Droga do piekła - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka

Droga do piekła ebook i audiobook

Przemysław Piotrowski

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Tego dnia żar lejący się z nieba zmienił Nowy Jork w istny przedsionek piekła. John Pilar, weteran amerykańskiej armii, stara się przedrzeć przez zakorkowane miasto na urodziny najmłodszej z córek. Gdy przekracza próg własnego domu, nie spodziewa się, że jego świat runie i że zostanie oskarżony o potworną zbrodnię.

Lukas, młodszy brat Johna, były nowojorski policjant, nie wierzy w jego winę i rozpoczyna prywatne śledztwo. Pomaga mu wschodząca gwiazda dziennikarstwa śledczego - dociekliwa i ambitna Rose Parker. Próbując odkryć, kto odpowiada za okrutny mord, Lukas i Rose wpadają na trop przerażającego spisku i zanurzają się w mrocznym świecie okrucieństwa i przemocy. Czy uda im się oczyścić imię Johna? Czy prawda okaże się gorsza niż piekielna otchłań?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 53 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,7 (24 oceny)
20
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jozef51

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze niesamowita książka, mocna aż do granic i przerażająca
00
toosia81

Nie polecam

Dziwna i niezrozumiała bajka. Nie polecam.
00
Ewiszonek

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra! mocna! polecam gorąco!
00
aaaniutka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja !!!
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam
01



Cytat

Porzuć­cie wszelką nadzieję, wy, któ­rzy tu wcho­dzi­cie.Dante Ali­ghieri,Boska kome­dia

PROLOG

Akurat dziś, gdy tem­pe­ra­tura w mie­ście docho­dziła do trzy­dzie­stu ośmiu stopni Cel­sju­sza, jemu wysia­dła kli­ma­ty­za­cja. Na doda­tek stał w paskud­nym popo­łu­dnio­wym korku na wylo­tówce do jego wyma­rzo­nego domu w Hamp­ton Bays, bo doszło do jakie­goś karam­bolu, w któ­rym zde­rzyło się aż sześć samo­cho­dów. Przy­naj­mniej tak mówili w radiu. I choć dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że mediom nie można ufać, to aku­rat tym razem mógł zawie­rzyć miłemu, choć sta­now­czemu gło­sowi laty­no­skiej dzien­ni­karki Jenny Hodge, któ­rej audy­cji lubił słu­chać, od kiedy pamięta.

John Pilar był przy­zwy­cza­jony do sta­nia w kor­kach, bo nowo­jor­ska metro­po­lia nie potra­fiła sobie z nimi pora­dzić od dekad. Dla­tego trwa­jący kilka godzin powrót do domu nie był dla niego czymś wyjąt­ko­wym. Tym bar­dziej że przez ostat­nie trzy lata musiał na suk­ces haro­wać jak wół. Cza­sem nawet nie opła­cało mu się wra­cać do domu i zosta­wał w jed­nym ze swo­ich klu­bów fit­ness na noc, co jego żonę dopro­wa­dzało do szału. Bar­dzo ją kochał, podob­nie jak trójkę swo­ich dzieci. Dwu­na­sto­letni Tim był pasjo­na­tem lot­nic­twa, dzie­wię­cio­let­nia Nata­lia kochała prace w ogródku, a pię­cio­let­nia Laura potra­fiła już śpie­wać jak mała gwiazda estrady. Uwiel­biał z nimi prze­by­wać i czuł, że jego cią­gła nie­obec­ność jest dla nich uciąż­liwa. Przez lata tłu­ma­czył sobie, że wszystko, co robi, robi dla żony i dzie­cia­ków. To dla nich zasu­wał w pocie czoła w Afga­ni­sta­nie, Iraku czy Syrii, gdzie prze­szedł przez pie­kło. To dla nich tyrał wśród nie­wi­dzial­nego i cza­ją­cego się za każ­dym rogiem wroga. Dla nich wresz­cie został odzna­czony srebrną gwiazdą i pur­pu­ro­wym ser­cem, gdy po jed­nej z akcji dostał się do talib­skiej nie­woli. Pod­da­wany bru­tal­nym tor­tu­rom, nie ugiął się jed­nak przed żąda­niami wroga i w końcu docze­kał się kole­gów z jed­nostki SEAL­sów, któ­rzy wyra­to­wali go z opre­sji. Kochał swój kraj, był patriotą. Ale rodzinę sta­wiał zawsze na pierw­szym miej­scu. Dla­tego zre­zy­gno­wał. Za żonę i dzieci był w sta­nie oddać życie i gdyby sam dia­beł zechciał mu ich ode­brać, on ruszyłby jego śla­dami do naj­głęb­szych pie­kiel­nych cze­lu­ści.

Od czte­rech lat nie jeź­dził już na misje. Gdy uro­dziła się Laura, żona posta­wiła ulti­ma­tum.

– Jak chcesz tam wra­cać, to możesz tam zostać. Ja dłu­żej tego nie zniosę – rzu­ciła w ner­wach.

– Ostat­nia misja. Przy­się­gam i…

– Ostat­nia miała być dwa lata temu. Potem rok temu. Ile jesz­cze chcesz nas zwo­dzić?

– To moja praca.

– Gówno, a nie praca. Nie ma mowy. Dzie­ciaki cię potrze­bują. Ja cię potrze­buję. Jesteś… jesteś, kurwa, moim mężem…

Wie­dział, że każdy jego wyjazd jest dla żony praw­dziwą gehenną, ale przez lata odsu­wał te myśli od sie­bie jak naj­da­lej. Rze­czy­wi­ście pod­cho­dził do tego jak do pracy, która pozwa­lała mu zaro­bić na rodzinę. A że w jed­nost­kach spe­cjal­nych pła­cili cał­kiem przy­zwo­icie, nie szu­kał innej drogi. Do tego momentu nie zda­wał sobie jed­nak sprawy, jak bar­dzo krzyw­dzi bli­skich. Zde­cy­do­wał się zostać w kraju. Prze­kal­ku­lo­wał, że za zaro­bione na wojaczce pie­nią­dze, z małą pomocą banku, jest w sta­nie otwo­rzyć dwie siłow­nie. Jedną urzą­dził w Rid­ge­wood, a drugą w Bri­gh­ton Beach. Tra­fił świet­nie i już po dwóch latach doło­żył jedną na Gre­en­po­in­cie i swoją perełkę na man­hat­tań­skim SoHo. Dzięki temu w końcu mógł się wypro­wa­dzić z cen­trum i zamiesz­kać na przed­mie­ściach Hamp­ton Bays. No i speł­nić nie­do­ści­gnione przez lata marze­nie – spra­wić sobie wyma­rzo­nego forda mustanga shelby GT 500. Co prawda zawsze śnił o kla­syku z 1967 roku, ale na ten model jesz­cze nie było go stać. Kupił zatem egzem­plarz pro­sto z salonu, rocz­nik 2016. Dra­pieżny, lśniący w pie­kiel­nym słońcu jak czarny dia­ment, wyglą­dał magicz­nie. Zawsze czuł się w nim bosko. Do dziś…

Nie pamię­tał takiego upału, od kiedy zamiesz­kał w Nowym Jorku przed dwu­dzie­stu laty. Pra­wie czter­dzie­ści kre­sek w tej beto­no­wej dżun­gli było dla prze­cięt­nego miesz­kańca męką nie­mal nie do znie­sie­nia. Potra­fił prze­trwać podobne, a nawet wyż­sze tem­pe­ra­tury pod­czas misji, i to w peł­nym umun­du­ro­wa­niu, ale na pustyni powie­trze było suche jak wiór. Na Man­hat­ta­nie czy Bro­okly­nie po pro­stu nie dawało się oddy­chać. Wil­got­ność zabi­jała, dosłow­nie i w prze­no­śni, bo według naj­now­szych infor­ma­cji z powodu upa­łów zmarło już co naj­mniej dwa­dzie­ścia sześć osób. W związku z tym bur­mistrz zde­cy­do­wał nawet, aby spe­cjalne grupy roz­wo­ziły po uli­cach dar­mową wodę, bo ludzie regu­lar­nie mdleli z prze­grza­nia i odwod­nie­nia orga­ni­zmu.

On jak na złość nie zaopa­trzył się w kolejną butelkę przed wjaz­dem na eks­pre­sówkę i teraz bez odro­biny wody stał w swoim pięk­nym, wypo­le­ro­wa­nym, czar­nym mustangu, który chło­nął pro­mie­nie pra­wie jak bate­ria sło­neczna. W środku pojazdu było już pra­wie sie­dem­dzie­siąt stopni. Nie­mal jak w pie­kar­niku. W takiej tem­pe­ra­tu­rze i przy takiej wil­got­no­ści orga­nizm odwad­niał się bły­ska­wicz­nie.

Samo­chody znów ruszyły z miej­sca. Powoli, ocię­żale.

John prze­krę­cił klu­czyk i deli­kat­nie wci­snął pedał gazu. Głę­boki pomruk sze­ścio­li­tro­wego sil­nika o mocy ponad sze­ściu­set koni mecha­nicz­nych znów zabrzmiał pięk­nie, ale nie dane mu było się roz­krę­cić, bo za kil­ka­na­ście sekund wszyst­kie pojazdy raz jesz­cze sta­nęły w bez­ru­chu. Jenny Hodge ponow­nie zako­mu­ni­ko­wała, że korek ma pra­wie sie­dem kilo­me­trów i służby, mimo szcze­rych chęci, nie zdo­łają go roz­ła­do­wać szyb­ciej niż za kilka godzin. Nie chcąc się dłu­żej dener­wo­wać, John pew­nym ruchem otwo­rzył drzwi i wysiadł z samo­chodu. Zro­bił kilka kro­ków i zatrzy­mał się przy sta­rym cadil­lacu. Za kie­row­nicą sie­dział gruby Mek­sy­ka­nin, któ­rego ramiona i szyja pokryte były tatu­ażami. Zoba­czył puka­ją­cego w szybę gościa i deli­kat­nie ją uchy­lił.

– Czego? – fuk­nął, rzu­ca­jąc mu kose spoj­rze­nie.

– Sia­dła mi klima, a się nie zabez­pie­czy­łem – odparł Pilar.

– Że co?

– Nie mam wody i cho­ler­nie mnie suszy. Pomo­żesz, czło­wieku?

Mek­sy­ka­nin raz jesz­cze zer­k­nął spode łba na Pilara i lekko kiw­nąw­szy głową, się­gnął za tylne sie­dze­nie, skąd wycią­gnął pół­to­ra­li­trową butelkę Aqu­afiny.

– Pięć dolców – rzu­cił, nieco bar­dziej uchy­la­jąc szybę.

John wyjął port­fel i wycią­gnął dzie­sięć, bo nie miał drob­niej­szych.

– Wezmę dwie – powie­dział i wrę­czył go Mek­sy­ka­ni­nowi. Ten szyb­kim ruchem chwy­cił papier i prze­ka­zał butelkę z wodą.

– Nie mam wię­cej, reszty też nie. Na zdro­wie, chło­pie – odpo­wie­dział i sekundę póź­niej szyba jego cadil­laca się domknęła.

Pilar czym prę­dzej zaspo­koił pra­gnie­nie i pospiesz­nie wró­cił do samo­chodu. Odchrząk­nął, cmok­nął. Cze­kała go roz­mowa, któ­rej od kil­ku­dzie­się­ciu minut sta­rał się unik­nąć. Dziś już raz pokłó­cił się z żoną przed wyj­ściem do pracy. Sprzeczkę widział nawet stary Pat – zgrzy­biały i cho­ler­nie wścib­ski sąsiad, szef sieci bro­oklyń­skich deli, któ­rego John po pro­stu nie lubił. Nie­stety, głos Jenny Hodge nie pozo­sta­wiał mu wyboru. Musiał w końcu zadzwo­nić do żony i uprze­dzić ją, że spóźni się na uro­dziny naj­młod­szej córki.

Chwy­cił smart­fon, zaklął pod nosem. Znów nawa­lił. Laura będzie zawie­dziona, a Lisa z pew­no­ścią wyko­rzy­sta sytu­ację, aby się na nim wyżyć. Wąt­pił, aby pró­bo­wała zro­zu­mieć, że tym razem to nie jego wina, a spóź­nie­nie to efekt wypadku na auto­stra­dzie. Tłu­ma­cze­nie się kor­kami w Nowym Jorku już dawno wyszło z mody. A on jak na złość ostat­nio znów miał wię­cej pracy i w domu bywał póź­niej niż zwy­kle, co nie naj­le­piej wpły­wało na ich rela­cje. Dodat­kowo dziś przed wyj­ściem obie­cał, że na pewno dotrze o szó­stej. Nie­chęt­nie spoj­rzał na zega­rek. Nie miał szans dotrzeć do domu na czas.

Wybrał numer żony. Prze­tarł chu­s­teczką czoło i szyję w ocze­ki­wa­niu na to, aż Lisa odbie­rze tele­fon. Nie cze­kał długo.

– Hej, skar­bie – przy­wi­tała się.

– Hej, wszystko u was w porządku? – zapy­tał, jakby chciał mak­sy­mal­nie odda­lić wyzna­nie gorz­kiej prawdy.

– Tak. Wra­casz już?

– Stoję w korku. Naj­pew­niej tro­chę się spóź­nię.

– W jakim znowu korku? Nawet nie mów, że w tym, o któ­rym myślę… – Ton głosu Lisy zmie­nił się bły­ska­wicz­nie.

– Nie­stety. Pech chciał, że…

– Prze­cież wiesz, że nie spóź­nisz się kwa­drans czy pół godziny. – Żona nie dała mu dokoń­czyć. – Sły­sza­łam w radiu. No cho­lera, John! Z tobą tak zawsze.

– Skar­bie, zro­bię, co w mojej mocy, aby przy­je­chać jak naj­szyb­ciej. Wiesz, że bar­dzo mi na tym zależy.

– Ech, z tobą tak zawsze. Chwilę pocze­kam z tor­tem, ale wiesz, że dzie­ciaki jutro idą do szkoły…

– Wiem, prze­pra­szam. Zadzwo­nię, jak tylko wyjadę z tego pie­przo­nego korka. Kocham cię, Lisa.

– Pośpiesz się, okej?

Lisa się roz­łą­czyła, a John poczuł ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. Jej ostat­nie słowa zabrzmiały, jakby stra­ciła nadzieję. Jakby nie wie­rzyła, że jej mąż wróci do domu i razem z dziećmi zdmuchną świeczki. Oczami wyobraźni widział Laurę, która znów pyta, dla­czego nie ma taty, a Lisa cier­pli­wie go tłu­ma­czy. Potra­fiła być wredna, ale i kochana. Nie mógłby wyma­rzyć sobie lep­szej kobiety.

Poczuł falę gniewu. Na sie­bie samego. Zaci­snął palce na kie­row­nicy tak mocno, że aż zbie­lały mu knyk­cie. Posłał w eter szpetną wią­zankę i prze­klął wszyst­kich sto­ją­cych mu na dro­dze do domu.

Kilka chwil póź­niej był już spo­kojny. Uczono go, że nie ma sensu dener­wo­wać się o rze­czy, na które czło­wiek nie ma wpływu. W woj­sku wbi­jali to do głowy regu­lar­nie. Dobry spe­cjals musi umieć utrzy­mać nerwy na wodzy. Nawet w naj­bar­dziej stre­su­ją­cych i roz­pacz­li­wych sytu­acjach, z któ­rych, wyda­wa­łoby się, nie ma wyj­ścia. Opa­no­wa­nie emo­cji to była pod­stawa, aby wyjść z opre­sji w jed­nym kawałku. A to był prze­cież tylko głupi korek. No dobra, korek, przez który znów zawie­dzie żonę i dzieci.

John chwy­cił chu­s­teczkę i prze­tarł spo­coną twarz. Miał głę­boko osa­dzone, ciem­no­brą­zowe oczy, długi, nieco gar­baty nos i wydatną szczękę z dołecz­kiem na bro­dzie, który nieco łago­dził surowe, żoł­nier­skie obli­cze. Jego apa­ry­cja i postura zawsze powo­do­wały, że ludzie mieli do niego wię­cej sza­cunku, więc aby odro­binę zła­god­nieć, John cztery lata temu zapu­ścił włosy. Wcze­śniej, gdy jeź­dził na misje, codzien­nie golił głowę. To był jego rytuał, któ­remu odda­wał się z namasz­cze­niem. Gdy na stałe wró­cił do rodziny, zde­cy­do­wał się na krótką, ale kla­syczną męską fry­zurę z wło­sami zacze­sa­nymi do przodu. Trak­to­wał to jako osta­teczną prze­mianę. Nie był już żoł­nie­rzem. Został sta­tecz­nym ojcem rodziny. Doj­rza­łym, roz­waż­nym i opa­no­wa­nym. A przy­naj­mniej robił, co w jego mocy, aby takim być.

Wie­lo­barwny wąż setek pojaz­dów znów ruszył. Przez kolejne trzy godziny John musiał sta­wać jesz­cze kil­ka­dzie­siąt razy. Słu­chał wia­do­mo­ści, potem listy prze­bo­jów, wywiadu z gwiaz­do­rem New York Giants, znów wia­do­mo­ści, muzyki. I tak w kółko, aż minął miej­sce, w któ­rym doszło do karam­bolu. W tej chwili wyglą­dało na to, że służby już sobie pora­dziły, bo jedy­nymi śla­dami po wypadku były czarne wstęgi gumy po hamo­wa­niu, miga­jące znaki ostrze­gaw­cze, a także kilka wozów poli­cyj­nych oraz krzą­ta­ją­cych się po oko­licy gli­nia­rzy i pra­cow­ni­ków pomocy dro­go­wej. Straż pożarna i karetki zapewne już dawno wró­ciły do swo­ich sie­dzib, roz­bite pojazdy zostały zabrane na par­kingi, a ranni uczest­nicy karam­bolu znaj­do­wali się pod opieką leka­rzy.

Gdy John minął ostatni radio­wóz, wci­snął pedał gazu tro­chę moc­niej. Z kie­ru­ją­cej na lot­ni­sko Johna Fit­zge­ralda Ken­nedy’ego sześć­set­sie­dem­dzie­siąt­kió­semki zje­chał na auto­stradę numer dwa­dzie­ścia sie­dem pro­wa­dzącą wprost do Hamp­ton Bays. Zegar wska­zy­wał godzinę siódmą dzie­sięć, więc przy odro­bi­nie szczę­ścia mógłby dotrzeć do celu przed dzie­wiątą. Jeśli doci­śnie gazu, może skróci ten czas o dwa kwa­dranse. Przed oczami prze­mknęła mu zawie­dziona twarz córki. Zre­du­ko­wał bieg. Sil­nik zawył, wsko­czył na wyż­sze obroty, a wska­zówka na pręd­ko­ścio­mie­rzu nie­bez­piecz­nie odbiła w prawo.

Wykrę­cił numer do Lisy. Pocze­kał kil­ka­na­ście sygna­łów, ale żona nie odbie­rała. Była na niego aż tak zła? Poczuł ukłu­cie nie­po­koju. A może po pro­stu bawiła się z dziećmi i nie sły­szała dzwonka?

Doci­snął pedał gazu jesz­cze moc­niej i zwi­zu­ali­zo­wał sobie twarz uśmiech­nię­tej Laury w momen­cie, gdy wrę­cza jej ogrom­nego plu­szo­wego misia, który od rana jeź­dził z nim na tyl­nym sie­dze­niu. Spoj­rzał w lusterko wsteczne.

Tak, pomy­ślał i puścił do niego oko. Misiek powi­nien zro­bić robotę.

* * *

– Pośpiesz się. – Lisa odło­żyła smart­fon i chwy­ciła się za głowę.

Przez chwilę tak trwała, w końcu prze­tarła wierz­chem dłoni czoło i odło­żyła szmatę na blat obok zlewu. Nawet nie była już na niego zła. Dziś rano czuła, że prze­sa­dziła, wypo­mi­na­jąc mu, że jest sze­fem czte­rech siłowni, a nie może wziąć wol­nego nawet w dzień uro­dzin córki. Chciała go prze­pro­sić, ale on znów musiał wszystko zepsuć.

Kochała go bar­dzo, ale nie potra­fiła zmie­nić. Mimo że w końcu, po latach udało jej się namó­wić Johna do zakoń­cze­nia służby, to miała wra­że­nie, że cząstka jego duszy wciąż jest poza jej zasię­giem. Potra­fił być wspa­nia­łym mężem i jesz­cze lep­szym ojcem, ale cza­sami swo­imi przy­zwy­cza­je­niami i ego­izmem dopro­wa­dzał ją do roz­pa­czy. Pra­wie wszyst­kie kole­żanki zazdro­ściły jej takiego męskiego, sil­nego i przy­stoj­nego faceta. Wie­działy, czym się kie­dyś zaj­mo­wał i co poświę­cił dla żony. W ich oczach był odpo­wie­dzial­nym i opie­kuń­czym ojcem rodziny, a zara­zem dra­pież­nym i nie­okieł­zna­nym żoł­nie­rzem, który w łóżku musi wypra­wiać cuda. Nie miały jed­nak poję­cia, że w codzien­nym życiu potrafi być part­ne­rem zło­żo­nym, żeby nie powie­dzieć: bar­dzo trud­nym. Bo o ile w spra­wach poważ­nych zawsze można było na niego liczyć, o tyle w drob­nych rze­czach i obo­wiąz­kach, z któ­rych składa się codzienne życie, bywał mało uży­teczny.

Dziś znów poka­zał, że nie można na niego liczyć. Powie­dział, że zała­twi sprawy w mie­ście tak, aby naj­póź­niej o szó­stej poja­wić się w domu. O tej godzi­nie Lisa obie­cała Lau­rze tort i pre­zenty, a naj­młod­sza córka od samego rana nie myślała o niczym innym.

– Kiedy wróci tata? – Laura chwy­ciła Lisę za zwiewną sukienkę w czer­wono–poma­rań­czowo–żółte kwiaty, jakby czy­tała jej w myślach.

– Tatuś wróci póź­niej, kocha­nie. Na dro­dze był wypa­dek i stoi w korku. Oba­wiam się, że będziemy musieli zacząć bez niego.

– Ale ja chcę zacze­kać na tatę!

– Tata będzie późno, córuś. Przy­je­dzie, jak już będziesz musiała iść do łóżka, więc…

– Ale ja chcę cze­kać. No, mama, nooo… – Laura była już bli­ska pła­czu. Jej pyzate policzki i deli­katny pod­bró­dek zaczęły się trząść niczym świeżo zasty­gła gala­retka.

– Umówmy się tak. – Lisa przy­kuc­nęła i zmu­siła się do uśmie­chu. – Pocze­kamy tro­chę i jeśli tata nie przy­je­dzie, to zaczniemy bez niego. A gdy do nas dołą­czy, pozwolę ci iść do łóżka godzinkę, a może nawet dwie póź­niej.

Mała przez chwilę ana­li­zo­wała pro­po­zy­cję. W końcu wycią­gnęła ręce do mamy, a Lisa pod­nio­sła ją i mocno przy­tu­liła do piersi.

– To co, jeste­śmy doga­dane? – zapy­tała, aby się upew­nić, czy córka nie szy­kuje kolej­nego for­telu.

– No dooobra – wymam­ro­tała mała pod nosem, a mama w nagrodę przy­ssała się do jej brzuszka i zaser­wo­wała „pier­dzioszki”. Laura długo nie mogła opa­no­wać śmie­chu.

Po chwili zabawy Lisa posta­wiła córkę z powro­tem na pod­ło­dze i deli­kat­nym klap­sem w pupę zachę­ciła, aby dołą­czyła do star­szej sio­stry. Laura z uśmie­chem na ustach popę­dziła przed sie­bie. Gdy tak prze­bie­rała drob­niut­kimi nóż­kami, Lisie popra­wił się humor. Na samą myśl o tej wspa­nia­łej trójce zawsze robiło jej się cie­plej na sercu. Tim, Nata­lia i Laura – trzy cuda, które kochała ponad wszystko na świe­cie.

Zega­rek na wyświe­tla­czu z nie­wiel­kiego radia wska­zy­wał godzinę 18.46, więc posta­no­wiła, że jesz­cze ogar­nie kuch­nię. Uwiel­biała piec cia­sta i torty, ale zro­bie­nie praw­dzi­wego arcy­dzieła, które już w peł­nej goto­wo­ści cze­kało w lodówce, wyma­gało spo­rego zaan­ga­żo­wa­nia. To zaś ozna­czało bała­gan. Wszę­dzie walały się brudne przy­rządy, miski z reszt­kami suro­wego cia­sta, uba­brana szpa­tułka i sztućce, roz­sy­pana mąka czy sko­rupki po jaj­kach. Dla­tego zanim zajęła się sprzą­ta­niem, zaj­rzała jesz­cze kon­tro­l­nie do salonu, w któ­rym Laura i Nata­lia oglą­dały jakąś bajkę o pin­gwi­nach. Dziew­czynki sie­działy po turecku wpa­trzone w ekran. Na twa­rzy matki zago­ścił szczery uśmiech.

Przez kolejne trzy kwa­dranse Lisa krzą­tała się po kuchni, sprzą­ta­jąc po przy­go­to­wa­niach do uro­dzin Laury. Zde­cy­do­wała, że dorobi jesz­cze ulu­bioną sałatkę Johna z jaj­kiem i kur­cza­kiem. W końcu nie było się o co wście­kać, zwy­kły pech i tyle. Z każdą minutą złość na męża jej prze­cho­dziła. To prze­cież nie jego wina, że na wylo­tówce zda­rzył się wypa­dek. Zaczęła mieć nawet wyrzuty sumie­nia, że jest aż taką ego­istką. Prze­cież w radiu powie­dzieli, że dwie osoby zmarły, a sie­dem wylą­do­wało w szpi­talu. Czy naprawdę musiała go znów zru­gać?

– Jędza z cie­bie – mruk­nęła pod nosem, a chwilę póź­niej miała już w rękach swój smart­fon. Pomy­ślała, że zadzwoni do męża i powie mu, że go kocha. Cho­ciaż tyle. Męczyło ją to, że potrak­to­wała go tak oschle. Gdy jed­nak włą­czyła swo­jego iPhone’a, a kolo­rowy ekran roz­bły­snął, poczuła, że coś jest nie tak. Nie potra­fiła tego nazwać, ale intu­icja kazała jej skie­ro­wać się czym prę­dzej do salonu.

Scho­wała urzą­dze­nie do kie­szeni dżin­sów i instynk­tow­nie wyjęła z drew­nia­nego sto­jaka kuchenny nóż. Znów poczuła to nie­przy­jemne mro­wie­nie. Jakby miała szó­sty zmysł, który pod­po­wia­dał jej, że coś w jej oto­cze­niu się zmie­niło. Gorzej, jakby nagle bez­pie­czeń­stwo jej i jej dzieci zostało zagro­żone.

– Laura, Nata­lia? Oglą­da­cie bajkę?! – zawo­łała nie­śmiało, prze­kra­cza­jąc próg kuchni. Zro­biła jesz­cze kilka kro­ków kory­ta­rzem. – Gdzie jeste­ście, dziew­czynki? Tim? – Tym razem krzyk­nęła w kie­runku scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Nikt nie odpo­wia­dał.

Gdy weszła do salonu, jej nie­po­kój wzrósł jesz­cze bar­dziej. Dziew­czy­nek nie było, a na ekra­nie tele­wi­zora wciąż doka­zy­wały baj­kowe pin­gwiny. Odnio­sła wra­że­nie, że głos był pod­krę­cony. Wcze­śniej tego nie zauwa­żyła, bo radio w kuchni grało dość gło­śno, a ona była zajęta sprzą­ta­niem i szy­ko­wa­niem sałatki dla Johna.

Wzięła pilota i przy­ci­szyła dźwięk.

– Laura, Nata­lia, Timo­thy! Gdzie jeste­ście?! – zawo­łała. – Nie żar­tuję. Pro­szę natych­miast zejść na dół.

Odpo­wie­działa jej cisza. Lisa gwał­tow­nie ruszyła do pokoju obok, następ­nie do gabi­netu Johna. Dziew­czy­nek i Tima nie było w żad­nym z nich. Wybie­gła na podwórko, ale na przy­strzy­żo­nym traw­niku zoba­czyła jedy­nie try­ska­jący wodą spry­ski­wacz. Podmuch gorą­cego i wil­got­nego powie­trza spra­wił, że poczuła dra­pa­nie w prze­łyku. Nie­po­kój zamie­nił się w strach. Strach ewo­lu­ował w prze­ra­że­nie.

Tra­wiona nara­sta­ją­cym lękiem, pospiesz­nie wró­ciła do salonu i nie­ustan­nie wykrzy­ku­jąc imiona dzieci, wbie­gła na schody. W kilku susach poko­nała je i zaj­rzała do pokoju Tima. Lap­top był włą­czony, ale nikt przed nim nie sie­dział. Strach zamie­nił się w panikę, gdy zoba­czyła, że odrzu­to­wiec Loc­kheed F22 Rap­tor, zawsze wiszący z sufitu, teraz piko­wał w dół, trzy­ma­jąc się tylko na jed­nym sznurku.

Wybie­gła z pokoju prze­ra­żona. Wołała, krzy­czała, gro­ziła. Szarp­nęła drzwi pokoju Nata­lii. Był pusty. Spraw­dziła łazienkę i pokój naj­młod­szej Laury. Nie było tam śladu dzieci.

Do jej serca wkra­dła się panika. Miała jesz­cze tylko jedną szansę. Ruszyła w kie­runku swo­jej sypialni i gdy tylko zbli­żyła się do uchy­lo­nych drzwi, poczuła, jak serce pod­cho­dzi jej do gar­dła. Przez uła­mek sekundy ujrzała trójkę drob­nych postaci. Leżały na pod­ło­dze twa­rzami do ziemi. Ich ręce były wykrę­cone i skrę­po­wane na ple­cach szarą taśmą.

Zadzia­łał mat­czyny instynkt i Lisa ruszyła dzie­ciom na ratu­nek. Wpa­dła do pokoju jak hura­gan, ale zanim zdą­żyła się zorien­to­wać w sytu­acji, jakaś siła cisnęła nią o komodę. Z jej ręki wypadł nóż. Zła­pała się za zgru­cho­taną szczękę, wtedy poczuła szarp­nię­cie i ktoś rzu­cił nią o ścienne lustro. Grzmot­nęła o nie całym swoim cię­ża­rem, a kawałki roz­bi­tego szkła wbiły się w twarz.

Obraz stra­cił ostrość. Zakrwa­wiona grzywka dodat­kowo zasła­niała jej pole widze­nia. Przez sekundę miała wra­że­nie, że dostrze­gła kon­tury leżą­cych postaci, ale wtedy znów poczuła szarp­nię­cie. Ktoś chwy­cił ją za włosy i uniósł niczym szma­cianą lalkę. Prze­mknęło jej przez myśl, że intruz zerwie jej skalp.

– Laleczka z cie­bie – syk­nął męż­czy­zna, a następ­nie chwy­cił ją za żuchwę. Zaci­snął na niej palce z siłą ima­dła. – Popatrz na mnie, dziwko! – wark­nął.

Otwarła powieki. Męż­czy­zna miał na gło­wie komi­niarkę, a z ręcz­nie wycię­tych otwo­rów wyła­niały się spę­kane wargi i dwoje nie­mal czar­nych oczu. Pło­nęły dziką, nie­po­ha­mo­waną żądzą. Z ust wydo­by­wał się odra­ża­jący odór, mie­sza­nina mek­sy­kań­skiego żar­cia i alko­holu. Lisa zwy­mio­to­wała.

– Ty szmato jebana! – wysy­czał napast­nik i rzu­cił Lisę na łóżko. Spró­bo­wała się pod­nieść, ale ude­rzył ją w skroń, przy oka­zji roz­bi­ja­jąc łuk brwiowy. Gdy na chwilę stra­ciła świa­do­mość, kil­koma zwin­nymi ruchami unie­ru­cho­mił jej ręce i zakleił usta taśmą. – Patrz teraz, kurwo. Patrz!

Napast­nik pod­niósł z pod­łogi nóż i zbli­żył się do leżą­cego na pod­ło­dze Tima. Bez słowa pod­niósł głowę chło­paka i głę­bo­kim cię­ciem otwo­rzył tcha­wicę. Lisa zawyła z roz­pa­czy, ale z jej ust wydo­był się jedy­nie gar­dłowy jęk. Napast­nik na tym nie poprze­stał. Potrzą­snął głową chłopca kil­ku­krot­nie, nie spusz­cza­jąc wzroku z szar­pią­cej się na łóżku Lisy.

– Nie, nie, nie­eeeee!!! – krzy­czała, ale wtedy męż­czy­zna w komi­niarce zbli­żył się do Nata­lii. Przy­ci­snął kola­nem jej plecy do pod­łogi i szarp­nął za roz­pusz­czone włosy, eks­po­nu­jąc gar­dło. Z zakle­jo­nych ust dziew­czynki nie wydo­był się żaden dźwięk. Ostrze roz­cięło deli­katną skórę z łatwo­ścią. Lisa ujrzała w oczach córki tylko szok i pyta­nie „dla­czego, mamo?”.

W akcie despe­ra­cji Lisa stur­lała się z łóżka i reszt­kami sił pod­czoł­gała się do ostat­niego żyją­cego dziecka. Pró­bo­wała bła­gać o litość, ale taśma na ustach unie­moż­li­wiała jej arty­ku­ło­wa­nie kolej­nych słów. W końcu napast­nik uniósł głowę maleń­kiej Laury, która dziś miała zdmuch­nąć pięć świe­czek…

– Patrz, kurwo!

Chwilę póź­niej się doko­nało, a głowa dziew­czynki bez­wład­nie osu­nęła się w kałużę krwi. Lisa mio­tała się w spa­zmach, ale nie mogła nic zro­bić. Tylko wyć i ronić łzy, nic poza tym. Intruz ukląkł nad nią, chwy­cił za szczękę i ści­snął tak, że usły­szała trzask wcze­śniej pęk­nię­tej żuchwy, następ­nie roze­rwał zwią­zaną pod biu­stem koszulę, roz­ciął sta­nik i dobrał się do jej piersi. Ugnia­tał je, gryzł. W końcu znów spoj­rzał jej w oczy.

– Teraz się zaba­wimy, dziwko – rzu­cił, muska­jąc ostrzem noża poli­czek pod okiem. – Bądź grzeczna, to będzie mniej bolało.

I wtedy usły­szała trzask drzwi wej­ścio­wych. Źre­nice napast­nika gwał­tow­nie się roz­sze­rzyły, a jego sze­roka dłoń wylą­do­wała na jej ustach i nosie. Chwilę póź­niej Lisa poczuła, że coś lodo­wa­tego wbija się w jej klatkę pier­siową. Przez głowę prze­mknęła jej myśl, że to dobrze. Przy­naj­mniej dzieci nie będą na nią długo cze­kać.

* * *

Czuła, że odpływa w ciemną otchłań. Miała wra­że­nie, że widzi przed sobą świe­tli­sty punkt, a za nim – i była tego pewna – kon­tury dzieci. Tima, Nata­lii i Laury. Sły­szała ich głosy. Wołały ją. Echo odbi­jało się od nie­wi­docz­nych ścian spo­wi­tej mro­kiem nico­ści.

– Tu jeste­śmy, chodź do nas, nie zosta­wiaj nas. – Głosy nio­sły się jakby z oddali, prze­szy­wały jej ciało, rezo­nu­jąc w każ­dej komórce. – Nie zosta­wiaj mnie, nie odchodź, bła­gam! – Ton się zmie­nił. Już nie brzmiał jak dzie­cięce woła­nie. – Nie rób mi tego, Lisa! Bła­gam, oddy­chaj, walcz!

Lisa ock­nęła się. Poczuła w klatce pier­sio­wej roz­ry­wa­jący ból. Otwo­rzyła powieki. Obraz był nie­ostry, ale zro­zu­miała, że znów jest w sypialni. Nad nią sie­dział John. Jej mąż. W ręce trzy­mał nóż, który po chwili odrzu­cił na dywan. Poczuła na piersi cie­pło jego dłoni. Wtedy znów zwy­mio­to­wała. Tym razem wła­sną krwią. Jego słowa zaczęły cich­nąć, obraz ciem­nieć.

Chwilę póź­niej Lisa powró­ciła w mroczną otchłań.

ROZDZIAŁ 1

John Pilar usły­szał tępy dźwięk prze­ska­ku­ją­cego zamka w swo­jej celi. Kilka sekund póź­niej grube sta­lowe drzwi otwo­rzyły się i jego oczom uka­zał się naczel­nik wię­zie­nia Hunt­sville w sta­nie Tek­sas, Richard Bowel. Sta­now­czym tonem wywo­łał go z imie­nia i nazwi­ska i poin­for­mo­wał, że nad­szedł czas. John pod­niósł się z beto­no­wej pry­czy i wziął głę­boki oddech. Ręce i nogi były skute masyw­nymi kaj­da­nami połą­czo­nymi przez spa­ja­jący je łań­cuch. Cią­żył mu jak zawsze, mimo to powol­nym kro­kiem ruszył w kie­runku wyj­ścia.

Nie byli sami. Prócz Bowela w kory­ta­rzu znaj­do­wało się jesz­cze pię­ciu straż­ni­ków oraz kape­lan. John znał wszyst­kich dosko­nale, przez cztery lata widy­wał się z nimi regu­lar­nie. Z kape­lanem Jaco­bem Saun­der­sem naj­wię­cej czasu spę­dził w ciągu ostat­nich kilku dni. Zanim łań­cu­chy znów zło­wrogo zabrzę­czały i Pilar ruszył za naczel­ni­kiem, zdą­żył jesz­cze rzu­cić krót­kie spoj­rze­nie w kie­runku księ­dza. Ojciec Saun­ders jedy­nie deli­kat­nie ski­nął głową.

Dzie­więć metrów, które musiał poko­nać, aby dotrzeć do celu prze­zna­cze­nia, były naj­dłuż­szymi w jego życiu. Kre­mowa, błysz­cząca posadzka pro­wa­dziła go do komory, w któ­rej już za nie­całe trzy­dzie­ści minut miał doko­nać swo­jego mar­nego żywota. Jego oczy łapały poje­dyn­cze szcze­góły: ozna­cze­nia na ręka­wach straż­ni­ków, brzę­czące kaj­danki przy ich paskach, zała­ma­nia na nie­mal per­fek­cyj­nie wypra­so­wa­nych mun­du­rach. Odniósł wra­że­nie, że każda sekunda nie­sie takie bogac­two detali, że można jej doświad­czać i kosz­to­wać na tysiące spo­so­bów.

Jego czas już się jed­nak koń­czył. Serce zabiło mu moc­niej, a ciało prze­szedł nie­przy­jemny dreszcz, gdy raz jesz­cze usły­szał szczęk zamka. Drzwi miały kolor morza o poranku. Wyglą­dały nie­win­nie i gdyby nie fakt, że dosko­nale wie­dział, co się za nimi znaj­duje, ni­gdy by nie pomy­ślał, że będą ostat­nimi, jakie zoba­czy.

Zresztą dziś wszystko było ostat­nie. Ostatni tele­fon, ostatni posi­łek, ostat­nie spoj­rze­nie w słońce. Sta­rał się cele­bro­wać każdą czyn­ność. Nie bał się śmierci, ale wie­dział, że opusz­cza docze­sny świat, nie doko­naw­szy zemsty. Potwór, który z zimną krwią zaszlach­to­wał jego żonę i trójkę dzieci, wciąż naj­pew­niej cho­dził po tym świe­cie. Kto wie, może dziś zaśmie­wał się do roz­puku, mając świa­do­mość, że ten mąż i ojciec ska­zany za jego czyny zaraz dosta­nie zastrzyk w komo­rze śmierci. To bolało Johna naj­bar­dziej i choć pogo­dził się z myślą, że na tym świe­cie nie zdoła dopaść oprawcy rodziny, przy­siągł sobie, że w kolej­nym życiu dorwie go, choćby miał zejść do naj­głęb­szych cze­lu­ści pie­kła. Bo jeśli ist­nieje życie po życiu, to ten potwór prę­dzej czy póź­niej trafi wła­śnie tam. A wtedy John go znaj­dzie.

Błę­kitne drzwi były już otwarte na oścież. John powoli wszedł do środka. Od razu rzu­ciła mu się w oczy ide­al­nie biała pościel przy­kry­wa­jąca sto­jące na gru­bej nodze łoże śmierci. Po bokach zło­wiesz­czo wisiały grube, ciem­no­żółte pasy, któ­rymi już wkrótce straż­nicy przy­pną i unie­ru­cho­mią jego ciało, aby chwilę póź­niej kat wstrzyk­nął śmier­telną mie­szankę.

John na wyraźne pole­ce­nie naczel­nika zatrzy­mał się, a jeden ze straż­ni­ków, czar­no­skóry Jeff Baduro, roz­piął mu kaj­dany. Naj­pierw uwol­nił stopy, następ­nie dło­nie. Zanim odszedł, posłał ska­zań­cowi wymowne spoj­rze­nie. Pilar wie­dział, co się za nim kryło. Baduro nie wie­rzył w jego winę, zresztą jak wielu innych straż­ni­ków. To była gło­śna sprawa, która podzie­liła kraj, i John miał tyle samo prze­ciw­ni­ków, co zwo­len­ni­ków. Nie przy­wią­zy­wał do tego żad­nej wagi, ale ski­nął straż­ni­kowi w odpo­wie­dzi na znak, że zro­zu­miał jego inten­cje i chce podzię­ko­wać za dobre trak­to­wa­nie przez ostat­nie lata.

Rozej­rzał się po ponu­rym pomiesz­cze­niu. Na wprost była poma­lo­wana na nie­bie­sko ściana. Po jego lewej ręce znaj­do­wało się lustro wenec­kie, za któ­rym z pew­no­ścią cze­kał w goto­wo­ści kat. John nie miał poję­cia, kim mógł być. Biały, czarny, Laty­nos, a może Azjata; szczu­pły, gruby, z wąsem czy brodą? Wąt­pił, żeby była nim kobieta, ale i takiego sce­na­riu­sza nie mógł wyklu­czyć. Wie­dział jedy­nie, że osoba za szybą w odpo­wied­nim cza­sie zaapli­kuje kolejne tru­jące środki. Wcze­śniej tech­nik medyczny włoży mu w przed­ra­mię wenflon, który pod­łą­czony do pompy infu­zyj­nej zacznie poda­wać sól fizjo­lo­giczną. Do momentu, gdy skoń­czy się jego czas. Wtedy do akcji wkro­czy kat, który wstrzyk­nie w rurki śmier­telną mie­szankę. Naj­pierw do jego krwio­biegu dosta­nie się tio­pen­tal, który ma na celu uśpić ska­zańca i wywo­łać zapaść układu odde­cho­wego i krwio­no­śnego. Po minu­cie zosta­nie wpom­po­wany pavu­lon, który zwiot­czy mię­śnie, spo­wo­duje para­liż i zatrzy­ma­nie akcji odde­cho­wej. W końcu kat wstrzyk­nie chlo­rek potasu, który ma za zada­nie zasto­po­wać pracę serca. Śmierć, która przy­cho­dzi po kilku minu­tach, zosta­nie potwier­dzona na pod­sta­wie wska­zań kar­dio­mo­ni­tora. Wtedy John połą­czy się z rodziną.

Ta myśl popra­wiła mu humor. Od jakie­goś czasu cie­szył się na myśl o ponow­nym spo­tka­niu z Lisą, Timem, Nata­lią i Laurą. Był prze­ko­nany, że na niego cze­kają. I choć przez te wszyst­kie lata obwi­niał się o ich śmierć, to w tej chwili wie­rzył, że przyjmą go z otwar­tymi rękami. Modlił się o to żar­li­wie każ­dego dnia.

Na wyraźne pole­ce­nie Bowela poło­żył się na śnież­no­bia­łym prze­ście­ra­dle. Roz­ło­żył ręce niczym Jezus Chry­stus, a straż­nicy spraw­nie przy­twier­dzili je pasami do dwóch poprzecz­nych pod­pór. Następ­nie to samo zro­bili z nogami i tuło­wiem, a gdy ode­szli, John prze­krę­cił głowę i prze­niósł wzrok na szare zasłony, które zwi­sały od sufitu po samą posadzkę. Wie­dział, że za nimi jest szyba, a za nią znajdą się wszy­scy ci, któ­rzy według pro­ce­dur muszą być świad­kami egze­ku­cji. Z tego grona inte­re­so­wała go tylko jedna osoba, bo usta­wo­daw­stwo stanu Tek­sas pozwa­lało, aby prócz losowo wybra­nych obser­wa­to­rów ska­za­niec mógł wybrać swo­jego kan­dy­data.

Lukas, jego brat, był od niego młod­szy o cztery lata i też zde­cy­do­wał się na życie w mun­du­rze. Nie poszedł jed­nak do woj­ska, lecz został ofi­ce­rem nowo­jor­skiej poli­cji. Z racji swo­jej pracy rzadko się widy­wali. Łączyła ich za to mocna i głę­boka więź, więc gdy oka­zało się, że pro­ku­ra­tor sta­nowy oskar­żył Johna o poczwórne mor­der­stwo ze szcze­gól­nym okru­cień­stwem, młod­szy brat ni­gdy nie przy­jął tego do wia­do­mo­ści. W pracy zaczął mieć pro­blemy, bo mimo że był mło­dym, cenio­nym detek­ty­wem z kil­koma naprawdę bły­sko­tli­wie roz­wią­za­nymi spra­wami na kon­cie, zupeł­nie zatra­cił się w mate­rii doty­czą­cej mor­der­stwa rodziny brata. Ni­gdy nie uwie­rzył w winę Johna i robił wszystko, aby zła­pać praw­dzi­wego mor­dercę. Szef zabro­nił mu wtrą­cać się w zamkniętą sprawę, w któ­rej wydano już pra­wo­mocny wyrok śmierci. Lukas nie mógł jed­nak pogo­dzić się z tym fak­tem i przez kolejne mie­siące bruź­dził sobie w pracy, aż po dwóch latach szef dys­cy­pli­nar­nie go zwol­nił. Młody, o co John miał do niego wiel­kie pre­ten­sje, zupeł­nie się pogu­bił. Zaczął pić, szwen­dać się po meli­nach. Sta­czał się coraz niżej, bo nie miał wła­snej rodziny i bra­ko­wało osoby, która mogłaby zawró­cić go na wła­ściwą ścieżkę. Dwa lata temu w końcu się opa­mię­tał, gdy pod­czas jed­nej z pijac­kich burd w pół­noc­nym Bro­nxie został postrze­lony w kolano. Leka­rze ura­to­wali nogę, ale nie udało im się dopro­wa­dzić jej do peł­nej spraw­no­ści. Dla­tego Lukas kulał i choć nie prze­szka­dzało mu to w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu, to ewen­tu­alny powrót do zawodu pozo­sta­wał już tylko w sfe­rze marzeń. Na szczę­ście udało mu się znów odna­leźć sens w życiu. Prze­stał pić, poszedł na tera­pię. Zna­lazł nową pracę, bo wyro­bił sobie licen­cję pry­wat­nego detek­tywa. Z prze­szło­ścią w poli­cji miał w tym zawo­dzie uła­twioną ścieżkę, więc szybko zdo­był pierw­szych klien­tów i jakoś uda­wało mu się wią­zać koniec z koń­cem. Ale gdy tylko miał wolną chwilę, węszył i tro­pił, wypa­try­wał jakie­go­kol­wiek śladu mor­dercy rodziny star­szego brata. John wie­dział, że młody jest uparty i nawet po jego śmierci nie zakoń­czy poszu­ki­wań.

Dziś nawet z nim o tym dys­ku­to­wał. Mógł wyko­nać ostatni tele­fon. Oczy­wi­ście zadzwo­nił do Lukasa. Roz­ma­wiali całe regu­la­mi­nowe pięt­na­ście minut. John sta­rał się go odwieść od drą­że­nia tematu i choć pra­gnął śmierci czło­wieka w komi­niarce, to chciał, aby młod­szy brat w końcu uło­żył sobie życie. Tłu­ma­czył mu, że pogo­dził się ze śmier­cią, a nawet cie­szy się z faktu, że już dziś znów połą­czy się z rodziną. Młody był jed­nak nie­prze­jed­nany. Obie­cał, że prę­dzej spo­cznie w gro­bie, niż odpu­ści czło­wie­kowi, który wyrzą­dził tyle zła uko­cha­nemu bratu, jego żonie i trójce wspa­nia­łych dzieci. Będzie go ści­gał w świe­cie docze­snym, aż go dorwie i ode­śle do pie­kła. Tam zaś odnaj­dzie go John, który dokona swo­jej wła­snej zemsty.

Kiedy John tylko o tym pomy­ślał, poczuł na dłoni cie­pły dotyk. To był ojciec Saun­ders. Wspól­nie mieli zmó­wić ostat­nią modli­twę i pro­sić Boga, aby przy­jął go do swo­jego kró­le­stwa. Tylko czy aby na pewno chciał tam tra­fić? Czy niebo w ogóle ist­niało?

Niebo, pie­kło, czy­ściec? Czy to były tylko puste fra­zesy, czy po dru­giej stro­nie rze­czy­wi­ście ist­niał inny świat? Myślał o tym, gdy kape­lan dawał mu ostat­nie namasz­cze­nie i modlił się do Boga, aby wyba­czył Joh­nowi wszyst­kie grze­chy. Nie trwało to długo i Pilar ock­nął się, gdy ojciec Saun­ders zamknął Biblię i raz jesz­cze wymow­nie spoj­rzał mu w oczy. Też nie wie­rzył w jego winę, ale prawo było innego zda­nia. John musiał dziś umrzeć.

Gdy Saun­ders dał znak naczel­ni­kowi, że skoń­czył swoją część, Bowel ski­nął na czło­wieka za pro­giem. Do pomiesz­cze­nia wkro­czył młody męż­czy­zna w zie­lo­nym far­tu­chu i nie­bie­skich, latek­so­wych ręka­wicz­kach. Miał nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat, krót­kie, brą­zowe włosy z grzywką. Nie spoj­rzał Pila­rowi w oczy, tylko bez słowa wziął się do pracy. Naj­pierw przez otwór pod lustrem wenec­kim wycią­gnął podaną mu przez kata rurkę, następ­nie pod­łą­czył ją do kro­plówki, którą zawie­sił na sta­lo­wym sto­jaku. W końcu z jed­no­ra­zo­wego opa­ko­wa­nia wycią­gnął igłę i po namie­rze­niu głów­nej żyły na wewnętrz­nej stro­nie lewego przed­ra­mie­nia wkłuł się i pod­łą­czył wenflon, który następ­nie zespo­lił z kro­plówką.

Kiedy młody tech­nik zakoń­czył pracę i opu­ścił pomiesz­cze­nie, John zro­zu­miał, że zostało mu pięt­na­ście minut do momentu, gdy kat zacznie apli­ko­wać kolejne tru­jące sub­stan­cje. W teo­rii wciąż miał szansę na prze­ży­cie, gdyby zadzwo­nił guber­na­tor lub pro­ku­ra­tor gene­ralny. Pierw­szy mógł go auto­ma­tycz­nie uła­ska­wić, drugi – prze­rwać egze­ku­cję i ją odro­czyć, gdyby poja­wiły się na przy­kład nowe dowody świad­czące o jego nie­win­no­ści. John nie wie­rzył jed­nak w taki roz­wój wypad­ków. Prze­stał się łudzić już dawno temu.

W pomiesz­cze­niu został już jedy­nie ojciec Saun­ders i naczel­nik Bowel. John znał pro­ce­durę i wie­dział, że już za chwilę szara kotara zosta­nie prze­su­nięta, a za szybą ujrzy świad­ków egze­ku­cji, wśród nich Lukasa. Chwilę póź­niej kotara rze­czy­wi­ście się roz­su­nęła. John poszu­kał wzro­kiem brata. Stał naj­bli­żej szyby. Miał roz­czo­chrane włosy i zmę­czoną, wychu­dzoną twarz. Wciąż o sie­bie nie dbał. Znowu pił? Gdy roz­ma­wiali przez tele­fon, Lukas spra­wiał wra­że­nie, że jest w cał­kiem nie­złej for­mie. John wyczułby, gdyby brat był pod wpły­wem alko­holu albo innych środ­ków. Głos naj­wy­raź­niej nie odda­wał pełni…

– Joh­nie Pilar… – Głos naczel­nika prze­rwał jego roz­my­śla­nia. – Na mocy prawa stanu Tek­sas daję ci moż­li­wość wygło­sze­nia ostat­niego oświad­cze­nia.

John zamknął powieki, a z jego ust nie wydo­był się żaden dźwięk. Czy wła­śnie teraz poczuł ukłu­cie lęku? Stra­chu przed nie­od­gad­nio­nym, a zara­zem nie­uchron­nym?

– Synu, sły­szysz, co rze­kłem? To twoja ostat­nia szansa, aby coś powie­dzieć. – For­malny ton zmie­nił się w nie­mal ojcow­ski.

– Chciał­bym pro­sić… – John prze­rwał, poczuł, że jego ciało zaczęło drżeć jak gala­reta, w ustach czuł suchość, jakiej nie doświad­czył ni­gdy w życiu. Prze­niósł wzrok na kape­lana Saun­dersa. – Jeśli po dru­giej stro­nie czeka mnie niebo, módl się, ojcze, aby żona i dzieci mi wyba­czyli i przy­jęli mnie do sie­bie. – Zawie­sił na chwilę głos. – Jeśli jed­nak tra­fię do pie­kła, bo w życiu grze­szy­łem dużo, módl się, abym wytrzy­mał cier­pie­nie do czasu, aż zawita tam mor­derca mojej rodziny.

Saun­ders spu­ścił głowę, a John znów poszu­kał wzro­kiem brata. Jego twarz była znisz­czona, poprze­ci­nana bruz­dami i zmarszcz­kami. Wyglą­dał na przy­naj­mniej dzie­sięć lat wię­cej. John mru­gnął w końcu powie­kami, pra­gnąc się poże­gnać. Wtedy Lukas zbli­żył się do szyby. Poło­żył na niej dłoń, jakby chciał w tele­pa­tyczny spo­sób nawią­zać ostatni kon­takt.

– Przy­ślę go – szep­nął.

John nie mógł go sły­szeć, ale bez­błęd­nie odczy­tał sens z ruchu warg. Chwilę póź­niej, na wyraźny znak Bowela, znaj­du­jący się za lustrem wenec­kim kat wstrzyk­nął do rurki pięć gra­mów tio­pen­talu. Bar­bi­tu­ran dostał się do krwio­biegu ska­zańca i Johna zaczęła ogar­niać błoga sen­ność. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia sekund myślał już tylko o żonie i dzie­ciach. Zro­zu­miał, że już nic innego nie ma zna­cze­nia. Zapra­gnął tra­fić do nieba.

ROZDZIAŁ 2

Od trzech dni Lukas nie był trzeźwy choćby przez minutę. Pił whi­sky od rana do wie­czora – pierw­szy łyk wziął krótko po tym, jak opu­ścił mury wię­zie­nia w Hunt­sville. Prze­można chęć poja­wiła się w momen­cie, gdy John po raz ostatni odwró­cił wzrok i spoj­rzał w sufit. Chwilę póź­niej zamknął oczy, a po kilku minu­tach jego serce się zatrzy­mało. Krzywa wska­zu­jąca wykres tętna w pew­nym momen­cie sta­nęła i zmie­niła się w linię pro­stą. Odczyt nie pozo­sta­wiał złu­dzeń. Serce Johna Pilara skoń­czyło swoją pracę, a on nie żył.

Kiedy tylko Lukas prze­kro­czył bramę wię­zie­nia, szyb­kim mar­szem skie­ro­wał się do wypo­ży­czo­nego che­vro­leta cruze’a i z piskiem opon ruszył w stronę pobli­skiego mia­steczka. Nawet nie pró­bo­wał wal­czyć z uczu­ciami. Nie śmiał prze­ciw­sta­wiać się alko­ho­lo­wej żądzy, pło­ną­cej w nim żarem, któ­rego nie zdo­łałby uga­sić tuzin zastę­pów stra­żac­kich. Zatrzy­mał się przy pierw­szym mono­po­lo­wym i kupił litro­wego jacka daniel’sa. Z powro­tem wsiadł do samo­chodu i dusz­kiem wychy­lił ćwierć butelki. Od tam­tej pory, przez kolejne trzy dni nie roz­sta­wał się z jac­kiem ani na chwilę.

Tak naprawdę nie pamię­tał, co działo się w ciągu tych sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin. Mie­wał prze­bły­ski z podróży samo­lo­tem, z tak­sówki, ze sklepu mono­po­lo­wego i z bro­oklyń­skiej budy o nazwie Bully gdzieś w Bri­gh­ton, w któ­rej spę­dził pierw­szą noc po powro­cie z Tek­sasu. Nawet nie wie­dział, gdzie wcho­dzi. Zaraz po opusz­cze­niu lot­ni­ska JFK zła­pał taryfę, ale nie poje­chał do domu. Popro­sił tak­sów­ka­rza, aby zawiózł go gdzieś, gdzie poczuje powiew mor­skiej bryzy i nie brak­nie whi­sky. Pamię­tał tylko, że buda była dość obskurna, miał za to widok na wodę i to mu wystar­czało. Upił się wtedy do nie­przy­tom­no­ści. Obu­dził go dopiero gwar mia­sta o poranku.

Zbli­żała się piąta rano, a on wciąż leżał na wysłu­żo­nej kana­pie, nie mogąc odna­leźć snu. Pierw­szej nocy padł jak kłoda, bo wypił ilość, która pew­nie powa­li­łaby noso­rożca. Od tam­tej pory nie mógł jed­nak prze­spać dłu­żej niż dwie godziny. Nie­ustan­nie nękały go pijac­kie kosz­mary. Widział swo­jego brata, który leży bez­wład­nie w pokoju o nie­bie­skich ścia­nach, przy­pię­tego do łoża pasami, jakby był jakimś cho­rym, zde­ge­ne­ro­wa­nym psy­cho­lem, któ­rego trzeba wyeli­mi­no­wać ze spo­łe­czeń­stwa, z pod­piętą do ręki rurką, którą popły­nęła śmierć.

Drę­czyły go i inne kosz­mary. John palił się jak żywa pochod­nia, innym razem topił się w smole. Raz wstał z łóżka i zbli­żył się do szyby, za którą stał Lukas. Wyglą­dał jak nie­bosz­czyk obu­dzony do życia. Oczy miał prze­krwione, a żyły na skro­niach pul­so­wały jak żywe. Chwilę póź­niej jego głowa eks­plo­do­wała. I tak w kółko. Gdy Lukas zamy­kał powieki, brat znów się mate­ria­li­zo­wał. I umie­rał na tysiące spo­so­bów.

Na dwo­rze już świ­tało. Wycie poli­cyj­nych syren i kare­tek ustą­piło klak­so­nom aut oso­bo­wych, dźwię­kowi wysłu­żo­nych wago­nów i śpie­wowi pta­ków. Nowy Jork powoli budził się do życia.

Lukas pod­niósł się z kanapy, zapa­lił papie­rosa i poczła­pał w stronę okna. Mru­żąc oczy, wsa­dził palce pomię­dzy żeberka żalu­zji i lekko je roz­su­nął. Dzień jak co dzień. Śmie­ciarki, dostawcy, bez­domni, matki pro­wa­dzące dzieci do szkół i przed­szkoli. Nikogo nie obcho­dził fakt, że zale­d­wie kilka dni temu za przy­zwo­le­niem prawa zamor­do­wano nie­win­nego czło­wieka. Lukas zacze­sał tłu­ste strąki, a następ­nie mocno się prze­cią­gnął.

Nie spał pra­wie w ogóle, ale dziś cze­kało go sporo pracy. Jesz­cze przed wyjaz­dem na egze­ku­cję umó­wił się z firmą pogrze­bową, że pojawi się z wizytą w spra­wie orga­ni­za­cji pochówku brata. Ciało ze wzglę­dów for­mal­nych miało dotrzeć po sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzi­nach i Lukas musiał być przy­go­to­wany. Wstęp­nie doga­dał się z księ­dzem, że pogrzeb odbę­dzie się za dwa dni. Posta­wił jed­nak waru­nek. Nikt nie miał prawa dowie­dzieć się, gdzie i kiedy odbę­dzie się skromna cere­mo­nia. Wolał nie ryzy­ko­wać, że pogrzeb zamieni się w cyrk, na któ­rym do gar­deł sko­czą sobie zago­rzali prze­ciw­nicy i zwo­len­nicy kary śmierci. Dla­tego zapła­cił podwój­nie. Ksiądz przy­jął pie­nią­dze bez gada­nia.

Dziś musiał spraw­dzić, czy ciało brata dotarło. Chciał też uzu­peł­nić wytyczne, które John prze­ka­zał mu pod­czas ostat­niej roz­mowy.

– Chcę, aby pocho­wano mnie w mun­du­rze, ale z pol­ską flagą na piersi – powie­dział. – Obie­casz, że tego dopil­nu­jesz?

Lukas oczy­wi­ście się zgo­dził. Obaj ni­gdy nie wyrze­kli się swo­ich korzeni, a te się­gały Zie­lo­nej Góry, śred­niej wiel­ko­ści pol­skiego mia­sta przy gra­nicy z Niem­cami, dziś cał­kiem ład­nego, choć daw­niej sza­ro­bu­rego jak cały kraj w cza­sie prze­miany ustro­jo­wej; to wtedy bra­cia zde­cy­do­wali się wyemi­gro­wać do babci, która kilka lat wcze­śniej wygrała na lote­rii zie­loną kartę upraw­nia­jącą do zamiesz­ka­nia na ame­ry­kań­skiej ziemi. Cza­sem zasta­na­wiał się, kiedy to minęło? Dwa­dzie­ścia dwa lata. Szmat czasu.

Czuł się jak gówno i jak gówno wyglą­dał. Wciąż był pijany, cuch­nął i chciało mu się wymio­to­wać. Nie jadł pra­wie dobę, więc skie­ro­wał się do lodówki, w któ­rej odna­lazł ket­chup, resztkę masła, kawa­łek zeschłego sera oraz cztery jajka. Wyboru nie miał, więc posta­wił patel­nię na ogień, wrzu­cił na nią to masło, a potem jajka. Skrom­nie, ale wię­cej nie potrze­bo­wał. Po wszyst­kim wziął prysz­nic, następ­nie ubrał się i połknął dwie tabletki aspi­ryny. Poszu­kał wzro­kiem smart­fona. Odna­lazł odpo­wiedni numer, bek­nął i wci­snął zie­loną słu­chawkę.

– Dzień dobry. Witamy w zakła­dzie pogrze­bo­wym „Kara­wan”. Czym możemy słu­żyć? – Kobiecy głos nie­wiele róż­nił się od auto­ma­tycz­nej sekre­tarki.

– Lukas Pilar. Byłem umó­wiony w spra­wie pogrzebu mojego brata. Johna Pilara.

– Prze­łą­czam.

– Dzień dobry. Michael Row­lins. Czym mogę słu­żyć?

– Lukas Pilar, ja w spra­wie…

– Pana Johna Pilara, tak, tak, byli­śmy umó­wieni na dziś. Czy mógłby pan poja­wić się około połu­dnia? Mamy teraz spory ruch i…

– Wolał­bym jak naj­szyb­ciej. Mam wiele spraw na gło­wie w związku z pogrze­bem brata.

– Oczy­wi­ście, pro­szę wyba­czyć.

– Widzimy się o dzie­wią­tej.

Lukas się roz­łą­czył. Spoj­rzał na zega­rek, było kilka minut po ósmej. Przez moment pomy­ślał, aby wziąć samo­chód, ale stwier­dził, że wyjazd w godzi­nach poran­nego szczytu może nie być naj­lep­szym pomy­słem. Z bro­oklyń­skiego Wil­liams­burga, gdzie miesz­kał, musiał dostać się do Rid­ge­wood, więc zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szym wybo­rem było sko­rzy­sta­nie z trans­portu publicz­nego. Poza tym we krwi na pewno miał jesz­cze pro­mile. Gdyby zatrzy­mała go poli­cja, to zamiast zająć się pogrze­bem brata, musiałby kom­bi­no­wać, jak wydo­stać się z aresztu. Nie znał tych gów­nia­rzy z dro­gówki i pew­nie nie­ła­two byłoby się wykrę­cić. Pomy­ślał, że spa­cer dobrze mu zrobi.

Wycho­dząc z klatki swo­jego wie­żowca, przy­wi­tał się ze straż­ni­kiem i wyszedł na zasta­wiony par­king. Wrze­śniowe słońce dopiero się budziło. Pora­nek był chłodny, bo ter­mo­metr wska­zy­wał jedy­nie osiem stopni powy­żej zera. Lukas zapa­lił, zasła­nia­jąc się przed wia­trem. Wsiadł do metra na sta­cji Metro­po­li­tan Ave­nue. Podróż nie trwała długo i już po kilku minu­tach wysiadł przy Myr­tle–Wyckoff, skąd do celu miał jesz­cze około kilo­me­tra. Myr­tle Ave­nue o tej porze tęt­niła życiem. Hałas wywo­ły­wany przez samo­chody i pospiesz­nie prze­miesz­cza­ją­cych się prze­chod­niów mie­szał się z zapa­chami oko­licz­nych knaj­pek i popu­lar­nych deli, gdzie więk­szość bro­oklyń­czy­ków kon­su­mo­wała śnia­da­nie w dro­dze do pracy. W jed­nym z nich zamó­wił mocną kawę. Naj­chęt­niej wypiłby jesz­cze zimne piwo, ale wie­dział, że jeśli to zrobi, to chwilę póź­niej wypije kilka kolej­nych, potem wstąpi do mono­po­lo­wego i kupi whi­sky. Dzień byłby stra­cony.

Do celu podróży dotarł, gdy koń­czył trze­ciego papie­rosa. Stara kamie­nica z lat trzy­dzie­stych wyglą­dała jak więk­szość podob­nych na Bro­okly­nie; nie wzbu­dzała zaufa­nia. Prze­krzy­wiony szyld z napi­sem „Kara­wan” tylko to wra­że­nie potę­go­wał. Lukas pstryk­nął nie­do­pa­łek na ulicę i otwo­rzył prze­szklone drzwi. Tuż nad uchem roz­legł się sygnał obwiesz­cza­jący, że klient wła­śnie prze­kro­czył próg.

Za biur­kiem w nie­wiel­kim holu sie­działa młoda blon­dynka w oku­la­rach. Pew­nie to ona ode­brała dziś rano tele­fon. Wstała i się przy­wi­tała. Była ubrana w skromną gra­na­tową gar­sonkę.

– Pan Pilar, jak mnie­mam – rzu­ciła z wystu­dio­wa­nym uśmie­chem.

– Tak, byłem umó­wiony.

– Pro­szę za mną.

Lukas ruszył za sekre­tarką. Poru­szała się jak modelka na wybiegu i roz­py­lała za sobą kwia­towy zapach per­fum. Pilar pową­chał koł­nierz płasz­cza i zmarsz­czył nos. Póki był sam ze sobą, nie przej­mo­wał się tym, jak się pre­zen­to­wał, ale teraz poczuł się lekko zaże­no­wany. Prawda była taka, że wyglą­dał i cuch­nął jak dziad.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki