Krew z krwi - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Krew z krwi ebook i audiobook

Przemysław Piotrowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy pewnego ranka policjanci z wydziału zabójstw pukają do jego drzwi, Daniel Adamski nie wydaje się zaskoczony. Zaniepokojony, zestresowany, zdenerwowany – tak. Ale tej wizyty akurat się spodziewał. W końcu to dopiero pierwszy raz, kiedy ktoś zabił człowieka dokładnie tak, jak Adamski opisał to w jednej ze swoich książek.

Daniel Adamski jest nie tylko autorem kryminałów. To przede wszystkim samotny ojciec wychowujący śmiertelnie chorego Leosia. Kiedy los uśmiecha się do nich w najbardziej szkaradny sposób, zsyłając mordercę psychopatę, Adamski postanawia zrobić wszystko, by uratować syna. Tego dnia rozpoczyna się przewrotna gra między policją, pisarzem i jego najbardziej zabójczym fanem…

Przemysław Piotrowski, autor rewelacyjnie przyjętej przez czytelników trylogii o komisarzu Igorze Brudnym, powraca z zupełnie nowym tytułem. Krew z krwi to poruszająca książka o ojcowskiej miłości, która nie zna żadnych granic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,4 (2157 ocen)
1262
557
226
95
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomii

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z tych książek, przy których zarywam noce. Odwlekalam jej czytanie kilka razy, bo nie chciałam, by się skończyła. Bardzo wciągająca - polecam!
70
KasiaUrb

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita! Już dawno nie przeczytałam tak dobrej książki, historia w niej opisana pozostanie we mnie na bardzo długo. Polecam!
61
Anna_eMM

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno, żadna książka tak mnie nie wciągnęła. No i super lektor audiobooka.
51
BookAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Najważniejsze ze poziom zachowany, a nawet lepszy. Gratuluje aitororwi
51
aklidwin

Całkiem niezła

Początek długo trwa, akcja rozgrywa się powoli, a najlepsze jest na końcu. Ale tego najlepszego to bardzo mało jest.
52

Popularność




ROZ­DZIAŁ 1

Poświę­ci­li­by­ście życie innego czło­wieka, aby ura­to­wać chore dziecko?

Swoje dziecko? Swo­jego uko­cha­nego syna?

Też wie­lo­krot­nie zada­wa­łem sobie to pyta­nie. Nie dzie­siątki, nawet nie setki razy. Myślę, że tysiące, a nawet dzie­siątki tysięcy. Budzi­łem się, kąpa­łem, jadłem, cho­dzi­łem do pracy, opie­ko­wa­łem się cier­pią­cym Leosiem i zasy­pia­łem z tym pyta­niem każ­dego par­szy­wego dnia mojego – gów­nia­nego życia. Z cza­sem to pyta­nie prze­obra­ziło się w wier­tło, które zda­wało się świ­dro­wać w czaszce, nie dając chwili wytchnie­nia. Dzień w dzień, tydzień w tydzień, mie­siąc w mie­siąc. Do samego końca…

Nazy­wam się Daniel Adam­ski, ale już mnie nie ma. Jest tylko moje ciało, gdzieś tam, nie wiem gdzie, duszy nie ma. Kie­dyś nazy­wano mnie też Moty­lem, bo o Motylu pisa­łem i Motyl był czę­ścią mnie, a może rze­czy­wi­ście byłem Moty­lem, ale nie chcia­łem się do tego przy­znać przed samym sobą. Motyl zaś nie był miłym okre­śle­niem, raczej pejo­ra­tyw­nym, i tak mnie chyba zapa­mię­tano. Tego nie wiem na pewno, ale zdaje się, że tak jest, nic mnie to już jed­nak nie obcho­dzi, bo tam, gdzie jestem – albo mnie nie ma – nie jest to ani tro­chę ważne.

Zacznę może od tam­tego wrze­śnio­wego poranka, zwy­kłego i niezwy­kłego zara­zem, bo wtedy wszystko się zaczęło, albo pra­wie wtedy, bo trudno to jed­no­znacz­nie okre­ślić i naj­le­piej będzie, gdy sami to oce­ni­cie. W każ­dym razie ja zacznę wła­śnie od tego kon­kret­nego momentu, gdy moje życie i życie wielu mniej lub bar­dziej bli­skich mi osób zmie­niło się dia­me­tral­nie, cza­sem na lep­sze, a cza­sem na gor­sze.

Podob­nych wrze­śnio­wych poran­ków prze­ży­łem już wiele, mój pię­cio­letni syn o imie­niu Leonard tro­chę mniej. Za oknem świe­ciło słońce, a z pobli­skiego parku docho­dziło kra­ka­nie ptac­twa i odgłosy bawią­cych się dzie­cia­ków. Liście na drze­wach powoli zmie­niały kolor na żółty, który już wkrótce miał zmie­nić się w poma­rań­czowy, następ­nie w czer­wony, a w końcu liście miały spaść na zie­mię i prze­po­czwa­rzyć się w kupę gni­ją­cego, nie­sprzą­ta­nego i nie­in­te­re­su­ją­cego nikogo listo­wia.

Aku­rat robi­łem pra­nie, gdy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Rzadko mie­wa­łem nie­za­po­wie­dzia­nych gości, więc na pal­cach zakra­dłem się do wizjera. Nie zdzi­wi­łem się, gdy zoba­czy­łem parę taj­nia­ków. Spo­dzie­wa­łem się ich, w tej sytu­acji ich wizyta prę­dzej czy póź­niej była nie­unik­niona. Serce zabiło mi tro­chę moc­niej, ale po chwili waha­nia otwo­rzy­łem drzwi.

– Pan Daniel Adam­ski? – zapy­tała nie­wy­soka blon­dynka z fry­zurą na Mał­go­rzatę Kożu­chow­ską. Miała silny, pod­cho­dzący pod męski tembr głosu, nosiła jasne, prze­tarte w kilku miej­scach dżinsy i zapi­naną bluzę z kap­tu­rem. Nie była zbyt ładna, brzydka też nie, na pra­wym policzku uwagę przy­ku­wało mało atrak­cyjne zna­mię.

– A kto pyta? – uda­łem głu­piego.

– Pod­ko­mi­sarz Monika Bal­ce­rzak z Wydziału Kry­mi­nal­nego Komendy Miej­skiej – przed­sta­wiła się. – A to star­szy aspi­rant Grze­gorz Mular­czyk. Chcie­li­by­śmy zadać panu kilka pytań.

– Coś się stało? – Zmarsz­czy­łem brwi.

– Możemy wejść?

– A może mi pani powie­dzieć, w jakim celu? – naci­ska­łem.

– Mamy kilka pytań.

– W takim razie przy innej oka­zji. Miesz­kam z cho­rym dziec­kiem. Syn śpi i potrze­buje spo­koju. Do widze­nia.

Nie wiem, czemu powie­dzia­łem to, co powie­dzia­łem. Chyba spa­ni­ko­wa­łem, bo zacho­wa­łem się kom­plet­nie nie­ra­cjo­nal­nie. Prze­cież spo­dzie­wa­łem się ich, wie­dzia­łem, że przyjdą, nie mieli wyboru, chyba że byli kom­plet­nymi ama­to­rami, ale skoro przy­szli, to raczej nie można było ich tak nazwać. Poja­wili się u mnie nie bez przy­czyny, to oczy­wi­ste, dla­czego zatem odburk­ną­łem im w ten spo­sób? Bez sensu. Prze­cież skoro się zja­wili, to pra­wie na pewno czy­tali książkę i skru­pu­lat­nie mnie prze­świe­tlili. Wie­dzieć to jedno, a zare­ago­wać na zaist­niałą sytu­ację to dru­gie. Jakaś siła spra­wiła, że nie chcia­łem ich wpu­ścić, po pro­stu nie i koniec. Chcia­łem zamknąć drzwi, ale poli­cjantka przy­blo­ko­wała je butem.

– Nie zaj­miemy panu dużo czasu – bąk­nęła. – Możemy poroz­ma­wiać tu albo na komen­dzie.

Zagrała ostro, a ja chyba pobla­dłem ze stra­chu, bo jej usta drgnęły w gry­ma­sie cze­goś, co mogło przy­po­mi­nać trium­falny uśmiech. Jej part­ner, duże, brzyd­kie chło­pi­sko z bok­ser­skim nosem, mie­rzył mnie suro­wym spoj­rze­niem, nie oka­zu­jąc przy tym żad­nych emo­cji. Zupeł­nie stra­ci­łem pew­ność sie­bie, jeśli w ogóle kie­dy­kol­wiek ją mia­łem. Oczy­wi­ście mogłem zamknąć im te drzwi przed nosem i nagle bar­dzo tego zapra­gną­łem, ale rów­nie szybko zda­łem sobie sprawę, że cho­roba syna nie sta­nowi dla mnie żad­nego immu­ni­tetu. Wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej będę musiał zło­żyć zezna­nia, ale mogłem przy­naj­mniej odło­żyć ten przy­kry obo­wią­zek na jakiś nie­okre­ślony czas. Zro­bił­bym to bez chwili waha­nia, gdyby wła­śnie o czas tu nie cho­dziło.

– Mogę zoba­czyć pań­stwa legi­ty­ma­cje? – zapy­ta­łem, pró­bu­jąc jakoś wybrnąć z tej mało kom­for­to­wej sytu­acji.

Oboje wycią­gnęli doku­menty i przy­trzy­mali je na wyso­ko­ści moich oczu. Zlu­stro­wa­łem je wzro­kiem bar­dzo dokład­nie. Wyglą­dały na praw­dziwe.

– Zatem? – naci­skała blon­dynka.

– Dobrze – odpar­łem po chwili waha­nia. – Ale pro­szę o ciszę. Leoś dopiero zasnął, a sen ma lekki.

Bal­ce­rzak ski­nęła głową. Otwo­rzy­łem drzwi na oścież i nie­chęt­nie wpu­ści­łem nie­pro­szo­nych gości. Poli­cjanci weszli pew­nym kro­kiem, od razu pożą­dli­wie roz­glą­da­jąc się po kory­ta­rzu, czym wpra­wili mnie w jesz­cze więk­sze pode­ner­wo­wa­nie. Sko­ja­rzyli mi się z parą srok szu­ka­ją­cych jakiejś bły­skotki albo tymi nacią­ga­czami, co to wma­wiają naiw­nym star­szym paniom, że są z wodo­cią­gów, a potem wycho­dzą nie tylko z odczy­tami, ale i oszczęd­no­ściami ich życia.

Wska­za­łem ręką drogę do salonu, który rów­nież padł ofiarą ich łako­mych spoj­rzeń. Nie był duży, ale też nie za mały, sta­ra­łem się zacho­wać umiar w wystroju, wobec czego nie­spe­cjal­nie było na czym zawie­sić oko. Naroż­nik, ława, kilka pó­łek z książ­kami i dupe­re­lami, które po pro­stu stały, w głębi stół, na tym stole roz­ło­żone klocki Lego i malo­wanka syna, za rogiem aneks kuchenny, na pod­ło­dze kilka nie­sprząt­nię­tych zaba­wek. Zachę­ci­łem ich, aby zajęli miej­sca przy stole, po czym zapy­ta­łem, czy się cze­goś napiją. Mia­łem nadzieję, że odmó­wią, ale popro­sili o wodę, więc znik­ną­łem za win­klem, który czę­ściowo roz­dzie­lał salon i kuch­nię. Nie sprząt­ną­łem stołu, chyba z ner­wów, cho­ciaż może pod­świa­do­mie chcia­łem, aby go zoba­czyli takim, jaki jest na co dzień – wszystko, co było na nim, w pewien spo­sób dzia­łało na moją korzyść.

– Piję kra­nówkę – ostrze­głem uczci­wie, napeł­nia­jąc kubki. – Kupo­wa­nie wody w skle­pach to nabi­ja­nie ludzi w butelkę.

– Tu się z panem zgo­dzę – odparła poli­cjantka, odbie­ra­jąc ode mnie naczy­nie z wize­run­kiem Roberta Lewan­dow­skiego przyj­mu­ją­cego piłkę na klatkę pier­siową. – Długo pan tu mieszka?

– Zbyt długo. Będzie z dzie­sięć lat. – Usia­dłem naprze­ciwko dwojga funk­cjo­na­riu­szy. – Prze­pra­szam za ten bała­gan, ale nie spo­dzie­wa­łem się gości, a… wie pani… syn jest…

– Nic nie szko­dzi. Przy­wy­kli­śmy – ode­zwał się aspi­rant.

Coś w gło­sie poli­cjanta spra­wiło, że poczu­łem się nie­pew­nie. Nie dla­tego, że brzmiał jak sygnał ostrze­gaw­czy wpły­wa­ją­cego do portu tan­kowca, nie dla­tego też, że nie dał mi dokoń­czyć, w tym tonie wybrzmiała jakaś nie­sto­sowna, a być może nawet groźna nuta. Ner­wowo prze­łkną­łem ślinę. Chcia­łem mieć tę roz­mowę jak naj­szyb­ciej za sobą.

– Mogli­by­śmy od razu przejść do meri­tum? – zapy­ta­łem nie­śmiało. – Tro­chę się stre­suję tą wizytą, bo rzadko odwie­dzają mnie poli­cjanci. I to z wydziału kry­mi­nal­nego – doda­łem, ści­sza­jąc głos.

Poli­cjantka przez chwilę bacz­nie mi się przy­glą­dała. Nie jakoś spe­cjal­nie dokucz­li­wie, mimo to poczu­łem, że pod wpły­wem jej spoj­rze­nia mój żołą­dek skur­czył się do roz­mia­rów piłeczki teni­so­wej, a może nawet ping­pon­go­wej. Z tru­dem mogłem też utrzy­mać z nią kon­takt wzro­kowy, zwłasz­cza że wciąż odru­chowo zer­ka­łem na jej zna­mię. Przy­po­mi­nało myszkę, tylko że bez ogonka.

– Pro­wa­dzimy docho­dze­nie w spra­wie śmierci Cypriana Kacz­marka – rze­kła w końcu. – Pew­nie pan sły­szał, że w pią­tek zwłoki tego męż­czy­zny zostały odna­le­zione w parku Tysiąc­le­cia.

– Tak. To przy­kre. Zna­li­śmy się.

Wyprze­dzi­łem kolejne pyta­nie i spu­ści­łem głowę, jak­bym rze­czy­wi­ście prze­jął się tym, co go spo­tkało. Tak naprawdę obcho­dziło mnie to tyle, ile psia kupa na chod­niku na dru­gim końcu mia­sta. Odpo­wie­dzia­łem jed­nak zgod­nie z prawdą, bo zna­łem Cypriana od dzie­ciń­stwa. Uzna­łem też, że resztę mogę na razie prze­mil­czeć.

– Skąd pan dowie­dział się o jego śmierci? – kon­ty­nu­owała prze­słu­cha­nie poli­cjantka.

– Z radia. A potem upew­ni­łem się w inter­ne­cie.

– Utrzy­my­wa­li­ście kon­takt? – włą­czył się do roz­mowy przy­boczny „Myszki”, któ­rej zna­mię wciąż zło­śli­wie przy­cią­gało mój wzrok. Jedno spoj­rze­nie na jej part­nera wystar­czyło jed­nak, aby odstrę­cza­jące zna­mię na jej policzku prze­stało mnie tor­tu­ro­wać. Pierw­sze wra­że­nie zro­biło swoje, ale dopiero gdy przyj­rza­łem mu się w jasno oświe­tlo­nym pokoju, zro­zu­mia­łem, że nie chciał­bym mieć z tym face­tem na pieńku. Mular­czyk wyglą­dał na krzep­kiego gościa i pra­wie na pewno coś tre­no­wał, bo jego krzywy nos musiał być wie­lo­krot­nie zła­many, a uszy przy­po­mi­nały nad­gniłe kala­fiory. I teraz te jego kala­fiory ustą­piły pierw­szeń­stwa myszce.

– Nie. Będzie ze dwa­dzie­ścia lat – odpar­łem.

– I przez ten czas ani razu się nie spo­tka­li­ście?

– No, w sumie to raz, choć nie nazwał­bym tego spo­tka­niem. Kilka lat temu widzia­łem go, jak znę­cał się nad jakimś typem pod knajpą.

– Znę­cał się? – dopy­tał poli­cjant.

– Kopał go, gdy ten leżał na ziemi.

– Znał pan tego dru­giego? – Myszka znów wkro­czyła do akcji.

– Nie przy­glą­da­łem się. Odsze­dłem chyba, bo byłem z dziew­czyną. Nie jestem z tych, co szu­kają guza.

– Hmm…

Pod­ko­mi­sarz cmok­nęła i przy­gry­zła dolną wargę. Pomy­śla­łem, że nie­po­trzeb­nie doda­łem ostat­nie słowa, bo mogli je dwu­znacz­nie zin­ter­pre­to­wać. Nie jestem czło­wie­kiem, który szuka guza… Zabrzmiało bez­na­dziej­nie, zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę zaist­niałą sytu­ację. Na chwilę zapa­dła nie­wy­godna cisza, która z każdą upły­wa­jącą sekundą sta­wała się coraz bar­dziej nie­wy­godna, aż stała się tak nie­wy­godna, że nie wytrzy­ma­łem i ner­wowo potar­łem nos. Kątem oka widzia­łem, jak star­szy aspi­rant Mular­czyk świ­druje mnie wzro­kiem, dostrze­głem też, jak spoj­rze­nie poli­cjantki zatrzy­mało się na tej jed­nej, kon­kret­nej półce z książ­kami, nieco na lewo za moimi ple­cami. Zda­łem sobie sprawę, że dla odmiany drgnęła mi powieka, co nie umknęło wpa­tru­ją­cemu się we mnie Kala­fio­rowi. Pozo­stało cze­kać na pyta­nie, które zaraz miało paść.

To pyta­nie jed­nak nie padło, bo dobiegł mnie krzyk syna. Zerwa­łem się i wybie­głem z salonu. Leoś leżał w swoim pokoju w pozy­cji embrio­nal­nej i trzy­mał się za brzu­szek. Oczy miał pełne łez i co chwilę powta­rzał, że bar­dzo go boli.

– Zaraz prze­sta­nie, kocha­nie – powie­dzia­łem, czu­jąc, że znów pęka mi serce, a uwierz­cie, że pękało już wiele razy i jesz­cze wiele razy pękać miało. Przy­tu­li­łem go, ale ude­rzył mnie łok­ciem w twarz. Wie­dzia­łem, że nie zro­bił tego spe­cjal­nie, bo w takich momen­tach nie pano­wał nad odru­chami. Ból był po pro­stu zbyt silny. – Tu masz miskę, synku. Spró­buj zwy­mio­to­wać. Tak jak wczo­raj. Będzie mniej bolało.

– Nie będzie! – krzyk­nął. – Nie będzie, nie będzie, nie będzie!

– Spró­buj. Pro­szę cię, Leoś.

Pod­su­ną­łem miskę i prze­su­ną­łem spięte ciało syna na skraj łóżka. Tylko mach­ną­łem ręką, gdy kątem oka dostrze­głem poli­cjan­tów sto­ją­cych w drzwiach do jego pokoju. Ona coś tam bre­dziła o wezwa­niu karetki, a on prze­stę­po­wał z nogi na nogę, nie mogąc się zde­cy­do­wać, co powi­nien zro­bić. Oboje nie mieli poję­cia, z czym mają do czy­nie­nia.

– Włóż paluszki do buzi. Tak jak ostat­nio – zachę­ca­łem syna.

– Boli, boli, boli! – Leoś wił się na mate­racu, pła­cząc.

– Spró­buj, kocha­nie. Tatuś ci pomoże. Wiesz, że będzie mniej boleć.

– Nie będzie! Nie będzie! Ja już nie chcę żyć!

Trzy dni wcze­śniej wró­ci­li­śmy z kolej­nej che­mii. To nie był pierw­szy raz, gdy dopadł go atak tak sil­nego bólu, ale jesz­cze ni­gdy wcze­śniej nie powie­dział tego, co powie­dział. W ustach pię­cio­latka zabrzmiało to kosz­mar­nie. „Ja już nie chcę żyć” – jaki chło­piec w jego wieku posłu­żyłby się taką kon­struk­cją? Chyba nie ma słów, na pewno nie ma słów, które mogłyby wyra­zić to, co wtedy poczu­łem. I nikomu, nawet naj­gor­szemu wro­gowi nie życzę, aby kie­dy­kol­wiek usły­szał z ust cier­pią­cego syna, że ten błaga o śmierć.

Przy­tu­li­łem go, zupeł­nie zapo­mi­na­jąc o dwójce poli­cjan­tów. I pękłem, zale­wa­jąc się łzami, tak jak zale­wa­łem się już wcze­śniej nie raz i nie dwa, nie tysiąc albo i wię­cej. Chwilę póź­niej Leoś zaczął wymio­to­wać. Łka­łem i patrzy­łem, jak z jego drob­nych ust try­ska gęsta żółć, a gdy skoń­czył, się­gną­łem po wodę z mie­szanką wcze­śniej roz­pusz­czo­nych lekarstw i poda­łem mu ją do wypi­cia. Wychy­lił do dna, oble­wa­jąc sobie brodę. Wie­dział, że na chwilę uśmie­rzy ból. O tam­tej dwójce przy­po­mnia­łem sobie w momen­cie, gdy ponow­nie usły­sza­łem głos funk­cjo­na­riuszki.

– …na Moniuszki dwa­na­ście C, jak Celina. Dziecko wymio­tuje i bar­dzo cierpi.

– Nie wzy­waj karetki! – wark­ną­łem. – Nic tu nie pomoże. A teraz wyjdź­cie. Natych­miast!

– Ale…

– Wypier­da­lać!

Nie powi­nie­nem był być aż tak obce­sowy, ale stra­ci­łem pano­wa­nie, krzyk­ną­łem. Oczy­wi­ście, że chcieli pomóc, ale nie byli w sta­nie. Leoś cier­piał, bo „taki jest urok nowo­two­rów”. Tak mówił dok­tor Idzi­kow­ski, czwarty albo piąty pro­fe­sor dok­tor habi­li­to­wany nauk medycz­nych, spe­cja­li­sta chi­rurg onko­log, sto pięć­dzie­siąty ósmy lekarz, jakiego pozna­łem, rzecz jasna z tym ostat­nim tro­chę prze­sa­dzam. Naj­pierw naświe­tla­nia, potem ope­ra­cja wycię­cia guza, następ­nie che­mia numer jeden, numer dwa, a potem… mia­łem cichą nadzieję, że nie będzie numeru trzy.

Usły­sza­łem tylko odgłos zamy­ka­nych drzwi i poło­ży­łem dłoń na pokry­tej siatką żyłek gło­wie syna. Wciąż pła­kał, ale na szczę­ście ból naj­wy­raź­niej zelżał. Teraz tylko wygi­nał usteczka w pod­kówkę i sior­bał noskiem, od czasu do czasu łap­czy­wie chwy­ta­jąc powie­trze. Nie­na­wi­dzi­łem tego widoku i tak jak nie zna­łem słów, które mogłyby opi­sać, co czuje ojciec, sły­sząc syna bła­ga­ją­cego o śmierć, tak nie jestem w sta­nie zna­leźć słów, aby opi­sać widok jego drob­nego, pod­da­wa­nego tor­tu­rom ciałka, choć obie­cuję, że będę pró­bo­wał.

Wytar­łem łzy i szep­cząc mu do ucha, gła­dzi­łem go po gło­wie przez naj­bliż­szy kwa­drans. Potem poło­ży­łem się, obją­łem go i wspól­nie zasnę­li­śmy, a ja o dziwo nie mia­łem kosz­ma­rów.

Obu­dził mnie dźwięk wiru­ją­cej pralki. Powoli koń­czyła pracę, pod­ska­ku­jąc wście­kle. Pod­nio­słem się z łóżka, uwa­ża­jąc, aby nie obu­dzić syna. Zwy­kle po kolej­nym ataku bólu spał twar­dym snem. Zaj­rza­łem do salonu. Na ławie leżała kar­teczka z prośbą o pilny kon­takt, obok zaś wizy­tówka pod­ko­mi­sarz Moniki Bal­ce­rzak z zakre­ślo­nym nume­rem tele­fonu.

Nasta­wi­łem czaj­nik i zro­bi­łem sobie kawy. Z kub­kiem w dłoni wysze­dłem na bal­kon na papie­rosa i mocno się zacią­ga­jąc, patrzy­łem na poma­zane graf­fiti mury pobli­skich garaży i par­kowe drzewa. Na placu zabaw gło­śno doka­zy­wały dzie­ciaki. W poło­wie papie­rosa wykrę­ci­łem numer do matki. Ode­brała już po pierw­szym sygnale.

– Cześć, mamo – przy­wi­ta­łem się.

– No cześć. Wła­śnie mia­łam dzwo­nić. Zro­bi­łam gołąbki i…

– Chciał­bym, abyś pod­je­chała i przez kilka godzin zajęła się Leosiem. Mam ważną sprawę do zała­twie­nia.

– Znowu palisz? – zapy­tała z wyrzu­tem.

Zwy­kle w roz­mo­wie z matką sta­ra­łem się pil­no­wać, ale byłem zbyt prze­jęty całą sytu­acją i naj­wy­raź­niej się zapo­mnia­łem. Cza­sem mia­łem wra­że­nie, że tylko czyha na mój naj­mniej­szy błąd, żeby znów zacząć mi pra­wić morały.

– Nie – skła­ma­łem. – Po pro­stu głę­biej ode­tchną­łem.

– Nie oszu­kuj mnie.

– Naprawdę, mamo. Możesz przy­je­chać? To pilny temat.

– Dobrze. Jak się czuje mój uko­chany wnu­czek? – Chciała być pogodna, ale w tonie jej głosu pobrzmie­wał ten sam żal co zwy­kle.

– Kiep­sko – odpar­łem. – Nie­dawno miał kolejny atak. Cierpi, więc przy­go­tuj się, że może być marudny.

– Kupi­łam mu kilka nowych bajek, to mu poczy­tam. Masz kom­plet lekarstw?

– Mam wszystko. Kiedy będziesz?

– Mogę być za pół godziny. Muszę tylko spa­ko­wać te gołąbki.

– Dzię­kuję, mamo.

– To do zoba­cze­nia.

– Pa.

Zga­si­łem papie­rosa w peł­nej nie­do­pał­ków szklance i wró­ci­łem do salonu. Wciąż sły­sza­łem głosy sza­le­ją­cych dzie­cia­ków, rado­sne, szczę­śliwe, draż­niły mnie. Wzią­łem do ręki wizy­tówkę i raz jesz­cze bar­dzo dokład­nie się jej przyj­rza­łem. Głosy nie usta­wały. Kon­tro­l­nie zaj­rza­łem do pokoju Leosia. Spał, cicho pochra­pu­jąc.

Z powro­tem wysze­dłem na bal­kon i drżącą ręką odpa­li­łem kolej­nego papie­rosa. Z drzew zerwała się chmara pta­ków, chyba gołębi. Dzie­ciaki zaczęły krzy­czeć i ska­kać. Kurwa!

Wkle­pa­łem numer z wizy­tówki i przez chwilę zasta­na­wia­łem się, czy naci­snąć zie­loną słu­chawkę. Gene­ral­nie spraw, które już się wyda­rzyły, cof­nąć się nie dało, a czas ni­gdy nie był naszym sprzy­mie­rzeń­cem…

Zadzwo­ni­łem. Chwilę póź­niej piski dzie­cia­ków zastą­pił chro­po­waty głos pod­ko­mi­sarz Myszki.

ROZ­DZIAŁ 2

Pod­ko­mi­sarz Monika Bal­ce­rzak cze­kała na mnie w umó­wio­nym miej­scu. Z zado­wo­le­niem przy­ją­łem fakt, że przy­szła sama, a przy­naj­mniej taką mia­łem nadzieję. Nie to, że nie byłem przy­go­to­wany na obec­ność jej part­nera, ale Kala­fior mnie onie­śmie­lał, a nawet tro­chę prze­ra­żał. Wystar­czyło, że moją uwagę namięt­nie przy­ku­wało jedno zna­mię. Myszka i kala­fiory mogły być dla mnie zbyt dużym wyzwa­niem.

Kawiar­nia mie­ściła się przy dep­taku, na rogu dużej kamie­nicy przy placu Pocz­to­wym, i zwy­kle gościła tury­stów albo lokal­nych biz­nes­me­nów. Była znana i lubiana, choć o tej porze więk­szość sto­li­ków stała pusta. Dosia­dłem się do tego pod spo­rych roz­mia­rów para­so­lem.

– Dzień dobry – przy­wi­ta­łem się. – Chciał­bym prze­pro­sić za moje zacho­wa­nie. Zwy­kle tak nie reaguję i…

– Pro­szę się nie przej­mo­wać – prze­rwała mi. – Zdą­ży­łam się zorien­to­wać w pana sytu­acji rodzin­nej i naprawdę bar­dzo mi przy­kro z powodu cho­roby pana syna.

Spoj­rza­łem na nią poiry­to­wany. Może i zdą­żyła się zorien­to­wać, ale tak naprawdę nie miała zie­lo­nego poję­cia, o czym mówi. Wam też jestem winny wyja­śnie­nia, ale jesz­cze do tego wrócę. W każ­dym razie Bal­ce­rzak nie wyglą­dała mi na kobietę, która samot­nie wycho­wuje chore dziecko, w ogóle nie paso­wała do roli matki, w końcu była poli­cjantką pra­cu­jącą w wydziale kry­mi­nal­nym, więc gówno mogła wie­dzieć o mojej sytu­acji rodzin­nej.

– Ma pani dzieci? – zapy­ta­łem, chyba nieco zbyt zaczep­nie.

– Nie o tym chcia­ła­bym z panem poroz­ma­wiać – odbiła piłeczkę.

– Po pro­stu… – Przy­gry­złem ner­wowo dolną wargę. – Prze­pra­szam…

– Nie ma za co. Nie chcia­łam, żeby mnie pan źle zro­zu­miał… – Ode­tchnęła głę­biej. – Mam córkę. Rok star­szą od pana syna. Ma na imię Nadia – dodała.

Wypo­wie­działa to innym tonem i nie miał on w sobie nic z tonu poli­cjantki na służ­bie, mimo to wciąż nie byłem w sta­nie wyobra­zić sobie, że po powro­cie do domu zamie­nia się w kocha­jącą matkę. To wra­że­nie pry­sło, gdy pomy­śla­łem o żonie, bo żonę mia­łem, a w zasa­dzie mia­łem i nie mia­łem, bo teraz jej nie było, ale wrócę do tego póź­niej. W każ­dym razie Myszka była do niej tro­chę podobna i odro­binę mi ją przy­po­mi­nała.

Wyko­rzy­stu­jąc chwilę ciszy, przyj­rza­łem się jej bli­żej. Bluza, w któ­rej tu zapewne przy­szła, wisiała prze­wie­szona przez opar­cie krze­sła. W opię­tej koszulce wyglą­dała korzyst­nie, a może nawet lepiej niż korzyst­nie, w każ­dym razie dobrze. Musiała mieć wyspor­to­wane ciało, bo łatwo było dostrzec deli­kat­nie zary­so­wane bicepsy. Moja żona też miała, być może wciąż ma, raczej na pewno ma wyspor­to­wane ciało…

– Dzię­kuję, że pan tak szybko oddzwo­nił – rze­kła, wyraź­nie dając do zro­zu­mie­nia, że czas sku­pić się na celu spo­tka­nia.

– Po pro­stu nie chcę pro­ble­mów – odpar­łem. – I szcze­rze mówiąc… – zawie­si­łem na chwilę głos – …tro­chę spo­dzie­wa­łem się waszej wizyty.

– Przy pierw­szym spo­tka­niu spra­wiał pan inne wra­że­nie.

– Mia­łem ciężką noc. Syn naprawdę jest w kiep­skiej for­mie…

Wspo­mnie­nie Leosia wyraź­nie ją onie­śmie­lało, jakby gasiło zapał, zmięk­czało. Zresztą nie ją jedną, bo wszy­scy wtedy zacho­wy­wali się ina­czej, ina­czej mówili, cedzili słowa, zwłasz­cza kobiety. Ura­to­wała ją kel­nerka z równo przy­ciętą grzywką, która nagle zma­te­ria­li­zo­wała się przy sto­liku. Miała bar­dzo duże oczy i natu­ral­nie piękny uśmiech, choć przy­jemny efekt psuł nieco kol­czyk na samym środku dol­nej wargi, ale to było tylko moje zda­nie, jej chyba nie. Zamó­wi­łem her­batę, a moja roz­mów­czyni wodę nie­ga­zo­waną.

– Tym bar­dziej się cie­szę, że zna­lazł pan czas, panie Danielu – rze­kła po dłuż­szej chwili. – Rozu­miem, że wie pan, o czym chcę poroz­ma­wiać…

– O śmierci Cypriana.

– Ow­szem, choć mam na myśli to, jak zgi­nął. Pan wie, jak umarł, prawda?

– Wiem tyle, ile dotarło do mnie z mediów. Ktoś go zastrze­lił w parku Tysiąc­le­cia.

– Dwie kule w brzuch, po jed­nej w klatkę pier­siową i w głowę. Wygląda na egze­ku­cję. Ciało zna­le­ziono pod sta­rym dębem…

Zamil­kła, a ja wpa­try­wa­łem się w oczy Myszki jak zacza­ro­wany, zbyt mocno, nie­na­tu­ral­nie, jak poten­cjalny kłamca. Nie potra­fi­łem ina­czej, chcia­łem, ale nie potra­fi­łem. Byłem pewny, że dokład­nie ana­li­zuje mimikę mojej twa­rzy, i pomy­śla­łem, że już nic wię­cej nie muszę mówić, bo wyczy­tała ze mnie wszystko, czego potrze­bo­wała, a może nawet wię­cej. Prze­łkną­łem ślinę i ner­wowo zaczą­łem szu­kać w wewnętrz­nej kie­szeni kurtki paczki papie­ro­sów.

– Rozu­miem, że koja­rzy pan fakty… – drą­żyła temat.

– Tak – odpar­łem zgod­nie z prawdą i zapa­li­łem.

– Czy jakoś pan to sko­men­tuje?

– Ale jak? – Zacią­gną­łem się mocno, może znów zbyt teatral­nie. – Ja tylko napi­sa­łem książkę. Czy to może być zbieg oko­licz­no­ści?

– My, panie Danielu, z zasady nie wie­rzymy w zbiegi oko­licz­no­ści. Dla­tego chcia­łam się z panem spo­tkać.

– Ale… – Zamil­kłem. Nagle poczu­łem ogar­nia­jące mnie poczu­cie winy. I ner­wo­wość, nad którą nie byłem w sta­nie do końca zapa­no­wać, jeśli w ogóle. – Czy ja jestem o coś podej­rzany? – wykrztu­si­łem w końcu.

– Jest pan auto­rem kry­mi­na­łów, więc zapewne wie pan, jak to działa – odparła wymi­ja­jąco. – Mogę jed­nak pana pocie­szyć, że grono podej­rza­nych jest sze­ro­kie.

Spo­dzie­wa­łem się takiej odpo­wie­dzi, choć i tak zabrzmiało to co naj­mniej depry­mu­jąco. Jesz­cze ni­gdy nie byłem podej­rzany o mor­der­stwo i te słowa – mimo że wypo­wie­dziane tro­chę na okrętkę, opu­ściły jed­nak usta poli­cjantki z wydziału kry­mi­nal­nego, z wydziału kry­mi­nal­nego, do jasnej cho­lery! – nie­mal spra­wiły mi fizyczny ból.

– Jeśli chciała mnie pani zde­ner­wo­wać, to się pani udało – stwier­dzi­łem, gasząc nad­pa­lo­nego papie­rosa w popiel­niczce. – Ale to, że napi­sa­łem podobną scenę w jed­nej z moich ksią­żek, to chyba jesz­cze nie prze­stęp­stwo, prawda?

– Iden­tyczną, panie Adam­ski. Przy­znam, że do tej pory nie czy­ta­łam pana powie­ści, ale aku­rat z tą zdą­ży­łam się już zapo­znać.

– Czyli jestem taki sławny? – odpar­łem, nie­umie­jęt­nie pró­bu­jąc ukryć nie­po­kój pod przy­krywką żartu.

– Jeden z tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych jest fanem pana ksią­żek i to on połą­czył fakty. Dziś pana twór­czość zna już więk­szość poli­cjan­tów, z komen­dan­tem na czele.

Nie odpo­wie­dzia­łem. Nie mia­łem poję­cia, jak ode­brać jej słowa. Jak zawo­alo­waną groźbę? Dys­kretną próbę wymu­sze­nia na mnie jakie­goś zezna­nia? A może chciała, żebym po pro­stu przy­znał się do zastrze­le­nia tego faceta?

– Chyba nie do końca – rzu­ci­łem szorstko. Mimo­wol­nie zaczą­łem się bro­nić. – Nie przy­po­mi­nam sobie, aby pisali, że w ustach ofiary zna­le­ziono larwę rusałki, prawda?

Poli­cjantka wymow­nie unio­sła brwi. Nie mogła mi odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, ale jej reak­cja dawała pod­stawy do wycią­gnię­cia dość oczy­wi­stych wnio­sków.

– Chce pani powie­dzieć, że… – Ner­wowo podra­pa­łem się po policzku. – Chyba nie myśli pani, że był­bym takim idiotą, żeby zabi­jać kogoś w spo­sób, jaki opi­sa­łem wcze­śniej w swo­jej powie­ści?

– Zdzi­wiłby się pan, na jakie pomy­sły ludzie wpa­dają.

– Chce mnie pani wypro­wa­dzić z rów­no­wagi?

– Oczy­wi­ście, że nie. – Myszka odchy­liła się na krze­śle. Kel­nerka posta­wiła na stole moją her­batę oraz małą butelkę wody mine­ral­nej z wysoką szklanką i cytryną na pod­stawce. Poli­cjantka ręką powstrzy­mała ją przed jej napeł­nie­niem. – Sprawa jest jed­nak dość dziwna, bo znał pan ofiarę – dodała.

– Pozna­łem w życiu tysiące osób – stwier­dzi­łem, strze­pu­jąc popiół do popiel­niczki. – Cyprian aku­rat nie nale­żał do moich bli­skich przy­ja­ciół. Powie­dział­bym, że w ogóle nie nale­żał do osób, z któ­rymi chciał­bym utrzy­my­wać kon­takt.

– Czyli za sobą nie prze­pa­da­li­ście?

Mój oddech przy­spie­szył. Instynk­tow­nie odwró­ci­łem wzrok. Nie wiem gdzie, byle gdzie. Przez chwilę myśla­łem, co odpo­wie­dzieć, albo tylko sobie przy­po­mi­na­łem, jak powi­nie­nem się w takiej sytu­acji zacho­wać. Moja roz­mów­czyni stała się bar­dziej agre­sywna, a ta roz­mowa zaczęła przy­bie­rać nie­bez­pieczny obrót. Kątem oka widzia­łem, że Myszka bacz­nie mi się przy­gląda. Ode­tchną­łem głę­boko, pró­bu­jąc ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

– Nie wiem, czy powin­ni­śmy kon­ty­nu­ować – oznaj­mi­łem. – Czuję się jak na prze­słu­cha­niu i chyba powi­nie­nem popro­sić o pomoc jakie­goś adwo­kata.

– Naprawdę nie ma takiej potrzeby. – Zmie­niła ton na bar­dziej nie­zo­bo­wią­zu­jący. – Musi pan jed­nak wie­dzieć, że w zaist­nia­łej sytu­acji nie możemy przejść obo­jęt­nie wokół takiej koin­cy­den­cji.

– Ja tylko napi­sa­łem książkę. – Mój ton stał się z kolei bar­dziej dra­ma­tyczny. – Nie mam z tym zabój­stwem nic wspól­nego. A to, że ja i Cyprian za sobą nie prze­pa­da­li­śmy, jesz­cze nic nie zna­czy. Nie mam zie­lo­nego poję­cia, co on robił przez ostat­nich dwa­dzie­ścia kilka lat, ale jeśli się nie zmie­nił, to pew­nie mógł się pochwa­lić długą listą wro­gów.

– Hmm…

Nie zno­si­łem tego jej „hmm”. Pod­ko­mi­sarz przy­mknęła powieki, nie odry­wa­jąc ode mnie palą­cego spoj­rze­nia. Z pew­no­ścią zdą­żyła już zapo­znać się z jego kar­to­teką. Skła­ma­łem, że kom­plet­nie nie inte­re­so­wa­łem się jego życio­ry­sem. Po pierw­sze, w kon­tak­tach ze sta­rymi zna­jo­mymi temat Kacz­marka od czasu do czasu się prze­wi­jał, a po dru­gie – przez kilka dobrych lat pra­co­wa­łem w mediach, wie­dzia­łem więc o trzech wyro­kach Cypriana: dwóch za pobi­cie i jed­nym za mal­tre­to­wa­nie kon­ku­biny i jej dziecka, nie wspo­mi­na­jąc o dzie­siąt­kach innych więk­szych lub mniej­szych prze­stępstw, które mu się upie­kły, choć nie powinny, ale taki mie­li­śmy w Pol­sce sys­tem prawny, do dupy.

– Pro­szę popy­tać tych, któ­rzy utrzy­my­wali z nim kon­takt – odpar­łem, ucie­ka­jąc wzro­kiem do wnę­trza fili­żanki, ale nic tam nie było; no, może resztka brą­zo­wego płynu i kilka malut­kich fusów na samym dnie, które jakimś cudem wypa­dły z torebki.

– Nie omiesz­kam.

Myszka znów wbiła we mnie dra­pieżne spoj­rze­nie. Paliło mi policzki i chyba zro­biły się czer­wone, ale tego nie wiem na pewno. Czu­łem się jed­nak bar­dzo nie­kom­for­towo i uzna­łem, że na dziś wystar­czy. Dopi­łem resztkę her­baty, któ­rej już nie było, i się­gną­łem do kie­szeni po pie­nią­dze.

– Jeśli to wszystko, to chciał­bym wró­cić do syna – oznaj­mi­łem. – Jest krótko po dru­giej che­mii i potrze­buje sta­łej opieki ojca.

– Oczy­wi­ście. Ostat­nie pyta­nie.

– Słu­cham.

– Ma pan alibi na czas zabój­stwa?

Tak naprawdę przez cały ten czas cze­ka­łem na to pyta­nie i przy­go­to­wa­łem się na nie, co nie zna­czyło, że gdy wybrzmiało, przy­ją­łem je ze spo­ko­jem. Wręcz prze­ciw­nie – serce omal nie wysko­czyło mi z piersi. Zwłasz­cza że zadała je w cwany spo­sób, nie poda­jąc pre­cy­zyj­nego czasu. Typowy poli­cyjny for­tel, aby podej­rzany powie­dział o jedno słowo za dużo.

– Czyli kiedy? – zapy­ta­łem.

– W nocy z piątku na sobotę.

– Czu­wa­łem przy synu w domu – odpar­łem. – Dobrze pamię­tam, bo to była pierw­sza noc po powro­cie ze szpi­tala. Dodam, że bar­dzo trudna noc. I jeśli to wszystko, to do widze­nia.

– Do widze­nia, panie Danielu.

Wygrze­ba­łem z kie­szeni osiem zło­tych i zosta­wi­łem na stole odli­czoną kwotę za swoją her­batę, po czym chwy­ci­łem kurtkę i odsze­dłem. Prze­ci­na­jąc plac Pocz­towy, czu­łem na ple­cach jej palące spoj­rze­nie. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że wła­śnie sta­łem się jed­nym z głów­nych podej­rza­nych o mor­der­stwo Cypriana Kacz­marka. Brzmiało gorzej, niż podej­rze­wa­łem, albo po pro­stu nie byłem na to przy­go­to­wany, dla­tego z ner­wów wycią­gną­łem kolej­nego papie­rosa i bły­ska­wicz­nie go wypa­li­łem za win­klem pierw­szej mija­nej kamie­nicy. W dro­dze do domu doku­pi­łem też małpkę taniej wódki. Wie­dzia­łem, że dziś będę musiał się napić.

ROZ­DZIAŁ 3

Już po wyj­ściu z windy zwę­szy­łem zapach gołąb­ków, co spra­wiło, że chwi­lowo zapo­mnia­łem o spo­tka­niu z pod­ko­mi­sarz Bal­ce­rzak. Od kilku dni nie jadłem porząd­nego obiadu i moje śli­nianki wyraź­nie mi o tym przy­po­mniały. Wsze­dłem do miesz­ka­nia i od razu wsu­ną­łem małpkę pod upchane na gór­nej półce swe­try. Sko­rzy­sta­łem z toa­lety, bar­dziej aby zatu­szo­wać smród papie­ro­sów i nie musieć wysłu­chi­wać bia­do­le­nia matki. Z salonu dobie­gały mnie ciche odgłosy bajki. Od razu ją roz­po­zna­łem. Blaze i Mega­ma­szyny była jedną z ulu­bio­nych bajek Leosia. Czę­sto ją razem oglą­da­li­śmy, bo oprócz tego, że pozwa­lała mu ode­rwać się od ponu­rej rze­czy­wi­sto­ści, nale­żała też do tych naj­bar­dziej edu­ka­cyj­nych.

Umy­łem zęby i ręce, następ­nie wypsi­ka­łem się dez­odo­ran­tem i spraw­dzi­łem, czy wyglą­dam jak czło­wiek, a nie spło­szone zwie­rzę, i gene­ral­nie nie było źle, więc skie­ro­wa­łem się do dużego pokoju. Przez uchy­lone drzwi dostrze­głem, że Leoś leży na sofie. Głowę uło­żył na kola­nach babci. Miał szkli­ste, nie­obecne spoj­rze­nie, a moja matka deli­kat­nie gła­dziła go po skó­rze głowy, w któ­rej krył się rak.

– Cześć, byku – rzu­ci­łem, wkra­cza­jąc do salonu. Leoś nawet nie drgnął, wciąż wpa­try­wał się w ekran tele­wi­zora.

Matka ski­nęła na paru­jący gar­nek. Mruk­ną­łem z zado­wo­le­niem i pod­nio­słem przy­krywkę. W środku znaj­do­wało się jesz­cze sześć cie­płych gołąb­ków, co ozna­czało, że Leoś praw­do­po­dob­nie żad­nego nie spró­bo­wał. Upew­ni­łem się, zer­ka­jąc na stół, który był pusty.

– Jestem tak głodny, że pożarł­bym konia z kopy­tami – powie­dzia­łem, nakła­da­jąc sobie trzy z nich. – A ty, synku? Masz ochotę?

Nie zare­ago­wał. Wyda­wał się nie­obecny, jakby w ogóle mnie nie sły­szał. Nie byłem nawet pewny, czy zare­je­stro­wał fakt, że przy­sze­dłem do domu.

– Leoś? Nało­żyć ci jed­nego? Prze­cież uwiel­biasz gołąbki babci.

Nic, zero reak­cji, jak­bym mówił do kukły.

– Hej? Sły­szysz mnie? – Pod­nio­słem głos, ale w odpo­wie­dzi napo­tka­łem pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie matki.

– Leoś zjadł pół gołąbka. Prawda, kocha­nie? – Matka nachy­liła się nad nim, a synek nie­znacz­nie poki­wał głową.

– Bez kapu­sty – wyję­czał, nie odry­wa­jąc wzroku od bajki.

– Czyli ci nało­żyć?

Leoś ledwo zauwa­żal­nie pokrę­cił głową. Wie­dzia­łem, że jak tro­chę nad nim popra­cuję, to zje, bo uwiel­biał gołąbki mojej matki, tak jak jego ojciec.

– Obiorę ci z kapu­sty jesz­cze jed­nego. Gołąbki dają moc, a bab­cia na pewno dorzu­ciła kilka dodat­ków dla Super­mana.

Tym razem już nie zare­ago­wał i chyba wie­dział, że plotę głu­poty, byle pleść i nie myśleć o tym, co złe. Pew­nie tak było, choć w tej chwili tak o tym nie myśla­łem. Chyba przy­zwy­cza­iłem się do uda­wa­nia, a może sam sie­bie okła­my­wa­łem… Odsta­wi­łem swój talerz i obra­łem jed­nego gołąbka z kapu­sty dla syna. Matka powie­działa, żebym posta­wił jego por­cję na ławie, a sam spo­koj­nie zjadł przy stole. Tak zro­bi­łem. Pała­szu­jąc kolejne gołąbki, obser­wo­wa­łem, jak radzi sobie z wnu­kiem. Miała do tego rękę albo on po pro­stu poczuł się lepiej, bo usiadł, chwy­cił wide­lec i zaczął jeść. Ucie­szy­łem się, gdyż w ostat­nim cza­sie był to bar­dzo rzadki widok. W trak­cie dru­giej che­mii Leoś strasz­nie schudł. Przy wzro­ście stu dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów ważył może z dwa­na­ście kilo­gra­mów. Skóra i kości. Lecze­nie zupeł­nie go wyja­ło­wiło. Wszystko, co jadł, nie­mal natych­miast zwra­cał. Bałem się, że to drobne ciałko tego nie unie­sie, a takie chwile jak ta wle­wały w moje serce nadzieję. Potrze­bo­wa­li­śmy czasu, ale Leoś musiał wal­czyć o każdy dzień.

Gdy skoń­czy­łem, nasta­wi­łem wodę na kawę. Cze­ka­jąc, aż się zago­tuje, wsa­dzi­łem brudne naczy­nia do zmy­warki i wycią­gną­łem z lodówki mleczną kanapkę z bisz­kop­tem, która z kla­syczną kanapką nie miała nic wspól­nego, ale była ulu­bioną prze­ką­ską syna, którą zwy­kle dawa­łem mu po zje­dze­niu obiadu lub śnia­da­nia. To była jedna z nie­wielu rze­czy, która wciąż wzbu­dzała szczery uśmiech na jego wymi­ze­ro­wa­nej twa­rzy.

– A jak zjem, to dasz mi pograć w Mario? – zapy­tał, gdy zato­pił zęby w bisz­kop­cie.

– Tak. Ale tylko dzie­sięć żyć, okej?

– Okej.

W tonie jego głosu znów wybrzmiała ta dzie­cięca radość, a wraz z nią siła i chęć do życia. Te momenty doda­wały mi otu­chy, ener­gii, bar­dzo moty­wo­wały i nakrę­cały do tego, aby wal­czyć, bo ja też wal­czy­łem nie mniej zacie­kle niż syn, choć nie do końca można tak powie­dzieć, cofam to, bo to nie ja mia­łem w gło­wie zło­śli­wego guza. Ale jakoś nie­okre­śle­nie wal­czy­łem o każdy kolejny dzień. Aby nie popaść w depre­sję, aby nie wywie­sić bia­łej flagi, aby następ­nego ranka wstać i bić się z cho­robą syna i wła­snymi sła­bo­ściami, a nie ucie­kać od pro­ble­mów, jak zro­biła to moja żona, która nazy­wała się Danka i ponoć była twarda, bo tre­no­wała fit­ness i krav magę i bie­gała w run­ma­ged­do­nach. A teraz jej nie było, bo ode­szła, nie wiem gdzie, pew­nie gdzieś daleko, a może nawet bar­dzo daleko, tam, gdzie zawsze chciała i marzyła. W każ­dym razie cho­ler­nie nam jej bra­ko­wało.

Przez następne minuty grze­ba­łem w tele­fo­nie, a Leoś jadł. Gdy skoń­czył, zwlókł się z kanapy i na mięk­kich nogach pod­szedł do mnie. Wzią­łem go na kolana i przy­tu­li­łem, a jego ręce powę­dro­wały w kie­runku leżą­cego na stole smart­fona. Potra­fił go obsłu­gi­wać bez więk­szych pro­ble­mów i choć dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę, że dawa­nie tele­fonu dziecku w jego wieku nie należy do naj­lep­szych metod wycho­waw­czych, to spe­cjal­nie się tym nie przej­mo­wa­łem. On tym bar­dziej. Smart­fon był dla niego oknem na świat.

Gdy chwy­cił go w swoje drobne dło­nie i wyszu­kał ikonkę z grą o słyn­nym hydrau­liku, ustą­pi­łem mu miej­sca na krze­śle, samemu chwy­ta­jąc kubek z kawą i kie­ru­jąc się na sofę. Usia­dłem obok matki, która dziw­nie się we mnie wpa­try­wała. W ogóle zacho­wy­wała się nie­na­tu­ral­nie, bo pra­wie cały czas mil­czała, jakby cze­kała, aż to ja zacznę mówić. Potra­fi­łem nie­źle ściem­niać, ale ona jedyna czy­tała we mnie jak w otwar­tej księ­dze, w sumie nie wiem czemu, może dla­tego, że była moją matką.

– Co się dzieje? – zapy­tała.

– Mamo… – wes­tchną­łem, a następ­nie prze­łą­czy­łem na kanał infor­ma­cyjny i tro­chę pogło­śni­łem. Nie zadzia­łało. Nie spusz­czała ze mnie świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia.

– Powiesz mi, co to była za pilna sprawa?

– Nic takiego. Po pro­stu musia­łem coś zała­twić.

Teraz to ona wes­tchnęła. Zaci­snęła usta, a na jej pokre­ślo­nej zmarszcz­kami twa­rzy kilka z nich uwy­pu­kliło się jesz­cze bar­dziej i teraz przy­po­mi­nały rowki, a nie drobne linie. Miała spięte w kok, przy­pró­szone siwi­zną włosy i wąskie usta, które upo­dab­niały ją tro­chę do wiedźmy, zwłasz­cza gdy sze­roko je otwie­rała. Wyglą­dała na star­szą niż sześć­dzie­siąt pięć lat, jakby niż­szą i drob­niej­szą niż jesz­cze kilka lat temu, ale wciąż biła od niej jakaś dziwna siła, mogąca bić tylko od kobiety, która prze­żyła w życiu wię­cej, niż powinna.

– Prze­cież widzę, że coś cię gry­zie. I nie myśl, że nie zauwa­ży­łam, że cho­wa­łeś w sza­fie butelkę wódki – rze­kła.

Nie mia­łem poję­cia, jakim cudem to dostrze­gła, ale była moją matką i pew­nie miała szó­sty zmysł. Spoj­rza­łem w ekran tele­wi­zora, na któ­rym jedna z pre­zen­te­rek rela­cjo­no­wała naj­śwież­sze wia­do­mo­ści.

– Jestem doro­sły – odpar­łem oschle.

– To nie jest odpo­wiedź, Daniel.

– Nie mam na to siły, mamo.

– Na co?

– No wła­śnie na to. Nie będę ci się spo­wia­dał.

Zer­k­ną­łem na Leosia. Był w swoim świe­cie, ska­kał po kolej­nych kon­dy­gna­cjach i sko­rup­kach nie­bez­piecz­nych żółwi, zja­dał grzybki i kolek­cjo­no­wał zawie­szone w powie­trzu pie­niążki. Chwy­ci­łem pilota i zaczą­łem prze­łą­czać kolejne kanały, co było zupeł­nie bez sensu, bo mogłem zaszyć się w sypialni, ale tego nie zro­bi­łem, bo coś kazało mi zostać.

– Widzę, że coś cię męczy, i chcę wie­dzieć, co to takiego. – Nie dawała za wygraną. – Poza tym uwa­żam, że nie powi­nie­neś pić, gdy masz pod opieką Leosia.

Zamkną­łem oczy i wzią­łem dwa głęb­sze odde­chy. W sumie nie było sensu tego ukry­wać, bo i tak na dniach by się dowie­działa, a może i szyb­ciej, takie rze­czy roz­cho­dzą się po mie­ście z pręd­ko­ścią bły­ska­wicy.

– Dziś rano była u mnie poli­cja – oświad­czy­łem. – Chcieli ze mną poroz­ma­wiać na temat śmierci jed­nego z moich byłych zna­jo­mych, ale Leoś aku­rat się obu­dził i kaza­łem im wyjść.

– Boże, kto zgi­nął? – W gło­sie mamy dało się wyczuć rze­czy­wi­sty nie­po­kój.

– Nie­jaki Cyprian. Taki dupek z dzie­ciń­stwa. Możesz go nie pamię­tać, bo ni­gdy nie przy­cho­dził do nas do domu. Nie lubi­łem go i nie utrzy­my­wa­łem z nim kon­taktu od lat. Ktoś go zastrze­lił w parku Tysiąc­le­cia i w związku z tym chcieli mi zadać kilka pytań.

– I dla­tego musia­łeś wyjść z domu? Kazali ci przyjść na komendę?

– Spo­tka­łem się z tą poli­cjantką w kawiarni. Poga­da­li­śmy chwilę.

– No i?

– No… – Przy­gry­złem wewnętrzną stronę policzka, bo cza­sem tak robi­łem, gdy się nad czymś zasta­na­wia­łem. Nie chcia­łem wcią­gać w to matki, ale i tak prę­dzej czy póź­niej by się o wszyst­kim dowie­działa, a jeśli bym jej teraz nie wyja­wił prawdy, to nie dałaby mi spo­koju, tego byłem pewny. – Sytu­acja jest dość skom­pli­ko­wana, bo ktoś zamor­do­wał tego Cypriana w taki sam spo­sób, w jaki opi­sa­łem mor­der­stwo na kar­tach Motyla.

Matka sze­roko otwo­rzyła oczy i aż się zapo­wie­trzyła. Motyl był moją szó­stą powie­ścią, trze­cią i zara­zem ostat­nią czę­ścią try­lo­gii kry­mi­nal­nej o komi­sa­rzu Marku Rol­skim. Tego wam jesz­cze nie mówi­łem, ale tak, byłem pisa­rzem, a przy­naj­mniej czło­wie­kiem piszą­cym książki, który kie­dyś chciałby zostać pisa­rzem, ale jakoś szczę­ście przez lata nie chciało się do mnie uśmiech­nąć, więc pra­co­wa­łem w innych bran­żach, ostat­nio w Ube­rze, bo legal­nie za bar­dzo nie mogłem, żeby mi nie ode­brali zasił­ków opie­kuń­czych. Taki to był kurew­ski kraj. Do mojej „kariery” jesz­cze wrócę, w każ­dym razie moja ostat­nia powieść z grub­sza opi­sy­wała histo­rię pogoni za mor­dercą umiesz­cza­ją­cym w ustach ofiar larwę rusałki pawika, jed­nego z naj­po­spo­lit­szych motyli wystę­pu­ją­cych w Pol­sce. Nie wni­ka­jąc w szcze­góły, anta­go­ni­sta był psy­cho­patą pra­gną­cym oczy­ścić mia­sto z pod­łych ludzi, a wkła­dana w usta larwa sym­bo­li­zo­wała prze­mianę, którą ofiara miała przejść po odby­ciu pokuty w czyśćcu. To była jedna z moich lep­szych ksią­żek, ale – jak każda z pozo­sta­łych – nie zdo­łała zawo­jo­wać rynku, a szkoda.

– Mój Boże… – ode­zwała się matka, kła­dąc rękę na sercu. – Dla­czego od razu mi nie powie­dzia­łeś?

– Nie wiem, mamo. Chyba chcia­łem to naj­pierw prze­tra­wić. Stąd ta butelka.

Nie byłem do końca szczery, tak z tą butelką, jak i wie­loma innymi spra­wami, ale teraz naj­waż­niej­sza była butelka. I Motyl, któ­rego kie­dyś stwo­rzy­łem, a two­rząc go, tro­chę się nim sta­łem i chyba w pew­nym sen­sie nim byłem, bo tak to z pisa­rzami jest, że cza­sem się z boha­te­rami swo­ich ksią­żek utoż­sa­miają, choć nie zawsze, a ja i Motyl to w sumie rzecz mocno dys­ku­syjna.

– Nie możesz ukry­wać przede mną takich rze­czy – odparła po dłuż­szej chwili. – Podej­rze­wają cię o coś?

– Nie – skła­ma­łem, ale chyba nie zabrzmia­łem zbyt prze­ko­nu­jąco, bo matka spio­ru­no­wała mnie wzro­kiem.

– Nie jestem głu­pia, Daniel. Może i stara, ale nie głu­pia…

– Nic mi nie grozi, mamo – zapew­ni­łem ją. – To może być czy­sty przy­pa­dek.

– A jeśli nie?

– Nie wiem. Nawet nie chce mi się o tym myśleć. Naprawdę mam inne sprawy na gło­wie.

Matka pokrę­ciła głową i popra­wiła nade­rwany guzik nie­bie­skiego swe­terka. Wyglą­dała na zde­gu­sto­waną, ale pew­nie była też zła i roz­cza­ro­wana. Ni­gdy nie byłem wobec niej zbyt wylewny, zresztą ona wobec mnie rów­nież, i tak sobie żyli­śmy przez trzy­dzie­ści dzie­więć lat z pew­nymi prze­rwami, bo były takie prze­rwy, gdy wyje­cha­łem za gra­nicę, jesz­cze w cza­sie stu­diów, a potem na dłu­żej po stu­diach, w poszu­ki­wa­niu tego słyn­nego eldo­rado, gdzie to eura­cze na ziemi leżą. Ale eura­cze na ziemi nie leżały, tylko trzeba było na nie ostro zapier­da­lać – i ja przez te kilka lat tak zapier­da­la­łem jak osioł. W końcu wró­ci­łem do rodzin­nego domu, syn mar­no­trawny, ale na krótko, bo nie mogłem znieść ponu­rej atmos­fery. Gene­ral­nie tak jakoś się to już uło­żyło, nie wiem, dla­czego i czyja to wina, może moja, a może rodzi­ców, a może nasza wspólna, że od dzie­ciń­stwa nie mia­łem z nimi naj­lep­szego kon­taktu. Hoł­do­wali raczej – zwłasz­cza ojciec – kon­cep­cji zim­nego chowu, popu­lar­nego chyba w latach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więćdziesiątych, choć cał­kiem gene­ra­li­zo­wać bym nie chciał, i nie żebym miał im to za złe, ale sam tej kon­cep­cji nie hoł­do­wa­łem i byłem jej zde­cy­do­wa­nie prze­ciwny.

Poroz­ma­wia­li­śmy jesz­cze o przy­ziem­nych spra­wach. Zapy­tała, czy nie potrzeba mi pie­nię­dzy, ale choć oczy­wi­ście było mi potrzeba, to nie przy­ją­łem oferty, bo od pew­nego czasu od matki pie­nię­dzy nie bra­łem, chyba że bra­ko­wało mi drob­nych na par­king, to jesz­cze tak. Matka zawsze była inte­re­sowna i pożyczki – zwłasz­cza zaś daro­wi­zny – trak­to­wała jako furtkę do poucza­nia mnie i ogól­nie wtry­nia­nia nosa w moje życie, nawet gdy nie były to duże kwoty, bo też gro­szem nie śmier­działa, ot kil­ka­set zło­tych na pod­sta­wowe wydatki, nic, co mogłoby dia­me­tral­nie zmie­nić sytu­ację cho­rego syna. Strasz­nie mnie to iry­to­wało, dla­tego zawsze suge­ro­wa­łem, że jeśli chce pomóc, to niech anga­żuje ener­gię w zbiórki pie­nię­dzy na lecze­nie Leosia, o któ­rych wspo­mnę jesz­cze nie raz. Zapy­tała też – a to mnie już po pro­stu wkur­wiało, bo robiła to regu­lar­nie – czy nie mia­łem jakie­goś kon­taktu z Danką, jakby ten zaimek „jakie­goś” był wytry­chem do nie wia­domo czego, ale jak zwy­kle ucią­łem temat, bo był on dla mnie wyjąt­kowo draż­liwy. W końcu zaofe­ro­wała się, że może zostać na noc i mnie tro­chę odcią­żyć w opiece nad synem, i do końca nie wie­dzia­łem, co się za tym kryje, bo coś kryło się na pewno. Może swo­iste przy­zwo­le­nie, abym mógł w spo­koju się napić, tego nie wiem, w każ­dym razie grzecz­nie odmó­wi­łem, ale zapro­po­no­wa­łem, żeby przy­szła następ­nego dnia po połu­dniu, bo chcia­łem tro­chę pojeź­dzić na Ube­rze.

Po godzi­nie wyca­ło­wała Leosia, a on się tro­chę wzbra­niał, bo tych cału­sów nie lubił, i ze łzami w oczach wyszła i wiem, że były one szczere, bo bar­dzo go kochała. Matka w ogóle czę­sto popła­ki­wała, od śmierci ojca czę­ściej niż zwy­kle, a od dnia posta­wie­nia pierw­szej, a potem dru­giej dia­gnozy czę­ściej niż czę­sto, a nawet regu­lar­nie, a ja już się do tego przy­zwy­cza­iłem, bo pew­nie nie takiej jesieni życia się spo­dzie­wała – bez męża, z roz­go­ry­czo­nym i wiecz­nie bie­du­ją­cym synem oraz ciężko, a w zasa­dzie, bio­rąc pod uwagę nasze moż­li­wo­ści finan­sowe, nie­ule­czal­nie cho­rym wnu­kiem.

Ogar­ną­łem chatę i jesz­cze chwilę poczy­ta­łem. Dzie­sięć żyć w Mario zwy­kle było umowną gra­nicą, ale ni­gdy dokład­nie tego nie spraw­dza­łem. Leoś wyda­wał się uczci­wym dziec­kiem i czę­sto sam mnie infor­mo­wał, że już skoń­czył, a ja mu wie­rzy­łem, choć nawet gdyby tro­chę mijał się z prawdą, to nie­spe­cjal­nie by mnie to inte­re­so­wało. Po Mario wycią­ga­łem jakieś edu­ka­cyjne ksią­żeczki dla dzieci w jego wieku, cza­sem bar­dziej ambitne, jak te o kosmo­sie, sze­roko poję­tej geo­gra­fii, dino­zau­rach czy pocho­dze­niu czło­wieka, a cza­sem nie, jak te o Bat­ma­nie czy Spi­der-Manie. Syn był niezwy­kle głodny wie­dzy i miał nie­sa­mo­witą pamięć. Z cza­sem potra­fił roz­róż­nić kil­ka­dzie­siąt gatun­ków wymar­łych gadów, dodat­kowo przy­po­rząd­ko­wu­jąc je do grupy rośli­no­żer­ców i dra­pież­ni­ków, wod­nych i lądo­wych, w nie­któ­rych przy­pad­kach był w sta­nie nawet okre­ślić sza­cun­kową dłu­gość i wagę takiego osob­nika. Oczy­wi­ście jego ulu­bio­nymi były tyra­no­zaur i gigan­to­zaur. Znał też wszyst­kie pla­nety Układu Sło­necz­nego, a nawet nie­które krą­żące wokół nich księ­życe, pasjo­no­wały go czarne dziury i cza­sem zasta­na­wia­łem się, ile dzieci w jego wieku może zain­te­re­so­wać coś takiego jak czarna dziura.

– Wiesz, że w cen­trum Drogi Mlecz­nej znaj­duje się Sagit­ta­rius A? – zapy­tał cał­kiem nie­dawno.

– Co takiego? – Nie przy­po­mi­na­łem sobie, żeby­śmy o tym roz­ma­wiali, mało tego, sam nie wie­dzia­łem, co to jest ten Sagit­ta­rius A.

– To super­ma­sywna czarna dziura, która zjada wszystko – wytłu­ma­czył Leoś z pełną powagą. – Pożera gwiazdy i pla­nety i jakby tam miała prze­le­cieć rakieta, to też by ją zja­dła. A poza tym to jesz­cze krzywi cza­so­prze­strzeń, wiesz o tym?

– Mówi się „zakrzy­wia cza­so­prze­strzeń” – popra­wi­łem go. – Ale masz rację. Czarne dziury to takie kosmiczne łobuzy, które poże­rają wszystko. A skąd o tym wiesz?

– Widzia­łem w tele­wi­zji. Mówił o tym taki czarny pan.

Przy­po­mnia­łem sobie pro­gram, emi­to­wany chyba na Disco­very, który pro­wa­dził Mor­gan Fre­eman. Opo­wia­dał w nim o sze­roko poję­tym kosmo­sie i Leoś cza­sem go oglą­dał. Ale jaki dzie­ciak w jego wieku zamiast bajek fascy­no­wał się opo­wie­ściami sta­rego faceta, który tłu­ma­czył zawi­ło­ści budowy wszech­świata?

Tego wie­czoru dla odmiany wycią­gną­łem książkę o pocho­dze­niu czło­wieka. Była prze­zna­czona dla tro­chę star­szych dzieci, ale w stu pro­cen­tach zapeł­niona obraz­kami i cał­kiem zgrab­nie uka­zy­wała wcze­sny pro­ces ewo­lu­cji. Leoś był nie­sa­mo­wi­cie pod­eks­cy­to­wany, zada­wał cie­kawe pyta­nia i wciąż nie mógł zro­zu­mieć, że nasi przod­ko­wie wyglą­dali jak małpy, ich przod­ko­wie byli mał­pami, a tak w ogóle to wszy­scy wywo­dzimy się od jed­nej komórki, która kie­dyś się podzie­liła, i tak zaczęło się życie. Syn uwiel­biał takie zagwozdki i choć jesz­cze nie do końca potra­fił objąć je umy­słem, zresztą ja do tej pory też nie potra­fiłem, mia­łem wra­że­nie, że poczuł się lepiej, a ja z nim. Nie­stety, przed snem znów wymio­to­wał.

Usnął po ósmej wie­czo­rem. Wsta­łem i przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wa­łem się w jego deli­katne rysy – mały, zgrabny nosek i pełne, choć tro­chę spę­kane usta – po czym z cięż­kim ser­cem wysze­dłem z jego pokoju. Wzią­łem szybką kąpiel, zro­bi­łem dwie bułki z żół­tym serem i ogór­kiem kiszo­nym i przez pół godziny oglą­da­łem jakiś pro­gram publi­cy­styczny, w któ­rym czte­rech poli­ty­ków obrzu­cało się wza­jem­nie bło­tem. W końcu wycią­gną­łem z szafki małpkę wódki i zro­bi­łem sobie moc­nego drinka. Wypi­łem go zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko, a potem wysze­dłem na bal­kon zapa­lić i długo myśla­łem. Już nie sły­sza­łem gło­sów doka­zu­ją­cych w parku dzieci, było cicho i przy­ją­łem to z ulgą. Potem nala­łem sobie dru­giego, poło­ży­łem się na sofie i się­gną­łem po lap­topa.

Już kolejny raz tego dnia spraw­dzi­łem dwie inter­ne­towe zbiórki. Ostat­nio robi­łem to coraz rza­dziej, bo już w te ini­cja­tywy nie wie­rzy­łem, a przy­naj­mniej nie tak jak kie­dyś, bo był czas, że wie­rzy­łem w cuda, ale życie szybko wypro­wa­dziło mnie z błędu. Wypi­łem dru­giego drinka i zrobi­łem trze­ciego, któ­rego wychy­li­łem, wpa­tru­jąc się bez­na­mięt­nie w nie­ru­chome cyferki.

ROZ­DZIAŁ 4

– Pisarz? – zapy­tała moja przy­szła żona, choć wtedy jesz­cze nie mia­łem poję­cia, że kie­dyś nią zosta­nie.

– Nie, no nie, bez prze­sady – odpar­łem zmie­szany, bo Danka od początku bar­dzo mnie onie­śmie­lała. – Napi­sa­łem dopiero kilka roz­dzia­łów i w ogóle nie wiem, czy ktoś to kie­dyś wyda. – Mach­ną­łem ręką.

– Kry­stian mówił, że masz już napi­saną pra­wie całą powieść… – Posłała mi takie szel­mow­skie, tro­chę uwo­dzi­ciel­skie spoj­rze­nie.

– No dobra, może pół…

Sta­li­śmy na bal­ko­nie, paląc papie­rosy i pijąc piwo. To było pra­wie dwa­na­ście lat temu, na impre­zie u Kry­stiana, mojego przy­ja­ciela, o któ­rym opo­wiem wam póź­niej. Dopiero co wró­ci­łem z zagra­nicy. Tak naprawdę nie bar­dzo tego chcia­łem, to był impuls, bo dwa mie­siące wcze­śniej zadzwo­niła do mnie matka z wia­do­mo­ścią o nagłej śmierci ojca. Przy­le­cia­łem więc z Irlan­dii na pogrzeb i już zosta­łem. Pogrzeb ten odbył się w iście fil­mo­wym kli­ma­cie, w stru­gach desz­czu i wiru­ją­cych dookoła kolo­ro­wych liściach. Ojciec zmarł znie­nacka na wylew, ale nie czu­łem z tego powodu jakie­goś strasz­nego smutku. Umarł i już go nie było, tak po pro­stu. Podobno nie cier­piał, bo do wylewu doszło w cza­sie snu, ale tego chyba nie wie nikt, póki nie umrze w podob­nych oko­licz­no­ściach. Nie­wiele miał, więc na nie­wiele mogłem liczyć, matka zaś zupeł­nie się pod­ła­mała i chyba tro­chę pomie­szało jej się w gło­wie, bo nagle namięt­nie zaczęła cho­dzić do kościoła, choć ni­gdy wcze­śniej tego nie robiła. Jej bujne włosy posi­wiały, zmarszczki zro­biły się głęb­sze i bar­dziej wyra­zi­ste, spoj­rze­nie jałowe, blade. Nie chcia­łem jej takiej oglą­dać, nie chcia­łem też wysłu­chi­wać jej cią­głego bia­do­le­nia i tole­ro­wać wścib­skiego wcho­dze­nia do pokoju z her­batą, któ­rej nie zama­wia­łem i nie chcia­łem. Przez lata nie­uda­nego pod­bi­ja­nia eldo­rado przy­zwy­cza­iłem się do pra­nia gaci i skar­pe­tek i cho­dze­nia po domu tylko w tych pierw­szych, a także swo­bod­nego pusz­cza­nia gazów i dra­pa­nia się po tyłku, gdy tylko mia­łem na to ochotę, wobec czego uzna­łem, że skoro mam odło­żone parę tysięcy euro, mogę wyna­jąć kawa­lerkę, i zaczą­łem szu­kać jakiejś nor­mal­niej­szej pracy, bo tej na obczyź­nie mia­łem dość i już nie chcia­łem tam wra­cać. Szło mi opor­nie, bo pro­po­no­wane zarobki były tak dehu­ma­ni­zu­jące, że coraz rza­dziej zaglą­da­łem na por­tale z ofer­tami zatrud­nie­nia, a coraz czę­ściej kła­dłem się na łóżku i wra­ca­łem myślami do tego, co leżało w szu­fla­dzie. W szu­fla­dzie zaś leżała książka, którą napi­sa­łem jesz­cze w cza­sie stu­diów, a raczej nieco ponad sto zadru­ko­wa­nych kar­tek A4 – słaba strasz­nie i oczy­wi­ście ni­gdy się nie uka­zała, bo była tak szka­rad­nie zła, że gdyby została wydana pod moim imie­niem i nazwi­skiem, ze wstydu znów musiał­bym wyje­chać z kraju. Ale zia­renko kieł­ko­wało już od jakie­goś czasu, decy­zja o napi­sa­niu kolej­nej książki przy­szła więc dość szybko, bo po dwóch leni­wych tygo­dniach. Mając chwi­lowe zabez­pie­cze­nie finan­sowe, otwo­rzy­łem lap­topa i posta­no­wi­łem napi­sać rasowy kry­mi­nał.

– Masz już tytuł? – dopy­ty­wała Danka, kokie­tu­jąc mnie filu­ter­nymi spoj­rze­niami.

– Hmm…

– No nie wstydź się. Powiedz… – pod­ju­dzała.

– Obse­sja – wyją­ka­łem zawsty­dzony.

– To jakiś kry­mi­nał?

– Chyba, nie wiem. Kry­mi­nał albo thril­ler. Coś w ten deseń.

– Uwiel­biam kry­mi­nały. Nało­gowo czy­tam Lars­sona, Man­kella, Miniera, Nesbø, a ostat­nio nawet Pola­ków.

Słu­cha­łem tego z nie­do­wie­rza­niem i w pew­nym momen­cie pomy­śla­łem, że wpa­dłem jak śliwka w kom­pot. Zro­biło mi się głu­pio, bo sam w ostat­nich latach mało czy­ta­łem, a z wymie­nio­nych przez nią auto­rów koja­rzy­łem tylko Lars­sona i Man­kella, „koja­rzy­łem” zaś to dobre okre­śle­nie, bo jed­nak ni­gdy nie przeczy­ta­łem żad­nej napi­sa­nej przez nich książki. Co to za pisarz kry­mi­na­łów, który nie zna twór­czo­ści naj­po­pu­lar­niej­szych przed­sta­wi­cieli tego gatunku? Poczu­łem się jak igno­rant, a może nawet idiota, ona za to bar­dzo mi zaim­po­no­wała. Musia­łem też przy­znać, że była bar­dzo ładna i miała ten wyjąt­kowy błysk w oku, taki, który spo­tyka się u jed­nej, może dwóch kobiet w życiu. Miała ciemne włosy do ramion i kol­czyk w nosie, a po cza­sie dowie­dzia­łem się, że jest szczę­śliwą posia­daczką jesz­cze kilku skrzęt­nie ukry­tych tatu­aży, które w przy­pły­wie naiw­no­ści zechcia­łem obej­rzeć jesz­cze tej samej nocy. Oczy­wi­ście nic z tego nie wyszło, ale nawią­za­li­śmy kon­takt i na zim­nym bal­ko­nie prze­ga­da­li­śmy pra­wie pół nocy, w końcu zapo­mnia­łem o tatu­ażach, a przy­naj­mniej tych skrzęt­nie ukry­tych przed łako­mym wzro­kiem tro­glo­dy­tów, jak nazy­wała wszyst­kich męż­czyzn, w tym mnie. Oka­zało się, że była dzien­ni­karką w lokal­nym radiu, a poza tym tre­no­wała krav magę, strze­lała z łuku i bie­gała w tych coraz popu­lar­niej­szych wów­czas run­ma­ged­do­nach, czyli zawo­dach, gdzie czło­wiek naj­pierw bie­gnie, potem czołga się w bło­cie, ska­cze i znów bie­gnie, a w końcu wymio­tuje i bie­gnie dalej. Przy niej moje dotych­cza­sowe doko­na­nia nie pre­zen­to­wały się impo­nu­jąco, z czego nie­chęt­nie zda­łem sobie sprawę, ona jed­nak nie dała tego po sobie poznać, mało tego, od słowa do słowa oka­zało się, że w jej roz­gło­śni trwa aku­rat nabór na nowych repor­te­rów, a ona może szep­nąć słówko prze­ło­żo­nemu. Trzy dni póź­niej mogłem już dum­nie prę­żyć muskuły, bo w końcu mia­łem stały dopływ gotówki. Nie pytaj­cie ile, bo wstyd się przy­znać, ale lep­szy rydz niż nic. Tak zaczęła się nasza przy­goda, która po trzech latach – dopiero gdy Danka ode­szła z radia i została eta­tową tre­nerką fit­nessu i krav magi – prze­mie­niła się w coś wię­cej niż wieczne trwa­nie w dzi­wacz­nym, acz cał­kiem pobu­dza­ją­cym napię­ciu.

Po raz pierw­szy prze­spa­li­śmy się u niej w miesz­ka­niu. Sie­dzie­li­śmy i oglą­da­li­śmy – Danka od zawsze uwiel­biała hor­rory – jakiś badziewny film o pla­dze zombi, gdy znie­nacka weszli­śmy na temat seksu. Już wie­lo­krot­nie poru­sza­li­śmy tę kwe­stię, ale tym razem kryło się za tym coś wię­cej. Nie wni­ka­jąc w szcze­góły, bo zaafe­ro­wany sytu­acją sam dokład­nie nie pamię­tam, jak do tego doszło, rzu­ci­li­śmy się na sie­bie jak dwie dzi­kie bestie i bzy­ka­li­śmy się przez całą noc, a potem cały dzień i chyba jesz­cze tro­chę. Dopa­so­wa­li­śmy się świet­nie i od tam­tej pory zosta­li­śmy parą. Zre­zy­gno­wa­łem z wynaj­mo­wa­nego miesz­ka­nia i wpro­wa­dzi­łem się do niej, a po dwóch cał­kiem sym­pa­tycz­nych latach powie­dzie­li­śmy sobie sakra­men­talne „tak”. W mię­dzy­cza­sie wyda­wa­łem kolejne książki, które jed­nak nie zdo­były ocze­ki­wa­nego roz­głosu, i choć tym razem mia­łem wra­że­nie, że są cał­kiem nie­złe (i nie tylko ja, bo odzew czy­tel­ni­ków też był raczej pozy­tywny), to jakoś żadne z wydaw­nictw nie chciało dostrzec we mnie dru­giego Stiega Lars­sona. Gdzieś tam jed­nak zaist­nia­łem, mia­łem grono wier­nych fanów i mimo że zara­bia­łem na tym mniej niż ochro­niarz w super­mar­ke­cie, w połą­cze­niu z wypłatą z radia i dwu­krot­nie wyż­szymi przy­cho­dami żony uda­wało nam się łączyć koniec z koń­cem, ba, mogli­śmy nawet pozwo­lić sobie raz w roku na cał­kiem porządne waka­cje za gra­nicą, nie­ko­niecz­nie w Euro­pie. I choć w tym związku rzą­dziła raczej Danka, zbyt­nio mi to nie prze­szka­dzało i wyda­wało się, że two­rzymy cał­kiem zgrane mał­żeń­stwo. Byłoby w tym dużo prawdy, gdyby nie to, że z cza­sem zaczęły mnie wku­rzać dwie kwe­stie. Fakt, że zara­bia­łem mniej, jakoś byłem w sta­nie prze­łknąć i prze­ły­ka­łem na co dzień, podob­nie jej pod­śmie­chujki z mojego pisar­stwa. Nie mogłem jed­nak pogo­dzić się z tym, że ona w ogóle nie wyra­żała chęci posia­da­nia dzieci, a te bar­dzo chcia­łem mieć – choć w sumie nie wiem czemu – wła­śnie wtedy. I to moje chce­nie od zawsze było dla niej tema­tem tabu. Uni­kała go jak ognia, ale ni­gdy nie zło­żyła jasnej dekla­ra­cji, jakby w oba­wie przed moją reak­cją. Byli­śmy już pięć lat po ślu­bie, dawno prze­kro­czy­li­śmy trzy­dziestkę i mia­łem nadzieję, że kie­dyś spło­dzę syna. Zaczą­łem więc robić kolejne pod­chody, pod­py­ty­wać, drą­żyć. Nie­wiele to dawało, dodat­kowo nasze życie intymne tro­chę się posy­pało, a ja zrozumia­łem, że poja­wiła się róż­nica zdań, która może może się oka­zać nie do prze­sko­cze­nia. Danka chyba w końcu też to wyczuła, bo pew­nego wie­czoru zro­biła pyszną kola­cję, w któ­rej skład wcho­dziły kre­wetki kró­lew­skie, nie wiem, jak je przyrzą­dziła, pew­nie kupiła gotowe, bo goto­wać zbyt­nio nie umiała. Po kre­wet­kach i winie kocha­li­śmy się i były to bar­dzo upojne chwile, które czę­sto wspo­mi­nam, a po tych upoj­nych chwi­lach powie­działa, że od bli­sko dwóch tygo­dni nie bie­rze już table­tek. Ucie­szy­łem się, choć w jej tonie próżno było szu­kać szcze­rej rado­ści – i to tro­chę pamięć o tych upoj­nych chwi­lach zepsuło, choć nie bar­dzo. Uzna­łem to za dowód miło­ści, ona sama stwier­dziła nato­miast, że może gdy uro­dzi, ten słynny instynkt macie­rzyń­ski po pro­stu się objawi. Trzy mie­siące póź­niej poin­for­mo­wała mnie, że jest w ciąży, a pią­tego sierp­nia dwa tysiące czter­na­stego roku uro­dził się zdrowy i piękny chło­pak, któ­remu dali­śmy na imię Leonard. To był nasz wspólny pomysł, a natchnął nas film 300 z Gerar­dem Butle­rem, który uwiel­bia­li­śmy, jak i samą histo­rię króla Sparty i jego trzy­stu hopli­tów, naj­dziel­niej­szych z dziel­nych, ale imię Leoni­das brzmiało w Pol­sce zbyt eks­tra­wa­gancko i został Leonard. Trzy tysiące pięć­set pięć­dzie­siąt gra­mów, pięć­dzie­siąt cztery cen­ty­me­try, dzie­sięć na dzie­sięć punk­tów w skali Apgar, jed­nym sło­wem kawał chłopa z czarną czu­pryną i sil­nym chwy­tem. Od razu zako­cha­li­śmy się w nim bez pamięci.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki