Kochanica Francuza - John Fowles - ebook

Kochanica Francuza ebook

John Fowles

0,0
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odkryj na nowo ponadczasowe powieści.

Jedna z najgłośniejszych powieści Johna Fowlesa – historia zamożnego arystokraty, który porzuca narzeczoną i wiąże się z kobietą o wątpliwej reputacji. Ta banalna, jak się początkowo zdaje, opowieść przemienia się w pełną nieoczekiwanych zwrotów finezyjną zabawę literacką, z mnóstwem aluzji i przemyśleń odnoszących się wprost do naszej teraźniejszości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 623

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

W serii pole­camy:

John Fow­les

Kocha­nica Fran­cuza

Eli­za­beth Gil­bert

Jedz, módl się, kochaj

Har­per Lee

Zabić drozda

Wil­liam Whar­ton

Pta­siek

Spóź­nieni kochan­ko­wie

Motto

Wszelka emancypacja jest sprowadzeniem świataludzkiego, stosunków ludzkich do samego człowieka.

KAROL MARKS, W kwestii żydowskiej (1844)

ROZDZIAŁ 1

Tam, gdzie zachód,

Gdzie skłon morza

Patrzy w mgłę czy wiatr,

Lub gdy zorza

Świeci światu,

Sama jedna trwa.

Tylko stam­tąd

Tchnie­nie słowa,

Stam­tąd wdzięk i czar.

THO­MAS HARDY, The Rid­dle

Wiatr wschodni w zatoce Lyme – owym naj­więk­szym kęsie, jaki morze wyrwało z pod­udzia wycią­gnię­tej na połu­dniowy zachód nogi Anglii – jest wia­trem bar­dzo przy­krym, toteż ktoś docie­kliwy mógłby od razu wysnuć kilka dość traf­nych wnio­sków na temat pary, która pew­nego szcze­gól­nie wietrz­nego i zim­nego poranka pod koniec marca 1867 roku wkro­czyła na molo w Lyme Regis, mie­ści­nie sta­no­wią­cej mały, lecz bogaty w histo­rię epo­nim zatoki.

Molo ma już co naj­mniej sie­dem­set lat, zdą­żyło się więc z pew­no­ścią opa­trzyć rdzen­nym miesz­kań­com Lyme Regis, dla któ­rych jest to tylko stary, wygięty na kształt szponu kamienny mur, odpie­ra­jący ataki morza. W isto­cie, ponie­waż znaj­duje się dość daleko od samego mia­sta, niby minia­tu­rowy Pireus mikro­sko­pij­nych Aten, można by rzec, iż miesz­kańcy odwra­cają się do niego ple­cami. Pono­szone przez nich w ciągu wie­ków koszty naprawy falo­chronu uspra­wie­dli­wiają do pew­nego stop­nia tę nie­chęć. Widziany okiem nie tyle płat­nika podat­ków, ile znawcy, jest to bez wąt­pie­nia naj­pięk­niej­szy łamacz fal na połu­dnio­wym wybrzeżu Anglii. Nie tylko dla­tego, że – jak powia­dają prze­wod­niki tury­styczne – ema­nuje z niego sie­dem­set lat dzie­jów Anglii, że stąd wypły­nęły okręty na spo­tka­nie Armady, że przy tym nabrzeżu wylą­do­wał Mon­mo­uth… ale przede wszyst­kim dla­tego, że jest to wspa­niały okaz sztuki ludo­wej.

Pry­mi­tywny, a zara­zem kunsz­towny, masywny a har­mo­nijny, pełen mister­nych wygięć i skrę­tów niczym dzieło jakie­goś Henry’ego Moore’a lub Michała Anioła, przy tym nie­ska­zi­telny, czy­sty, kla­rowny – ide­alny w swym bry­ło­wa­tym ogro­mie. Prze­sa­dzam? Może, ale to rzecz do spraw­dze­nia, gdyż falo­chron zmie­nił się bar­dzo nie­wiele od owego roku, o któ­rym piszę, czego nie da się powie­dzieć o mia­steczku Lyme, toteż próba wypad­nie dla mnie nie­ko­rzyst­nie, jeżeli odwrócą się pań­stwo i będą patrzyli w kie­runku lądu.

Gdyby jed­nak w roku 1867 zwró­cili się pań­stwo w kie­runku lądu na pół­noc, jak to uczy­nił męż­czy­zna owego mar­co­wego dnia, ujrze­liby widok bar­dzo pocią­ga­jący. Około tuzina dom­ków wraz z małą stocz­nią – w któ­rej niby arka tkwił na blo­kach stęp­ko­wych kadłub lugra – two­rzyło stło­czoną, malow­ni­czą grupę tam, gdzie falo­chron łączy się z lądem. O pół mili na wschód, za spa­dzi­stymi sto­kami łąk wid­niały kryte strze­chą i łup­kiem dachy samego Lyme, mia­steczka, co prze­żyło swój roz­kwit w śre­dnio­wie­czu i odtąd chyli się coraz bar­dziej ku upad­kowi. Na zachód posępne szare skały, zwane tutaj Ware Cle­eves, wzno­siły się stromo nad kamie­ni­stą plażą, z któ­rej Mon­mo­uth wyru­szył na swoją idio­tyczną wyprawę. Ponad nimi i za nimi bie­gły masywne tarasy dal­szych skał, zama­sko­wane gęstymi lasami. W tym wła­śnie zesta­wie­niu falo­chron spra­wia wra­że­nie ostat­niego bastionu bro­nią­cego się przed całym owym dzi­kim, pod­le­głym ero­zji wybrze­żem zachod­nim. To rów­nież jest rze­czą do spraw­dze­nia. Ani jed­nego domu nie widać było wtedy, jak rów­nież – poza nędzną gro­madką dom­ków cam­pin­go­wych – nie widać dzi­siaj w tam­tym kie­runku.

Miej­scowy szpieg – a był taki – mógł wyde­du­ko­wać, że ci dwoje to przy­jezdni, ludzie z wyż­szych sfer towa­rzy­skich, w dodatku tacy, któ­rych byle wichura nie znie­chęci do miłego spa­ceru po molo. Jed­no­cze­śnie, nasta­wia­jąc sta­ran­niej tele­skop, mógłby dojść do wnio­sku, że samot­ność we dwoje inte­re­suje ich bar­dziej ani­żeli archi­tek­tura nad­mor­ska, stwier­dziłby też nie­wąt­pli­wie, że odzna­czają się dosko­na­łym sma­kiem, gdy cho­dzi o pre­zen­cję.

Młoda dama ubrana była według ostat­niej mody, w roku 1867 bowiem powiał nowy wiatr, przy­no­sząc bunt prze­ciwko kry­no­li­nie i kap­tur­kowi z sze­ro­kim ron­dem. Oko przy oku­la­rze tele­skopu mogło dostrzec kar­ma­zy­nową spód­nicę, zuchwale wprost wąską – no i krótką, bo widać było bły­ski bia­łych poń­czo­szek poni­żej zie­lo­nego płasz­cza, a powy­żej czar­nych buci­ków stą­pa­ją­cych ostroż­nie po kamien­nych pły­tach, oraz prze­chy­lony do przodu nad uję­tym w siatkę kokiem mały pła­ski „pie­ro­żek”, przy­brany z boku deli­katną egretą – maj­stersz­tyk sztuki mod­niar­skiej, jakiego panie na stałe miesz­ka­jące w Lyme z pew­no­ścią nie odwa­ży­łyby się wło­żyć jesz­cze co naj­mniej przez rok. Wyż­szy od swej towa­rzyszki męż­czy­zna, w nie­ska­zi­tel­nym jasno­po­pie­la­tym gar­ni­tu­rze, z cylin­drem w wol­nej ręce, miał mocno przy­strzy­żone boko­brody, gdyż arbi­trzy angiel­skiej mody męskiej rok czy dwa przed­tem uznali, że sze­ro­kie boko­brody są nieco wul­garne – czyli, innymi słowy, budzą śmiech cudzo­ziem­ców. Kolory poszcze­gól­nych czę­ści gar­de­roby mło­dej damy wyda­łyby się nam dzi­siaj krzy­kliwe, ale świat wła­śnie w tym cza­sie ogar­nięty był zachwy­tem dla świeżo odkry­tych barw­ni­ków ani­li­no­wych. A prze­cież każda kobieta, spra­gniona rekom­pen­saty za tyle innych narzu­ca­nych jej ogra­ni­czeń, tego przynaj­mniej wyma­gała od kolo­rów, żeby były żywe, nie zaś dys­kretne.

Jed­nakże obser­wa­tor przy tele­sko­pie byłby w spo­rym kło­po­cie, gdyby miał sfor­mu­ło­wać jakieś wnio­ski co do innej postaci na owym posęp­nym, krę­tym molo. Stała ona na krańcu naj­bar­dziej wysu­nię­tym w morze, wsparta o lufę armat­nią, usta­wioną sztor­cem i słu­żącą do przy­wią­zy­wa­nia lin cumow­ni­czych. Ubrana była na czarno. Wiatr szar­pał jej suk­nię, lecz ona wciąż stała bez ruchu, wpa­tru­jąc się w pusty hory­zont. Wyglą­dała raczej na żywy pomnik ofiar morza, na postać z legendy, ani­żeli na cząstkę sza­rego pro­win­cjo­nal­nego dnia.

ROZDZIAŁ 2

W owym roku (1851) Wyspy Bry­tyj­skie zamiesz­ki­wało około 8 155 000 przed­sta­wi­cie­lek płci żeń­skiej od dzie­się­ciu lat wzwyż na 7 600 000 osob­ni­ków płci męskiej. Było więc rze­czą jasną, że acz­kol­wiek prze­zna­cze­niem dziew­czyny wik­to­riań­skiej w powszech­nym prze­ko­na­niu jest zostać żoną i matką, to jed­nak męż­czyzn na dopeł­nie­nie tego prze­zna­cze­nia nie wystar­czy.

E. ROY­STON PIKE, Human Docu­ments of the Vic­to­rian Gol­den Age

Srebrny żagiel roz­winę i ku słońcu popłynę,

Srebrny żagiel roz­winę i ku słońcu popłynę,

Będzie pła­kać nie­wierna, będzie pła­kać nie­wierna,

Będzie pła­kać, ach, za mną, kiedy zniknę, prze­minę.

PIO­SENKA LUDOWA, As Sylvie was wal­king

– Kochana Tino, zło­ży­li­śmy już hołd Nep­tu­nowi. Bez wąt­pie­nia wyba­czy nam, jeżeli się teraz odwró­cimy do niego ple­cami.

– Nie jesteś zbyt rycer­ski.

– Co to zna­czy, jeśli wolno zapy­tać?

– Sądzi­łam, że będziesz chciał sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści i potrzy­mać tro­chę dłu­żej moje ramię, nie budząc tym zgor­sze­nia.

– Jacy­śmy się stali deli­katni!

– Nie jeste­śmy teraz w Lon­dy­nie.

– Jeste­śmy na bie­gu­nie pół­noc­nym, o ile się nie mylę.

– Chcia­ła­bym dojść do końca.

Na takie dic­tum męż­czy­zna z wyra­zem iro­nicz­nej roz­pa­czy spoj­rzał w stronę lądu, jak gdyby miało to być jego ostat­nie spoj­rze­nie, po czym znów zawró­cił i oboje ruszyli dalej nabrze­żem.

– Poza tym chcia­ła­bym się dowie­dzieć, co zaszło w czwar­tek mię­dzy tobą a papą.

– Twoja ciotka wydo­była już ze mnie wszyst­kie szcze­góły tego miłego wie­czoru.

Panna przy­sta­nęła i spoj­rzała mu w oczy.

– Karolu! Mój Karolu, możesz być sztywny, jak­byś kij połknął, z kim­kol­wiek chcesz, ale nie ze mną.

– Moje dro­gie dziecko, przy­znasz, że każdy kij ma dwa końce.

– A złe humory zacho­waj dla swego klubu. – Panna z surową minką zmu­siła go, żeby szedł dalej. – Dosta­łam list.

– O! Oba­wia­łem się tego. Od mamy?

– Wiem, że coś zaszło… przy winie po obie­dzie.

Uszli kilka kro­ków, nim Karol odpo­wie­dział; przez chwilę miał ochotę mówić serio, zaraz jed­nak dał temu spo­kój.

– A więc przy­znam ci się, że mię­dzy twoim czci­god­nym ojcem a mną doszło do drob­nej róż­nicy zdań na tematy filo­zo­ficzne.

– To bar­dzo brzydko z two­jej strony.

– Chcia­łem wła­śnie, żeby to było jak naj­uczci­wiej z mojej strony.

– Cóż było tema­tem roz­mowy?

– Twój ojciec dał wyraz opi­nii, że pana Dar­wina powinno się poka­zy­wać w klatce w ogro­dach zoo­lo­gicz­nych. Razem z mał­pami. Usi­ło­wa­łem przy­to­czyć pewne naukowe argu­menty, prze­ma­wia­jące za sta­no­wi­skiem Dar­wina. Usi­ło­wa­nia moje nie odnio­sły skutku. Et voilà tout.

– Jak mogłeś, zna­jąc poglądy papy?!

– Byłem pełen sza­cunku.

– To zna­czy, że byłeś wstrętny.

– Powie­dział w isto­cie, że nie pozwoli córce wyjść za czło­wieka, który uważa, że jego pra­dzia­dem była małpa. Sądzę jed­nak, że po namy­śle przy­po­mni sobie, iż w moim wypadku była to małpa uty­tu­ło­wana.

Panna spoj­rzała na niego prze­lot­nie i odwró­ciła głowę szcze­gól­nym, płyn­nym ruchem; był to jej cha­rak­te­ry­styczny gest, kiedy chciała oka­zać zatro­ska­nie – w tym wypadku zatro­ska­nie sprawą, która jej zda­niem sta­no­wiła naj­więk­szą prze­szkodę dla ich związku. Wpraw­dzie ojciec panny był czło­wie­kiem bar­dzo boga­tym, ale jej dzia­dek był kup­cem, a dzia­dek Karola baro­ne­tem. Karol uśmiech­nął się i przy­ci­snął urę­ka­wi­czoną dłoń, wspartą lekko na jego lewym ramie­niu.

– Kocha­nie, wszystko to już omó­wi­li­śmy. Jest rze­czą abso­lut­nie wła­ściwą, abyś bała się ojca. Ale ja prze­cież nie z nim się żenię. Zapo­mi­nasz poza tym, że jestem czło­wie­kiem nauki. Napi­sa­łem mono­gra­fię, więc chyba nim jestem. A jeżeli się będziesz tak uśmie­chać, poświęcę cały swój czas ska­mie­nia­ło­ściom i ani chwili tobie.

– Nie mam zamiaru być zazdro­sna o ska­mie­nia­ło­ści. – Tu z prze­bie­głą miną zro­biła pauzę. – Tym bar­dziej że cho­dzisz po nich co naj­mniej od minuty, a nie raczy­łeś nawet ich zauwa­żyć.

Karol spoj­rzał szybko w dół i rów­nie szybko ukląkł. Nie­które bowiem czę­ści molo wybru­ko­wane są pły­tami zawie­ra­ją­cymi ska­mie­liny.

– Dali­pan, spójrz tylko! Cer­thi­dium por­t­lan­di­cum. Ten kamień musi pocho­dzić ze skały ooli­to­wej w Por­t­lan­dzie.

– A ja skażę cię na doży­wot­nie cięż­kie roboty w tam­tej­szych kamie­nio­ło­mach, jeżeli natych­miast nie wsta­niesz. – Karol usłu­chał z uśmie­chem. – Widzisz, jaka jestem dobra, że cię tu przy­pro­wa­dzi­łam? Teraz spójrz. – Pocią­gnęła go na tę stronę falo­chronu, gdzie sze­reg pła­skich kamieni osa­dzo­nych bokiem w murze two­rzył coś w rodzaju stopni pro­wa­dzą­cych na niż­szy poziom. – To są te same schody, z któ­rych Jane Austen kazała spaść Luizie Mus­grove w Per­swa­zjach.

– Nie­zmier­nie roman­tyczne.

– Pano­wie mieli roman­tyczne upodo­ba­nia… w tam­tych cza­sach.

– A teraz mają upodo­ba­nia naukowe, tak? Czy zary­zy­ku­jemy zej­ście po tych groź­nych stop­niach?

– W powrot­nej dro­dze.

Ruszyli znów naprzód. Dopiero wtedy Karol zauwa­żył postać sto­jącą na końcu molo, a w każ­dym razie zorien­to­wał się, że jest to osoba płci żeń­skiej.

– Wiel­kie nieba, myśla­łem, że to rybak. Ale to prze­cież kobieta?

Erne­styna zmru­żyła powieki. Miała szare oczy, bar­dzo ładne szare oczy, ale wzrok krótki, doj­rzała więc tylko ciemną syl­wetkę.

– Czy jest młoda?

– Za daleko, żeby można było poznać.

– Ale domy­ślam się… To musi być biedna Tra­ge­dia.

– Tra­ge­dia?

– Prze­zwi­sko. Jedno z jej prze­zwisk.

– Jak brzmią inne?

– Rybacy nazy­wają ją bar­dzo ordy­nar­nie.

– Droga moja Tino, mnie możesz…

– Nazy­wają ją… kocha­nicą Fran­cuza… Fran­cu­skiego porucz­nika.

– Doprawdy? I jest aż pod takim ostra­cy­zmem, że musi pędzić swoje dni tam, na końcu falo­chronu?

– Ona jest… tro­chę sza­lona. Zawróćmy. Nie chcę się do niej zbli­żać.

Przy­sta­nęli. Karol patrzył na czarną postać.

– Ale mnie ta sprawa intry­guje. Któż to jest ten fran­cu­ski porucz­nik?

– Czło­wiek, z któ­rym podobno…

– W któ­rym się zako­chała?

– Gorzej.

– I porzu­cił ją? Pewno z dziec­kiem?

– Nie. Żad­nego dziecka chyba nie ma. To wszystko są tylko plotki.

– Cóż ona tu robi?

– Podobno czeka na jego powrót.

– Ale… nikt się nią nie opie­kuje?

– Jest kimś w rodzaju słu­żą­cej u sta­rej pani Poul­te­ney. Ni­gdy się nie poka­zuje, kiedy przy­cho­dzimy z wizytą. Ale mieszka tam. Pro­szę cię, zawróćmy. Ja jej nie widzia­łam.

Karol uśmiech­nął się.

– Jeżeli się na cie­bie rzuci, stanę w two­jej obro­nie i dam dowody swej ubo­żuch­nej rycer­sko­ści. Chodź.

Pode­szli bli­żej do postaci przy lufie armat­niej. Kobieta w czerni zdjęła kape­lusz i trzy­mała go w ręce; włosy miała mocno ścią­gnięte do tyłu i scho­wane pod koł­nie­rzem czar­nego żakietu – żakiet zaś był dzi­waczny, przy­po­mi­nał raczej męską kurtkę do kon­nej jazdy ani­żeli któ­ryś z dam­skich żakie­tów, jakie się nosiło w ciągu ostat­nich czter­dzie­stu lat. Ona także nie miała na sobie kry­no­liny, było jed­nak rze­czą jasną, że nie wcho­dzi tu w grę zna­jo­mość naj­śwież­szych naka­zów mody lon­dyń­skiej, lecz po pro­stu obo­jęt­ność na sprawy stroju. Karol rzu­cił jakąś zdaw­kową i gło­śną uwagę, aby ostrzec kobietę, że nie jest już sama, ona jed­nak się nie odwró­ciła. Mło­dzi ludzie doszli teraz do miej­sca, z któ­rego mogli widzieć jej twarz z pro­filu i dostrzec, że spoj­rze­nie ma wyce­lo­wane niczym kara­bin w naj­dal­szą linię hory­zontu. Gwał­towny podmuch wia­tru spra­wił, że Karol musiał objąć Erne­stynę, aby ją pod­trzy­mać, kobieta zaś musiała chwy­cić się moc­niej armaty. Gdy wiatr nieco się uci­szył, Karol, sam nie wie­dząc czemu – może po to, żeby poka­zać Erne­sty­nie, jaki jest śmiały – zro­bił krok naprzód.

– Moja dobra kobieto, nie możemy patrzeć bez lęku, jak tu sto­icie. Sil­niej­szy podmuch wichury…

Odwró­ciła się, żeby spoj­rzeć na niego – czy też, jak się Karo­lowi zda­wało, poprzez niego. Zostały mu w pamięci po tym pierw­szym spo­tka­niu nie tyle rysy tej twa­rzy, ile to wszystko, co było w niej inne, niż się spo­dzie­wał, żyli bowiem w cza­sach, gdy na twa­rzy kobie­cej naj­chęt­niej widziany był wyraz skrom­no­ści, posłu­szeń­stwa, onie­śmie­le­nia. Karol poczuł się naraz tak, jak gdyby wkro­czył na zaka­zany teren, jak gdyby falo­chron nale­żał do tej twa­rzy, nie zaś do zabyt­ko­wego mia­sta Lyme. Nie była to twarz ładna jak twarz Erne­styny. Z pew­no­ścią też nie była to twarz piękna, gdyby sądzić ją według kry­te­riów któ­rej­kol­wiek epoki histo­rycz­nej. Ale była to twarz nie­za­po­mniana, twarz tra­giczna. Ból bił z niej w spo­sób rów­nie natu­ralny i nie­po­wstrzy­many jak woda z leśnego źró­dła. Nie było tu żad­nej sztucz­no­ści, obłudy, histe­rii, żad­nej maski, a nade wszystko żad­nych oznak obłędu.

Obłęd czaił się w pustym morzu, w pustym hory­zon­cie, w braku powodu do takiego cier­pie­nia – jak gdyby źró­dło było natu­ralne samo w sobie, lecz nienatu­ralne przez to, że try­skało na pustyni.

Karol nie­raz potem myślał o tym spoj­rze­niu jako o lancy, a gdy się tak myśli, okre­śla się nie tyle sam obiekt, ile wywie­rane prze­zeń wra­że­nie. Poczuł się w owej krót­kiej chwili napast­ni­kiem, prze­bi­tym na wylot, a zara­zem pomniej­szo­nym.

Kobieta się nie ode­zwała. Spo­glą­dała na intruza co naj­wy­żej przez dwie lub trzy sekundy, potem znów prze­nio­sła wzrok na połu­dnie. Erne­styna pocią­gnęła Karola za rękaw; wzru­szył ramio­nami, odwró­cił się i uśmiech­nął do niej. Kiedy byli już bli­sko lądu, rzekł:

– Żałuję, że opo­wie­dzia­łaś mi te nie­smaczne fakty. To jest wła­śnie w życiu pro­win­cjo­nal­nym naj­gor­sze. Wszy­scy się znają i nie ma żad­nych tajem­nic. Nie ma roman­ty­zmu.

Erne­styna zasy­pała go natych­miast docin­kami: prze­cież jest czło­wie­kiem nauki, prze­cież gar­dzi roman­si­dłami.

ROZDZIAŁ 3

Waż­niej­sze jed­nak jest to, że główna część orga­ni­za­cji każ­dej istoty żyją­cej bie­rze się z dzie­dzicz­no­ści, że więc, cho­ciaż każda istota jest bez wąt­pie­nia dokład­nie przy­sto­so­wana do swego miej­sca w przy­ro­dzie, wiele narzą­dów nie pozo­staje ści­śle w bez­po­śred­nim związku z jej obec­nym spo­so­bem życia.

KAROL DAR­WIN, O powsta­wa­niu gatun­ków (1859), przeł. Szy­mona Dick­stein

Ze wszyst­kich dekad naszych dzie­jów czło­wiek mądry wybrałby na okres swej mło­do­ści lata tysiąc osiem­set pięć­dzie­siąte.

G.M. YOUNG, Vic­to­rian England: Por­trait of an Age

Zna­la­zł­szy się po lun­chu znów w swych poko­jach „Pod Bia­łym Lwem”, Karol długo przy­glą­dał się odbi­ciu swo­jej twa­rzy w lustrze. Myśli jego zbyt były mgli­ste, aby dało się je opi­sać. Zawie­rały wszakże pewne tajem­ni­cze ele­menty; nie­spre­cy­zo­wane poczu­cie klę­ski, nie­po­zo­sta­jące zresztą w żad­nym związku z incy­den­tem na molo, lecz z jego wła­snymi bła­hymi wypo­wie­dziami pod­czas lun­chu u ciotki Tran­ter, z pew­nymi cha­rak­te­ry­stycz­nymi uni­kami, jakie czy­nił; z tym, czy zain­te­re­so­wa­nie pale­on­to­lo­gią sta­nowi dosta­teczne pole dla jego wro­dzo­nych zdol­no­ści; z tym, czy Erne­styna kie­dy­kol­wiek potrafi zro­zu­mieć go rów­nie dobrze, jak on ją rozu­mie; z ogól­nym poczu­ciem chy­bie­nia celu, mają­cym być może źró­dło jedy­nie tylko – jak doszedł w końcu do wnio­sku – w per­spek­ty­wie dłu­giego, a teraz także desz­czo­wego popo­łu­dnia. Bądź co bądź był dopiero rok 1867. Karol miał dopiero trzy­dzie­ści dwa lata. Przy tym zawsze zada­wał życiu zbyt wiele pytań.

Karol lubił myśleć o sobie jako o mło­dym kory­fe­uszu nauki i zapewne nie byłby nad­mier­nie zdzi­wiony, gdyby z przy­szło­ści dotarły do niego wie­ści o samo­lo­cie, sil­niku odrzu­to­wym, tele­wi­zji i rada­rze; w zdu­mie­nie nato­miast wpra­wi­łaby go zmiana sto­sunku ludzi do samego poję­cia czasu. Wiel­kim bowiem nie­szczę­ściem naszego stu­le­cia jest podobno brak czasu; to wła­śnie nasze poczu­cie tego braku, nie zaś bez­in­te­re­sowne umi­ło­wa­nie wie­dzy, a już z pew­no­ścią nie mądrość, spra­wia, że poświę­camy tak znaczną część pomy­sło­wo­ści i dochodu poszcze­gól­nych państw na zna­le­zie­nie szyb­szych spo­so­bów robie­nia róż­nych rze­czy – jak gdyby osta­tecz­nym celem ludz­ko­ści nie było zbli­że­nie się do ide­al­nego spo­łe­czeń­stwa, lecz do ide­al­nej bły­ska­wicy. Dla Karola jed­nak i dla pra­wie wszyst­kich jego współ­cze­snych, sto­ją­cych na tym samym co on szcze­blu spo­łecz­nym, tempo egzy­sten­cji okre­ślało się nie­zmien­nie ter­mi­nem ada­gio. Pro­blem nie pole­gał na tym, aby zmie­ścić wszystko, co chcia­łoby się zro­bić, lecz na tym, jak roz­cią­gnąć to, co się ma do zro­bie­nia, aby jakoś pokryć roz­le­głe poła­cie wol­nego czasu.

Jed­nym z naj­po­spo­lit­szych obja­wów zamoż­no­ści jest dzi­siaj nisz­czy­ciel­ska ner­wica, w stu­le­ciu Karola obja­wem takim była spo­kojna nuda. Wpraw­dzie fala rewo­lu­cji 1848 roku, wspo­mnie­nie o nie­ist­nie­ją­cych już czar­ty­stach stało za tym okre­sem niczym posępny cień, dla wielu jed­nak – a mię­dzy innymi rów­nież dla Karola – rze­czą naj­bar­dziej zna­mienną w owych odle­głych pomru­kach grzmotu było to, że nie dopro­wa­dziły one do wybu­chu. Lata sześć­dzie­siąte były bez wąt­pie­nia latami tłu­stymi; dobro­byt, który objął także przed­sta­wi­cieli rze­mio­sła, a nawet klasę robot­ni­czą, kazał ogó­łowi – przy­naj­mniej w Wiel­kiej Bry­ta­nii – zapo­mnieć o jakiej­kol­wiek moż­li­wo­ści rewo­lu­cji. Nie potrzeba nad­mie­niać, że Karol nic nie wie­dział o bro­da­tym Żydzie nie­miec­kim, który tego samego popo­łu­dnia pra­co­wał spo­koj­nie w biblio­tece Muzeum Bry­tyj­skiego i któ­rego praca w owych ciem­nych murach miała wydać tak jaskra­wo­czer­wone owoce. Gdyby pań­stwo pró­bo­wali opo­wie­dzieć o tych owo­cach lub o skut­kach ich póź­niej­szego powszech­nego spo­ży­wa­nia, Karol z pew­no­ścią by pań­stwu nie uwie­rzył – mimo że zale­d­wie sześć mie­sięcy po opi­sy­wa­nym tu marcu 1867 roku miał się uka­zać w Ham­burgu pierw­szy tom Kapi­tału.

Było też bez liku powo­dów oso­bi­stych, dla któ­rych Karol nie nada­wał się do przy­jem­nej skąd­inąd roli pesy­mi­sty. Jego dzia­dek baro­net zali­czał się do dru­giej z dwóch głów­nych kate­go­rii zie­mian angiel­skich: opi­ja­ją­cych się czer­wo­nym winem fana­ty­ków polo­wa­nia na lisy oraz uczo­nych zbie­ra­czy wszyst­kiego pod słoń­cem. Zbie­rał w zasa­dzie książki, ale w póź­niej­szych latach życia poświę­cił moc pie­nię­dzy, nie mówiąc już o cier­pli­wo­ści rodziny, na roz­ko­py­wa­nie nie­szko­dli­wych pagór­ków, roz­sia­nych niby prysz­cze po nale­żą­cych do niego trzech tysią­cach akrów ziemi w Wilt­shire. Dolmeny i men­hiry, narzę­dzia kamienne i groby neo­li­tyczne – tro­pił to wszystko bez­li­to­śnie, naj­star­szy zaś jego syn, objąw­szy po nim dzie­dzic­two, rów­nie bez­li­to­śnie tro­pił i usu­wał z domu wszyst­kie ojcow­skie tro­fea, jakie dało się ruszyć z miej­sca. Wsze­lako niebo uka­rało – a może pobło­go­sła­wiło – tego syna, spra­wia­jąc, że ni­gdy się nie oże­nił. Zresztą młod­szy syn baro­neta, ojciec Karola, rów­nież otrzy­mał po ojcu pokaźną schedę w postaci ziemi i pie­nię­dzy, zapew­nia­jącą mu dostatni byt.

W życiu tego czło­wieka była jedna tylko tra­ge­dia – rów­no­cze­sna śmierć mło­dej żony i nowo naro­dzo­nego dziecka, nie­do­szłej sio­strzyczki rocz­nego Karola. Prze­bo­lał wszakże tę stratę. Oto­czył Karola jeśli nie wielką miło­ścią, to w każ­dym razie licz­nym gro­nem kore­pe­ty­to­rów i tre­se­rów, i ogól­nie rzecz bio­rąc, lubił go tro­chę tylko mniej niż sie­bie samego. Sprze­dał swoją część ziemi, inwe­sto­wał roz­waż­nie w akcje kole­jowe i nieroz­waż­nie przy zie­lo­nych sto­li­kach (szu­kał bowiem pocie­chy snad­niej w kasy­nach niż w kościo­łach), sło­wem, żył tak, jak gdyby uro­dził się raczej w 1702 ani­żeli w 1802 roku, głów­nie dla przy­jem­no­ści… i głów­nie z tego powodu umarł w roku 1856. Karol tedy został jedy­nym jego spad­ko­biercą. Był zresztą nie tylko spad­ko­biercą uszczu­plo­nej for­tuny ojca – baka­rat w końcu wziął górę nad hossą akcji kole­jo­wych – lecz miał też z cza­sem odzie­dzi­czyć bar­dzo znaczny mają­tek stryja. Należy jed­nak stwier­dzić, że w roku 1867 stryj, mimo zgod­nego z tra­dy­cją umi­ło­wa­nia wina bor­do­skiego, nie zdra­dzał naj­mniej­szych oznak rychłego zgonu.

Karol lubił stryja, stryj zaś ze swej strony lubił Karola, co zresztą wcale nie zawsze uze­wnętrz­niało się w ich wza­jem­nych sto­sun­kach. Karol wpraw­dzie czy­nił pewne ustęp­stwa na rzecz sportu myśliw­skiego i cho­dził na kuro­pa­twy i bażanty, gdy go do tego zapra­szano, odma­wiał jed­nak sta­now­czo udziału w polo­wa­niu na lisy. Nie cho­dziło mu o to, że zdo­bycz jest nie­ja­dalna, czuł po pro­stu odrazę do roz­ju­szo­nych myśli­wych. Miał na sumie­niu jesz­cze gor­sze grze­chy: zdra­dzał wro­dzone upodo­ba­nie do pie­szych wędró­wek, przed­kła­da­jąc je nad jazdę konną, pie­sze wycieczki zaś nie są roz­rywką godną dżen­tel­mena, chyba że odbywa się je w Alpach. Koń sam w sobie nie budził w Karolu spe­cjal­nych obiek­cji, lecz jako uro­dzo­nego bada­cza przy­rody zło­ściła go nie­moż­ność obser­wo­wa­nia jej z bli­ska i bez pośpie­chu. Pew­nego dnia jesien­nego, wiele lat przed­tem, Karol zastrze­lił bar­dzo dziw­nego ptaka, który wybiegł ze skraju jed­nego z łanów psze­nicy stryja. Gdy się prze­ko­nał, co to za ptak i jak jest rzadki, zły był na sie­bie, zabił bowiem jed­nego z ostat­nich wiel­kich dropi na rów­ni­nie Salis­bury. Ptaka wypchano i odtąd niby spa­śny indyk spo­glą­dał pacior­kami oczu ze szkla­nej gabloty w salo­nie dworu Win­sy­att.

Stryj zanu­dzał skła­da­ją­cych wizyty sąsia­dów opo­wia­da­niami o tym boha­ter­skim czy­nie, a ile­kroć miał chęć wydzie­dzi­czyć bra­tanka – czego ku wiel­kiej swej wście­kło­ści nie mógł zro­bić, gdyż dobra sta­no­wiły majo­rat – odzy­ski­wał rów­no­wagę ducha i ser­deczne uczu­cia stry­jow­skie, sta­jąc przed gablotą i patrząc na nie­śmier­tel­nego Karo­lo­wego dro­pia. Karol bowiem miał swoje wady. Nie zawsze pisy­wał co tydzień, kiedy zaś przy­jeż­dżał do Win­sy­att, wyka­zy­wał zgubną skłon­ność do prze­sia­dy­wa­nia po połu­dniu w biblio­tece, pokoju, do któ­rego stryj pra­wie ni­gdy nie zaglą­dał.

Miał zresztą jesz­cze poważ­niej­sze wady. W Cam­bridge zgod­nie z pro­gra­mem wykuł kla­sy­ków sta­ro­żyt­nych, opa­no­wał Trzy­dzie­ści Dzie­więć Arty­ku­łów wiary angli­kań­skiej, po czym (w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści mło­dych ludzi jego cza­sów) zaczął rze­czy­wi­ście cze­goś się uczyć. Kiedy był na dru­gim roku, popadł w złe towa­rzy­stwo, co miało taki koniec, że pew­nej mgli­stej nocy lon­dyń­skiej wszedł w cie­le­sne posia­da­nie nagiej dziew­czyny. Wyrwaw­szy się z jej pulch­nych ple­bej­skich ramion, rzu­cił się pro­sto w ramiona Kościoła i wkrótce potem wpra­wił w naj­wyż­sze prze­ra­że­nie ojca, oznaj­mia­jąc mu, że pra­gnie przy­jąć świę­ce­nia kapłań­skie. Na kry­zys tych roz­mia­rów jedna mogła być tylko odpo­wiedź: krnąbr­nego mło­dzieńca wyeks­pe­dio­wano do Paryża. Tam jego led­wie spla­miona dzie­wi­czość została w krót­kim cza­sie doszczęt­nie uni­ce­stwiona, ale jed­no­cze­śnie też – jak się zresztą ojciec spo­dzie­wał – wni­wecz się obró­ciły zamie­rzone zaślu­biny z Kościo­łem. Karol doj­rzał, co kryje się za ruchem oks­fordz­kim1 – rzym­ski kato­li­cyzm pro­pria terra. Nie zechciał tedy wymie­nić swej mier­nej, lecz poręcz­nej angiel­skiej duszy – skła­da­ją­cej się w rów­nych czę­ściach z iro­nii i kon­we­nan­sów – na dymy kadzi­dlane i omyl­ność papie­ską. Po powro­cie do Lon­dynu, idąc dalej drogą poszu­ki­wań, prze­rzu­cił i prze­kart­ko­wał co naj­mniej tuzin będą­cych w obiegu teo­rii reli­gij­nych, lecz zakoń­czył tę drogę (voy­ant trop pour nier, et trop peu pour s’assu­rer) jako zdrowy na duchu agno­styk2. Jeśli w ogóle potra­fił dopa­trzyć się Boga w ist­nie­niu ziem­skim, znaj­do­wał Go w przy­ro­dzie, nie zaś w Piśmie Świę­tym; sto lat wcze­śniej byłby zapewne deistą, może nawet pan­te­istą. Będąc w towa­rzy­stwie, uda­wał się w nie­dzielę na nabo­żeń­stwo poranne, sam jeden czy­nił to bar­dzo rzadko.

Wró­cił w roku 1856 po pół­rocz­nym poby­cie w Mie­ście Grze­chu. Ojciec jego umarł trzy mie­siące póź­niej. Wielki dom w dziel­nicy Bel­gra­via wyna­jęto, a Karol prze­niósł się do dziel­nicy Ken­sing­ton, do znacz­nie skrom­niej­szego domu, bar­dziej odpo­wied­niego dla mło­dego kawa­lera. Miesz­kał tam obsłu­gi­wany przez kamer­dy­nera, kucharkę i dwie poko­jówki – per­so­nel, któ­rego szczu­płość jak na czło­wieka o sto­sun­kach i majątku Karola świad­czyła nie­mal o eks­cen­trycz­no­ści. Ale czuł się tam szczę­śliwy, zresztą więk­szość czasu spę­dzał na podró­żo­wa­niu po świe­cie. Zamie­ścił w mod­nych cza­so­pi­smach kilka ese­jów o swo­ich woja­żach do dale­kich kra­jów; pewien przed­się­bior­czy wydawca pro­po­no­wał mu nawet, aby po dzie­wię­ciu mie­sią­cach spę­dzo­nych w Por­tu­ga­lii napi­sał o niej książkę, lecz pisar­stwo wyda­wało się Karo­lowi czymś poni­żej jego god­no­ści, w dodatku czymś nazbyt zbli­żo­nym do wytę­żo­nej pracy, wyma­ga­ją­cej dłu­go­trwa­łego sku­pie­nia. Bawił się przez jakiś czas tą myślą, aż w końcu jej ponie­chał. Ści­śle bio­rąc, bawie­nie się tymi i owymi myślami sta­no­wiło główne zaję­cie Karola w trze­ciej deka­dzie życia.

Jed­nakże mimo iż dawał się nieść powol­nej fali cza­sów wik­to­riań­skich, nie był w grun­cie rze­czy mło­dzień­cem fry­wol­nym. Dzięki przy­pad­ko­wemu spo­tka­niu z kimś, kto wie­dział o manii jego dziadka, zro­zu­miał, że to tylko w rodzi­nie trak­to­wano w spo­sób humo­ry­styczny dzia­łal­ność star­szego pana, który po całych dniach tkwił przy wykop­kach, nad­zo­ru­jąc pracę nic nie­ro­zu­mie­ją­cych wie­śnia­ków. Inni pamię­tali sir Karola Smi­th­sona jako pio­niera arche­olo­gii Bry­ta­nii z okresu prze­drzym­skiego; okazy z jego wygna­nych zbio­rów przy­tu­liło z wdzięcz­no­ścią Muzeum Bry­tyj­skie. Stop­niowo też Karol zdał sobie sprawę, że z uspo­so­bie­nia bar­dziej jest podobny do dziadka niż do któ­re­goś z jego dwóch synów. W ciągu ostat­nich trzech lat inte­re­so­wał się coraz bar­dziej pale­on­to­lo­gią i doszedł w końcu do wnio­sku, że jest to przy­ro­dzone mu pole dzia­ła­nia. Zaczął uczęsz­czać na conver­sa­zioni Towa­rzy­stwa Geo­lo­gicz­nego. Stryj z dez­apro­batą spo­glą­dał na Karola, gdy ten wyru­szał z Win­sy­att, uzbro­jony w młotki, sie­kierki i worek na okazy. Zda­niem star­szego pana jedy­nymi przed­mio­tami, jakie dżen­tel­men mógł nosić na wsi, były pejcz lub dubel­tówka – w każ­dym razie jed­nak lep­sze to już było od ślę­cze­nia nad prze­brzy­dłymi książ­kami w prze­brzy­dłej biblio­tece.

Zresztą Karol zdra­dzał brak skłon­no­ści w innym jesz­cze kie­runku, co naj­bar­dziej stryja iry­to­wało. Żółte wstążki i żon­kile, sym­bole Par­tii Libe­ral­nej, były w Win­sy­att wyklęte; baro­net był tory­sem do szpiku kości i bar­dzo się poli­tyką inte­re­so­wał. Jed­nak wszel­kie próby nakło­nie­nia Karola, żeby kan­dy­do­wał do par­la­mentu, spo­ty­kały się z uprzejmą, lecz sta­now­czą odmową. Karol twier­dził, że w ogóle nie ma prze­ko­nań poli­tycz­nych. W skry­to­ści ducha żywił nie­jaki podziw dla Glad­stone’a, w Win­sy­att jed­nak Glad­stone był arcyz­drajcą, czło­wie­kiem, któ­rego nazwi­ska się nie wymie­niało. W ten oto dogodny spo­sób sza­cu­nek dla stryja i leni­stwo w spra­wach spo­łecz­nych zamknęły przed Karo­lem karierę, do któ­rej z uro­dze­nia był wła­ści­wie prze­zna­czony.

Muszę tu wyznać, że leni­stwo było w ogóle naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną cechą Karola. Podob­nie jak wielu jego współ­cze­snych dostrze­gał, że poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści począt­ków wieku dzie­więt­na­stego zamie­nia się stop­niowo w poczu­cie wła­snej waż­no­ści – że pobudką wszel­kich poczy­nań nowej Bry­ta­nii jest coraz bar­dziej chęć zacho­wa­nia cno­tli­wych pozo­rów, nie zaś czy­nie­nie dobra dla samego dobra. Wie­dział, że jest nazbyt wyma­ga­jący. Ale jak tu two­rzyć dzieła histo­ryczne, mając tak świeżo za sobą wiel­kiego Macau­laya? Jak pisać powie­ści lub wier­sze pośród naj­więk­szej ple­jady talen­tów w dzie­jach lite­ra­tury angiel­skiej? Jak kusić się o wła­sne teo­rie naukowe, gdy Lyell i Dar­win jesz­cze żyją? Jak być mężem stanu, gdy Disra­eli i Glad­stone pola­ry­zują całą dostępną prze­strzeń?

Widzą więc pań­stwo, że Karol mie­rzył wysoko. Inte­li­gentni próż­niacy zawsze wysoko mie­rzą, aby uspra­wie­dli­wić wła­sne próż­niac­two przed wła­sną inte­li­gen­cją. Sło­wem, Karol cier­piał w całej roz­cią­gło­ści na baj­ro­niczny splin, nie mając na tę dole­gli­wość żad­nego z leków, jakimi roz­po­rzą­dzał Byron – ani geniu­szu, ani cudzo­łó­stwa.

Ale cho­ciaż śmierć może zwle­kać z nadej­ściem, jak roz­wa­żały nie­raz matki mające córki na wyda­niu, w końcu jed­nak zawsze lito­ści­wie przy­cho­dzi. Przy tym Karol nawet bez dal­szych swych spe­rand był bez wąt­pie­nia atrak­cyj­nym mło­dzień­cem. Wpraw­dzie liczne podróże starły z niego, nie­stety, znaczną część owej patyny cał­ko­wi­tego braku humoru (zwa­nej przez ludzi z epoki wik­to­riań­skiej powagą, pra­wo­ścią moralną, god­no­ścią, uczci­wo­ścią i tysią­cem innych bała­mut­nych mian), wyma­ga­nej jako pierw­szy waru­nek od praw­dzi­wego dżen­tel­mena angiel­skiego tam­tych cza­sów. Wpraw­dzie znać było po nim pewien cynizm, nie­za­wodną oznakę roz­kładu moral­nego, ile­kroć jed­nak wszedł do salonu, matki rzu­cały mu przy­milne spoj­rze­nia, ojco­wie kle­pali go po ramie­niu, a panny na wyścigi się do niego wdzię­czyły. Karol lubił ładne dziew­częta, toteż wcale chęt­nie cza­ro­wał zarówno panny, jak i ich ambit­nych rodzi­ców. Zyskał w ten spo­sób repu­ta­cję czło­wieka wynio­słego i ozię­błego, co było zasłu­żoną nagrodą za zręcz­ność – nim jesz­cze skoń­czył trzy­dzie­ści lat, zaka­so­wałby naj­bar­dziej szczwa­nego lisa – z jaką obwą­chi­wał przy­nętę, a następ­nie omi­jał ukryte klesz­cze groź­nych puła­pek matry­mo­nial­nych, roz­sia­nych na jego dro­dze.

Stryj nie­raz łajał go za to, ale jak mu Karol z miej­sca wyty­kał, sam nie był bez winy. Star­szy pan mru­czał gniew­nie:

– Nie zna­la­złem ni­gdy odpo­wied­niej kobiety.

– Bred­nie. Ni­gdy jej stryj nie szu­kał.

– Szu­ka­łem, dali­bóg szu­ka­łem. Kiedy byłem w twoim wieku…

– Miał stryj w gło­wie tylko charty i sezon polo­wa­nia na kuro­pa­twy.

Stryj wpa­try­wał się smęt­nie w swoje wino. W grun­cie rze­czy nie żało­wał, że nie ma żony, odczu­wał tylko dotkli­wie brak dzieci, któ­rym mógłby kupo­wać kuce i strzelby. Widział już, jak tra­dy­cje zie­miań­skie prze­mi­jają bez śladu.

– Byłem ślepy. Ślepy.

– Kochany stryju, ja mam dosko­nały wzrok. Niech się stryj pocie­szy, ja też szu­kam odpo­wied­niej panny. Dotych­czas jej nie zna­la­złem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ruch reli­gijny, zwany pier­wot­nie trak­ta­ria­ni­zmem, zapo­cząt­ko­wany w Oks­for­dzie w roku 1833. (Wszyst­kie przy­pisy, jeśli nie zazna­czono ina­czej, pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Sam wpraw­dzie nie użyłby tego okre­śle­nia z tego pro­stego powodu, że zostało ono ukute (przez Hux­leya) dopiero w 1870 roku, w któ­rym to cza­sie było już bar­dzo potrzebne. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: The French Lieu­te­nant’s Woman

Copy­ri­ght © John Fow­les, 1969

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Wier­sze prze­ło­żył Roman Bąk

Pro­jekt serii i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz wykle­jek: Mar­tyna Wil­ner

Pro­jekt typo­gra­ficzny i skład: Bar­tło­miej Bącz­kow­ski / pil­crow­stu­dio.pl

Wyda­nie I e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kocha­nica Fran­cuza, wyd. VII, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-645-4

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer