39,99 zł
Tego dnia żar lejący się z nieba zmienił Nowy Jork w istny przedsionek piekła. John Pilar, weteran amerykańskiej armii, stara się przedrzeć przez zakorkowane miasto na urodziny najmłodszej z córek. Gdy przekracza próg własnego domu, nie spodziewa się, że jego świat runie i że zostanie oskarżony o potworną zbrodnię.
Lukas, młodszy brat Johna, były nowojorski policjant, nie wierzy w jego winę i rozpoczyna prywatne śledztwo. Pomaga mu wschodząca gwiazda dziennikarstwa śledczego - dociekliwa i ambitna Rose Parker. Próbując odkryć, kto odpowiada za okrutny mord, Lukas i Rose wpadają na trop przerażającego spisku i zanurzają się w mrocznym świecie okrucieństwa i przemocy. Czy uda im się oczyścić imię Johna? Czy prawda okaże się gorsza niż piekielna otchłań?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 309
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.Dante Alighieri,Boska komedia
Akurat dziś, gdy temperatura w mieście dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, jemu wysiadła klimatyzacja. Na dodatek stał w paskudnym popołudniowym korku na wylotówce do jego wymarzonego domu w Hampton Bays, bo doszło do jakiegoś karambolu, w którym zderzyło się aż sześć samochodów. Przynajmniej tak mówili w radiu. I choć doskonale zdawał sobie sprawę, że mediom nie można ufać, to akurat tym razem mógł zawierzyć miłemu, choć stanowczemu głosowi latynoskiej dziennikarki Jenny Hodge, której audycji lubił słuchać, od kiedy pamięta.
John Pilar był przyzwyczajony do stania w korkach, bo nowojorska metropolia nie potrafiła sobie z nimi poradzić od dekad. Dlatego trwający kilka godzin powrót do domu nie był dla niego czymś wyjątkowym. Tym bardziej że przez ostatnie trzy lata musiał na sukces harować jak wół. Czasem nawet nie opłacało mu się wracać do domu i zostawał w jednym ze swoich klubów fitness na noc, co jego żonę doprowadzało do szału. Bardzo ją kochał, podobnie jak trójkę swoich dzieci. Dwunastoletni Tim był pasjonatem lotnictwa, dziewięcioletnia Natalia kochała prace w ogródku, a pięcioletnia Laura potrafiła już śpiewać jak mała gwiazda estrady. Uwielbiał z nimi przebywać i czuł, że jego ciągła nieobecność jest dla nich uciążliwa. Przez lata tłumaczył sobie, że wszystko, co robi, robi dla żony i dzieciaków. To dla nich zasuwał w pocie czoła w Afganistanie, Iraku czy Syrii, gdzie przeszedł przez piekło. To dla nich tyrał wśród niewidzialnego i czającego się za każdym rogiem wroga. Dla nich wreszcie został odznaczony srebrną gwiazdą i purpurowym sercem, gdy po jednej z akcji dostał się do talibskiej niewoli. Poddawany brutalnym torturom, nie ugiął się jednak przed żądaniami wroga i w końcu doczekał się kolegów z jednostki SEALsów, którzy wyratowali go z opresji. Kochał swój kraj, był patriotą. Ale rodzinę stawiał zawsze na pierwszym miejscu. Dlatego zrezygnował. Za żonę i dzieci był w stanie oddać życie i gdyby sam diabeł zechciał mu ich odebrać, on ruszyłby jego śladami do najgłębszych piekielnych czeluści.
Od czterech lat nie jeździł już na misje. Gdy urodziła się Laura, żona postawiła ultimatum.
– Jak chcesz tam wracać, to możesz tam zostać. Ja dłużej tego nie zniosę – rzuciła w nerwach.
– Ostatnia misja. Przysięgam i…
– Ostatnia miała być dwa lata temu. Potem rok temu. Ile jeszcze chcesz nas zwodzić?
– To moja praca.
– Gówno, a nie praca. Nie ma mowy. Dzieciaki cię potrzebują. Ja cię potrzebuję. Jesteś… jesteś, kurwa, moim mężem…
Wiedział, że każdy jego wyjazd jest dla żony prawdziwą gehenną, ale przez lata odsuwał te myśli od siebie jak najdalej. Rzeczywiście podchodził do tego jak do pracy, która pozwalała mu zarobić na rodzinę. A że w jednostkach specjalnych płacili całkiem przyzwoicie, nie szukał innej drogi. Do tego momentu nie zdawał sobie jednak sprawy, jak bardzo krzywdzi bliskich. Zdecydował się zostać w kraju. Przekalkulował, że za zarobione na wojaczce pieniądze, z małą pomocą banku, jest w stanie otworzyć dwie siłownie. Jedną urządził w Ridgewood, a drugą w Brighton Beach. Trafił świetnie i już po dwóch latach dołożył jedną na Greenpoincie i swoją perełkę na manhattańskim SoHo. Dzięki temu w końcu mógł się wyprowadzić z centrum i zamieszkać na przedmieściach Hampton Bays. No i spełnić niedoścignione przez lata marzenie – sprawić sobie wymarzonego forda mustanga shelby GT 500. Co prawda zawsze śnił o klasyku z 1967 roku, ale na ten model jeszcze nie było go stać. Kupił zatem egzemplarz prosto z salonu, rocznik 2016. Drapieżny, lśniący w piekielnym słońcu jak czarny diament, wyglądał magicznie. Zawsze czuł się w nim bosko. Do dziś…
Nie pamiętał takiego upału, od kiedy zamieszkał w Nowym Jorku przed dwudziestu laty. Prawie czterdzieści kresek w tej betonowej dżungli było dla przeciętnego mieszkańca męką niemal nie do zniesienia. Potrafił przetrwać podobne, a nawet wyższe temperatury podczas misji, i to w pełnym umundurowaniu, ale na pustyni powietrze było suche jak wiór. Na Manhattanie czy Brooklynie po prostu nie dawało się oddychać. Wilgotność zabijała, dosłownie i w przenośni, bo według najnowszych informacji z powodu upałów zmarło już co najmniej dwadzieścia sześć osób. W związku z tym burmistrz zdecydował nawet, aby specjalne grupy rozwoziły po ulicach darmową wodę, bo ludzie regularnie mdleli z przegrzania i odwodnienia organizmu.
On jak na złość nie zaopatrzył się w kolejną butelkę przed wjazdem na ekspresówkę i teraz bez odrobiny wody stał w swoim pięknym, wypolerowanym, czarnym mustangu, który chłonął promienie prawie jak bateria słoneczna. W środku pojazdu było już prawie siedemdziesiąt stopni. Niemal jak w piekarniku. W takiej temperaturze i przy takiej wilgotności organizm odwadniał się błyskawicznie.
Samochody znów ruszyły z miejsca. Powoli, ociężale.
John przekręcił kluczyk i delikatnie wcisnął pedał gazu. Głęboki pomruk sześciolitrowego silnika o mocy ponad sześciuset koni mechanicznych znów zabrzmiał pięknie, ale nie dane mu było się rozkręcić, bo za kilkanaście sekund wszystkie pojazdy raz jeszcze stanęły w bezruchu. Jenny Hodge ponownie zakomunikowała, że korek ma prawie siedem kilometrów i służby, mimo szczerych chęci, nie zdołają go rozładować szybciej niż za kilka godzin. Nie chcąc się dłużej denerwować, John pewnym ruchem otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się przy starym cadillacu. Za kierownicą siedział gruby Meksykanin, którego ramiona i szyja pokryte były tatuażami. Zobaczył pukającego w szybę gościa i delikatnie ją uchylił.
– Czego? – fuknął, rzucając mu kose spojrzenie.
– Siadła mi klima, a się nie zabezpieczyłem – odparł Pilar.
– Że co?
– Nie mam wody i cholernie mnie suszy. Pomożesz, człowieku?
Meksykanin raz jeszcze zerknął spode łba na Pilara i lekko kiwnąwszy głową, sięgnął za tylne siedzenie, skąd wyciągnął półtoralitrową butelkę Aquafiny.
– Pięć dolców – rzucił, nieco bardziej uchylając szybę.
John wyjął portfel i wyciągnął dziesięć, bo nie miał drobniejszych.
– Wezmę dwie – powiedział i wręczył go Meksykaninowi. Ten szybkim ruchem chwycił papier i przekazał butelkę z wodą.
– Nie mam więcej, reszty też nie. Na zdrowie, chłopie – odpowiedział i sekundę później szyba jego cadillaca się domknęła.
Pilar czym prędzej zaspokoił pragnienie i pospiesznie wrócił do samochodu. Odchrząknął, cmoknął. Czekała go rozmowa, której od kilkudziesięciu minut starał się uniknąć. Dziś już raz pokłócił się z żoną przed wyjściem do pracy. Sprzeczkę widział nawet stary Pat – zgrzybiały i cholernie wścibski sąsiad, szef sieci brooklyńskich deli, którego John po prostu nie lubił. Niestety, głos Jenny Hodge nie pozostawiał mu wyboru. Musiał w końcu zadzwonić do żony i uprzedzić ją, że spóźni się na urodziny najmłodszej córki.
Chwycił smartfon, zaklął pod nosem. Znów nawalił. Laura będzie zawiedziona, a Lisa z pewnością wykorzysta sytuację, aby się na nim wyżyć. Wątpił, aby próbowała zrozumieć, że tym razem to nie jego wina, a spóźnienie to efekt wypadku na autostradzie. Tłumaczenie się korkami w Nowym Jorku już dawno wyszło z mody. A on jak na złość ostatnio znów miał więcej pracy i w domu bywał później niż zwykle, co nie najlepiej wpływało na ich relacje. Dodatkowo dziś przed wyjściem obiecał, że na pewno dotrze o szóstej. Niechętnie spojrzał na zegarek. Nie miał szans dotrzeć do domu na czas.
Wybrał numer żony. Przetarł chusteczką czoło i szyję w oczekiwaniu na to, aż Lisa odbierze telefon. Nie czekał długo.
– Hej, skarbie – przywitała się.
– Hej, wszystko u was w porządku? – zapytał, jakby chciał maksymalnie oddalić wyznanie gorzkiej prawdy.
– Tak. Wracasz już?
– Stoję w korku. Najpewniej trochę się spóźnię.
– W jakim znowu korku? Nawet nie mów, że w tym, o którym myślę… – Ton głosu Lisy zmienił się błyskawicznie.
– Niestety. Pech chciał, że…
– Przecież wiesz, że nie spóźnisz się kwadrans czy pół godziny. – Żona nie dała mu dokończyć. – Słyszałam w radiu. No cholera, John! Z tobą tak zawsze.
– Skarbie, zrobię, co w mojej mocy, aby przyjechać jak najszybciej. Wiesz, że bardzo mi na tym zależy.
– Ech, z tobą tak zawsze. Chwilę poczekam z tortem, ale wiesz, że dzieciaki jutro idą do szkoły…
– Wiem, przepraszam. Zadzwonię, jak tylko wyjadę z tego pieprzonego korka. Kocham cię, Lisa.
– Pośpiesz się, okej?
Lisa się rozłączyła, a John poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Jej ostatnie słowa zabrzmiały, jakby straciła nadzieję. Jakby nie wierzyła, że jej mąż wróci do domu i razem z dziećmi zdmuchną świeczki. Oczami wyobraźni widział Laurę, która znów pyta, dlaczego nie ma taty, a Lisa cierpliwie go tłumaczy. Potrafiła być wredna, ale i kochana. Nie mógłby wymarzyć sobie lepszej kobiety.
Poczuł falę gniewu. Na siebie samego. Zacisnął palce na kierownicy tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Posłał w eter szpetną wiązankę i przeklął wszystkich stojących mu na drodze do domu.
Kilka chwil później był już spokojny. Uczono go, że nie ma sensu denerwować się o rzeczy, na które człowiek nie ma wpływu. W wojsku wbijali to do głowy regularnie. Dobry specjals musi umieć utrzymać nerwy na wodzy. Nawet w najbardziej stresujących i rozpaczliwych sytuacjach, z których, wydawałoby się, nie ma wyjścia. Opanowanie emocji to była podstawa, aby wyjść z opresji w jednym kawałku. A to był przecież tylko głupi korek. No dobra, korek, przez który znów zawiedzie żonę i dzieci.
John chwycił chusteczkę i przetarł spoconą twarz. Miał głęboko osadzone, ciemnobrązowe oczy, długi, nieco garbaty nos i wydatną szczękę z dołeczkiem na brodzie, który nieco łagodził surowe, żołnierskie oblicze. Jego aparycja i postura zawsze powodowały, że ludzie mieli do niego więcej szacunku, więc aby odrobinę złagodnieć, John cztery lata temu zapuścił włosy. Wcześniej, gdy jeździł na misje, codziennie golił głowę. To był jego rytuał, któremu oddawał się z namaszczeniem. Gdy na stałe wrócił do rodziny, zdecydował się na krótką, ale klasyczną męską fryzurę z włosami zaczesanymi do przodu. Traktował to jako ostateczną przemianę. Nie był już żołnierzem. Został statecznym ojcem rodziny. Dojrzałym, rozważnym i opanowanym. A przynajmniej robił, co w jego mocy, aby takim być.
Wielobarwny wąż setek pojazdów znów ruszył. Przez kolejne trzy godziny John musiał stawać jeszcze kilkadziesiąt razy. Słuchał wiadomości, potem listy przebojów, wywiadu z gwiazdorem New York Giants, znów wiadomości, muzyki. I tak w kółko, aż minął miejsce, w którym doszło do karambolu. W tej chwili wyglądało na to, że służby już sobie poradziły, bo jedynymi śladami po wypadku były czarne wstęgi gumy po hamowaniu, migające znaki ostrzegawcze, a także kilka wozów policyjnych oraz krzątających się po okolicy gliniarzy i pracowników pomocy drogowej. Straż pożarna i karetki zapewne już dawno wróciły do swoich siedzib, rozbite pojazdy zostały zabrane na parkingi, a ranni uczestnicy karambolu znajdowali się pod opieką lekarzy.
Gdy John minął ostatni radiowóz, wcisnął pedał gazu trochę mocniej. Z kierującej na lotnisko Johna Fitzgeralda Kennedy’ego sześćsetsiedemdziesiątkiósemki zjechał na autostradę numer dwadzieścia siedem prowadzącą wprost do Hampton Bays. Zegar wskazywał godzinę siódmą dziesięć, więc przy odrobinie szczęścia mógłby dotrzeć do celu przed dziewiątą. Jeśli dociśnie gazu, może skróci ten czas o dwa kwadranse. Przed oczami przemknęła mu zawiedziona twarz córki. Zredukował bieg. Silnik zawył, wskoczył na wyższe obroty, a wskazówka na prędkościomierzu niebezpiecznie odbiła w prawo.
Wykręcił numer do Lisy. Poczekał kilkanaście sygnałów, ale żona nie odbierała. Była na niego aż tak zła? Poczuł ukłucie niepokoju. A może po prostu bawiła się z dziećmi i nie słyszała dzwonka?
Docisnął pedał gazu jeszcze mocniej i zwizualizował sobie twarz uśmiechniętej Laury w momencie, gdy wręcza jej ogromnego pluszowego misia, który od rana jeździł z nim na tylnym siedzeniu. Spojrzał w lusterko wsteczne.
Tak, pomyślał i puścił do niego oko. Misiek powinien zrobić robotę.
– Pośpiesz się. – Lisa odłożyła smartfon i chwyciła się za głowę.
Przez chwilę tak trwała, w końcu przetarła wierzchem dłoni czoło i odłożyła szmatę na blat obok zlewu. Nawet nie była już na niego zła. Dziś rano czuła, że przesadziła, wypominając mu, że jest szefem czterech siłowni, a nie może wziąć wolnego nawet w dzień urodzin córki. Chciała go przeprosić, ale on znów musiał wszystko zepsuć.
Kochała go bardzo, ale nie potrafiła zmienić. Mimo że w końcu, po latach udało jej się namówić Johna do zakończenia służby, to miała wrażenie, że cząstka jego duszy wciąż jest poza jej zasięgiem. Potrafił być wspaniałym mężem i jeszcze lepszym ojcem, ale czasami swoimi przyzwyczajeniami i egoizmem doprowadzał ją do rozpaczy. Prawie wszystkie koleżanki zazdrościły jej takiego męskiego, silnego i przystojnego faceta. Wiedziały, czym się kiedyś zajmował i co poświęcił dla żony. W ich oczach był odpowiedzialnym i opiekuńczym ojcem rodziny, a zarazem drapieżnym i nieokiełznanym żołnierzem, który w łóżku musi wyprawiać cuda. Nie miały jednak pojęcia, że w codziennym życiu potrafi być partnerem złożonym, żeby nie powiedzieć: bardzo trudnym. Bo o ile w sprawach poważnych zawsze można było na niego liczyć, o tyle w drobnych rzeczach i obowiązkach, z których składa się codzienne życie, bywał mało użyteczny.
Dziś znów pokazał, że nie można na niego liczyć. Powiedział, że załatwi sprawy w mieście tak, aby najpóźniej o szóstej pojawić się w domu. O tej godzinie Lisa obiecała Laurze tort i prezenty, a najmłodsza córka od samego rana nie myślała o niczym innym.
– Kiedy wróci tata? – Laura chwyciła Lisę za zwiewną sukienkę w czerwono–pomarańczowo–żółte kwiaty, jakby czytała jej w myślach.
– Tatuś wróci później, kochanie. Na drodze był wypadek i stoi w korku. Obawiam się, że będziemy musieli zacząć bez niego.
– Ale ja chcę zaczekać na tatę!
– Tata będzie późno, córuś. Przyjedzie, jak już będziesz musiała iść do łóżka, więc…
– Ale ja chcę czekać. No, mama, nooo… – Laura była już bliska płaczu. Jej pyzate policzki i delikatny podbródek zaczęły się trząść niczym świeżo zastygła galaretka.
– Umówmy się tak. – Lisa przykucnęła i zmusiła się do uśmiechu. – Poczekamy trochę i jeśli tata nie przyjedzie, to zaczniemy bez niego. A gdy do nas dołączy, pozwolę ci iść do łóżka godzinkę, a może nawet dwie później.
Mała przez chwilę analizowała propozycję. W końcu wyciągnęła ręce do mamy, a Lisa podniosła ją i mocno przytuliła do piersi.
– To co, jesteśmy dogadane? – zapytała, aby się upewnić, czy córka nie szykuje kolejnego fortelu.
– No dooobra – wymamrotała mała pod nosem, a mama w nagrodę przyssała się do jej brzuszka i zaserwowała „pierdzioszki”. Laura długo nie mogła opanować śmiechu.
Po chwili zabawy Lisa postawiła córkę z powrotem na podłodze i delikatnym klapsem w pupę zachęciła, aby dołączyła do starszej siostry. Laura z uśmiechem na ustach popędziła przed siebie. Gdy tak przebierała drobniutkimi nóżkami, Lisie poprawił się humor. Na samą myśl o tej wspaniałej trójce zawsze robiło jej się cieplej na sercu. Tim, Natalia i Laura – trzy cuda, które kochała ponad wszystko na świecie.
Zegarek na wyświetlaczu z niewielkiego radia wskazywał godzinę 18.46, więc postanowiła, że jeszcze ogarnie kuchnię. Uwielbiała piec ciasta i torty, ale zrobienie prawdziwego arcydzieła, które już w pełnej gotowości czekało w lodówce, wymagało sporego zaangażowania. To zaś oznaczało bałagan. Wszędzie walały się brudne przyrządy, miski z resztkami surowego ciasta, ubabrana szpatułka i sztućce, rozsypana mąka czy skorupki po jajkach. Dlatego zanim zajęła się sprzątaniem, zajrzała jeszcze kontrolnie do salonu, w którym Laura i Natalia oglądały jakąś bajkę o pingwinach. Dziewczynki siedziały po turecku wpatrzone w ekran. Na twarzy matki zagościł szczery uśmiech.
Przez kolejne trzy kwadranse Lisa krzątała się po kuchni, sprzątając po przygotowaniach do urodzin Laury. Zdecydowała, że dorobi jeszcze ulubioną sałatkę Johna z jajkiem i kurczakiem. W końcu nie było się o co wściekać, zwykły pech i tyle. Z każdą minutą złość na męża jej przechodziła. To przecież nie jego wina, że na wylotówce zdarzył się wypadek. Zaczęła mieć nawet wyrzuty sumienia, że jest aż taką egoistką. Przecież w radiu powiedzieli, że dwie osoby zmarły, a siedem wylądowało w szpitalu. Czy naprawdę musiała go znów zrugać?
– Jędza z ciebie – mruknęła pod nosem, a chwilę później miała już w rękach swój smartfon. Pomyślała, że zadzwoni do męża i powie mu, że go kocha. Chociaż tyle. Męczyło ją to, że potraktowała go tak oschle. Gdy jednak włączyła swojego iPhone’a, a kolorowy ekran rozbłysnął, poczuła, że coś jest nie tak. Nie potrafiła tego nazwać, ale intuicja kazała jej skierować się czym prędzej do salonu.
Schowała urządzenie do kieszeni dżinsów i instynktownie wyjęła z drewnianego stojaka kuchenny nóż. Znów poczuła to nieprzyjemne mrowienie. Jakby miała szósty zmysł, który podpowiadał jej, że coś w jej otoczeniu się zmieniło. Gorzej, jakby nagle bezpieczeństwo jej i jej dzieci zostało zagrożone.
– Laura, Natalia? Oglądacie bajkę?! – zawołała nieśmiało, przekraczając próg kuchni. Zrobiła jeszcze kilka kroków korytarzem. – Gdzie jesteście, dziewczynki? Tim? – Tym razem krzyknęła w kierunku schodów prowadzących na piętro. Nikt nie odpowiadał.
Gdy weszła do salonu, jej niepokój wzrósł jeszcze bardziej. Dziewczynek nie było, a na ekranie telewizora wciąż dokazywały bajkowe pingwiny. Odniosła wrażenie, że głos był podkręcony. Wcześniej tego nie zauważyła, bo radio w kuchni grało dość głośno, a ona była zajęta sprzątaniem i szykowaniem sałatki dla Johna.
Wzięła pilota i przyciszyła dźwięk.
– Laura, Natalia, Timothy! Gdzie jesteście?! – zawołała. – Nie żartuję. Proszę natychmiast zejść na dół.
Odpowiedziała jej cisza. Lisa gwałtownie ruszyła do pokoju obok, następnie do gabinetu Johna. Dziewczynek i Tima nie było w żadnym z nich. Wybiegła na podwórko, ale na przystrzyżonym trawniku zobaczyła jedynie tryskający wodą spryskiwacz. Podmuch gorącego i wilgotnego powietrza sprawił, że poczuła drapanie w przełyku. Niepokój zamienił się w strach. Strach ewoluował w przerażenie.
Trawiona narastającym lękiem, pospiesznie wróciła do salonu i nieustannie wykrzykując imiona dzieci, wbiegła na schody. W kilku susach pokonała je i zajrzała do pokoju Tima. Laptop był włączony, ale nikt przed nim nie siedział. Strach zamienił się w panikę, gdy zobaczyła, że odrzutowiec Lockheed F22 Raptor, zawsze wiszący z sufitu, teraz pikował w dół, trzymając się tylko na jednym sznurku.
Wybiegła z pokoju przerażona. Wołała, krzyczała, groziła. Szarpnęła drzwi pokoju Natalii. Był pusty. Sprawdziła łazienkę i pokój najmłodszej Laury. Nie było tam śladu dzieci.
Do jej serca wkradła się panika. Miała jeszcze tylko jedną szansę. Ruszyła w kierunku swojej sypialni i gdy tylko zbliżyła się do uchylonych drzwi, poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Przez ułamek sekundy ujrzała trójkę drobnych postaci. Leżały na podłodze twarzami do ziemi. Ich ręce były wykręcone i skrępowane na plecach szarą taśmą.
Zadziałał matczyny instynkt i Lisa ruszyła dzieciom na ratunek. Wpadła do pokoju jak huragan, ale zanim zdążyła się zorientować w sytuacji, jakaś siła cisnęła nią o komodę. Z jej ręki wypadł nóż. Złapała się za zgruchotaną szczękę, wtedy poczuła szarpnięcie i ktoś rzucił nią o ścienne lustro. Grzmotnęła o nie całym swoim ciężarem, a kawałki rozbitego szkła wbiły się w twarz.
Obraz stracił ostrość. Zakrwawiona grzywka dodatkowo zasłaniała jej pole widzenia. Przez sekundę miała wrażenie, że dostrzegła kontury leżących postaci, ale wtedy znów poczuła szarpnięcie. Ktoś chwycił ją za włosy i uniósł niczym szmacianą lalkę. Przemknęło jej przez myśl, że intruz zerwie jej skalp.
– Laleczka z ciebie – syknął mężczyzna, a następnie chwycił ją za żuchwę. Zacisnął na niej palce z siłą imadła. – Popatrz na mnie, dziwko! – warknął.
Otwarła powieki. Mężczyzna miał na głowie kominiarkę, a z ręcznie wyciętych otworów wyłaniały się spękane wargi i dwoje niemal czarnych oczu. Płonęły dziką, niepohamowaną żądzą. Z ust wydobywał się odrażający odór, mieszanina meksykańskiego żarcia i alkoholu. Lisa zwymiotowała.
– Ty szmato jebana! – wysyczał napastnik i rzucił Lisę na łóżko. Spróbowała się podnieść, ale uderzył ją w skroń, przy okazji rozbijając łuk brwiowy. Gdy na chwilę straciła świadomość, kilkoma zwinnymi ruchami unieruchomił jej ręce i zakleił usta taśmą. – Patrz teraz, kurwo. Patrz!
Napastnik podniósł z podłogi nóż i zbliżył się do leżącego na podłodze Tima. Bez słowa podniósł głowę chłopaka i głębokim cięciem otworzył tchawicę. Lisa zawyła z rozpaczy, ale z jej ust wydobył się jedynie gardłowy jęk. Napastnik na tym nie poprzestał. Potrząsnął głową chłopca kilkukrotnie, nie spuszczając wzroku z szarpiącej się na łóżku Lisy.
– Nie, nie, nieeeeee!!! – krzyczała, ale wtedy mężczyzna w kominiarce zbliżył się do Natalii. Przycisnął kolanem jej plecy do podłogi i szarpnął za rozpuszczone włosy, eksponując gardło. Z zaklejonych ust dziewczynki nie wydobył się żaden dźwięk. Ostrze rozcięło delikatną skórę z łatwością. Lisa ujrzała w oczach córki tylko szok i pytanie „dlaczego, mamo?”.
W akcie desperacji Lisa sturlała się z łóżka i resztkami sił podczołgała się do ostatniego żyjącego dziecka. Próbowała błagać o litość, ale taśma na ustach uniemożliwiała jej artykułowanie kolejnych słów. W końcu napastnik uniósł głowę maleńkiej Laury, która dziś miała zdmuchnąć pięć świeczek…
– Patrz, kurwo!
Chwilę później się dokonało, a głowa dziewczynki bezwładnie osunęła się w kałużę krwi. Lisa miotała się w spazmach, ale nie mogła nic zrobić. Tylko wyć i ronić łzy, nic poza tym. Intruz ukląkł nad nią, chwycił za szczękę i ścisnął tak, że usłyszała trzask wcześniej pękniętej żuchwy, następnie rozerwał związaną pod biustem koszulę, rozciął stanik i dobrał się do jej piersi. Ugniatał je, gryzł. W końcu znów spojrzał jej w oczy.
– Teraz się zabawimy, dziwko – rzucił, muskając ostrzem noża policzek pod okiem. – Bądź grzeczna, to będzie mniej bolało.
I wtedy usłyszała trzask drzwi wejściowych. Źrenice napastnika gwałtownie się rozszerzyły, a jego szeroka dłoń wylądowała na jej ustach i nosie. Chwilę później Lisa poczuła, że coś lodowatego wbija się w jej klatkę piersiową. Przez głowę przemknęła jej myśl, że to dobrze. Przynajmniej dzieci nie będą na nią długo czekać.
Czuła, że odpływa w ciemną otchłań. Miała wrażenie, że widzi przed sobą świetlisty punkt, a za nim – i była tego pewna – kontury dzieci. Tima, Natalii i Laury. Słyszała ich głosy. Wołały ją. Echo odbijało się od niewidocznych ścian spowitej mrokiem nicości.
– Tu jesteśmy, chodź do nas, nie zostawiaj nas. – Głosy niosły się jakby z oddali, przeszywały jej ciało, rezonując w każdej komórce. – Nie zostawiaj mnie, nie odchodź, błagam! – Ton się zmienił. Już nie brzmiał jak dziecięce wołanie. – Nie rób mi tego, Lisa! Błagam, oddychaj, walcz!
Lisa ocknęła się. Poczuła w klatce piersiowej rozrywający ból. Otworzyła powieki. Obraz był nieostry, ale zrozumiała, że znów jest w sypialni. Nad nią siedział John. Jej mąż. W ręce trzymał nóż, który po chwili odrzucił na dywan. Poczuła na piersi ciepło jego dłoni. Wtedy znów zwymiotowała. Tym razem własną krwią. Jego słowa zaczęły cichnąć, obraz ciemnieć.
Chwilę później Lisa powróciła w mroczną otchłań.
John Pilar usłyszał tępy dźwięk przeskakującego zamka w swojej celi. Kilka sekund później grube stalowe drzwi otworzyły się i jego oczom ukazał się naczelnik więzienia Huntsville w stanie Teksas, Richard Bowel. Stanowczym tonem wywołał go z imienia i nazwiska i poinformował, że nadszedł czas. John podniósł się z betonowej pryczy i wziął głęboki oddech. Ręce i nogi były skute masywnymi kajdanami połączonymi przez spajający je łańcuch. Ciążył mu jak zawsze, mimo to powolnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia.
Nie byli sami. Prócz Bowela w korytarzu znajdowało się jeszcze pięciu strażników oraz kapelan. John znał wszystkich doskonale, przez cztery lata widywał się z nimi regularnie. Z kapelanem Jacobem Saundersem najwięcej czasu spędził w ciągu ostatnich kilku dni. Zanim łańcuchy znów złowrogo zabrzęczały i Pilar ruszył za naczelnikiem, zdążył jeszcze rzucić krótkie spojrzenie w kierunku księdza. Ojciec Saunders jedynie delikatnie skinął głową.
Dziewięć metrów, które musiał pokonać, aby dotrzeć do celu przeznaczenia, były najdłuższymi w jego życiu. Kremowa, błyszcząca posadzka prowadziła go do komory, w której już za niecałe trzydzieści minut miał dokonać swojego marnego żywota. Jego oczy łapały pojedyncze szczegóły: oznaczenia na rękawach strażników, brzęczące kajdanki przy ich paskach, załamania na niemal perfekcyjnie wyprasowanych mundurach. Odniósł wrażenie, że każda sekunda niesie takie bogactwo detali, że można jej doświadczać i kosztować na tysiące sposobów.
Jego czas już się jednak kończył. Serce zabiło mu mocniej, a ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, gdy raz jeszcze usłyszał szczęk zamka. Drzwi miały kolor morza o poranku. Wyglądały niewinnie i gdyby nie fakt, że doskonale wiedział, co się za nimi znajduje, nigdy by nie pomyślał, że będą ostatnimi, jakie zobaczy.
Zresztą dziś wszystko było ostatnie. Ostatni telefon, ostatni posiłek, ostatnie spojrzenie w słońce. Starał się celebrować każdą czynność. Nie bał się śmierci, ale wiedział, że opuszcza doczesny świat, nie dokonawszy zemsty. Potwór, który z zimną krwią zaszlachtował jego żonę i trójkę dzieci, wciąż najpewniej chodził po tym świecie. Kto wie, może dziś zaśmiewał się do rozpuku, mając świadomość, że ten mąż i ojciec skazany za jego czyny zaraz dostanie zastrzyk w komorze śmierci. To bolało Johna najbardziej i choć pogodził się z myślą, że na tym świecie nie zdoła dopaść oprawcy rodziny, przysiągł sobie, że w kolejnym życiu dorwie go, choćby miał zejść do najgłębszych czeluści piekła. Bo jeśli istnieje życie po życiu, to ten potwór prędzej czy później trafi właśnie tam. A wtedy John go znajdzie.
Błękitne drzwi były już otwarte na oścież. John powoli wszedł do środka. Od razu rzuciła mu się w oczy idealnie biała pościel przykrywająca stojące na grubej nodze łoże śmierci. Po bokach złowieszczo wisiały grube, ciemnożółte pasy, którymi już wkrótce strażnicy przypną i unieruchomią jego ciało, aby chwilę później kat wstrzyknął śmiertelną mieszankę.
John na wyraźne polecenie naczelnika zatrzymał się, a jeden ze strażników, czarnoskóry Jeff Baduro, rozpiął mu kajdany. Najpierw uwolnił stopy, następnie dłonie. Zanim odszedł, posłał skazańcowi wymowne spojrzenie. Pilar wiedział, co się za nim kryło. Baduro nie wierzył w jego winę, zresztą jak wielu innych strażników. To była głośna sprawa, która podzieliła kraj, i John miał tyle samo przeciwników, co zwolenników. Nie przywiązywał do tego żadnej wagi, ale skinął strażnikowi w odpowiedzi na znak, że zrozumiał jego intencje i chce podziękować za dobre traktowanie przez ostatnie lata.
Rozejrzał się po ponurym pomieszczeniu. Na wprost była pomalowana na niebiesko ściana. Po jego lewej ręce znajdowało się lustro weneckie, za którym z pewnością czekał w gotowości kat. John nie miał pojęcia, kim mógł być. Biały, czarny, Latynos, a może Azjata; szczupły, gruby, z wąsem czy brodą? Wątpił, żeby była nim kobieta, ale i takiego scenariusza nie mógł wykluczyć. Wiedział jedynie, że osoba za szybą w odpowiednim czasie zaaplikuje kolejne trujące środki. Wcześniej technik medyczny włoży mu w przedramię wenflon, który podłączony do pompy infuzyjnej zacznie podawać sól fizjologiczną. Do momentu, gdy skończy się jego czas. Wtedy do akcji wkroczy kat, który wstrzyknie w rurki śmiertelną mieszankę. Najpierw do jego krwiobiegu dostanie się tiopental, który ma na celu uśpić skazańca i wywołać zapaść układu oddechowego i krwionośnego. Po minucie zostanie wpompowany pavulon, który zwiotczy mięśnie, spowoduje paraliż i zatrzymanie akcji oddechowej. W końcu kat wstrzyknie chlorek potasu, który ma za zadanie zastopować pracę serca. Śmierć, która przychodzi po kilku minutach, zostanie potwierdzona na podstawie wskazań kardiomonitora. Wtedy John połączy się z rodziną.
Ta myśl poprawiła mu humor. Od jakiegoś czasu cieszył się na myśl o ponownym spotkaniu z Lisą, Timem, Natalią i Laurą. Był przekonany, że na niego czekają. I choć przez te wszystkie lata obwiniał się o ich śmierć, to w tej chwili wierzył, że przyjmą go z otwartymi rękami. Modlił się o to żarliwie każdego dnia.
Na wyraźne polecenie Bowela położył się na śnieżnobiałym prześcieradle. Rozłożył ręce niczym Jezus Chrystus, a strażnicy sprawnie przytwierdzili je pasami do dwóch poprzecznych podpór. Następnie to samo zrobili z nogami i tułowiem, a gdy odeszli, John przekręcił głowę i przeniósł wzrok na szare zasłony, które zwisały od sufitu po samą posadzkę. Wiedział, że za nimi jest szyba, a za nią znajdą się wszyscy ci, którzy według procedur muszą być świadkami egzekucji. Z tego grona interesowała go tylko jedna osoba, bo ustawodawstwo stanu Teksas pozwalało, aby prócz losowo wybranych obserwatorów skazaniec mógł wybrać swojego kandydata.
Lukas, jego brat, był od niego młodszy o cztery lata i też zdecydował się na życie w mundurze. Nie poszedł jednak do wojska, lecz został oficerem nowojorskiej policji. Z racji swojej pracy rzadko się widywali. Łączyła ich za to mocna i głęboka więź, więc gdy okazało się, że prokurator stanowy oskarżył Johna o poczwórne morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, młodszy brat nigdy nie przyjął tego do wiadomości. W pracy zaczął mieć problemy, bo mimo że był młodym, cenionym detektywem z kilkoma naprawdę błyskotliwie rozwiązanymi sprawami na koncie, zupełnie zatracił się w materii dotyczącej morderstwa rodziny brata. Nigdy nie uwierzył w winę Johna i robił wszystko, aby złapać prawdziwego mordercę. Szef zabronił mu wtrącać się w zamkniętą sprawę, w której wydano już prawomocny wyrok śmierci. Lukas nie mógł jednak pogodzić się z tym faktem i przez kolejne miesiące bruździł sobie w pracy, aż po dwóch latach szef dyscyplinarnie go zwolnił. Młody, o co John miał do niego wielkie pretensje, zupełnie się pogubił. Zaczął pić, szwendać się po melinach. Staczał się coraz niżej, bo nie miał własnej rodziny i brakowało osoby, która mogłaby zawrócić go na właściwą ścieżkę. Dwa lata temu w końcu się opamiętał, gdy podczas jednej z pijackich burd w północnym Bronxie został postrzelony w kolano. Lekarze uratowali nogę, ale nie udało im się doprowadzić jej do pełnej sprawności. Dlatego Lukas kulał i choć nie przeszkadzało mu to w codziennym funkcjonowaniu, to ewentualny powrót do zawodu pozostawał już tylko w sferze marzeń. Na szczęście udało mu się znów odnaleźć sens w życiu. Przestał pić, poszedł na terapię. Znalazł nową pracę, bo wyrobił sobie licencję prywatnego detektywa. Z przeszłością w policji miał w tym zawodzie ułatwioną ścieżkę, więc szybko zdobył pierwszych klientów i jakoś udawało mu się wiązać koniec z końcem. Ale gdy tylko miał wolną chwilę, węszył i tropił, wypatrywał jakiegokolwiek śladu mordercy rodziny starszego brata. John wiedział, że młody jest uparty i nawet po jego śmierci nie zakończy poszukiwań.
Dziś nawet z nim o tym dyskutował. Mógł wykonać ostatni telefon. Oczywiście zadzwonił do Lukasa. Rozmawiali całe regulaminowe piętnaście minut. John starał się go odwieść od drążenia tematu i choć pragnął śmierci człowieka w kominiarce, to chciał, aby młodszy brat w końcu ułożył sobie życie. Tłumaczył mu, że pogodził się ze śmiercią, a nawet cieszy się z faktu, że już dziś znów połączy się z rodziną. Młody był jednak nieprzejednany. Obiecał, że prędzej spocznie w grobie, niż odpuści człowiekowi, który wyrządził tyle zła ukochanemu bratu, jego żonie i trójce wspaniałych dzieci. Będzie go ścigał w świecie doczesnym, aż go dorwie i odeśle do piekła. Tam zaś odnajdzie go John, który dokona swojej własnej zemsty.
Kiedy John tylko o tym pomyślał, poczuł na dłoni ciepły dotyk. To był ojciec Saunders. Wspólnie mieli zmówić ostatnią modlitwę i prosić Boga, aby przyjął go do swojego królestwa. Tylko czy aby na pewno chciał tam trafić? Czy niebo w ogóle istniało?
Niebo, piekło, czyściec? Czy to były tylko puste frazesy, czy po drugiej stronie rzeczywiście istniał inny świat? Myślał o tym, gdy kapelan dawał mu ostatnie namaszczenie i modlił się do Boga, aby wybaczył Johnowi wszystkie grzechy. Nie trwało to długo i Pilar ocknął się, gdy ojciec Saunders zamknął Biblię i raz jeszcze wymownie spojrzał mu w oczy. Też nie wierzył w jego winę, ale prawo było innego zdania. John musiał dziś umrzeć.
Gdy Saunders dał znak naczelnikowi, że skończył swoją część, Bowel skinął na człowieka za progiem. Do pomieszczenia wkroczył młody mężczyzna w zielonym fartuchu i niebieskich, lateksowych rękawiczkach. Miał nie więcej niż trzydzieści lat, krótkie, brązowe włosy z grzywką. Nie spojrzał Pilarowi w oczy, tylko bez słowa wziął się do pracy. Najpierw przez otwór pod lustrem weneckim wyciągnął podaną mu przez kata rurkę, następnie podłączył ją do kroplówki, którą zawiesił na stalowym stojaku. W końcu z jednorazowego opakowania wyciągnął igłę i po namierzeniu głównej żyły na wewnętrznej stronie lewego przedramienia wkłuł się i podłączył wenflon, który następnie zespolił z kroplówką.
Kiedy młody technik zakończył pracę i opuścił pomieszczenie, John zrozumiał, że zostało mu piętnaście minut do momentu, gdy kat zacznie aplikować kolejne trujące substancje. W teorii wciąż miał szansę na przeżycie, gdyby zadzwonił gubernator lub prokurator generalny. Pierwszy mógł go automatycznie ułaskawić, drugi – przerwać egzekucję i ją odroczyć, gdyby pojawiły się na przykład nowe dowody świadczące o jego niewinności. John nie wierzył jednak w taki rozwój wypadków. Przestał się łudzić już dawno temu.
W pomieszczeniu został już jedynie ojciec Saunders i naczelnik Bowel. John znał procedurę i wiedział, że już za chwilę szara kotara zostanie przesunięta, a za szybą ujrzy świadków egzekucji, wśród nich Lukasa. Chwilę później kotara rzeczywiście się rozsunęła. John poszukał wzrokiem brata. Stał najbliżej szyby. Miał rozczochrane włosy i zmęczoną, wychudzoną twarz. Wciąż o siebie nie dbał. Znowu pił? Gdy rozmawiali przez telefon, Lukas sprawiał wrażenie, że jest w całkiem niezłej formie. John wyczułby, gdyby brat był pod wpływem alkoholu albo innych środków. Głos najwyraźniej nie oddawał pełni…
– Johnie Pilar… – Głos naczelnika przerwał jego rozmyślania. – Na mocy prawa stanu Teksas daję ci możliwość wygłoszenia ostatniego oświadczenia.
John zamknął powieki, a z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Czy właśnie teraz poczuł ukłucie lęku? Strachu przed nieodgadnionym, a zarazem nieuchronnym?
– Synu, słyszysz, co rzekłem? To twoja ostatnia szansa, aby coś powiedzieć. – Formalny ton zmienił się w niemal ojcowski.
– Chciałbym prosić… – John przerwał, poczuł, że jego ciało zaczęło drżeć jak galareta, w ustach czuł suchość, jakiej nie doświadczył nigdy w życiu. Przeniósł wzrok na kapelana Saundersa. – Jeśli po drugiej stronie czeka mnie niebo, módl się, ojcze, aby żona i dzieci mi wybaczyli i przyjęli mnie do siebie. – Zawiesił na chwilę głos. – Jeśli jednak trafię do piekła, bo w życiu grzeszyłem dużo, módl się, abym wytrzymał cierpienie do czasu, aż zawita tam morderca mojej rodziny.
Saunders spuścił głowę, a John znów poszukał wzrokiem brata. Jego twarz była zniszczona, poprzecinana bruzdami i zmarszczkami. Wyglądał na przynajmniej dziesięć lat więcej. John mrugnął w końcu powiekami, pragnąc się pożegnać. Wtedy Lukas zbliżył się do szyby. Położył na niej dłoń, jakby chciał w telepatyczny sposób nawiązać ostatni kontakt.
– Przyślę go – szepnął.
John nie mógł go słyszeć, ale bezbłędnie odczytał sens z ruchu warg. Chwilę później, na wyraźny znak Bowela, znajdujący się za lustrem weneckim kat wstrzyknął do rurki pięć gramów tiopentalu. Barbituran dostał się do krwiobiegu skazańca i Johna zaczęła ogarniać błoga senność. Przez ostatnie dwadzieścia sekund myślał już tylko o żonie i dzieciach. Zrozumiał, że już nic innego nie ma znaczenia. Zapragnął trafić do nieba.
Od trzech dni Lukas nie był trzeźwy choćby przez minutę. Pił whisky od rana do wieczora – pierwszy łyk wziął krótko po tym, jak opuścił mury więzienia w Huntsville. Przemożna chęć pojawiła się w momencie, gdy John po raz ostatni odwrócił wzrok i spojrzał w sufit. Chwilę później zamknął oczy, a po kilku minutach jego serce się zatrzymało. Krzywa wskazująca wykres tętna w pewnym momencie stanęła i zmieniła się w linię prostą. Odczyt nie pozostawiał złudzeń. Serce Johna Pilara skończyło swoją pracę, a on nie żył.
Kiedy tylko Lukas przekroczył bramę więzienia, szybkim marszem skierował się do wypożyczonego chevroleta cruze’a i z piskiem opon ruszył w stronę pobliskiego miasteczka. Nawet nie próbował walczyć z uczuciami. Nie śmiał przeciwstawiać się alkoholowej żądzy, płonącej w nim żarem, którego nie zdołałby ugasić tuzin zastępów strażackich. Zatrzymał się przy pierwszym monopolowym i kupił litrowego jacka daniel’sa. Z powrotem wsiadł do samochodu i duszkiem wychylił ćwierć butelki. Od tamtej pory, przez kolejne trzy dni nie rozstawał się z jackiem ani na chwilę.
Tak naprawdę nie pamiętał, co działo się w ciągu tych siedemdziesięciu dwóch godzin. Miewał przebłyski z podróży samolotem, z taksówki, ze sklepu monopolowego i z brooklyńskiej budy o nazwie Bully gdzieś w Brighton, w której spędził pierwszą noc po powrocie z Teksasu. Nawet nie wiedział, gdzie wchodzi. Zaraz po opuszczeniu lotniska JFK złapał taryfę, ale nie pojechał do domu. Poprosił taksówkarza, aby zawiózł go gdzieś, gdzie poczuje powiew morskiej bryzy i nie braknie whisky. Pamiętał tylko, że buda była dość obskurna, miał za to widok na wodę i to mu wystarczało. Upił się wtedy do nieprzytomności. Obudził go dopiero gwar miasta o poranku.
Zbliżała się piąta rano, a on wciąż leżał na wysłużonej kanapie, nie mogąc odnaleźć snu. Pierwszej nocy padł jak kłoda, bo wypił ilość, która pewnie powaliłaby nosorożca. Od tamtej pory nie mógł jednak przespać dłużej niż dwie godziny. Nieustannie nękały go pijackie koszmary. Widział swojego brata, który leży bezwładnie w pokoju o niebieskich ścianach, przypiętego do łoża pasami, jakby był jakimś chorym, zdegenerowanym psycholem, którego trzeba wyeliminować ze społeczeństwa, z podpiętą do ręki rurką, którą popłynęła śmierć.
Dręczyły go i inne koszmary. John palił się jak żywa pochodnia, innym razem topił się w smole. Raz wstał z łóżka i zbliżył się do szyby, za którą stał Lukas. Wyglądał jak nieboszczyk obudzony do życia. Oczy miał przekrwione, a żyły na skroniach pulsowały jak żywe. Chwilę później jego głowa eksplodowała. I tak w kółko. Gdy Lukas zamykał powieki, brat znów się materializował. I umierał na tysiące sposobów.
Na dworze już świtało. Wycie policyjnych syren i karetek ustąpiło klaksonom aut osobowych, dźwiękowi wysłużonych wagonów i śpiewowi ptaków. Nowy Jork powoli budził się do życia.
Lukas podniósł się z kanapy, zapalił papierosa i poczłapał w stronę okna. Mrużąc oczy, wsadził palce pomiędzy żeberka żaluzji i lekko je rozsunął. Dzień jak co dzień. Śmieciarki, dostawcy, bezdomni, matki prowadzące dzieci do szkół i przedszkoli. Nikogo nie obchodził fakt, że zaledwie kilka dni temu za przyzwoleniem prawa zamordowano niewinnego człowieka. Lukas zaczesał tłuste strąki, a następnie mocno się przeciągnął.
Nie spał prawie w ogóle, ale dziś czekało go sporo pracy. Jeszcze przed wyjazdem na egzekucję umówił się z firmą pogrzebową, że pojawi się z wizytą w sprawie organizacji pochówku brata. Ciało ze względów formalnych miało dotrzeć po siedemdziesięciu dwóch godzinach i Lukas musiał być przygotowany. Wstępnie dogadał się z księdzem, że pogrzeb odbędzie się za dwa dni. Postawił jednak warunek. Nikt nie miał prawa dowiedzieć się, gdzie i kiedy odbędzie się skromna ceremonia. Wolał nie ryzykować, że pogrzeb zamieni się w cyrk, na którym do gardeł skoczą sobie zagorzali przeciwnicy i zwolennicy kary śmierci. Dlatego zapłacił podwójnie. Ksiądz przyjął pieniądze bez gadania.
Dziś musiał sprawdzić, czy ciało brata dotarło. Chciał też uzupełnić wytyczne, które John przekazał mu podczas ostatniej rozmowy.
– Chcę, aby pochowano mnie w mundurze, ale z polską flagą na piersi – powiedział. – Obiecasz, że tego dopilnujesz?
Lukas oczywiście się zgodził. Obaj nigdy nie wyrzekli się swoich korzeni, a te sięgały Zielonej Góry, średniej wielkości polskiego miasta przy granicy z Niemcami, dziś całkiem ładnego, choć dawniej szaroburego jak cały kraj w czasie przemiany ustrojowej; to wtedy bracia zdecydowali się wyemigrować do babci, która kilka lat wcześniej wygrała na loterii zieloną kartę uprawniającą do zamieszkania na amerykańskiej ziemi. Czasem zastanawiał się, kiedy to minęło? Dwadzieścia dwa lata. Szmat czasu.
Czuł się jak gówno i jak gówno wyglądał. Wciąż był pijany, cuchnął i chciało mu się wymiotować. Nie jadł prawie dobę, więc skierował się do lodówki, w której odnalazł ketchup, resztkę masła, kawałek zeschłego sera oraz cztery jajka. Wyboru nie miał, więc postawił patelnię na ogień, wrzucił na nią to masło, a potem jajka. Skromnie, ale więcej nie potrzebował. Po wszystkim wziął prysznic, następnie ubrał się i połknął dwie tabletki aspiryny. Poszukał wzrokiem smartfona. Odnalazł odpowiedni numer, beknął i wcisnął zieloną słuchawkę.
– Dzień dobry. Witamy w zakładzie pogrzebowym „Karawan”. Czym możemy służyć? – Kobiecy głos niewiele różnił się od automatycznej sekretarki.
– Lukas Pilar. Byłem umówiony w sprawie pogrzebu mojego brata. Johna Pilara.
– Przełączam.
– Dzień dobry. Michael Rowlins. Czym mogę służyć?
– Lukas Pilar, ja w sprawie…
– Pana Johna Pilara, tak, tak, byliśmy umówieni na dziś. Czy mógłby pan pojawić się około południa? Mamy teraz spory ruch i…
– Wolałbym jak najszybciej. Mam wiele spraw na głowie w związku z pogrzebem brata.
– Oczywiście, proszę wybaczyć.
– Widzimy się o dziewiątej.
Lukas się rozłączył. Spojrzał na zegarek, było kilka minut po ósmej. Przez moment pomyślał, aby wziąć samochód, ale stwierdził, że wyjazd w godzinach porannego szczytu może nie być najlepszym pomysłem. Z brooklyńskiego Williamsburga, gdzie mieszkał, musiał dostać się do Ridgewood, więc zdecydowanie najlepszym wyborem było skorzystanie z transportu publicznego. Poza tym we krwi na pewno miał jeszcze promile. Gdyby zatrzymała go policja, to zamiast zająć się pogrzebem brata, musiałby kombinować, jak wydostać się z aresztu. Nie znał tych gówniarzy z drogówki i pewnie niełatwo byłoby się wykręcić. Pomyślał, że spacer dobrze mu zrobi.
Wychodząc z klatki swojego wieżowca, przywitał się ze strażnikiem i wyszedł na zastawiony parking. Wrześniowe słońce dopiero się budziło. Poranek był chłodny, bo termometr wskazywał jedynie osiem stopni powyżej zera. Lukas zapalił, zasłaniając się przed wiatrem. Wsiadł do metra na stacji Metropolitan Avenue. Podróż nie trwała długo i już po kilku minutach wysiadł przy Myrtle–Wyckoff, skąd do celu miał jeszcze około kilometra. Myrtle Avenue o tej porze tętniła życiem. Hałas wywoływany przez samochody i pospiesznie przemieszczających się przechodniów mieszał się z zapachami okolicznych knajpek i popularnych deli, gdzie większość brooklyńczyków konsumowała śniadanie w drodze do pracy. W jednym z nich zamówił mocną kawę. Najchętniej wypiłby jeszcze zimne piwo, ale wiedział, że jeśli to zrobi, to chwilę później wypije kilka kolejnych, potem wstąpi do monopolowego i kupi whisky. Dzień byłby stracony.
Do celu podróży dotarł, gdy kończył trzeciego papierosa. Stara kamienica z lat trzydziestych wyglądała jak większość podobnych na Brooklynie; nie wzbudzała zaufania. Przekrzywiony szyld z napisem „Karawan” tylko to wrażenie potęgował. Lukas pstryknął niedopałek na ulicę i otworzył przeszklone drzwi. Tuż nad uchem rozległ się sygnał obwieszczający, że klient właśnie przekroczył próg.
Za biurkiem w niewielkim holu siedziała młoda blondynka w okularach. Pewnie to ona odebrała dziś rano telefon. Wstała i się przywitała. Była ubrana w skromną granatową garsonkę.
– Pan Pilar, jak mniemam – rzuciła z wystudiowanym uśmiechem.
– Tak, byłem umówiony.
– Proszę za mną.
Lukas ruszył za sekretarką. Poruszała się jak modelka na wybiegu i rozpylała za sobą kwiatowy zapach perfum. Pilar powąchał kołnierz płaszcza i zmarszczył nos. Póki był sam ze sobą, nie przejmował się tym, jak się prezentował, ale teraz poczuł się lekko zażenowany. Prawda była taka, że wyglądał i cuchnął jak dziad.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki