmą. – Patrz teraz, kurwo. Patrz!

Napast­nik pod­niósł z pod­łogi nóż i zbli­żył się do leżą­cego na pod­ło­dze Tima. Bez słowa pod­niósł głowę chło­paka i głę­bo­kim cię­ciem otwo­rzył tcha­wicę. Lisa zawyła z roz­pa­czy, ale z jej ust wydo­był się jedy­nie gar­dłowy jęk. Napast­nik na tym nie poprze­stał. Potrzą­snął głową chłopca kil­ku­krot­nie, nie spusz­cza­jąc wzroku z szar­pią­cej się na łóżku Lisy.

– Nie, nie, nie­eeeee!!! – krzy­czała, ale wtedy męż­czy­zna w komi­niarce zbli­żył się do Nata­lii. Przy­ci­snął kola­nem jej plecy do pod­łogi i szarp­nął za roz­pusz­czone włosy, eks­po­nu­jąc gar­dło. Z zakle­jo­nych ust dziew­czynki nie wydo­był się żaden dźwięk. Ostrze roz­cięło deli­katną skórę z łatwo­ścią. Lisa ujrzała w oczach córki tylko szok i pyta­nie „dla­czego, mamo?”.

W akcie despe­ra­cji Lisa stur­lała się z łóżka i reszt­kami sił pod­czoł­gała się do ostat­niego żyją­cego dziecka. Pró­bo­wała bła­gać o litość, ale taśma na ustach unie­moż­li­wiała jej arty­ku­ło­wa­nie kolej­nych słów. W końcu napast­nik uniósł głowę maleń­kiej Laury, która dziś miała zdmuch­nąć pięć świe­czek…

– Patrz, kurwo!

Chwilę póź­niej się doko­nało, a głowa dziew­czynki bez­wład­nie osu­nęła się w kałużę krwi. Lisa mio­tała się w spa­zmach, ale nie mogła nic zro­bić. Tylko wyć i ronić łzy, nic poza tym. Intruz ukląkł nad nią, chwy­cił za szczękę i ści­snął tak, że usły­szała trzask wcze­śniej pęk­nię­tej żuchwy, następ­nie roze­rwał zwią­zaną pod biu­stem koszulę, roz­ciął sta­nik i dobrał się do jej piersi. Ugnia­tał je, gryzł. W końcu znów spoj­rzał jej w oczy.

– Teraz się zaba­wimy, dziwko – rzu­cił, muska­jąc ostrzem noża poli­czek pod okiem. – Bądź grzeczna, to będzie mniej bolało.

I wtedy usły­szała trzask drzwi wej­ścio­wych. Źre­nice napast­nika gwał­tow­nie się roz­sze­rzyły, a jego sze­roka dłoń wylą­do­wała na jej ustach i nosie. Chwilę póź­niej Lisa poczuła, że coś lodo­wa­tego wbija się w jej klatkę pier­siową. Przez głowę prze­mknęła jej myśl, że to dobrze. Przy­naj­mniej dzieci nie będą na nią długo cze­kać.

* * *

Czuła, że odpływa w ciemną otchłań. Miała wra­że­nie, że widzi przed sobą świe­tli­sty punkt, a za nim – i była tego pewna – kon­tury dzieci. Tima, Nata­lii i Laury. Sły­szała ich głosy. Wołały ją. Echo odbi­jało się od nie­wi­docz­nych ścian spo­wi­tej mro­kiem nico­ści.

– Tu jeste­śmy, chodź do nas, nie zosta­wiaj nas. – Głosy nio­sły się jakby z oddali, prze­szy­wały jej ciało, rezo­nu­jąc w każ­dej komórce. – Nie zosta­wiaj mnie, nie odchodź, bła­gam! – Ton się zmie­nił. Już nie brzmiał jak dzie­cięce woła­nie. – Nie rób mi tego, Lisa! Bła­gam, oddy­chaj, walcz!

Lisa ock­nęła się. Poczuła w klatce pier­sio­wej roz­ry­wa­jący ból. Otwo­rzyła powieki. Obraz był nie­ostry, ale zro­zu­miała, że znów jest w sypialni. Nad nią sie­dział John. Jej mąż. W ręce trzy­mał nóż, który po chwili odrzu­cił na dywan. Poczuła na piersi cie­pło jego dłoni. Wtedy znów zwy­mio­to­wała. Tym razem wła­sną krwią. Jego słowa zaczęły cich­nąć, obraz ciem­nieć.

Chwilę póź­niej Lisa powró­ciła w mroczną otchłań.

ROZDZIAŁ 1

John Pilar usły­szał tępy dźwięk prze­ska­ku­ją­cego zamka w swo­jej celi. Kilka sekund póź­niej grube sta­lowe drzwi otwo­rzyły się i jego oczom uka­zał się naczel­nik wię­zie­nia Hunt­sville w sta­nie Tek­sas, Richard Bowel. Sta­now­czym tonem wywo­łał go z imie­nia i nazwi­ska i poin­for­mo­wał, że nad­szedł czas. John pod­niósł się z beto­no­wej pry­czy i wziął głę­boki oddech. Ręce i nogi były skute masyw­nymi kaj­da­nami połą­czo­nymi przez spa­ja­jący je łań­cuch. Cią­żył mu jak zawsze, mimo to powol­nym kro­kiem ruszył w kie­runku wyj­ścia.

Nie byli sami. Prócz Bowela w kory­ta­rzu znaj­do­wało się jesz­cze pię­ciu straż­ni­ków oraz kape­lan. John znał wszyst­kich dosko­nale, przez cztery lata widy­wał się z nimi regu­lar­nie. Z kape­lanem Jaco­bem Saun­der­sem naj­wię­cej czasu spę­dził w ciągu ostat­nich kilku dni. Zanim łań­cu­chy znów zło­wrogo zabrzę­czały i Pilar ruszył za naczel­ni­kiem, zdą­żył jesz­cze rzu­cić krót­kie spoj­rze­nie w kie­runku księ­dza. Ojciec Saun­ders jedy­nie deli­kat­nie ski­nął głową.

Dzie­więć metrów, które musiał poko­nać, aby dotrzeć do celu prze­zna­cze­nia, były naj­dłuż­szymi w jego życiu. Kre­mowa, błysz­cząca posadzka pro­wa­dziła go do komory, w któ­rej już za nie­całe trzy­dzie­ści minut miał doko­nać swo­jego mar­nego żywota. Jego oczy łapały poje­dyn­cze szcze­góły: ozna­cze­nia na ręka­wach straż­ni­ków, brzę­czące kaj­danki przy ich paskach, zała­ma­nia na nie­mal per­fek­cyj­nie wypra­so­wa­nych mun­du­rach. Odniósł wra­że­nie, że każda sekunda nie­sie takie bogac­two detali, że można jej doświad­czać i kosz­to­wać na tysiące spo­so­bów.

Jego czas już się jed­nak koń­czył. Serce zabiło mu moc­niej, a ciało prze­szedł nie­przy­jemny dreszcz, gdy raz jesz­cze usły­szał szczęk zamka. Drzwi miały kolor morza o poranku. Wyglą­dały nie­win­nie i gdyby nie fakt, że dosko­nale wie­dział, co się za nimi znaj­duje, ni­gdy by nie pomy­ślał, że będą ostat­nimi, jakie zoba­czy.

Zresztą dziś wszystko było ostat­nie. Ostatni tele­fon, ostatni posi­łek, ostat­nie spoj­rze­nie w słońce. Sta­rał się cele­bro­wać każdą czyn­ność. Nie bał się śmierci, ale wie­dział, że opusz­cza docze­sny świat, nie doko­naw­szy zemsty. Potwór, który z zimną krwią zaszlach­to­wał jego żonę i trójkę dzieci, wciąż naj­pew­niej cho­dził po tym świe­cie. Kto wie, może dziś zaśmie­wał się do roz­puku, mając świa­do­mość, że ten mąż i ojciec ska­zany za jego czyny zaraz dosta­nie zastrzyk w komo­rze śmierci. To bolało Johna naj­bar­dziej i choć pogo­dził się z myślą, że na tym świe­cie nie zdoła dopaść oprawcy rodziny, przy­siągł sobie, że w kolej­nym życiu dorwie go, choćby miał zejść do naj­głęb­szych cze­lu­ści pie­kła. Bo jeśli ist­nieje życie po życiu, to ten potwór prę­dzej czy póź­niej trafi wła­śnie tam. A wtedy John go znaj­dzie.

Błę­kitne drzwi były już otwarte na oścież. John powoli wszedł do środka. Od razu rzu­ciła mu się w oczy ide­al­nie biała pościel przy­kry­wa­jąca sto­jące na gru­bej nodze łoże śmierci. Po bokach zło­wiesz­czo wisiały grube, ciem­no­żółte pasy, któ­rymi już wkrótce straż­nicy przy­pną i unie­ru­cho­mią jego ciało, aby chwilę póź­niej kat wstrzyk­nął śmier­telną mie­szankę.

John na wyraźne pole­ce­nie naczel­nika zatrzy­mał się, a jeden ze straż­ni­ków, czar­no­skóry Jeff Baduro, roz­piął mu kaj­dany. Naj­pierw uwol­nił stopy, następ­nie dło­nie. Zanim odszedł, posłał ska­zań­cowi wymowne spoj­rze­nie. Pilar wie­dział, co się za nim kryło. Baduro nie wie­rzył w jego winę, zresztą jak wielu innych straż­ni­ków. To była gło­śna sprawa, która podzie­liła kraj, i John miał tyle samo prze­ciw­ni­ków, co zwo­len­ni­ków. Nie przy­wią­zy­wał do tego żad­nej wagi, ale ski­nął straż­ni­kowi w odpo­wie­dzi na znak, że zro­zu­miał jego inten­cje i chce podzię­ko­wać za dobre trak­to­wa­nie przez ostat­nie lata.

Rozej­rzał się po ponu­rym pomiesz­cze­niu. Na wprost była poma­lo­wana na nie­bie­sko ściana. Po jego lewej ręce znaj­do­wało się lustro wenec­kie, za któ­rym z pew­no­ścią cze­kał w goto­wo­ści kat. John nie miał poję­cia, kim mógł być. Biały, czarny, Laty­nos, a może Azjata; szczu­pły, gruby, z wąsem czy brodą? Wąt­pił, żeby była nim kobieta, ale i takiego sce­na­riu­sza nie mógł wyklu­czyć. Wie­dział jedy­nie, że osoba za szybą w odpo­wied­nim cza­sie zaapli­kuje kolejne tru­jące środki. Wcze­śniej tech­nik medyczny włoży mu w przed­ra­mię wenflon, który pod­łą­czony do pompy infu­zyj­nej zacznie poda­wać sól fizjo­lo­giczną. Do momentu, gdy skoń­czy się jego czas. Wtedy do akcji wkro­czy kat, który wstrzyk­nie w rurki śmier­telną mie­szankę. Naj­pierw do jego krwio­biegu dosta­nie się tio­pen­tal, który ma na celu uśpić ska­zańca i wywo­łać zapaść układu odde­cho­wego i krwio­no­śnego. Po minu­cie zosta­nie wpom­po­wany pavu­lon, który zwiot­czy mię­śnie, spo­wo­duje para­liż i zatrzy­ma­nie akcji odde­cho­wej. W końcu kat wstrzyk­nie chlo­rek potasu, który ma za zada­nie zasto­po­wać pracę serca. Śmierć, która przy­cho­dzi po kilku minu­tach, zosta­nie potwier­dzona na pod­sta­wie wska­zań kar­dio­mo­ni­tora. Wtedy John połą­czy się z rodziną.

Ta myśl popra­wiła mu humor. Od jakie­goś czasu cie­szył się na myśl o ponow­nym spo­tka­niu z Lisą, Timem, Nata­lią i Laurą. Był prze­ko­nany, że na niego cze­kają. I choć przez te wszyst­kie lata obwi­niał się o ich śmierć, to w tej chwili wie­rzył, że przyjmą go z otwar­tymi rękami. Modlił się o to żar­li­wie każ­dego dnia.

Na wyraźne pole­ce­nie Bowela poło­żył się na śnież­no­bia­łym prze­ście­ra­dle. Roz­ło­żył ręce niczym Jezus Chry­stus, a straż­nicy spraw­nie przy­twier­dzili je pasami do dwóch poprzecz­nych pod­pór. Następ­nie to samo zro­bili z nogami i tuło­wiem, a gdy ode­szli, John prze­krę­cił głowę i prze­niósł wzrok na szare zasłony, które zwi­sały od sufitu po samą posadzkę. Wie­dział, że za nimi jest szyba, a za nią znajdą się wszy­scy ci, któ­rzy według pro­ce­dur muszą być świad­kami egze­ku­cji. Z tego grona inte­re­so­wała go tylko jedna osoba, bo usta­wo­daw­stwo stanu Tek­sas pozwa­lało, aby prócz losowo wybra­nych obser­wa­to­rów ska­za­niec mógł wybrać swo­jego kan­dy­data.

Lukas, jego brat, był od niego młod­szy o cztery lata i też zde­cy­do­wał się na życie w mun­du­rze. Nie poszedł jed­nak do woj­ska, lecz został ofi­ce­rem nowo­jor­skiej poli­cji. Z racji swo­jej pracy rzadko się widy­wali. Łączyła ich za to mocna i głę­boka więź, więc gdy oka­zało się, że pro­ku­ra­tor sta­nowy oskar­żył Johna o poczwórne mor­der­stwo ze szcze­gól­nym okru­cień­stwem, młod­szy brat ni­gdy nie przy­jął tego do wia­do­mo­ści. W pracy zaczął mieć pro­blemy, bo mimo że był mło­dym, cenio­nym detek­ty­wem z kil­koma naprawdę bły­sko­tli­wie roz­wią­za­nymi spra­wami na kon­cie, zupeł­nie zatra­cił się w mate­rii doty­czą­cej mor­der­stwa rodziny brata. Ni­gdy nie uwie­rzył w winę Johna i robił wszystko, aby zła­pać praw­dzi­wego mor­dercę. Szef zabro­nił mu wtrą­cać się w zamkniętą sprawę, w któ­rej wydano już pra­wo­mocny wyrok śmierci. Lukas nie mógł jed­nak pogo­dzić się z tym fak­tem i przez kolejne mie­siące bruź­dził sobie w pracy, aż po dwóch latach szef dys­cy­pli­nar­nie go zwol­nił. Młody, o co John miał do niego wiel­kie pre­ten­sje, zupeł­nie się pogu­bił. Zaczął pić, szwen­dać się po meli­nach. Sta­czał się coraz niżej, bo nie miał wła­snej rodziny i bra­ko­wało osoby, która mogłaby zawró­cić go na wła­ściwą ścieżkę. Dwa lata temu w końcu się opa­mię­tał, gdy pod­czas jed­nej z pijac­kich burd w pół­noc­nym Bro­nxie został postrze­lony w kolano. Leka­rze ura­to­wali nogę, ale nie udało im się dopro­wa­dzić jej do peł­nej spraw­no­ści. Dla­tego Lukas kulał i choć nie prze­szka­dzało mu to w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu, to ewen­tu­alny powrót do zawodu pozo­sta­wał już tylko w sfe­rze marzeń. Na szczę­ście udało mu się znów odna­leźć sens w życiu. Prze­stał pić, poszedł na tera­pię. Zna­lazł nową pracę, bo wyro­bił sobie licen­cję pry­wat­nego detek­tywa. Z prze­szło­ścią w poli­cji miał w tym zawo­dzie uła­twioną ścieżkę, więc szybko zdo­był pierw­szych klien­tów i jakoś uda­wało mu się wią­zać koniec z koń­cem. Ale gdy tylko miał wolną chwilę, węszył i tro­pił, wypa­try­wał jakie­go­kol­wiek śladu mor­dercy rodziny star­szego brata. John wie­dział, że młody jest uparty i nawet po jego śmierci nie zakoń­czy poszu­ki­wań.

Dziś nawet z nim o tym dys­ku­to­wał. Mógł wyko­nać ostatni tele­fon. Oczy­wi­ście zadzwo­nił do Lukasa. Roz­ma­wiali całe regu­la­mi­nowe pięt­na­ście minut. John sta­rał się go odwieść od drą­że­nia tematu i choć pra­gnął śmierci czło­wieka w komi­niarce, to chciał, aby młod­szy brat w końcu uło­żył sobie życie. Tłu­ma­czył mu, że pogo­dził się ze śmier­cią, a nawet cie­szy się z faktu, że już dziś znów połą­czy się z rodziną. Młody był jed­nak nie­prze­jed­nany. Obie­cał, że prę­dzej spo­cznie w gro­bie, niż odpu­ści czło­wie­kowi, który wyrzą­dził tyle zła uko­cha­nemu bratu, jego żonie i trójce wspa­nia­łych dzieci. Będzie go ści­gał w świe­cie docze­snym, aż go dorwie i ode­śle do pie­kła. Tam zaś odnaj­dzie go John, który dokona swo­jej wła­snej zemsty.

Kiedy John tylko o tym pomy­ślał, poczuł na dłoni cie­pły dotyk. To był ojciec Saun­ders. Wspól­nie mieli zmó­wić ostat­nią modli­twę i pro­sić Boga, aby przy­jął go do swo­jego kró­le­stwa. Tylko czy aby na pewno chciał tam tra­fić? Czy niebo w ogóle ist­niało?

Niebo, pie­kło, czy­ściec? Czy to były tylko puste fra­zesy, czy po dru­giej stro­nie rze­czy­wi­ście ist­niał inny świat? Myślał o tym, gdy kape­lan dawał mu ostat­nie namasz­cze­nie i modlił się do Boga, aby wyba­czył Joh­nowi wszyst­kie grze­chy. Nie trwało to długo i Pilar ock­nął się, gdy ojciec Saun­ders zamknął Biblię i raz jesz­cze wymow­nie spoj­rzał mu w oczy. Też nie wie­rzył w jego winę, ale prawo było innego zda­nia. John musiał dziś umrzeć.

Gdy Saun­ders dał znak naczel­ni­kowi, że skoń­czył swoją część, Bowel ski­nął na czło­wieka za pro­giem. Do pomiesz­cze­nia wkro­czył młody męż­czy­zna w zie­lo­nym far­tu­chu i nie­bie­skich, latek­so­wych ręka­wicz­kach. Miał nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat, krót­kie, brą­zowe włosy z grzywką. Nie spoj­rzał Pila­rowi w oczy, tylko bez słowa wziął się do pracy. Naj­pierw przez otwór pod lustrem wenec­kim wycią­gnął podaną mu przez kata rurkę, następ­nie pod­łą­czył ją do kro­plówki, którą zawie­sił na sta­lo­wym sto­jaku. W końcu z jed­no­ra­zo­wego opa­ko­wa­nia wycią­gnął igłę i po namie­rze­niu głów­nej żyły na wewnętrz­nej stro­nie lewego przed­ra­mie­nia wkłuł się i pod­łą­czył wenflon, który następ­nie zespo­lił z kro­plówką.

Kiedy młody tech­nik zakoń­czył pracę i opu­ścił pomiesz­cze­nie, John zro­zu­miał, że zostało mu pięt­na­ście minut do momentu, gdy kat zacznie apli­ko­wać kolejne tru­jące sub­stan­cje. W teo­rii wciąż miał szansę na prze­ży­cie, gdyby zadzwo­nił guber­na­tor lub pro­ku­ra­tor gene­ralny. Pierw­szy mógł go auto­ma­tycz­nie uła­ska­wić, drugi – prze­rwać egze­ku­cję i ją odro­czyć, gdyby poja­wiły się na przy­kład nowe dowody świad­czące o jego nie­win­no­ści. John nie wie­rzył jed­nak w taki roz­wój wypad­ków. Prze­stał się łudzić już dawno temu.

W pomiesz­cze­niu został już jedy­nie ojciec Saun­ders i naczel­nik Bowel. John znał pro­ce­durę i wie­dział, że już za chwilę szara kotara zosta­nie prze­su­nięta, a za szybą ujrzy świad­ków egze­ku­cji, wśród nich Lukasa. Chwilę póź­niej kotara rze­czy­wi­ście się roz­su­nęła. John poszu­kał wzro­kiem brata. Stał naj­bli­żej szyby. Miał roz­czo­chrane włosy i zmę­czoną, wychu­dzoną twarz. Wciąż o sie­bie nie dbał. Znowu pił? Gdy roz­ma­wiali przez tele­fon, Lukas spra­wiał wra­że­nie, że jest w cał­kiem nie­złej for­mie. John wyczułby, gdyby brat był pod wpły­wem alko­holu albo innych środ­ków. Głos naj­wy­raź­niej nie odda­wał pełni…

– Joh­nie Pilar… – Głos naczel­nika prze­rwał jego roz­my­śla­nia. – Na mocy prawa stanu Tek­sas daję ci moż­li­wość wygło­sze­nia ostat­niego oświad­cze­nia.

John zamknął powieki, a z jego ust nie wydo­był się żaden dźwięk. Czy wła­śnie teraz poczuł ukłu­cie lęku? Stra­chu przed nie­od­gad­nio­nym, a zara­zem nie­uchron­nym?

– Synu, sły­szysz, co rze­kłem? To twoja ostat­nia szansa, aby coś powie­dzieć. – For­malny ton zmie­nił się w nie­mal ojcow­ski.

– Chciał­bym pro­sić… – John prze­rwał, poczuł, że jego ciało zaczęło drżeć jak gala­reta, w ustach czuł suchość, jakiej nie doświad­czył ni­gdy w życiu. Prze­niósł wzrok na kape­lana Saun­dersa. – Jeśli po dru­giej stro­nie czeka mnie niebo, módl się, ojcze, aby żona i dzieci mi wyba­czyli i przy­jęli mnie do sie­bie. – Zawie­sił na chwilę głos. – Jeśli jed­nak tra­fię do pie­kła, bo w życiu grze­szy­łem dużo, módl się, abym wytrzy­mał cier­pie­nie do czasu, aż zawita tam mor­derca mojej rodziny.

Saun­ders spu­ścił głowę, a John znów poszu­kał wzro­kiem brata. Jego twarz była znisz­czona, poprze­ci­nana bruz­dami i zmarszcz­kami. Wyglą­dał na przy­naj­mniej dzie­sięć lat wię­cej. John mru­gnął w końcu powie­kami, pra­gnąc się poże­gnać. Wtedy Lukas zbli­żył się do szyby. Poło­żył na niej dłoń, jakby chciał w tele­pa­tyczny spo­sób nawią­zać ostatni kon­takt.

– Przy­ślę go – szep­nął.

John nie mógł go sły­szeć, ale bez­błęd­nie odczy­tał sens z ruchu warg. Chwilę póź­niej, na wyraźny znak Bowela, znaj­du­jący się za lustrem wenec­kim kat wstrzyk­nął do rurki pięć gra­mów tio­pen­talu. Bar­bi­tu­ran dostał się do krwio­biegu ska­zańca i Johna zaczęła ogar­niać błoga sen­ność. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia sekund myślał już tylko o żonie i dzie­ciach. Zro­zu­miał, że już nic innego nie ma zna­cze­nia. Zapra­gnął tra­fić do nieba.

ROZDZIAŁ 2

Od trzech dni Lukas nie był trzeźwy choćby przez minutę. Pił whi­sky od rana do wie­czora – pierw­szy łyk wziął krótko po tym, jak opu­ścił mury wię­zie­nia w Hunt­sville. Prze­można chęć poja­wiła się w momen­cie, gdy John po raz ostatni odwró­cił wzrok i spoj­rzał w sufit. Chwilę póź­niej zamknął oczy, a po kilku minu­tach jego serce się zatrzy­mało. Krzywa wska­zu­jąca wykres tętna w pew­nym momen­cie sta­nęła i zmie­niła się w linię pro­stą. Odczyt nie pozo­sta­wiał złu­dzeń. Serce Johna Pilara skoń­czyło swoją pracę, a on nie żył.

Kiedy tylko Lukas prze­kro­czył bramę wię­zie­nia, szyb­kim mar­szem skie­ro­wał się do wypo­ży­czo­nego che­vro­leta cruze’a i z piskiem opon ruszył w stronę pobli­skiego mia­steczka. Nawet nie pró­bo­wał wal­czyć z uczu­ciami. Nie śmiał prze­ciw­sta­wiać się alko­ho­lo­wej żądzy, pło­ną­cej w nim żarem, któ­rego nie zdo­łałby uga­sić tuzin zastę­pów stra­żac­kich. Zatrzy­mał się przy pierw­szym mono­po­lo­wym i kupił litro­wego jacka daniel’sa. Z powro­tem wsiadł do samo­chodu i dusz­kiem wychy­lił ćwierć butelki. Od tam­tej pory, przez kolejne trzy dni nie roz­sta­wał się z jac­kiem ani na chwilę.

Tak naprawdę nie pamię­tał, co działo się w ciągu tych sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin. Mie­wał prze­bły­ski z podróży samo­lo­tem, z tak­sówki, ze sklepu mono­po­lo­wego i z bro­oklyń­skiej budy o nazwie Bully gdzieś w Bri­gh­ton, w któ­rej spę­dził pierw­szą noc po powro­cie z Tek­sasu. Nawet nie wie­dział, gdzie wcho­dzi. Zaraz po opusz­cze­niu lot­ni­ska JFK zła­pał taryfę, ale nie poje­chał do domu. Popro­sił tak­sów­ka­rza, aby zawiózł go gdzieś, gdzie poczuje powiew mor­skiej bryzy i nie brak­nie whi­sky. Pamię­tał tylko, że buda była dość obskurna, miał za to widok na wodę i to mu wystar­czało. Upił się wtedy do nie­przy­tom­no­ści. Obu­dził go dopiero gwar mia­sta o poranku.

Zbli­żała się piąta rano, a on wciąż leżał na wysłu­żo­nej kana­pie, nie mogąc odna­leźć snu. Pierw­szej nocy padł jak kłoda, bo wypił ilość, która pew­nie powa­li­łaby noso­rożca. Od tam­tej pory nie mógł jed­nak prze­spać dłu­żej niż dwie godziny. Nie­ustan­nie nękały go pijac­kie kosz­mary. Widział swo­jego brata, który leży bez­wład­nie w pokoju o nie­bie­skich ścia­nach, przy­pię­tego do łoża pasami, jakby był jakimś cho­rym, zde­ge­ne­ro­wa­nym psy­cho­lem, któ­rego trzeba wyeli­mi­no­wać ze spo­łe­czeń­stwa, z pod­piętą do ręki rurką, którą popły­nęła śmierć.

Drę­czyły go i inne kosz­mary. John palił się jak żywa pochod­nia, innym razem topił się w smole. Raz wstał z łóżka i zbli­żył się do szyby, za którą stał Lukas. Wyglą­dał jak nie­bosz­czyk obu­dzony do życia. Oczy miał prze­krwione, a żyły na skro­niach pul­so­wały jak żywe. Chwilę póź­niej jego głowa eks­plo­do­wała. I tak w kółko. Gdy Lukas zamy­kał powieki, brat znów się mate­ria­li­zo­wał. I umie­rał na tysiące spo­so­bów.

Na dwo­rze już świ­tało. Wycie poli­cyj­nych syren i kare­tek ustą­piło klak­so­nom aut oso­bo­wych, dźwię­kowi wysłu­żo­nych wago­nów i śpie­wowi pta­ków. Nowy Jork powoli budził się do życia.

Lukas pod­niósł się z kanapy, zapa­lił papie­rosa i poczła­pał w stronę okna. Mru­żąc oczy, wsa­dził palce pomię­dzy żeberka żalu­zji i lekko je roz­su­nął. Dzień jak co dzień. Śmie­ciarki, dostawcy, bez­domni, matki pro­wa­dzące dzieci do szkół i przed­szkoli. Nikogo nie obcho­dził fakt, że zale­d­wie kilka dni temu za przy­zwo­le­niem prawa zamor­do­wano nie­win­nego czło­wieka. Lukas zacze­sał tłu­ste strąki, a następ­nie mocno się prze­cią­gnął.

Nie spał pra­wie w ogóle, ale dziś cze­kało go sporo pracy. Jesz­cze przed wyjaz­dem na egze­ku­cję umó­wił się z firmą pogrze­bową, że pojawi się z wizytą w spra­wie orga­ni­za­cji pochówku brata. Ciało ze wzglę­dów for­mal­nych miało dotrzeć po sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzi­nach i Lukas musiał być przy­go­to­wany. Wstęp­nie doga­dał się z księ­dzem, że pogrzeb odbę­dzie się za dwa dni. Posta­wił jed­nak waru­nek. Nikt nie miał prawa dowie­dzieć się, gdzie i kiedy odbę­dzie się skromna cere­mo­nia. Wolał nie ryzy­ko­wać, że pogrzeb zamieni się w cyrk, na któ­rym do gar­deł sko­czą sobie zago­rzali prze­ciw­nicy i zwo­len­nicy kary śmierci. Dla­tego zapła­cił podwój­nie. Ksiądz przy­jął pie­nią­dze bez gada­nia.

Dziś musiał spraw­dzić, czy ciało brata dotarło. Chciał też uzu­peł­nić wytyczne, które John prze­ka­zał mu pod­czas ostat­niej roz­mowy.

– Chcę, aby pocho­wano mnie w mun­du­rze, ale z pol­ską flagą na piersi – powie­dział. – Obie­casz, że tego dopil­nu­jesz?

Lukas oczy­wi­ście się zgo­dził. Obaj ni­gdy nie wyrze­kli się swo­ich korzeni, a te się­gały Zie­lo­nej Góry, śred­niej wiel­ko­ści pol­skiego mia­sta przy gra­nicy z Niem­cami, dziś cał­kiem ład­nego, choć daw­niej sza­ro­bu­rego jak cały kraj w cza­sie prze­miany ustro­jo­wej; to wtedy bra­cia zde­cy­do­wali się wyemi­gro­wać do babci, która kilka lat wcze­śniej wygrała na lote­rii zie­loną kartę upraw­nia­jącą do zamiesz­ka­nia na ame­ry­kań­skiej ziemi. Cza­sem zasta­na­wiał się, kiedy to minęło? Dwa­dzie­ścia dwa lata. Szmat czasu.

Czuł się jak gówno i jak gówno wyglą­dał. Wciąż był pijany, cuch­nął i chciało mu się wymio­to­wać. Nie jadł pra­wie dobę, więc skie­ro­wał się do lodówki, w któ­rej odna­lazł ket­chup, resztkę masła, kawa­łek zeschłego sera oraz cztery jajka. Wyboru nie miał, więc posta­wił patel­nię na ogień, wrzu­cił na nią to masło, a potem jajka. Skrom­nie, ale wię­cej nie potrze­bo­wał. Po wszyst­kim wziął prysz­nic, następ­nie ubrał się i połknął dwie tabletki aspi­ryny. Poszu­kał wzro­kiem smart­fona. Odna­lazł odpo­wiedni numer, bek­nął i wci­snął zie­loną słu­chawkę.

– Dzień dobry. Witamy w zakła­dzie pogrze­bo­wym „Kara­wan”. Czym możemy słu­żyć? – Kobiecy głos nie­wiele róż­nił się od auto­ma­tycz­nej sekre­tarki.

– Lukas Pilar. Byłem umó­wiony w spra­wie pogrzebu mojego brata. Johna Pilara.

– Prze­łą­czam.

– Dzień dobry. Michael Row­lins. Czym mogę słu­żyć?

– Lukas Pilar, ja w spra­wie…

– Pana Johna Pilara, tak, tak, byli­śmy umó­wieni na dziś. Czy mógłby pan poja­wić się około połu­dnia? Mamy teraz spory ruch i…

– Wolał­bym jak naj­szyb­ciej. Mam wiele spraw na gło­wie w związku z pogrze­bem brata.

– Oczy­wi­ście, pro­szę wyba­czyć.

– Widzimy się o dzie­wią­tej.

Lukas się roz­łą­czył. Spoj­rzał na zega­rek, było kilka minut po ósmej. Przez moment pomy­ślał, aby wziąć samo­chód, ale stwier­dził, że wyjazd w godzi­nach poran­nego szczytu może nie być naj­lep­szym pomy­słem. Z bro­oklyń­skiego Wil­liams­burga, gdzie miesz­kał, musiał dostać się do Rid­ge­wood, więc zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szym wybo­rem było sko­rzy­sta­nie z trans­portu publicz­nego. Poza tym we krwi na pewno miał jesz­cze pro­mile. Gdyby zatrzy­mała go poli­cja, to zamiast zająć się pogrze­bem brata, musiałby kom­bi­no­wać, jak wydo­stać się z aresztu. Nie znał tych gów­nia­rzy z dro­gówki i pew­nie nie­ła­two byłoby się wykrę­cić. Pomy­ślał, że spa­cer dobrze mu zrobi.

Wycho­dząc z klatki swo­jego wie­żowca, przy­wi­tał się ze straż­ni­kiem i wyszedł na zasta­wiony par­king. Wrze­śniowe słońce dopiero się budziło. Pora­nek był chłodny, bo ter­mo­metr wska­zy­wał jedy­nie osiem stopni powy­żej zera. Lukas zapa­lił, zasła­nia­jąc się przed wia­trem. Wsiadł do metra na sta­cji Metro­po­li­tan Ave­nue. Podróż nie trwała długo i już po kilku minu­tach wysiadł przy Myr­tle–Wyckoff, skąd do celu miał jesz­cze około kilo­me­tra. Myr­tle Ave­nue o tej porze tęt­niła życiem. Hałas wywo­ły­wany przez samo­chody i pospiesz­nie prze­miesz­cza­ją­cych się prze­chod­niów mie­szał się z zapa­chami oko­licz­nych knaj­pek i popu­lar­nych deli, gdzie więk­szość bro­oklyń­czy­ków kon­su­mo­wała śnia­da­nie w dro­dze do pracy. W jed­nym z nich zamó­wił mocną kawę. Naj­chęt­niej wypiłby jesz­cze zimne piwo, ale wie­dział, że jeśli to zrobi, to chwilę póź­niej wypije kilka kolej­nych, potem wstąpi do mono­po­lo­wego i kupi whi­sky. Dzień byłby stra­cony.

Do celu podróży dotarł, gdy koń­czył trze­ciego papie­rosa. Stara kamie­nica z lat trzy­dzie­stych wyglą­dała jak więk­szość podob­nych na Bro­okly­nie; nie wzbu­dzała zaufa­nia. Prze­krzy­wiony szyld z napi­sem „Kara­wan” tylko to wra­że­nie potę­go­wał. Lukas pstryk­nął nie­do­pa­łek na ulicę i otwo­rzył prze­szklone drzwi. Tuż nad uchem roz­legł się sygnał obwiesz­cza­jący, że klient wła­śnie prze­kro­czył próg.

Za biur­kiem w nie­wiel­kim holu sie­działa młoda blon­dynka w oku­la­rach. Pew­nie to ona ode­brała dziś rano tele­fon. Wstała i się przy­wi­tała. Była ubrana w skromną gra­na­tową gar­sonkę.

– Pan Pilar, jak mnie­mam – rzu­ciła z wystu­dio­wa­nym uśmie­chem.

– Tak, byłem umó­wiony.

– Pro­szę za mną.

Lukas ruszył za sekre­tarką. Poru­szała się jak modelka na wybiegu i roz­py­lała za sobą kwia­towy zapach per­fum. Pilar pową­chał koł­nierz płasz­cza i zmarsz­czył nos. Póki był sam ze sobą, nie przej­mo­wał się tym, jak się pre­zen­to­wał, ale teraz poczuł się lekko zaże­no­wany. Prawda była taka, że wyglą­dał i cuch­nął jak dziad.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki