Kochankowie brzydszej córki - Piotr Jezierski - ebook + audiobook + książka

Kochankowie brzydszej córki ebook i audiobook

Piotr Jezierski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest rok 1965. Na Wiśle królują przemytnicy i nikt nigdy nie słyszał o Pałacu Kultury. Warszawa wygląda inaczej, bo druga wojna światowa miała zaskakująco odmienny finał. W stolicy dochodzi do brutalnego napadu na profesora Franciszka Gerkego, który mimo wieku okazuje się godnym przeciwnikiem napastników. Zajście skutkuje śmiercią jednego z nich. Śledztwo podejmują błyskotliwy śledczy Stach Kubiak i jego gburowaty przełożony inspektor Domagała.

Piotr Jezierski – z wykształcenia realizator filmowo-telewizyjny i kulturoznawca. Zawodowo redaktor telewizyjny oraz dziennikarz. Jako eseista i prozaik publikował między innymi w „Kulturze Współczesnej” i „Czasie Kultury”, były felietonista IBPP. Współtworzył kwartalnik literacko-artystyczny „Skafander”. Autor Siły strachuWektorów wyobraźni oraz współautor Zwodniczego imaginarium.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 53 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamJablon73

Nie oderwiesz się od lektury

Teraz poprosimy o drugą część
00

Popularność




INFLUENZA

1.

Gerke postawił teczkę na podłodze i zaczął szukać kluczy. Do przejrzenia miał sporo zakamarków. Płaszcz, marynarka, kamizelka… Nigdzie ich nie było. Sytuacja powtarzała się zawsze, kiedy nikogo nie było w domu. Renata z chłopcami pojechała do Milanówka odwiedzić rodziców. Cieszył się z uniknięcia wizyty u teściów, którzy tak niechętnie patrzyli na zięcia o niemieckich korzeniach, do tego starszego od ich ukochanej córki o ponad dwadzieścia lat. Lubił te okresy wytchnienia od rodzinnego życia, ale jako słomiany wdowiec gubił się w szczegółach codzienności. Jadał na mieście, bo nigdy nie opanował trudnej sztuki gotowania. Ubierał się w rzeczy wyprasowane i przygotowane przed wyjazdem przez żonę. Gdyby nie to, chodziłby w wymiętej koszuli i nieświeżej bieliźnie.

Dobrze się złożyło, że rodzina była poza Warszawą, jeszcze przez tydzień miał spokój i szansę na opracowanie planu bezbolesnego zagrania na ministerialnym gruncie.

Klucze znalazł w tylnej kieszeni spodni, jednocześnie odkrywając, co gniotło go w pośladek przez cały dzień siedzenia. Instytut oszczędzał na sprzęcie biurowym, dlatego wszystkie krzesła były zdezelowane i często zdarzało się, że w cztery litery kłuła jakaś wyłażąca sprężyna albo śruba. Tym razem okazało się, że to zguba. Żałował, że nie może, jak w dzieciństwie, nosić kluczy zawieszonych na szyi. Zaoszczędziłby cenny czas zmarnowany na ich szukanie, ale poważnemu pracownikowi instytucji państwowej nie wypadało brzęczeć na korytarzach uwieszonym na szyi żelastwem niczym uczniak latający po deptaku w Osternothafen. A brzęczałby na pewno, bo w pracy przemierzał całe kilometry, pokonując przestrzeń pomiędzy swoim gabinetem na trzecim piętrze a pomieszczeniami, w których wykonywane były analizy.

Wsadził największy klucz do zamka nad klamką i zauważył, że drzwi są otwarte. Zdarza się, pomyślał, mając nadzieję, że przez cały dzień nie odkryli tego przypadkowi włamywacze. Mieszkanie znajdowało się w kamienicy przy placu Unii Lubelskiej. Wejścia na klatkę pilnował stróż, a na rogu znajdowała się policyjna budka – pozornie dom był bezpieczny. Od kiedy ktoś włamał się do sąsiada z naprzeciwka, prokuratora Jarzyny, wzmocniono ochronę budynku.

Pchnął drzwi i wszedł do środka, we wpadającym do mieszkania świetle latarni szukając śladów plądrowania dobytku. Zagracony korytarz wyglądał tak, jak go zostawił rano. Przez drzwi do pokoju widział stojącą w nim komodę. Wszystkie szuflady były zamknięte. Odetchnął z ulgą. Śmierdziało papierosami. Znowu zapomniał zostawić otwarte okno i wywietrzyć smród popielniczki. Zaraz przypomniał sobie, że przecież nie ma nikogo, kto ochrzaniłby go za drażniący dzieci fetor. Postawił teczkę obok szafki na buty i zdjął płaszcz. Wszedł do kuchni. Zapalił światło i zajrzał do lodówki. Marzył o schłodzonej plisce, po której pozwoliłby sobie na małe odprężenie. Alkohol odnalazł przy tylnej ściance lodówki. Wyjął butelkę, odkręcił i nalał do połowy szklanki. Nie lubił z kieliszka. Pasowało mu spożywanie winiaków na modłę koneserów whisky w amerykańskich filmach.

Zadowolony ruszył do pokoju. Zdecydował się posiedzieć chwilę w półmroku i, sącząc ulubiony trunek, posłuchać radia. Podszedł do komody, żeby włączyć odbiornik, z którego natychmiast dobiegł skrót wiadomości dnia.

„Ogniskiem choroby po raz kolejny są tereny rolnicze. Słabo zamieszkany rejon wokół wsi Wilków położonej w gminie Leoncin”. Gerke zaśmiał się, myśląc o popłochu, jaki w warszawiakach wzbudzi ta informacja. Słuchał dalej, wciąż stojąc przed radiem. „Ze względu na to, że do licznych zachorowań po raz pierwszy doszło tak blisko stolicy, wieś i jej okolice poddane zostały kwarantannie. Władze radzą omijać tereny pomiędzy Wisłą a puszczą, obowiązywać będą na nich prawa stanu wyjątkowego. W godzinach nocnych przejazd szosą z...”

– Znowu tarakany przywlekły jakieś badziewie – powiedział śpiewny głos za plecami profesora.

Gerke odwrócił się powoli i w głębi dużego pokoju, w strefie nieoświetlonej przez uliczne latarnie, zobaczył dwóch mężczyzn. Rozsiedli się na kanapie, w półmroku widać było tylko, że nie zdjęli płaszczy. Jeden palił papierosa, zagryzając go. Żar oświetlił wyszczerzone w uśmiechu zęby. To on skomentował radiowe wiadomości, o czym właściciel mieszkania przekonał się, w napięciu słuchając kolejnych słów.

– Będziesz pan tak dobry i spakujesz się na trzydniowe wczasy? My poczekamy. Kolega może pomóc, jakby co.

W reakcji na te słowa drugi mężczyzna podniósł się i skierował w stronę drzwi na korytarz. W radiu leciały pierwsze dźwięki czołówki popularnego słuchowiska o przygodach agenta polskiego wywiadu, który działał pod przykrywką kapitana Abwehry. Gerke zauważył, że to zabawny zbieg okoliczności, słuchać budującej napięcie melodii w tak dramatycznym momencie. Zaraz zdusił tę myśl i trzeźwo ocenił sytuację. Po wojnie stracił kondycję, ale pamiętał jeszcze, jak skutecznie znokautować przeciwnika – przeszedł podstawowe szkolenie Wehrmachtu. Odczekał chwilę w bezruchu, udając zaskoczenie obecnością nieproszonych gości. W tym czasie drugi mężczyzna znalazł się w zasięgu jego ciosu. Profesor udał, że chce odstawić alkohol na komodę, a w rzeczywistości wziął zamach i grzmotnął go grubym szkłem w nos. Szklanka pękła, dopiero lądując na podłodze. Ofiara ataku zachwiała się. Po chwili stanęła prosto, ale z nosa trysnęła krew. Gerke wiedział, że z tym delikwentem ma chwilę spokoju, a nim dopadnie go zrywający się z kanapy mówca, on zdąży znaleźć się w przedpokoju. Ucieczka na klatkę schodową była bezsensowna, nie zdążyłby otworzyć zamka. Zresztą plan był inny – dopaść górnej szuflady szafki na buty. Udało mu się to w chwili, kiedy napastnik znajdował się obok krwawiącego kolegi. Włamywacz odepchnął zakrywającego twarz partnera i nabrał tempa, ręką przytrzymując framugę drzwi. Kiedy nocny gość znajdował się w prostokącie framugi, Gerke otwierał już szufladę. Gdy prześladowca poślizgnął się na plecionym dywaniku ułożonym przez żonę w przedpokoju, profesor trzymał już w dłoniach swojego walthera P38. Nawet nie mierzył. Strzelił dwa razy na oślep i napastnik padł. Huki wystrzałów pokryły się z serią z karabinu maszynowego, która otwierała kolejny odcinek radiowego serialu.

Zastrzelić krwawiącego z nosa czy podjąć ryzykowną ucieczkę? Instynktownie wybrał drugą opcję i ruszył do drzwi. Kiedy znikał na klatce schodowej, lektor w radiu pełnym emocji głosem informował, że J-23 znowu nadaje.

***

„Ósma rano. Już wstaliście? Zjedliście śniadanie? Poranny prysznic pomógł spłukać resztki snu? Wybraliście już sentencję na dzisiaj?” – pytania radiowego motywatora przerwały poranną ciszę.

Wieczorem nastawił aparat, zapominając przełączyć go z radia na budzenie drażniącym sygnałem. Dobrze się stało. Odpowiadała mu barwa głosu tego człowieka. Czasami słuchał go przy śniadaniu. Zarażał zaspanych warszawiaków zdrowym optymizmem. Lubił go, mimo że audycja była zlepkiem komunałów. Coś w głosie sympatycznego lektora pozwalało bezproblemowo wejść w nowy dzień. Kiedyś słuchał motywatorki na innej fali, wydawało mu się, że lepiej, gdy rano wita go seksowny kobiecy głos, ale pech chciał, że trafił kiedyś do radia i musiał przesłuchać kilku pracowników rozgłośni. Jedną z nich była właścicielka magicznego głosu, która okazała się kościstą babą z pretensjami do całego świata. Potem nie był już w stanie słuchać tej hipokrytki.

Jeszcze przez chwilę leżał w łóżku i patrzył na ściany swojego dziecięcego pokoju. Matka usunęła z nich plakaty z jego ulubionych filmów, wieszając obrazek z jeziorkiem zagubionym wśród gęstych lasów i dwa dyplomy oprawione w zbyt ciężkie ramy – ukończenia przez syna szkoły i zajęcia przez niego drugiego miejsca w regionalnych zawodach pływackich. Wysmarkał nos w chusteczkę, wzbudzając dotkliwy ból głowy. Grypa, powiedział lekarz i wcisnął mu receptę na leki, które stały teraz na nocnej szafce obok żółtych pobudzających, niebieskich na koncentrację i białych optymistycznych. Wyjął po jednej tabletce z każdego słoiczka i położył obok szklanki. Zastanawiał się, czy brać je przed śniadaniem, bo zawsze w takim wypadku pół dnia odbijało mu się chemią. Ale na śniadanie nie miał wcale ochoty. Zje coś w oddziałowym bufecie. Lekarz mówił też, żeby nie mieszać tych na grypę z pobudzaczami i odczekać godzinę między zażyciem jednych i drugich. Chrzanić to, pomyślał Stach. Wiedział, że jak nie weźmie ich teraz, to później zapomni. Łyknął całą garść proszków i popił je wodą z kubka, który przed snem postawił przy łóżku.

– Propozycję sentencji na dzisiaj znajdziecie w mojej książce Pozytywny dzień. Myślę, że wszyscy słuchacze mają już egzemplarz w domu, ale przypomnę, że to doskonały prezent. Bliskim i znajomym można ją kupić w księgarni Caudex na Pierackiego 3.

Staszkowi wystarczył głos prowadzącego, nie zamierzał kupować jego radosnych wypocin. Ale pomysł cytatu na cały dzień wydawał mu się doskonałym ćwiczeniem umysłu. Tekst nie zawsze pasował do wydarzeń dnia, wtedy miał okazję, nieraz na siłę, łączyć to, co go spotkało, ze znalezioną przypadkowo sentencją. Wstał, rozprostował kości i podszedł do regału swojej chłopięcej biblioteczki. Wybrał jedną z książek stojących na półce wydzielonej dla klasyki, otworzył tom i z teatralną manierą przeczytał na głos:

– Alceście, ty znasz ból, co w sercu moim płacze, Znasz moich uczuć głąb, więc krok ten mi wybaczysz1.

Po chwili otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich pociągła twarz jego matki.

– Już nie śpisz, Stasiu? – zapytała. Jej szybką reakcję na przebudzenie syna tłumaczyła cienka ściana dzieląca kuchnię od jego dawnej sypialni. – Śniadanie gotowe. Woda na herbatę się grzeje...

– Kawę – rzucił, ruszając powoli za matką w głąb mieszkania.

– Jesteś chory. Herbata rozgrzeje, kofeina tylko wypłucze minerały.

– Witaminy – poprawił ją szorstki głos z zaschniętego gardła.

– Jedno i drugie. Mocna herbata też budzi.

– Kawa. Mamo, proszę.

– Czarna herbata ma dużo polifenoli, przeciwutleniaczy i jeszcze teaflawinę, to dobre na mózg, na twoje narzędzie pracy, na funkcje poznawcze. – Kobiecie zachwalającej zalety naparu nie przeszkadzało karcące spojrzenie syna, który sadowił się przy kuchennym stoliku. – Jeszcze witaminy ma, kofeiny też trochę.

Stach przeniósł wzrok z kobiety na widok za oknem. Drzewa po drugiej stronie Elekcyjnej gubiły liście, cmentarz prawosławny szykował się na nadejście zimy. Przypomniał sobie, ile razy w dzieciństwie uciekał przed trajkotaniem matki, żeby z książką posiedzieć wśród najstarszych grobów. Dla większości jego kolegów była to dziwna praktyka, woleli zakradać się na teren nekropolii, żeby podpalać zgarnięte w kupki liście i ze śmiechem uciekać przed dozorcą. On miał układ ze starym Ludwikiem, który pozwalał mu spacerować alejkami cmentarza nawet wieczorami, kiedy brama główna była już zamknięta. W zamian Staszek przynosił mu stare kolorowe magazyny i raz w tygodniu grał z nim w domino, słuchając syberyjskich opowieści wiekowego zesłańca. Ludwik, namiastka nieobecnego ojca, zmarł jakieś dziesięć lat temu. Stach zaczynał wtedy pracę w służbach. W ostatnich miesiącach życia dozorcy odwiedzał go bardzo rzadko, tylko po niedzielnych obiadkach u matki. Przeprowadził się wtedy do służbowego pokoju w hotelu dla funkcjonariuszy średniego szczebla. Pamiętał, jak stał na jego pogrzebie i zastanawiał się głupio, czy dozorca nie odszedł, bo uschło jego źródło kolorowych magazynów, jedynego okna na pozacmentarny świat.

– ...rozumiem, że wpadasz, gdy musisz odchorować albo odespać. Ale choć w niedzielę mogłeś staruszkę zaprowadzić do świętego Wawrzyńca.

Zamyślony Staszek nawet nie zauważył, kiedy matka zmieniła temat.

– Chciałaś się przekupom z osiedla pochwalić synusiem? – zapytał, patrząc jak matka z wyraźną niechęcią zalewa kawę wrzątkiem.

– Pewnie. Ta nowa z parteru to chyba nawet nie wierzy, że mam syna. Tyle jej opowiadałam, a ciebie, odkąd tu mieszka, nie widziała ani razu. – Matka odstawiła czajnik i zaczęła grzebać w lodówce. Postawiła przed synem przygotowany wcześniej talerz pokrojonej cienko suchej krakowskiej, udekorowany pomidorem i ogórkiem konserwowym.

– Mamo, ja nie jem śniadania tak wcześnie – zaprotestował Stach.

– Wiem jak was karmią w stołówach. Tylko zdrowe, zbilansowane i niesmaczne. Tu widać, co dobre. W sklepach z tymi zbilansowanymi trocinami pustki, a po kiełbasę stoi się godzinę na bazarze.

– To mówi ktoś, kto karze pić zdrową herbatkę? – zaatakował z uśmiechem syn.

– Herbata była dobra zawsze, a tego stającego w gardle suplementu jeszcze przed wojną nie... – kobieta przerwała, zdając sobie sprawę z użycia kłopotliwego słowa.

– Gówniane suplementy – podsumował Stach.

– Wiesz, że nie chciałam. Łatwo się przejęzyczyć, co chwila ta nowomowa. – Kobieta pogłaskała syna po ramieniu. Nie zareagował, skupiając się na mieszaniu kawy. Matka podparła dłonie na biodrach i raźnym głosem dodała:

– Teraz się obrazisz i już będzie powód, żeby nie jeść śniadania. Mały Stasio znowu się boczy na mamę?

Popatrzył na nią, po czym dla świętego spokoju wyciągnął rękę po plasterek krakowskiej. Kobieta rzuciła mu spojrzenie, którego treść natychmiast odczytał. Położył kiełbasę na kromce chleba, pamiętając z dzieciństwa naukę, że wędlina bez pieczywa to marnowanie jedzenia, z chlebem człowiek się szybciej naje i więcej zostanie na później.

Kobieta usiadła naprzeciw syna. Posłodziła herbatę jedną kostką cukru i zaczęła powoli mieszać. Stach czuł, że chce go o coś zapytać. Miał nadzieję, że nie zepsuje mu dnia wypytywaniem o najbardziej drażliwe sprawy. Kobieta wypiła łyk naparu i zadała najgorsze z możliwych pytań.

– A coś słyszałeś, co u Jadzi?

– Przecież wiesz... – zaczął, cedząc słowa przez zęby.

– To moja wnuczka... Nasza krew przecież... – kobieta próbowała zagadać zbliżający się wybuch syna. Niestety drążenie tematu rozjuszyło mężczyznę.

– Zapomnij o tym bachorze. Nigdy nie będzie naszą rodziną. Nigdy, rozumiesz?! – rzucił w gniewie. Ostudziły go dopiero łzy kobiety. – Przepraszam... Nie możemy o tym rozmawiać. Nie chcę, a ty mogłabyś uszanować...

– A ty uszanuj to, że tylko ciebie mogę o nią zapytać – odparła, zaciskając dłoń na kubku z herbatą.

– Mamo, przepraszam, poniosło mnie. Jeśli się czegoś dowiem, to zaraz przylecę do ciebie.

– Musiałbyś potknąć się o nią na ulicy, żeby się czegoś dowiedzieć – odpowiedziała, wstając i wychodząc z kuchni.

– Znasz moich uczuć głąb, więc krok ten mi wybaczysz – powiedział Stach, patrząc na puste krzesło po drugiej stronie stołu.

***

Kolejna rozwiązana sprawa Domagały – pomyślał Stach, patrząc na skupione oblicze przełożonego. Inspektor w gumowych rękawiczkach przeszukiwał powoli kieszenie denata. Technicy już wcześniej zrobili zdjęcia ofiary i pozwolili mundurowym wyciągnąć połamane ciało z wielkiego pojemnika na śmieci. Stach się gotował, widząc tak nieregulaminowe zachowanie. Powinni zaczekać na przybycie ekipy śledczej. Nie wolno im było ruszać ciała, zanim on i mistrz dedukcji Domagała nie obejrzą miejsca zbrodni. Wiedział, że inspektorowi podobał się taki rozwój wypadków, bo nie musiał wchodzić do śmietnika i brudzić swoich wypastowanych bucików. Nadgorliwców dotykających wcześniej trupa nagrodził papierosami, gwiazda wydziału wychodziła z założenia, że najważniejsze to dobrze żyć z pracownikami niższego szczebla. Oczywiście zasada ta nie dotyczyła Stacha, jego najbliższego współpracownika, któremu na każdym kroku przypominał, że jeden z nich lepiej się urodził.

– Ja wiem, Kubiak, że myślisz już o kolacji, ale zapisz z łaski swojej, że przy denacie nie znaleziono żadnych dokumentów – wystudiowanym głosem profesjonalisty zwrócił się do współpracownika, nawet na niego nie patrząc. Doskonale wiedział, że takich szczegółów się nie zapisuje, bo są na tyle proste, że każdy je zapamięta, a już na pewno Stach, szkolony do pamiętania wszystkiego. Domagała miał publikę złożoną z zabezpieczających teren mundurowych i szefa techników. Dopóki byli jego widownią, zamierzał odgrywać rolę perfekcyjnego detektywa. Robiąc długie pauzy między zdaniami, monologował o tym, że ofiara została dwa razy postrzelona w brzuch i tym samym uśmiercona około ośmiu godzin temu, złamano jej też kończyny, wcześniej poinformował go o tym szef techników. Zresztą wszyscy widzieli zalaną krwią koszulę, którą jakiś ambitny krawężnik podwinął, żeby ukazać rany wlotowe.

Stach chciał przejść do drugiego aktu, przesłuchiwania sąsiadów, bo w czasie, kiedy jego bezpośredni przełożony odtwarzał scenkę z denatem, on zdążył już zlustrować scenę zbrodni. Zauważył, że zwłoki przeciągnięto do śmietnika z drugiej strony podwórka. Obejrzał miejsce, w którym wcześniej leżały. Odkrył tam ślady krwi. Powiadomił o tym techników, którzy zabezpieczyli miejsce przy okienku do piwnicy. Zastanawiał się, z którego piętra wypadła ofiara i czy wykręcone kończyny były skutkiem upadku. Przeklinał powracający ból głowy. Brał mocne leki i był w stanie pracować, ale jego efektywność spadła o jakieś dwadzieścia procent. Do tego nie był z siebie zadowolony – po wyjściu od matki, w drodze do pracy, miał zrobić obowiązkową codzienną prasówkę, niestety kolejną ofiarą sezonu grypowego okazała się kioskarka na Górczewskiej, właścicielka jedynego w okolicy punktu z prasą. Miał wybór, drałować całą przecznicę w bok, do innego kiosku i spóźnić się do pracy prawie pół godziny – biorąc pod uwagę wydobyty z zakamarków pamięci aktualny rozkład jazdy – albo zjawić się w biurze bez przygotowania i ryzykować przepytanie przez nadgorliwego Inspektora Gotowości Zawodowej. Na szczęście zaraz po wejściu do budynku wydziału dopadł go dyżurny kurier i przekazał wiadomość od Domagały, że ten zmierza już na miejsce zbrodni. Inspektor powinien był na niego zaczekać, zapoznać z dokumentami zgłoszenia, ale bezwzględna hierarchia jednym pozwalała na dowolne zachowanie w pracy, a innych zmuszała do latania za nimi po mieście z wywieszonym ozorem. Dziadkowie Jadzi, manipulując licznymi znajomościami, pilnowali, żeby ta sytuacja nigdy się dla Stacha nie zmieniła, a Domagała wiedział, że w relacjach z podwładnym może sobie na wiele pozwolić. Oczywiście nie było go stać tylko na jedno – stracenie tak wartościowego współpracownika jak Stach. Dlatego raz na miesiąc zapraszał go na kolację, podczas której udawał koleżeńską sztamę i próbował nie rozmawiać o pracy. Niższy stopniem i ustawową klasą funkcjonariusz nie mógł odmówić przyjęcia dowodów udawanej sympatii.

Domagała wyprostował się i odwrócił twarzą do publiczności.

– Denata wrzucono do śmietnika, ale ciało wcześniej leżało gdzieś indziej – spojrzał na zebranych, wyławiając spośród nich szefa techników, a ten ruchem głowy wskazał oznaczone miejsce pod oknami. Inspektor kontynuował przedstawienie.

– O tam, przy okienku. Denata zapewne wyciągnięto z piwnicy, tak wydedukowałem.

Stacha zalała fala złości, miał ochotę zrugać Domagałę, powiedzieć, że jego popisowe bełkotanie nie ma nic wspólnego z dedukcją. Dać wykład z prawidłowego rozumowania logicznego opartego na zbiorze przesłanek. Podać szereg przykładów adekwatnych do zastanej tu sytuacji. Uspokoił się w duchu. Opanował potrzebę korekty słów mówcy. Wiedział, że musi interweniować, ale delikatnie. Domagała był w wyjątkowo marnej kondycji. Widząc jego wystudiowane, teatralne zachowanie, powinien był się domyślić, że inspektor przesadził z porannym kielichem, który jeszcze bardziej obniżył jego nie najwyższe loty. Musiał ratować honor ich duetu śledczego.

– Panie inspektorze, z góry. Ciało przypuszczalnie zostało zrzucone z któregoś z okien – poprawił przełożonego, nie zwracając uwagi na uśmieszki mundurowych. Tylko szef techników zdawał się przejmować smutnym losem komisarza informacji i uraczył Stacha współczującym spojrzeniem. Spojrzeniem, którym on gardził, bo w toku myślenia technika na pewno pojawiło się określenie „biedny suplement”. Właśnie suplementem ulica nazywała gromadzących dane asystentów ustosunkowanych funkcjonariuszy.

Rozpoczęli obchód po klatce, pod którą znaleziono ślady. Pięć kondygnacji, dziesięć mieszkań. W siedmiu zastali lokatorów lub służbę. Wychodzących wcześniej mieszkańców przepytali mundurowi. Stach na osobności poprosił ich o szybkie dostarczenie raportów. Nie był zaskoczony, rozmawiając z mieszkającym tu prawnikiem. Dokładnie sześćdziesiąt trzy dni wcześniej włamano się do prokuratora Jarzyny i to komisarz przesłuchiwał poszkodowanego oraz sąsiadów. Była to jedna ze spraw na boku, o jakie czasami prosił go naczelny. Do kradzieży wysyłano zwykle żółtodziobów, ale ze względu na pozycję poszkodowanego sklecono zespół odpowiednich ludzi. Okoliczności były podejrzane, bo z mieszkania nic nie zginęło, a jedynym śladem bytności złodzieja były wyłamane drzwi. Wszystko wskazywało na to, że włamywaczy ktoś spłoszył. Tamtą sprawę umorzono, a poszkodowany rozpaczał, bo zniszczono framugę tuż przed zakończeniem generalnego remontu mieszkania. Podobnie jak pozostali mieszkańcy klatki, Jarzyna nie zauważył wczoraj nic podejrzanego. Wszyscy słuchali wieczornej audycji o dzielnym szpiegu, jedni dobrowolnie, inni zmuszeni przez sąsiadów, którzy w czasie serialu podkręcali głośność w odbiornikach. Stach spodziewał się tego, znając słupki słuchalności popularnej opowieści. Stróż ze służbówki podzielał radiowe zainteresowania reszty obywateli, a policjanta z budki na rogu ulicy zmusiła do opuszczenia stanowiska grupka awanturujących się pijaczków. Ich dane zostały spisane i przekazane Stachowi. Jarzyna spytany o pozostałych sąsiadów wiedział tylko, że profesor Gerke, pod nieobecność żony, pracował w dziwnych godzinach. Połowa nazwisk z listy lokatorów często pojawiała się w gazetach, w tej okolicy mieszkała większość warszawskich prominentów. Był jeden wiceminister, w którego mieszkaniu zastali zmartwioną zamieszaniem gosposię i dzieci żywo zainteresowane trupem na podwórku. Szef urzędu prasy i widowisk był w domu, bo odsypiał wczorajszy raut, z którego niestety wrócił około drugiej w nocy i nie zauważył niczego podejrzanego. Nie zastali w domu znanej aktorki, ale dzięki codziennym prasówkom Stach wiedział, że przebywała na amerykańskim tournée. Sąsiedzi, których mieszkania były zamknięte, między innymi Gerke, z tego, co komisarz pamiętał, szycha w Instytucie Analiz Epidemiologicznych – mieli zostać namierzeni w ciągu najbliższych godzin.

***

Złość przeszła szybko. Pulsujący ból nosa pomógł się opanować. Gdyby w tym stanie ruszył w dalszy pościg za uciekinierem, po schodach kamienicy spłynęłaby krew. Dobrze, że się wtedy zatrzymał, przysiadł na półpiętrze, chwilę pomyślał i wrócił do mieszkania. Ścigać spanikowanego dziada nie było już po co, a jak na swój wiek miał sporo energii. Wpakowałby się w jeszcze większe bagno, gdyby go zabił i wrócił z informacją o dwóch trupach, a tak musiał zająć się tylko Bednarskim. Nie mówili, co się robi w takich sytuacjach. W ogóle niewiele powiedzieli. Polecili przerwać standardową obsługę klienta, ubrać się i iść za kolegą, który kazał mu tylko groźnie wyglądać i wykonywać polecenia. Wykonywał, tylko ten Niemiaszek ich nie słuchał.

Kłujący ból promieniował od nosa w głąb czaszki. Myślenie nie było jego dobrą stroną, a teraz utrudniał je ogień pulsujący na środku twarzy. Żałował, że nie zabrał ze sobą fiolki aktywatorów, wziąłby podwójną dawkę i przekuł ból w działanie. Kwadrans chodził po mieszkaniu, co chwila zerkając na leżące w przedpokoju zwłoki. Wyłączył rozpraszające go radio. W końcu wymyślił, że jedyne, co może zrobić, to utrudnić ewentualne śledztwo i odciągnąć zwłoki od miejsca zbrodni. Wyrzucił Bednarskiego przez okno, wcześniej upewniając się, czy nikt nie chodzi po podwórku. Na szczęście wszyscy siedzieli przy radioodbiornikach i słuchali nowego odcinka serialu. Miał nadzieję, że wszystko się do jutra ułoży i zdąży do domu na wieczorną powtórkę. Z drugiej strony bagno było takie, że pewnie zostanie w robocie dzień dłużej. Zamknął mieszkanie, zszedł na dół i wrzucił zwłoki do śmietnika.

Przez telefon zreferował dyżurnemu całe zajście i godzinę później był już na oddziale. Kazano mu opatrzyć nos, iść do piwnicy i zaczekać na oficera operacyjnego. Obudził lekarza, który swoją nocną zmianę jak zwykle przesypiał. Ten sprawnie zajął się jego nosem, oblepiając go kawałkiem bandaża i grubym plastrem. Kazał zgłosić się rano do szpitala na prześwietlenie i wcisnął do ręki tabletki przeciwbólowe. Rozwalony nos już tak bardzo nie przeszkadzał, tętno wybijało w nim bolesny rytm, który orzeźwił przysypiający o tej porze umysł. Nie potrzebował tych lekarstw. Zostawił lekarza i zszedł do piwnicy. Na dole zaledwie chwilę siedział bezczynnie, z pokoju obsługi wyszedł Radziak i zapytał, czy go nie zmieni. Ucieszył się, że będzie mógł zająć się czymś produktywnym. Zakasał rękawy, włożył rękawice i przyduże kalosze, po czym wszedł do pomieszczenia z wysokim sufitem – swojego gabinetu, jak lubił o nim myśleć.

Zadanie było proste. Podlewanie z impulsem. Wolał nie używać pięści, bo nie znał pytań ani sprawy. Farba na ścianach pękała od zbierającej się pod nią wilgoci. Dominował zapach pleśni, a pod nim nuta uryny. Podszedł do kranika, żeby odkręcić wodę. Idealna robota, nieskomplikowana. Czysta siła. Proste pytania, krótkie odpowiedzi. Gdyby klient zaczął więcej mówić, należało przekręcić przełącznik przy drzwiach i zaraz przychodził podoficer spisywać zeznania.

Z wysokiego stropu zwisała tania lampa. Kiedyś była to zwykła żarówka, ale po kilku spięciach od wszechobecnej wilgoci, kiedy wywaliło korki na całym oddziale, wprowadzono izolowaną kulę, dającą mniej światła, ale większe bezpieczeństwo pracy. Trzy metry pod lampą, na metalowym krześle, trząsł się klient. Okrywał go szary worek, tak wielki, że wystawały z niego tylko żylaste łydki i sine stopy. Mężczyznę przywiązano do oparcia grubym skórzanym pasem. Nie było otworu na twarz. To dobrze, funkcjonariusz nie chciał oglądać tych proszących o litość małych oczek komucha, który właśnie dał się przekonać do zmiany spojrzenia na świat, czy jeszcze gorszego elementu, bezmyślnie sprzedającego informacyjną własność ojczyzny. Do tej pracy trzeba mieć silny kręgosłup moralny, tak powtarzał świętej pamięci Bednarski, oraz nienawiść do zdrajców, kontrolowaną, bo łatwo było przedobrzyć. Wziął szlauch, z którego na podłogę mocnym strumieniem lała się lodowata woda. Wszystko spływało do otworu pod klientem. Wykonał znak krzyża, jak zwykle utwierdzając się w tym, że to okrutne, ale dobre dla innych, żeby ojciec i Kryśka nie musieli się w życiu brudzić. Ścisnął gumową końcówkę, żeby zwiększyć ciśnienie, i polał dygoczącego mężczyznę. Ten nawet nie pisnął, widać przesłuchanie trwało już trochę czasu i klient przysypiał. Odłożył gumowy przewód. Na myśl o użyciu agregatu poczuł iskierkę radości. Zaraz zdusił to nieprofesjonalne uczucie. Kilka razy dał się ponieść przyjemności płynącej z pracy i musiał wzywać dyżurnego lekarza. Polecieli mu za to po premii i wysłali na szkolenie, podczas którego zgłębił techniki panowania nad emocjami. Zastosował jedną z nich, wizualizację papierkowej roboty, zaznaczania kolejnych punktów w niekończącej się tabeli. Ta praca to wypełnianie listy obowiązków. Nic więcej. Odkręcić wodę – raz. Polać – dwa. Dać impuls – trzy. Wydać polecenie lub zadać pytanie – cztery. Poczekać na odpowiedź – pięć. I od początku, jeśli zachodzi potrzeba. Żadnej przyjemności, tylko obowiązki do wykonania. Z tego żyję. Oczywiście technika była bardziej skuteczna, kiedy wspomagało się ją farmakologicznie, ale żeby sięgnąć do apteczki, musiałby zdjąć ogumienie rąk i nóg, po czym wyjść na korytarz. Za dużo zachodu.

Odetchnął zmęczony trudami pracy. Przesunął pokrętło maszynki stojącej na stoliku w rogu pokoju. Nacisnął guzik i 200 000 woltów popłynęło po przewodzie łączącym agregat z nogą krzesła. Mężczyzną w worku zatrzęsło, po czym zwiotczałe mięśnie bezsilnie opadły.

Nagle otworzyły się drzwi. Na popękanych kafelkach stanęły lśniące lakierki. Ciemny garnitur skrojony idealnie do szczupłej sylwetki kontrastował z obskurnym pomieszczeniem. Miał nadzieję, że rozmowa z operacyjnym odbędzie się w biurze na końcu korytarza, a nie w miejscu jego brudnej przecież pracy. Mimo że była noc, mężczyzna nosił okulary z przyciemnianymi szkłami. Dziewczyny z finansowego uważały, że był przystojny, ale zimny. Miały rację. Wysokie zakola i zaczesane do tyłu jasne włosy jeszcze bardziej wyciągały twarz oficera. Funkcjonariusz, wciąż trzymający w dłoni szlauch, poczuł, że w pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. Operacyjny zdjął okulary i, jak zwykle w takich chwilach, podwładny poczuł, że do celi zajrzało lipcowe słońce. Błękitne oczy promieniały dobrocią, rozlewającą się na całą twarz i otoczenie. W niemal magiczny sposób zmienił się wygląd mężczyzny. Teraz miało się ochotę na szczerą, przyjacielską pogawędkę zakończoną wypaleniem drogiego papierosa w niekrępującej ciszy.

– Narozrabiałeś, kolego – powiedział oficer, w którego perfekcyjnej polszczyźnie wciąż pobrzmiewał obcy, anglosaski akcent. – Rozumiem, że działałeś w pośpiechu. Że pewnie chciałeś usunąć trupa z mieszkania tego człowieka. Wiem, że zadanie wymagało od ciebie zaangażowania ponad możliwości. Rozumiem. To był nasz błąd. Za duże wymagania. Ale straciliśmy pożytecznego pracownika. Zamiast klienta i informacji mamy trupa. Trupa, który w mieszkaniu, niezauważony, przeleżałby tydzień, a teraz kolejni ludzie zainteresują się naszym profesorem. Będę musiał zadzwonić do następnych ludzi. Może obędzie się bez pytań w zamian za kosztowne przysługi. Stracimy czas i pieniądze, to będzie kara dla mnie za wysłanie nieodpowiedniego człowieka. Konsekwencje mojego błędu…

Mężczyzna stał w miejscu, przy drzwiach, ze splecionymi z tyłu rękami. Po chwili bezruchu drgnął, podszedł w stronę klienta, zatrzymał się i mruknął, nie tracąc przy tym kontaktu wzrokowego z rozmówcą w gumiakach:

– I ty też... –z całej siły przywalił dłonią w głowę torturowanego, aż ten razem z krzesłem przewrócił się na podłogę – odczujesz konsekwencje tego błędu. Mogę zrobić to tak, żebyś zapamiętał naukę. Bez obijania twojej, już i tak cierpiącej twarzy, tylko docierając wprost do serca.

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której oficer poszedł wyłączyć agregat, usiadł na stoliku i zapalił papierosa.

– Otwórz okienko – poprosił rozmówcę, rozganiając ręką tytoniową chmurę. Poczekał aż tamten wykona polecenie i kontynuował przemowę.

– A teraz wyobraź sobie, że po twoim telefonie, półtorej, zdaje się, godziny temu, odwiedziliśmy twojego ojca. – Funkcjonariusz zbladł, słysząc te słowa. – Zaprosiliśmy go na małą przejażdżkę i wizytę w zakładzie pracy syna. Zwiedzanie było niestety krótkie, ale tato dał się namówić na prezentację zawodowych umiejętności, jakimi dysponuje jego syn. Radziak zgodził się poczekać z tym wspaniałym, jak słyszałem, staruszkiem na powrót pierworodnego. Ojciec twój wylewnie dziękował za możliwość poznania tajników twojej pracy. Musieliśmy zająć mu czymś usta i otulić go, bo zmarzł, biedaczysko. Niestety staruszek miał też wypadek. Nietrzymanie moczu, rzecz normalna w tym wieku. Akurat, kiedy zaczęliśmy go myć, wróciłeś z terenu... – oficer spojrzał na leżące na podłodze, bezwładne ciało – ...i pomogłeś zająć się naszym gościem.

Funkcjonariusz niskiego szczebla drgnął. Od razu chciał rzucić się do ciała leżącego na wilgotnej podłodze, ale czekał na pozwolenie przełożonego. Pojawił się impuls bezmyślnej zemsty, ale tym razem rozsądek wyprzedził spontaniczną reakcję. Wiele razy widział tego mężczyznę podczas pokazowych ćwiczeń, kiedy niewinnym ruchem ręki powalał większych o głowę przeciwników. Doskonale opanował sztukę wykorzystywania masy i energii napastnika.

Operacyjny skinął głową i ruszył do drzwi. Mężczyzna w gumiakach padł na kolana i zaczął odwiązywać spętane ciało od krzesła. Długo mocował się z workiem. Jego zwierzchnik zatrzymał się przed wyjściem, odwrócił i z uśmiechem zakończył przemowę:

– Zrozum, że kara musi być. Musisz zapomnieć o trzynastce i pod choinkę kupić tacie skromniejszy prezent.

Pod workiem kryło się martwe już ciało staruszka. Funkcjonariusz odetchnął z ulgą. Widział tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu. Żadna kara dyscyplinarna nie była w stanie przyćmić jego radości. Do domu wrócił późnym przedpołudniem. Ze łzami w oczach ucałował ojca.

***

Kiedy Domagała poszedł na swoją południową drzemkę do oddalonego o kilka przecznic domu, Stach usiadł w pobliskiej kawiarni, zamówił kawę z obniżoną zawartością kofeiny i zabrał się za przeglądanie zakupionych przed chwilą gazet. Pierwsze strony wydań z poniedziałku 8 listopada 1965 roku zdominowała informacja o nowym ognisku wirusa na Mazowszu i to w najbliższym sąsiedztwie stolicy. Artykuł okraszono zdjęciem ze szpitala polowego, szereg łóżek zajmowali bladzi ludzie. Na pierwszym planie zaopatrzony w maskę przeciwgazową lekarz poił siedzącą na pryczy dziewczynkę. Wiedział, że oddziały medyczne nie używają tego typu sprzętu, ale zdawał sobie też sprawę z namiętności fotografów prasowych do upiększania rzeczywistości. Wzruszył go jednak widok autentycznego bólu w oczach dziecka. Zgroza, pomyślał. Część tytułów sugerowała, że za sprawą stoją przedstawiciele Wschodniej Warszawy. Od dwudziestu lat, czyli od chwili, kiedy kraj i stolicę podzielono na dwa oddzielne państwa znajdujące się pod wpływem wrogich bloków, o prawie wszystko, co działo się na terenie miasta, najpierw obwiniano praskich agentów. Kiedy za nieprzestrzeganie norm sanitarnych zamknięto popularną cukiernię, ulica żartowała o karaluchach wrzucanych do pączków przez piątą kolumnę komunizujących cukierników. Po nieudanym zamachu na mokotowskiego bandziora, Grzesia, szukające sensacji gazety rozpisywały się o zemście szmuglerów alkoholu z drugiej strony Wisły, oczywiście pracujących dla władz Polski Ludowej. Ile razy z rzeki wyłowiono trupa, zaraz szła fama, że to wierny syn III RP, służący pod przykrywą na Pradze i zdemaskowany przez kacapski kontrwywiad. Tylko jedna z czytanych przez Stacha gazet zawierała obawy, że sprawa odkrycia nowego ogniska choroby zaszkodzi małej odwilży i akcji „Spotkania na moście”, podczas której rodziny z dwóch stron Wisły jednały się po latach i odwiedzały pod czujną kuratelą władz.

Obchodzący w tym roku czterdziestolecie istnienia Instytut Farmakologii informował o nowych specyfikach wprowadzanych na rynek, zarówno tych powszechnie dostępnych, jak i zalecanych specjalistom z różnych dziedzin. Stach dowiedział się, że już niebawem uprzywilejowane Jednostki Przetwarzania In formacji otrzymają nowy środek jednocześnie wzmacniający pamięć i koncentrację, umożliwiający przyswojenie większej ilości danych. Oczywiście, jak zwykle, zapewniano o braku skutków ubocznych. Natychmiast przypomniał sobie jak po wprowadzeniu cudownego Memactu 34 przez dwa miesiące nie mógł spać, analizując mało znaczące szczegóły, takie jak zależność aktywności trzody hodowlanej od sprzedaży pasz z wzbogacanym białkiem.

Zwyczajowo na ostatniej stronie warszawskich wydań, nazywanej „tablicą chwały”, umieszczano informacje o pracownikach średniego szczebla dzięki ciężkiej pracy awansowanych do decyzyjnej elity. Czytał, wiedząc, że nie ma szans. Kiedyś bardzo tego chciał, starał się, potem się zakochał i dostrzegł szansę na spełnienie za jednym zamachem klasowych i osobistych marzeń. Los chciał inaczej, ale i tak zaszedł daleko jak na startującego z najniższej pozycji syna uciekiniera. Jebać to, pomyślał. Jest jak jest. Mam co jeść i o czym myśleć. Przełknął pigułkę z mieszaniną witamin i minerałów podawaną do każdej kupowanej na mieście kawy i zamówił sobie porcję deseru na bazie odtłuszczonego koziego sera. Pożałował, że nie zabrał od matki kanapek z kiełbasą.

***

Z Domagałą był umówiony o drugiej na odprawę u naczelnego. Można było się tego spodziewać, szef wzywał do siebie zawsze, kiedy trup leżał pod oknem jakiegoś nuworysza. Stach miał czas, żeby odwiedzić pijaczków awanturujących się w nocy pod kamienicą na Unii. Ich adresy miał świeżo zanotowane w głowie. Na pierwszy ogień wziął starego znajomego, Sikorę, mokotowskiego złodzieja, który rok temu próbował po pijaku zatrzymać tramwaj i przeszedł ponoć na przestępczą emeryturę.

Biedaczek leczył kaca. Na początku milczał, udając, że próbuje wrócić z półsennego stanu do rzeczywistości. Wtedy Stach rozejrzał się po jego melinie, suterenie na tyłach Puławskiej i zaczął wyliczać: alkohol z PRL-owską banderolą, farmaceutyki dla pracowników fizycznych klasy ciężkiej, których pozbawiony lewej ręki rentier mieć nie powinien i paczki z emblematem delikatesów, które obrobiono pięć dni temu. Widać Sikora nie zrezygnował z aktywności zawodowej i przebranżowił się w pasera.

– Wyliczać dalej? – zapytał Stach. – Bo tu się materiału znajdzie dla niejednego wydziału.

– A jak się rozgadam, to pan komisarz zapomni? – zmulona dotąd ofiara kaca okazała się całkiem trzeźwo myślącym rozmówcą.

– Ja z tych, co nie mogą zapomnieć. Ale żyć dają, Sikora.

– To ja już skłonny jestem. – Mężczyźnie zaschło w gardle, więc pociągnął łyk z opróżnionej do połowy butelki mleka. – Wczoraj w Łazienkach my w krzakach stali, jak co wieczór. Jak się cicho jest, strażniki się nie interesujo. I podeszło takie brunecisko, pana wzrostu, w płaszczu lepszym, szaro-żółtawym chodził. – Opis pasował Stachowi do denata. – Za nim, na alejce, stało takie wielkie bydlę, rude chyba, ale cimno już było, więc za dobrzem nie widział.

– Czego chciał ten ciemny?

– A żeby za godzinkę szumu narobić na rogu Unii. Niebieskiego z budki wyciągnąć. Tylko punktualnie być.

– A coś więcej pamiętasz o tym, co z nim gadałeś?

– Wszystko już powiedziałem. Typ, ciemny charakterniak, tylko dobrze ubrany. Ten drugi, to żem facjaty nie widział, ale nie wyglądał na takiego od myślenia. Dostalim po banknocie i poszli się wywiązać.

– Dobra. – Stach zbierał się do wyjścia, ale zerknął jeszcze na butelki z praską wódką. – Tylko tę kontrabandę stąd zabierać. Bo jak cię przypadkiem nakryją i się rozgadasz, to jeszcze beknę, że nie doniosłem. A przemyt z prawego brzegu to gratka dla chłopaków z zewnętrznego.

– Ależ skąd, panie komisarzu, ja nie gadatliwy. Mruk jestem.

– Słyszę właśnie. – Komisarz zmierzył go wzrokiem.

– Ja tylko z takim miłym panem jak wy rozmawiać lubię – uśmiechnął się, ale widząc, że ten wyraz twarzy nie robi na Stachu wrażenia, dodał szybko: – Zaraz brudy zabiorę, tylko chłopców do pomocy zwołam.

Policjant wiedział, że będzie musiał donieść o paserskiej działalności swojego gospodarza. Zdecydował się wstrzymać do czasu zakończenia śledztwa.

Mężczyzna mógł się jeszcze przydać, szczególnie przy rozpoznaniu drugiego z podejrzanych typków.

Na zewnątrz siąpił deszcz. Głowa coraz bardziej bolała, więc wyjął z kieszeni kolejną tabletkę i połknął ją bez popijania. Stała przez chwilę w gardle, po czym z oporem ruszyła.

Zastanawiał się, w którą stronę iść. Do spotkania miał ponad godzinę. Wybrał Pola Mokotowskie, na których tuż po wojnie stworzono zespół Eksperymentalnych Farm Miejskich. Wiejskie pejzaże roztaczały się aż po Szczęśliwice i Raków wyludnione pod koniec wojny przez niemiecki wirus bojowy. Teraz pasła się tu rogacizna, a w pawilonach przy Niepodległości można było kupić świeże mleko i nabiał, oczywiście odtłuszczony. To była spożywcza alternatywa dla odległych od miasta wielkich farm. Zamyślony ruszył Rakowiecką.

– Trzysta trzynaście, trzysta siedemnaście, trzysta trzydzieści jeden, trzysta trzydzieści siedem, trzysta czterdzieści siedem – wymieniał pod nosem. Próbował rozruszać umysł prostym ćwiczeniem, obliczaniem liczb pierwszych. Choć pierwszy tysiąc potrafił bez trudu wyłowić z pamięci, czasem sprawdzał, czy aby na pewno nie mają nadprogramowych dzielników.

Do mleczaka dotarł w miarę suchy, w duchu dziękując matce, która przed wyjściem wcisnęła mu do skórzanej torby stary parasol. Zamówił mleko z miodem, wypił, patrząc na ludzi uciekających przed deszczem na stację kolejki. W barze siedziało zaledwie kilka osób, prawie wszyscy czytali gazety. Sami mężczyźni i tylko jedna kobieta, która weszła tuż po nim. Zgrabna, niewysoka blondynka około trzydziestki, w zielonym płaszczyku, modnie łączącym zachodnie trendy z odrobinę militarnym charakterem. Miał pojęcie, co się teraz nosi, bo jego obowiązkiem było posiadanie nawet tej wiedzy. Co czwartek, podczas prasówki w bibliotece na Koszykowej, przeglądał magazyny o modzie, kulturze i sporcie. W piątki zapoznawał się z najnowszymi informacjami dotyczącymi nauki i ekonomii. W pozostałe dni tygodnia dobierał tematykę zależnie od nastroju. Dochodziło do tego jeszcze poranne czytanie prasy codziennej. W ramach pracy miał obowiązek spędzać przynajmniej godzinę dziennie na lekturze, chyba że sprawa pochłaniała przeznaczony na to czas. Oczywiście wydział dostarczał mu część materiałów na biurko, ale on wolał posiedzieć w klasycznym wnętrzu ulubionej biblioteki i w przerwach pogapić się na zwykłych ludzi. Przyswajał olbrzymie ilości informacji dzięki częstym szkoleniom z szybkiego czytania, zapamiętywał, stosując się do farmakologicznych zaleceń swojego wydziału.

Gdyby nie spowodowane przeziębieniem zmęczenie, pewnie już na Rakowieckiej zauważyłby, że kobieta w zielonym płaszczu go śledziła. Dopijał mleko z wysokiej szklanki, czując na sobie jej wzrok. Przez chwilę starał się jej nie przyglądać, tylko lustrować przechodniów za szybą. Po trzech minutach obliczania stosunku kobiet do mężczyzn, ludzi w szarych, zielonych i jasnożółtych płaszczach do tych w modnych kurtkach z demobilu wstał i ruszył do wyjścia. Minął kobietę w zielonym. Był już za drzwiami, kiedy ona niespiesznie zakładała płaszcz. Gdy skręcił do wejścia na stację kolejki, zobaczył, że i ona zmierza w tym kierunku.

Peron znajdował się na wysokości drugiego piętra standardowej kamienicy. Tory ustawione zostały na stalowych podporach i biegły nad ulicą, Alejami Niepodległości aż do Dworca Gdańskiego. To był prezent od Amerykanów, oddany do użytku w 1955 roku. Eisenhower chciał nam coś podarować, zaproponował metro, ale po wstępnych ekspertyzach okazało się, że kopanie zajmie lata i pochłonie zbyt wiele funduszów, więc prezydent wyszedł z propozycją stworzenia kolejki na powierzchni, nad ulicami Warszawy. Trasy trzech linii obliczono tak, żeby podczas budowy zniszczyć jak najmniej budynków. Biegły przez tereny osiedli zburzonych w czasie wojny podczas działania niemieckiej Wunderwaffe. Kolejka miała ożywić okolicę i tak też się stało. Między przystankami rosły całe kwartały nowoczesnych osiedli. Trasa A łączyła Szopy Niemieckie z Dworcem Gdańskim. Trasa B biegła z Marymontu, przez Gdański, wzdłuż wybrzeża na Czerniaków, mówiło się, że to praska trasa widokowa, bo było z niej widać drugą stronę Wisły. Trasa C startowała przy moście Kierbedzia, szła tunelem Waszyngtona pod Placem Zamkowym, a potem nad Lesznem i Górczewską, aż do Ulrychowa, nowej dzielnicy fabrycznej. Stach przeklinał zaoranie tamtejszych sadów i pól pełnych kwiatów. Od małego biegał po okolicy. Teraz rozbudowano tamtejszy węzeł kolejowy i otwarto zakłady produkujące farmaceutyczne półprodukty. Kawałek dalej rosło już nowe osiedle mieszkaniowe dla pracowników fabryk.

Warszawiacy żartowali, że kolejka to przeprosiny od prezydenta, po tym jak upubliczniono wypowiedź Eisenhowera, twierdzącego ponoć, że „Warszawa to tylko geograficzna definicja, tylko teatr, który można bez obaw pozostawić Rosjanom”. Potem wykpił się z tego w słynnym przemówieniu, nazwanym od pierwszych słów Ta rzeka to mur. Tak stolica dostała nowoczesny system komunikacji, oficjalnie w zamian za wojenne poświęcenie.

Nadjechała kolejka. Stach wsiadł do pierwszego wagonu, kobieta w zielonym do drugiego. W środku czuć było wilgoć przemoczonych płaszczy. Usiadł na wolnym miejscu i zaczął przyglądać się reklamom umieszczonym między oknem a sufitem. Ta linia łączyła kilka jednostek akademickich i większość komunikatów skierowana była do studentów. Uśmiechnięta para w mundurkach SGH odwracała uwagę od drobnego tekstu okraszonego czerwonymi literami tytułu: „Buduj z nami stabilną III RP”. Pod hasłem zachęcano: „Rozwijaj swój umysł, najwspanialszą maszynerię wspierającą nasz handel; Podnoś kwalifikacje, awansując do wyższych grup zawodowych; Zdobywaj certyfikaty otwierające dostęp do elitarnych środków wzmacniania Twojego intelektu; Dołącz do elity”.

Następny przystanek GUS. Przez okienko między wagonami spojrzał, czy widać kobietę w zielonym. Na nieszczęście i ona akurat zerkała w jego stronę. Natychmiast odwrócił wzrok i wyjął w torby książkę. Krzykliwie litery informowały, że powieść Tłusty pasikonik napisał Hawthorne Abendsen. Czytanie powieści fantastycznych odprężało go bardziej niż kieliszek koniaku. W chwilach wolnych od służby lubił sięgnąć po czytadło w miękkiej okładce. Szczególnie pociągał go modny ostatnio nurt sztucznej informacji, tekst jego przedstawiciela trzymał teraz w rękach. Mimo że tytuł sugerował pokaźne tomiszcze, książka była cieniutka. Należała do gatunku, który narodził się w głowach amerykańskich literatów zmęczonych dominującym trendem w technologii i szukających alternatywnych rozwiązań dla farmakologicznej dehumanizacji. Abendsen i jego koledzy prześcigali się w rysowaniu utopijnych wizji przyszłości, w których to nie człowiek, a maszyna stoi za postępem technologicznym. Ludzi wyręczają w myśleniu pozytronowe mózgi. Harmonijnie rozwijającej się ziemskiej społeczności zagrażają tu nie kosmici, a zbuntowane maszyny, które osiągnęły samoświadomość i walczą o swoje prawa. Tytuł Tłusty pasikonik dotyczył właśnie technologicznego potwora, który, po zebraniu wszystkich możliwych danych i osiągnięciu informacyjnego przesytu, zaczął się sam programować. Literacki kicz mieszał się tu z geniuszem wyobraźni. Mrzonki, ale Sowieci, gdzieś pod Uralem, bawili się ponoć w eksperymenty z technologiczną suplementacją mózgu. Czytał o czymś takim w jednej powieści szpiegowskiej, ponoć inspirowanej autentycznymi przeżyciami brytyjskiego weterana z MI6. Nawet mieli zrobić z tego film.

Przerywał lekturę, od czasu do czasu kątem oka obserwując kobietę w płaszczyku. Zbliżali się do przystanku przy rogu Leszna i Żelaznej, tutaj wysiadał. Do pałacu Teppera-Dückerta zamierzał dostać się na piechotę. Już przy drzwiach wyjściowych zerknął do drugiego wagonu. Ona też opuszczała kolejkę. Pewnym krokiem ruszył w jej kierunku, ale kobieta wyszła na peron i nawet nie patrząc w jego stronę, podbiegła do najbliższych schodów prowadzących na ulicę. Postanowił jej nie ścigać, tylko bacznie rozglądać się na ulicy. Niestety przez całą drogę do urzędu nigdzie nie zauważył już niskiej blondynki w modnym płaszczyku.

***

Pałacem Teppera-Dückerta w latach dwudziestych interesowało się Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej, ale poprzednik dzisiejszego szefa wydziału, notabene jego stryj, pociągnął za sznurki i budynek dostał się w ręce Policji Państwowej. Dziś mieściła się tu Centrala Służby Śledczej i Służba Informacyjna, pod którą Stach podlegał. Informacja była pionem zrzeszającym funkcjonariuszy przezywanych „suplementami”, „ludzkimi maszynami obliczeniowymi” lub „chodzącymi archiwami”. Mimo że z portierem byli po imieniu, musiał się wylegitymować i złożyć podpis w księdze wejść. Natychmiast popędził na piętro i znalazł się w poczekalni biura Wróblewskiego. Usiadł obok Domagały, który wyjrzał zza kolorowego magazynu i prawie niezauważalnym ruchem głowy dał znak, że zauważył przybycie podwładnego. Podobnie jak reszta budynku, i to pomieszczenie wykończone było w surowym stylu. Białe ściany, marmurowe kafle na podłodze, trzy niskie, obite zieloną tkaniną fotele i stolik, a na nim wymięte czasopisma. Przestrzeń ożywiała tylko stojąca w rogu palma. Drzwi strzegła zasuszona sekretarka. Zza otwartego okna dało się słyszeć kościelny dzwon wybijający okrągłą godzinę, chwilę potem zadzwonił telefon na biurku kobiety. Zdążyła odebrać po pierwszym sygnale. Rzuciła oschłe „tak” w odpowiedzi na to, co miał do powiedzenia rozmówca. Odłożyła słuchawkę.

– Możecie panowie wejść – zwróciła się do siedzących w poczekalni mężczyzn. Kiedy wstali i ruszyli do drzwi, zapytała jeszcze: – Kawa czy herbata?

Stach już stawał tego dnia przed takim dylematem i grzecznie podziękował. Domagała nigdy nie rezygnował z darmowego poczęstunku i poprosił o espresso z mlekiem.

Przejście z poczekalni do gabinetu Wróblewskiego było magiczne. Opuszczało się świat suchej biurokracji i wkraczało do kolorowej krainy stworzonej przez ekspertów z biura projektowania wnętrz. Nowoczesna szafa na akta była wmontowana w ścianę tak, że po zasunięciu drzwi stawała się jej częścią. Kanciaste biurko było ołtarzem ku czci czystej geometrii. Dwa fotele dla interesantów odlane z czerwonej masy plastycznej, stojące na malutkich nóżkach. Szef lubił o nich opowiadać, zdobyły nagrodę na jakimś francuskim biennale sztuki użytkowej. Wyprodukowano je na polskiej licencji w fabryce należącej do samego Le Corbusiera, o którym w Warszawie zaczęło być głośno, gdy ogłoszono budowę osiedla za Ulrychowem. Dwa miesiące temu Wróblewski chodził przybity, bo kochany przez niego reformator architektury modernistycznej odszedł na tamten świat. Szef nawet odwołał swojego wieloletniego kierowcę, kiedy ten zażartował, że skoro stary Korbus jest w niebie, to teraz chmury będą kwadratowe. Wróblewski ubóstwiał wszystko co nowe. Zapewne cierpiał w duchu, że zamiast zarządzania ludźmi nie dano mu działki przestrzeni, widać rodzinne koneksje nie sięgały wydziału architektury. Do klasycznych elementów gabinetu należały wiszące za fotelem decydenta godło i Ślepowron – herb Wróblewskich, z wielkim krukiem trzymającym w dziobie pierścień. Ten sam herb widniał na sygnecie zdobiącym spuchnięty palec szefa, korpulentnego mężczyzny po pięćdziesiątce. Na widok gości pod cienkim wąsikiem pojawił się uśmiech. Odziana w przepisowy garnitur postać podniosła się z fotela. Jedynym nowoczesnym elementem jego stroju był pstrokaty krawat w romby, skutecznie odwracający uwagę od mikrego wzrostu nosiciela.

– Siadajcie, panowie. – Wskazał dumę swojej nowoczesnej kolekcji i patrząc na zegarek, dodał: – Mało czasu, a roboty w bród.

Domagała od razu wpasował swój wielki tyłek w siedzisko. Stach poczekał aż usiądzie ich przełożony i zajął miejsce w drugim fotelu. Po raz kolejny doszedł do wniosku, że może i ładne to nowoczesne wzornictwo, ale niewygodne jak cholera.

– Nie ukrywam, że poranną sprawę z Unii monitoruję – zaczął Wróblewski. – Mimo że wasze raporty powinienem dostać dopiero wieczorem, kazałem wypytać mundurowych obecnych na miejscu i przyspieszyć sekcję zwłok...

– Jeśli to pilne, to Kubiak zaraz zabierze się do pisania – wtrącił Domagała, nawet nie patrząc na Stacha. – Powinien się pospieszyć, bo okolica faktycznie wpływowa.

– Nie trzeba – przerwał mu naczelnik. – Znaczy trzeba, tylko raportem zajmiesz się wyjątkowo ty. Sprawa jest rozwojowa. Są nowe elementy, o których nie zdążyłem was powiadomić.

Zdziwiony inspektor pochylił się do przodu i poru szył najbardziej dla niego niewygodny aspekt rozmowy.

– Jak to, ja sam, raport?

– Czytacie raporty sporządzane przez Kubiaka?

– No... tak – odparł Domagała.

– Pisaliście kiedyś własne, to teraz przejmiecie poranne sprawozdanie. – Wróblewski znowu spojrzał na zegarek. – A teraz nie przerywajcie, bo sprawa jest pilna.

Rozległo się pukanie. Mężczyźni spojrzeli w kierunku drzwi.

– Wejść – zezwolił gospodarz.

Sekretarka wniosła kawę i postawiła na maleńkim stoliczku otoczonym przez fotele. Domagała podziękował. Kobieta bez odpowiedzi wycofała się za drzwi.

– Pijcie kawę i nie przeszkadzajcie – zarządził Wróblewski. – Kubiak będzie mi potrzebny w terenie. A wy, Domagała, skupicie się na zabójstwie, kogoś wam przydzielę na te kilka dni.

Naczelnik wstał zza stołu, dając zrywającemu się Stachowi znak, żeby siedział dalej. Zaczął spacerować przy oknie. Stach przypomniał sobie, że szef dostawał szwendacza, kiedy miał dużo do powiedzenia.

– Nasz detektor twarzy, pracujący po praskiej stronie, zanotował dzisiaj znajomą facjatę na Targowej, czy jak ją tam teraz nazywają. Profesor Gerke przemierzał ulicę, jakby szedł w odwiedziny do starych znajomych. Kiedy zjawili się nasi z aparatem, już go nie było, więc zdjęć nie mamy. Jak przekroczył granicę? Nie wiemy. Ale jest po drugiej stronie Wisły...

– Gerke? – Domagała po raz kolejny odważył się przerwać przełożonemu.

– Kurwa, czy wy się w ogóle interesujecie swoim śledztwem? Kubiak, powiedzcie mu, kto to jest Gerke.

– Lokator, z którego okna mógł wypaść denat – odparł Stach, jak na apelu, powstrzymując wybuch śmiechu na widok twarzy spłoszonego inspektora.

– Dlatego wy, Domagała, zaraz ruszacie na Plac Unii, mieszkanie otworzyła ekipa techniczna, wspomagają ich mundurowi. Moja sekretarka da wam nakaz, na wszelki wypadek.

Słowa Wróblewskiego przerwał przeciągły dźwięk alarmu chemicznego. Domagała wyskoczył z fotela, oblewając kawą swoją kremową marynarkę. Trzęsącymi się dłońmi próbował odstawić filiżankę na niewielki blat stoliczka kawowego. Kiedy mu się to udało, spojrzał na szefa pytająco. Stach w tym czasie rzucił się do drzwi torować drogę swoim przełożonym. Naczelny stał, przypatrując się komicznej krzątaninie.

– No, co się gapicie, Domagała. Alarm jest. Pryskać mi do schronu, bo jeszcze jakiegoś syfa złapiecie i stracimy cennego pracownika.

– Tak jest! – ryknął w odpowiedzi adresat wiadomości, starając się przekrzyczeć wyjący alarm. Podbiegł do przytrzymywanych przez Stacha drzwi. Za nim ruszył spokojnie Wróblewski. Zamiast opuścić swój gabinet, wyjrzał za Domagałą do poczekalni.

– Poszedł – stwierdził i przejąwszy od Stacha klamkę, zamknął ich w pomieszczeniu. Przekręcił klucz. Podszedł do biurka i sięgnął do szuflady po papierośnicę, wyciągnął ją w kierunku zdziwionego Stacha, który wciąż stał przy drzwiach.

– Zapal, Staszek. Spokojnie. To ćwiczenia.

Komisarz poczęstował się papierosem i wziął od szefa ogień.

– Nareszcie i ja mogę spokojnie zakopcić, bo ta papla Domagała zaraz by doniósł swojej starej, a ona się z Halinką przyjaźni.

Stach o tym wiedział, ale nigdy nie rozmawiał z szefem na aż tak przyjacielskiej stopie. Zaciągnął się papierosem, luksusem, na który pozwalał sobie tylko od święta. Po czym zapytał:

– Rozumiem, że ma pan dla mnie coś specjalnego?

– I pewnie się domyślasz, co? – dodał tajemniczo naczelnik. – Pojedziesz powęszyć za Gerkem.

– Tak po prostu? Za... granicę?

– Przykrywkę masz, jak każdy średniego szczebla. My za wysoko na świeczniku stoimy, żeby nie mieli na nas teczki, ale twojej jeszcze mogli nie założyć. Za krótko siedzisz w wydziale. Zresztą inwigilujemy ich inwigilację – zaśmiał się, wypuszczając dym. – Nic na ciebie nie mają. Jesteś zwykłym Stanisławem Kubiakiem, inżynierem informacji w fabryce na Ulrychowie, który dzisiaj wieczorem pojedzie na wymianę. Po pierwsze, masz do kogo. Po drugie, rozmawiałeś już kiedyś z Gerkem przy okazji sprawy tego prokuratora. Bez trudu wyłowisz go z tłumu, gdybyśmy oczywiście mieli aż takie szczęście.

– Na szczęście bym nie liczył.

– I dobrze. Wiem, że nie na rękę ci to wieczorne spotkanie, ale on już wie, że go odwiedzisz. Może ci pomoże odszukać profesora? Ale pamiętaj, dyskretnie. – Wróblewski się zamyślił.

– A jak to nic nie da? Niewiele wiem o tamtej stronie. Od dzieciństwa nie byłem na Pradze.

– Spokojnie, będzie wsparcie. Dostaniesz kontakt. Jutro rano jesz śniadanie w barze przy ZOO. Jest tylko jeden, więc trafisz.

– Jakieś hasło? Odzew? – zapytał Stach, strzepując papierosa do popielniczki, którą szef chwilę wcześniej wyciągnął z parapetu po drugiej stronie okna.

– Nie wygłupiaj się, to nie powieść szpiegowska. Twój łącznik już wszystko wie.

– A ja powinienem jeszcze coś wiedzieć?

– Ryzyko jest duże. Dlatego nagroda też będzie. – Naczelnik przyjacielsko poklepał Stacha po ramieniu. – Uwolnimy cię od Domagały, już samo to powinno wystarczyć. Poza tym awans o jeden szczebelek. Będziesz prawie samodzielny. Jest też małe „ale”… – Wróblewski przerwał. Przysunął się bliżej rozmówcy i kontynuował nieco ciszej. – Namówisz Gerkego do powrotu. Tutaj została jego rodzina. Żona to córka generała Jastrzębskiego, który współpracuje z nami i na razie nie poinformował jej o ucieczce męża. Pilnuje córy i wnuków u siebie, w Milanówku, i niech tam zostaną.

– Rozumiem, że powrót będzie zorganizowany? A jeśli on się nie zgodzi? Bo raczej odmówi. Nie po to uciekał bez żony i dziecka, żeby grzecznie wracać na moją prośbę.

Uciążliwy dźwięk alarmu nagle zamilkł.

– Umiejętnie omijasz podstawowe pytanie: „Dlaczego?”. – Zadowolony naczelnik zgasił papierosa. – Wiesz, że nie mogę ci na nie odpowiedzieć. Wyczerpująco odpowiedzieć. Musi ci wystarczyć, że Gerke miał hobby. Kompletował informacje na temat kogoś bardzo ważnego, kogo my musimy chronić, jakie by tam się smrody nie kryły. Typowa sprawa bezpieczeństwa państwowego. Jeśli profesor nie będzie chciał wracać, wyciągasz z niego, gdzie schował teczkę i niestety się brudzisz. Jeśli to załatwisz, gratyfikacja będzie znaczna. Na pewno zapomnisz o swoim upierdliwym teściu. Już go urabiamy.

Zatarł cwaniacko ręce.

– Postaraj się, bądź delikatny, porozmawiaj jak z przyjacielem. No i jeszcze ważne dla twojego bezpieczeństwa... – Wróblewski spojrzał podwładnemu głęboko w oczy.

– Nie interesuj się tym, co jest w teczce – dokończył Stach.

– Dokładnie. Rozumiemy się. Dzięki Bogu, że padło na ciebie, a nie jakiegoś średniaka ograniczonego do pamiętania tylko tego prasowego gówna. Sporo u nas ludzi bez polotu, dlatego takich jak ty trzeba pchać wyżej.

Po raz kolejny Stach miał ochotę poprawić rozmówcę, rozrysowując siatkę służbowych zależności i biurokratyczne problemy związane z uzasadnieniem szybkiego awansu. Ale trzymał język za zębami. Natrętna potrzeba prostowania czyichś wypowiedzi zwykle psuła jego relacje z przełożonymi. Nim zdążyło mu się wymknąć choć słowo na ten temat, Wróblewski kontynuował:

– Dobra. To na tyle ze mną. Szczegóły i sprzęt u kwatermistrza. Do osiemnastej się wyrobisz. Zmykaj – rzucił, podając Stachowi dłoń na pożegnanie. – Powodzenia.

Wyszedł przed budynek. Wiedział, że takim prośbom się nie odmawia. Ale wszystko tu śmierdziało. Zastanawiał się, na którego z wysoko postawionych profesor ma haka. Skoro sprawa jest tak pilna, pewnie to jakiś Wróblewski. Szansa na potknięcie i zostanie w komunistycznym raju była duża. Musiał się zabezpieczyć i miał na to niewiele czasu. Już po chwili siedział w tramwaju jadącym na Mokotów.

***

Przy wjeździe na most minęli tablicę „Uwaga! Opuszczają Państwo Warszawę Zachodnią”. Autobus zatrzymał się przed szlabanem przylepionym do jednopiętrowego pawilonu oznaczonego wielkim orłem w koronie. Otworzyły się drzwi przy kierowcy i do pojazdu wsiadł mundurowy trzymający przed sobą listę pasażerów. Rozpoczęło się sprawdzianie paszportów. Mężczyzna powoli porównywał twarze ze zdjęciami w dokumentach. Wszystkie miejsca były zajęte. Całe rodziny jechały odwiedzić swoich bliskich mieszkających na Pradze, ale typową przy takich okazjach radość z rychłego ujrzenia rodziców, kuzynów i dziadków zastępowała grobowa cisza. Prawie wszyscy patrzyli na drut kolczasty opinający konstrukcję mostu Kierbedzia. Druga strona nazywała go, razem z biegnącą do Dworca Wileńskiego aleją, Trasą Zwycięstwa. Komuniści dawali znać, że tędy powędrują ich oddziały w czasie zbliżającej się już od dwudziestu lat wielkiej wojny o pokój.

Dokumenty sprawdzono. Szlaban został podniesiony. Autobus powoli ruszył przeprawą, oświetloną przez liczne latarnie. Stach podrapał się w miejsce na prawej ręce, w które zaaplikowano mu nowy lek wzmacniający. Jeszcze nie wszedł do sprzedaży, ale służby już nim dysponowały. Dostał zastrzyk, bo obawiano się, że męczące go przeziębienie może wpłynąć na szybkość reakcji podczas wykonywanej misji.

Żółta poświata latarni wyznaczała drogę do masywnego przejścia granicznego. W porównaniu ze stróżówką za nimi budynek po drugiej stronie Wisły budził grozę i przytłaczał swoją trzypiętrową sylwetką.

– Mają rozmach – powiedziała starsza kobieta siedząca obok Stacha.

– Tak i zaraz nas połkną – odparł, przyglądając się wielkiej bramie obłożonej szarym marmurem, w której kryły się nie tylko pomieszczenia celników, ale i mały oddział zaopatrzony w kilka karabinów maszynowych. Im bliżej budynku się znajdowali, tym lepiej było widać lufy wystające z czterech wąskich okienek na piętrze. Po zachodniej stronie utrzymywano podobną gotowość bojową, ale żołnierze siedzieli ukryci w dwóch wieżach pasujących do architektury Mariensztatu. Warszawiacy nazywali je rogatkami. To pod nimi trasa kolejki nadziemnej schodziła do poziomu gruntu.

Stach żegnał się ze swoją Warszawą, wkraczał na tereny jej bliźniaczej siostry przedstawianej przez media jako posępna metropolia monumentów i stali górujących nad sypiącą się zabudową starych kamienic. Za gęsto plecionym drutem próbował dojrzeć powierzchnię rzeki.

1 J. W. Goethe, Dzieła wybrane, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 1956, t. 2, s. 33.

 

 

2.

Major Jaworski lubił sobie pochrapać. Niemal za każdym razem po odbytym stosunku zasypiał na boku, ignorując partnerkę. Teraz, po dodanym do bułgarskiego wina środku nasennym, nie miał prawa się obudzić. Jego masywne ciało, przykryte wilgotnym prześcieradłem, leżało po prawej stronie łóżka.

– Boże, jak tu gorąco – powiedziała na głos, pewna, że tego wieczoru nic już go nie obudzi.

W hotelu oficerskim grzali już od początku listopada. Kotłownia pracowała pełną parą, żeby tylko kadra miała w pokojach ciepło jak u mamy. Nie lubiła tak wysokich temperatur. Nie dość, że jej kochanek pocił się jak świnia, to jeszcze lubił szybki i forsujący seks, który i od niej wymagał nie lada wysiłku. Przez dwadzieścia minut musiała go dosiadać przytrzymując się olbrzymiego brzucha i wykonując rytmiczne ruchy. Zgrzała się niemiłosiernie i teraz stała naga w oknie, chłodząc lśniącą skórę rześkim powietrzem. Jeszcze nie było tak zimno, ale gęsia skórka na brzuchu zawsze stanowiła dla niej przyjemne uczucie. Rozmasowała prawą pierś, którą dochodzący grubas ścisnął zbyt mocno. Spojrzała na swoje ciało i pomyślała, że szkoda go dla takich wieprzy jak on. Ale jeszcze rok aktywności i ułoży sobie życie u ciotki. Nigdy nie pamiętała, gdzie dokładnie mieszka krewna, jak nazywa się ten zakątek Oceanu Indyjskiego. Wiedziała, że to wyspa administracyjnie należąca do Wielkiej Brytanii, więc pozwolenie na wyjazd mogła zdobyć tylko po drugiej stronie Wisły. Tam, niemal po drugiej stronie świata, będzie spokojnie, bezpiecznie, atrakcyjni krajanie, słońce, woda i tylko trochę za gorąco. Kilka lat wytrzyma pod palmami, a potem ruszy dalej. Teraz, żeby dogonić marzenia, musiała gnić w mieście podzielonym między dwie potęgi. Wietrzyć się przy oknie wychodzącym na Aleję Zwycięstwa i czekać aż wlokący się autobus pokona most Kierbedzia, który z tego punktu widzenia nazywał się mostem Zwycięzców. Kiedy pojazd stanął, żeby celnicy mogli sprawdzić dokumenty i przetrząsnąć bagaże, ruszyła do krzesła, na którym w nieładzie leżały jej ubrania. W samą porę, bo nagie ciało zaczęło już domagać się okrycia. Kiedy walczyła z zacinającym się suwakiem od spódnicy, usłyszała, że za oknem włączono muzykę. Z głośników zamocowanych wzdłuż alei leciała pieśń chwaląca wspólną pracę i harmonijny rozwój ukochanej ojczyzny. Obowiązkowy podkład dźwiękowy każdej międzynarodowej wymiany. Zwrotki o ukochanej ziemi, triumfalnym lotniku, sprawnym robotniku, murarzach, cieślach i żołnierzach echem odbijały się od budynków po parku. Instalacja nadawcza nie poradziła sobie z ref renem, chór wszedł na wyższy poziom i jeden z głośników zaczął emitować drażniący pisk. Kilka dni temu, o tej samej porze, spacerowała po nadwiślańskim molo po zachodniej stronie i słyszała PRL-owskie przeboje tak wyraźnie, jakby siedziała w pierwszym rzędzie amfiteatru. Wisła dobrze niosła, szczególnie propagandę – przypomniała sobie ulotki spuszczane przez III RP do rzeki w miejscach, gdzie prąd znosił je na prawy brzeg. Przeklęła, próbując trafić głową w kołnierz ciasnego golfa. Wiedziała, że za chwilę otworzy się boczna brama i odwiedzający razem z praskimi rodakami ruszą w kierunku najbliższych przystanków autobusowych. Pięć minut i wszyscy dotrą pod cerkiew, do jednego z nielicznych miejsc na Pradze, w których ustawiono modernistyczne bryły przystankowych wiat. Wyglądały jak wejścia do schronów, a nieliczni konfabulowali, że są nimi naprawdę.