Mag - John Fowles - ebook + książka

Mag ebook

John Fowles

4,1

Opis

Obfitujące w niezwykłe zwroty akcji arcydzieło literatury światowej, w którym młody mężczyzna zostaje wplątany w śmiertelną psychologiczno-erotyczną grę.

Bohater książki, młody Anglik Nicholas Urfe, przyjmuje stanowisko nauczyciela na pewnej greckiej wyspie. Tam zaprzyjaźnia się z właścicielem wspaniałej posiadłości. Przyjaźń z milionerem wpędza młodzieńca w koszmar. Z każdym dniem rzeczywistość i fantazje coraz bardziej się mieszają, a Urfe staje się nieświadomym aktorem prywatnego teatru bogacza - styka się ze śmiercią, seksem i przemocą. Desperacko zaczyna walczyć o zachowanie życia. Akcji, stanowiącej prawdziwy labirynt zdarzeń, towarzyszą kulturowe szarady, a sama opowieść prowokuje do zastanowienia się nad iluzorycznością otaczającego nas świata i funkcjonujących w nim zasad moralnych.

"Wspaniała mistyfikacja... W duchu najlepszych dokonań markiza de Sade, Jamesa Frazera, Georgija Gurdżijewa, Heleny Bławatskiej, C.G. Junga, Arthura Edwarda Waite'a, Aleistera Crowleya oraz Franza Kafki".

"Financial Times"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1016

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (99 ocen)
47
25
19
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaKurowska50

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jednym tchem. Jedna z tych powieści do których lubię wracać. Obowiązkowy klasyk.
10
zapach_stron

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutny klasyk i obowiązkowa lektura dla fanów thrillera psychologicznego
10
Domfik

Dobrze spędzony czas

Książka sinusoida, fragmenty rewelacyjne przeplatane bardzo słabymi.
00
AnetaJM

Całkiem niezła

Chwilami ciekawa, chwilami nudna, a momentami banalna. Zawiła fabuła.
01

Popularność




John Fowles Mag Tytuł oryginału The Magus ISBN Copyright © John Fowles, 1966, 1977All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 1996, 2006, 2015, 2020 Przedmowę przełożył Jacek Wietecki Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przedmowa

Mimo że niniejsza wersja Maga nie jest nowa ani w sensie tematycznym, ani też narracyjnym, stanowi wszakże coś więcej niż stylistyczną korektę. Wiele scen gruntownie zmieniono, dopisano też jedną czy dwie nowe. Postąpiłem w ten dość niezwykły sposób nade wszystko dlatego, że — o ile listy mogą służyć za sprawdzian — powieść ta wzbudziła większe zainteresowanie aniżeli cokolwiek innego, co do tej pory napisałem. Już dawno nauczyłem się godzić z faktem, że utwory, które z zawodowego punktu widzenia zadowalają mnie najmniej (przy czym ich pierwsi recenzenci owo niezadowolenie bez reszty podzielają), wciąż najsilniej przyciągają moich czytelników.

Choć książka ta ukazała się w roku 1965 jako moja trzecia z kolei — pod każdym względem, prócz daty wydania, zasługuje na miano pierwszej. Zacząłem ją pisać już we wczesnych latach pięćdziesiątych, po czym zarówno nastrój, jak i sposób prowadzenia narracji ulegały niezliczonym przeobrażeniom. W swej pierwotnej formie powieść zawierała wyraźne elementy nadprzyrodzone, będąc próbą dokonania czegoś na wzór arcydzieła Henry’ego Jamesa W kleszczach lęku. Brakowało mi wówczas spójnego wyobrażenia o tym, ku czemu właściwie zmierzam, tak zresztą w życiu, jak i w owej książce. Obiektywna strona mej natury wyrażała powątpiewanie, czy kiedykolwiek stanę się pisarzem publikującym, tymczasem jednak strona subiektywna nie umiała rozstać się z tym mitem, który, choć nieudolnie i mozolnie, usiłowała wydać na świat. Najżywiej pamiętam dziś to, że nieustannie zmuszony byłem rezygnować z kolejnych wersji powieści, a to z tej przyczyny, iż nie potrafiłem opisać tego, co chciałem wyrazić. Zarówno niedostatki techniczne, jak i ów dziwaczny aspekt wyobraźni, który na pozór przypomina bardziej niezdolność zapamiętania tego, co istnieje, niż to, czym jest w istocie — to znaczy nieumiejętnością przywołania tego, czego nie ma — podcinały mi skrzyd­ła, nim w ogóle oderwałem się od ziemi. Wszelako, gdy wraz z sukcesem Kolekcjonera w roku 1963 przyszła także wiara we własne siły, ów wiecznie kaleczony i zmieniany tekst dopomniał się w końcu swoich praw względem innych powieści, do których przymierzałem się w latach pięćdziesiątych (a z nich najmniej dwie, moim zdaniem, sprawiały lepsze wrażenie, co być może nie pozostałoby bez wpływu na moją karierę literacką, przynajmniej w Anglii).

W 1964 roku wziąłem się do pracy; porównałem wszystkie dotychczasowe wersje Maga i napisałem go na nowo. Niemniej pod względem narracji powieść nie posunęła się ani o krok naprzód, pozostając wytworem nowicjusza, notatnikiem z wyprawy — czasem chybionej i niepojętej — do nieznanej krainy. Nawet już w postaci, w jakiej ostatecznie go opublikowano, Mag był nadal dziełem instynktu, bardziej przypadkowym i naiwnym, aniżeli mogłoby się wydawać czytelnikowi kieru­jącemu się kryteriami rozumu. Najcięższe zarzuty, jakie stawiali mi ówcześni krytycy, potępiały książkę jako zimną, wyrachowaną grę wyobraźni, intelektualną igraszkę. Z drugiej strony trzeba przyznać, iż jedna z nieusuwalnych wad powieści polegała na tym, że usiłowałem ukryć ów stan wiecznej płynności, w którym utwór ten powstawał.

Poza oczywistym wpływem Junga, którego teorie głęboko mnie zajmowały w owym czasie, trzy powieści odegrały nie mniej istotną rolę w toku pisania przeze mnie Maga. Najbardziej świadom byłem tu oddziaływania książki Alaina Fourniera Mój przyjaciel Meaulnes — w istocie tak bardzo, że usunąłem wiele aż nadto jednoznacznych aluzji. Aczkolwiek tropiącemu dosłowności badaczowi paralele mogą wydać się odległe, to jednak Mag byłby dzisiaj całkiem inną książką, gdyby nie jego francuski antenat. Siła Mojego przyjaciela Meaulnesa tkwi w tym (w każdym razie według niektórych z nas), że przekazuje on doświadczenia pozaliterackie — i ja również chciałem nadać tę siłę własnej powieści. Inna wada Maga, której też nie sposób już naprawić, wzięła się stąd, że nie rozumiałem jeszcze, iż doświadczenia takie stanowią charakterystyczną tęsknotę wieku młodzieńczego. Dorastanie głównego bohatera u Alaina Fourniera ukazane jest przynajmniej w sposób otwarty i konkretny.

Może się to wydać zdumiewające, lecz niewątpliwy wpływ wywarła na Maga również pewna książka, która swego czasu silnie poruszyła moją dziecięcą wyobraźnię: Bevis Richarda Jefferiesa. W moim przekonaniu powieściopisarze — czy są tego później świadomi, czy też nie — zostają ukształtowani w bardzo młodym wieku. Bevis zaś posiada tę samą cechę co Mój przyjaciel Meaulnes, a mianowicie przedstawia świat nader odmienny od świata, który istnieje — czy raczej istniał w oczach zamieszkującego na przedmieściach dziecka z klas średnich, którego rolę musiałem wówczas odgrywać. Przytaczam to jedynie gwoli przypomnienia, że głęboka struktura takich powieści, a także ich nastrój, pozostają w nas na długo po tym, jak przestajemy je już czytać.

Z istnienia trzeciej książki leżącej u podłoża Maga nie zdawałem sobie wtenczas sprawy, dopiero obecnie mogę podziękować spostrzegawczości pewnej studentki z Reading University, która napisała do mnie onegdaj, w kilka lat po opublikowaniu Maga, wskazując na liczne podobieństwa do Wielkich nadziei. Nie mogła wiedzieć przecież, że jest to jedyna powieść Dickensa, dla której zawsze żywiłem szczery podziw i uwielbienie (i dzięki której wybaczam mu aż tyle z tego, czego u niego nie lubię), oraz że wcześniej, pisząc własną książkę, z wielką przyjemnością uczyłem Wielkich nadziei w szkole w ramach lektur obowiązkowych; wreszcie, że od dawna chodził mi po głowie pomysł uczynienia z Conchisa kobiety — pogłos tejże idei, dla której pierwowzorem była Dickensowska panna Havisham, zachował się w postaci pani de Seitas. W niewielkim ustępie zamieszczonym w skorygowanym tekście oddaję hołd owemu niewidzialnemu wpływowi.

Zwięzłego komentarza wymagają również dwie inne, waż­niejsze zmiany. Zawierają one mocniejsze akcenty erotyczne, co uznaję po prostu za naprawienie błędu wynikającego z braku pewności siebie. Druga zmiana dotyczy zakończenia. Pomimo że jego zamysł ogólny nigdy nie wydawał mi się tak niezrozumiały, jak stwierdzali to niektórzy czytelnicy — może dlatego że nie przywiązywali należnej wagi do dwu wersów z Pervigilium Veneris zamykających powieść — zgadzam się jednak, iż powinienem był opowiedzieć się za bardziej jednoznacznym zakończeniem powieści… co też właśnie uczyniłem.

Żaden pisarz nie wyjawia z radością głębszych biograficznych podstaw swego dzieła, które dotyczą autentycznych zdarzeń i sytuacji. I ja nie należę tu do wyjątków. Wszakże moja wyspa Phraxos (czyli „ogrodzona” wyspa) to w rzeczywistości grecka wyspa Spetsai, gdzie w latach 1951 i 1952 uczyłem w prywatnej szkole z internatem — odmiennej jednak od tej, którą rysuję w Magu. Gdybym próbował oddać wierny wizerunek tamtej szkoły, pokusić bym się musiał o napisanie powieści komicznej1.

Znany grecki milioner, który nabył niedawno na własność część Spetsai, nie wiąże się w żaden sposób z milionerem z mojej powieści; pan Niarchos przybył zresztą na wyspę później. Podobnie ówczesny właściciel willi „Bourani”, której wygląd i bajeczne położenie rzeczywiście sobie przywłaszczyłem, nie stanowi bynajmniej pierwowzoru mego bohatera, mimo że, o ile wiem, tak właśnie głosi w tej chwili jedna z miejscowych legend. Z owym dżentelmenem — który jest przyjacielem starszego Venizelosa — spotkałem się tylko dwukrotnie, i to bardzo krótko. Za to jego dom utkwił mi wyraźnie w pamięci.

Jest bodaj rzeczą niemożliwą wyobrazić sobie dziś Spetsai taką, jaką opisałem tuż po wojnie, lecz wiem to wyłącznie ze słyszenia, nigdy bowiem nie powróciłem już na wyspę. Życie toczyło się tam w największym osamotnieniu, chociaż w szkole pracowało dwóch nauczycieli Anglików, nie zaś tylko jeden, jak to jest w książce. Swego współpracownika, a obecnie starego przyjaciela, Denysa Sharrocksa, poznałem szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Był niesłychanie oczytany i znacznie lepiej niż ja obeznany w zwyczajach greckich. To on zaprowadził mnie do willi wkrótce po tym, jak postanowił dać spokój własnym ambicjom literackim. Właśnie w „Bourani” podczas swej poprzedniej wizyty — oznajmił cierpkim głosem — napisał ostatni wiersz w życiu. Dziwnie odseparowana willa, cudowne otoczenie, kres pewnego złudzenia przyjaciela — wszystko to w jakiś niewytłumaczalny sposób roznieciło iskierkę w mojej wyobraźni. Tamtego razu, gdy zbliżaliśmy się ku wybudowanej na przylądku willi, zaskoczyły nas przedziwne w tym klasycznym krajobrazie odgłosy… Nie były to dźwięki dostojnego klawesynu z mej książki, ale coś, co wręcz absurdalnie przywodziło w pamięci walijską kaplicę. Mam nadzieję, że to harmonium nadal tam stoi. Ono także miało swój udział w powieści.

Twarze obcokrajowców — a nawet Greków — należały wówczas do rzadkości. Pamiętam, że któregoś dnia przybiegł do Denysa i do mnie pewien chłopiec z wiadomością, iż z zacumowanego parowca, który przypłynął z Aten, zszedł jeszcze jakiś Anglik; pamiętam, jak pędziliśmy, niby dwaj doktorzy Livingstone’owie, żeby powitać niesłychanego przybysza na naszej samotnej wyspie. Innym znów razem zjawił się tu Katsimbalis — kolos z Maroussi Henry’ego Millera — my zaś czym prędzej złożyliśmy mu wyrazy szacunku. Grecja jeszcze wtedy odznaczała się wzruszającą atmosferą jednej wielkiej wioski.

Wyjąwszy zamieszkany zakątek wyspy, cała Spetsai znajdowała się we władaniu duchów, subtelniejszych jednak — i piękniejszych — od tych, które sam stworzyłem. Cisza jej sosnowych lasów była doprawdy nieziemska, niepodobna do niczego, co przeżyłem gdziekolwiek indziej: niby na zawsze niezapisana stronica, czekająca na słowo lub nutę. Cisza owa budziła osobliwe poczucie bezczasowości i rodzącego się mitu. To tutaj właśnie, ze wszystkich innych miejsc, jakiekolwiek zdarzenie było najmniej prawdopodobne, a zarazem coś jakby nieustannie wisiało w powietrzu. Zaiste, genius loci tego miejsca przywoływał na pamięć najlepsze wiersze Mallarmégo o niewidocznym locie, słowach pobitych przez to, co niewyrażalne. Nie jestem w mocy przekazać, jak ważne dla mnie jako pisarza okazało się to doświadczenie. Przepełniło mnie ono i naznaczyło znacznie silniej niż wszelkie inne wspomnienia dotyczące fizycznego bądź społecznego charakteru wyspy. Już wtedy wiedziałem, że jestem dożywotnim wygnańcem ze spo­łeczeństwa angielskiego, a przynajmniej wielu jego aspektów, lecz powieściopisarz musi skazać się na jeszcze głębsze wygnanie.

Najdobitniej doświadczenie owo przejawiało się w przygnębieniu, o czym przekonało się zresztą wielu młodych, począt­kujących pisarzy i malarzy, którzy udali się do Grecji w poszukiwaniu natchnienia. Nadaliśmy nawet specjalną nazwę temu poczuciu nieprzystosowania i duchowego marazmu, które nas nachodziło: „egejska chandra”. Tylko najwyższej miary artysta potrafi stworzyć rzecz wartościową pośród tych najczystszych, najbardziej harmonijnych krajobrazów na kuli ziemskiej, zwłaszcza jeżeli uprzytamnia sobie, iż jedynych ludzi, którzy mogliby się w ogóle z nim mierzyć, bezpowrotnie zabrał już czas. Grecja wysp to jeszcze w dalszym ciągu Kirke — nie miejsce tu dla artysty-podróżnika na niespieszne wędrówki, jeśli dba choć trochę o swą duszę.

Poza tym jednak w czasie mego pobytu na Spetsai nie wydarzyło się nic takiego, co znalazłoby odbicie w niniejszej prozie. Wszelkie powieściowe zdarzenia, które mają oparcie w rzeczywistości, nastąpiły już po tym, kiedy wróciłem do Ang­lii. Uciekłem wprawdzie przed Kirke, lecz jej brak mocno dawał mi się we znaki. Nie zdawałem sobie jeszcze wtenczas sprawy, jak ważna dla pisarza jest utrata, jakże płodna twórczo, choć jednocześnie bolesna dlań osobiście. Nabrzmiałe poczucie braku, zaprzepaszczona szansa, sprawiło, że pewne dylematy życia w Anglii zmieszały się u mnie ze wspomnieniami o wyspie i jej samotności; Spetsai coraz wyraźniej stawała się dla mnie utraconym rajem, domaine sans nom Alaina Fourniera, może nawet farmą Bevisa. Stopniowo mój protagonista Nicholas przybierał oblicze, jeśli nie współczesnego Everymana, to przynajmniej typowego reprezentanta mojej klasy i pochodzenia. W nazwisku, jakim go ochrzciłem, kryje się moja prywatna gra słów. Jako dziecko nie potrafiłem wymówić spółgłoski th inaczej niż jako f, tak więc Urfe oznacza w istocie Ziemię, Earth, a koncept ten poprzedza na długo wygodne skojarzenia z Honoré d’Urfé i Astrea.

Mam nadzieję, że powyższe uwagi zwolnią mnie od ciężaru tłumaczenia, co też historia ta „znaczy”. Powieści, nawet pełniej przemyślane i dopracowane niż niniejsza, w niczym nie przypominają krzyżówek, w których podanym hasłom odpowiada jeden i tylko jeden zestaw bezbłędnych odpowiedzi. Czasem opadają mnie wątpliwości („Szanowny Panie Fowles: proszę wyjaśnić mi prawdziwe znaczenie…”), czy kiedykolwiek zdołam wytępić tę analogię z umysłu współczesnego czytelnika. Jeśli już doszukiwać się w Magu jakiegoś „prawdziwego znaczenia”, to ogranicza się ono do tego, jakie w psychologii ma test Rorschacha. Takie znaczenie powieści polegałoby na pewnej reakcji, którą wywołuje ona w czytelniku, w moim zaś osobistym przekonaniu nie istnieje tu określona „prawidłowa” reakcja.

Powinienem jeszcze dodać, że poddając tekst korekcie, nie usiłowałem oczyścić go z uzasadnionych zarzutów zbytniej komplikacji, przerostów, sztuczności i wielu innych, jakie pierwszemu wydaniu książki postawili co surowsi krytycy. Wiem teraz, które pokolenie jest najbardziej zafrapowane Magiem, wiem też i to, że w swej istocie musi on na zawsze pozostać utworem o dojrzewaniu napisanym przez człowieka jeszcze niedojrzałego. Na moje usprawiedliwienie powiem tylko, że wszyscy artyści muszą swobodnie obejmować pełną skalę swego życia. Cały świat może potem cenzurować i puszczać w niepamięć ich osobistą przeszłość — my tego nie uczynimy; i dlatego aż po dzień śmierci pozostaniemy bardziej lub mniej „zieloni”… mając tylko nadzieję, że nasza niedojrzała zieleń stanie się zielenią urodzaju. O takim utrapieniu mówi ostatni, bolesny utwór Thomasa Hardy’ego The Well-Beloved — ta najprzenikliwsza ze współczesnych powieści o pisarzach — w którym rzekomo „dojrzały” artysta w średnim wieku nie umie wyzwolić się od znacznie młodszej części swej natury. Można wprawdzie zrzucić tę tyranię, jak postąpił sam Hardy, lecz płaci się za to cenę w postaci kresu własnych zdolności pisarskich. To właśnie między innymi Mag spontanicznie (choć nieświadomie) celebrował przyjęcie na siebie owego jarzma.

Jeśli w tym gąszczu intuicji na temat istoty ludzkiej egzystencji — oraz istoty fikcji — ukrywa się gdzieś myśl przewodnia, to tkwi ona być może w pierwotnym tytule powieści, którego zmiany i dziś czasem żałuję: Gra w Boga. Istotnie, miałem zamiar, by Conchis przedstawił serię masek symbolizujących ludzkie wyobrażenia o Bogu, począwszy od nadprzyrodzonego, a skończywszy na żargonowo-naukowym, czyli serię ludzkich złudzeń dotyczących czegoś, co faktycznie nie istnieje — absolutnej wiedzy i absolutnej władzy. Zburzenie owych iluzji uważam nadal za jeden z najszczytniejszych humanistycznych celów; życzyłbym sobie, aby znalazł się obecnie jakiś super-Conchis, który by kazał Arabom i Żydom, ulsterskim katolikom i protestantom przejść przez taki sam heurystyczny młyn, jakiego doświadczył Nicholas.

Nie bronię decyzji Conchisa w momencie egzekucji, bronię jednak realności dylematu. „Bóg” i „wolność” to pojęcia zupełnie sobie przeciwne, ludzie zaś wierzą w swych wyimaginowanych bogów zazwyczaj dlatego, iż boją się uwierzyć w to drugie. Dość długo już żyję na tym świecie, by zdawać sobie sprawę, że czynią tak czasami z uzasadnionych powodów. Trzymam się wszakże ogólnej zasady — i to ją chciałem postawić na pierwszym planie tej opowieści — że prawdziwa wolność leży tylko między dwojgiem osób, nigdy w samej jednostce, tak więc nie stanie się nigdy wolnością absolutną. Być może wszelka wolność, nawet najwzględniejsza, jest fikcją; jednak moja wolność, po dzień dzisiejszy, skłania się ku tej drugiej hipotezie.

1976

JOHN FOWLES

1 Istnieje jeszcze jedna osobliwa powieość o tej szkole: Aleko pióra Kennetha Matthewsa (Peter Davies, 1934). Ponadto francuski pisarz Michel Déon opublikował autobiograficzny Le Balcon de Spetsai (Gallimard, 1961).

I

Zawodowy rozpustnik rzadko zasługuje na litość.

De Sade, Niedole cnoty

1

Urodziłem się w 1927 roku jako jedyne dziecko mieszczań­skich rodziców; oboje byli Anglikami wychowanymi w groteskowo wydłużonym cieniu tego potwornego karła, królowej Wiktorii, i nigdy nie udało im się na tyle wznieść ponad historię, by się z tego cienia wydostać. Posłano mnie do internatu ekskluzywnej prywatnej szkoły, zmarnowałem dwa lata, słu­żąc w wojsku, wstąpiłem na uniwersytet w Oksfordzie i tam zacząłem rozumieć, że wcale nie jestem taki, za jakiego chciałbym uchodzić.

Już dużo wcześniej doszedłem do wniosku, że przydaliby mi się zupełnie inni rodzice i przodkowie. Ojciec mój został generałem nie tyle z powodu jakichś specjalnych talentów, ile po prostu dlatego, że we właściwym czasie był w odpowiednim wieku, a matka stanowiła żywy wzór tego, jaka powinna być małżonka generała. Nigdy, w żadnej sprawie nie miała odmiennego zdania niż mąż i zawsze, nawet wówczas gdy znajdował się on o tysiące mil od domu, zachowywała się tak, jakby z sąsiedniego pokoju przysłuchiwał się jej słowom. W czasie wojny rzadko widywałem ojca i podczas tych jego długotrwa­łych nieobecności idealizowałem go sobie, a on zazwyczaj w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin urlopu burzył całkowicie to moje o nim wyobrażenie.

Tak jak wszyscy ludzie, którzy nie całkiem dorastają do swego stanowiska, czepiał się pozorów i drobiazgów i zamiast posługiwać się intelektem, sprawił sobie pancerz z wielkich słów, a wymawiał je tak, jakby zaczynały się z wielkiej litery: Dyscyplina, Tradycja, Poczucie Odpowiedzialności. Jeśli czasem — z rzadka — ośmieliłem się mu sprzeciwić, zaraz sięgał po jedno z tych magicznych słów i walił mnie nim po głowie; niewątpliwie tak samo traktował w podobnych okolicznościach swych podwładnych. Jeżeli człowiek zaraz nie zamilkł i nie poddał się, wpadał w gniew, czy też raczej pozwalał sobie wpaść w gniew. A gniew miał zawsze pod ręką.

W naszej rodzinie kultywowano tradycję — a właściwie były to pobożne życzenia — że pochodzimy z Francji, z której nasi przodkowie uciekli po odwołaniu edyktu nantejskiego i że byli oni hugenotami ze szlacheckiej rodziny spowinowaconej z Honoré d’Urfé, autorem siedemnastowiecznego bestsellera Astrea. Co prawda — jeśli wykluczyć równie niepewne pokrewieństwo z Tomem Durfeyem, przyjacielem Karola II, który niewątpliwie posługiwał się piórem — to nikt z moich przodków nie wykazał nigdy najmniejszych skłonności artystycznych: z pokolenia na pokolenie byli to wojskowi, marynarze, drobni posiadacze ziemscy i kapłani, a odznaczali się jedynie brakiem indywidualności oraz zamiłowaniem do hazardu, przyprawiającym ich o nieustanne straty. Dziadek mój miał czterech synów, dwóch zginęło podczas pierwszej wojny, trzeci wybrał dość niesmaczny sposób pozbycia się obciążeń atawistycznych i nie spłaciwszy długów karcianych, uciekł do Ameryki. Mój ojciec, najmłodszy syn, posiadający te wszystkie cechy charakteru, jakich oczekuje się od syna najstarszego, nigdy o bracie nie wspominał i nie mam najmniejszego pojęcia, czy on jeszcze żyje ani czy mamy w Ameryce jakichś nieznanych kuzynów.

W ciągu ostatnich lat w szkole zrozumiałem, że mogę oczekiwać od rodziców tylko pogardy dla tego rodzaju życia, jakie pragnąłbym prowadzić, i że to właśnie jest w nich najgorsze. Byłem „mocny” w angielskim, w szkolnym pisemku drukowa­łem pod pseudonimem wiersze i uważałem D.H. Lawrence’a za największego człowieka stulecia; moi rodzice nigdy Law­rence’a nie czytali, a jeśli w ogóle o nim słyszeli, to tylko w związku z Kochankiem lady Chatterley. Pewne cechy moich rodziców, łagodna uczuciowość matki i sporadyczne wybuchy wesołości ojca, mogłyby mi ich przybliżyć, ale zawsze lubiłem ich właśnie za to, do czego oni nie przykładali żadnej wagi. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, a zbiegło się to ze śmiercią Hitlera, rodzice stali się już dla mnie tylko ludźmi, którzy dostarczają mi środków utrzymania, więc zasługują wprawdzie na moją wdzięczność, ale nie są w stanie wzbudzić we mnie innych uczuć.

Prowadziłem podwójne życie. W szkole zdobyłem sobie reputację cynika i estety czasu wojny. Musiałem jednak wstąpić do wojska — żądały tego Tradycja i Ofiarność. Tyle że ubła­gałem, i na szczęście poparł mnie w tym dyrektor szkoły, aby potem wolno mi było wstąpić na uniwersytet. W armii nadal prowadziłem podwójne życie, publicznie odgrywając rolę syna generała Urfe, czyli „Blezera”, a prywatnie pożerając setki tomików wierszy i New Writing w seriach Pingwina. I gdy tylko stało się to możliwe, wystąpiłem z wojska.

Do Oksfordu przyjechałem w 1948 roku. Na drugim roku studiów, wkrótce po wakacjach, podczas których nader rzadko widywałem mych rodziców, ojciec musiał polecieć do Indii. Zabrał ze sobą matkę. Ich samolot rozbił się podczas burzy jakieś czterdzieści mil od Karaczi, wysokooktanowy stos pogrzebowy. Kiedy już minął pierwszy szok, ogarnęło mnie uczucie ulgi. Pozostał mi tylko jeden bliski krewny, brat matki, który miał farmę w Rodezji, zatem nie groziło mi już stłamszenie przez rodzinę tego, co uważałem za swoje prawdziwe „ja”. Uczucia rodzinne nie były więc moją mocną stroną, ale za to byłem doskonale zorientowany w modnych prądach intelektualnych.

A przynajmniej wraz z całą grupą bratnich dziwaków z college’u Magdalen za takiego się uważałem. Założyliśmy maleń­ki klub, który nazwaliśmy Les Hommes Révoltés2, piliśmy bardzo wytrawne sherry i w proteście przeciwko rozchełstaniu końca lat czterdziestych wkładaliśmy na zebrania ciemne garnitury i czarne krawaty. Podczas zebrań dyskutowaliśmy o bycie i nicości, a pewien rodzaj niekonsekwentnego zachowania nazywaliśmy egzystencjalistycznym. Ludzie mniej wtajemniczeni uznaliby je za kapryśne lub wręcz samolubne, ale my nie rozumieliśmy, że bohaterowie, a raczej antybohaterowie czytanych przez nas francuskich powieści egzystencjalistycznych nie mają nic wspólnego z realizmem. Staraliśmy się ich naśladować, mylnie uważając, że metaforyczny opis złożonych stanów duchowych stanowi gotową receptę postępowania. I oddawaliśmy się kolejno wszelkim modnym niepokojom. Większość z nas, zgodnie z tradycyjnym oksfordzkim dandyzmem, chcia­ła się po prostu różnić od innych ludzi. Naszemu klubowi to się udało.

Nabrałem kosztownych przyzwyczajeń i afektowanych manier. Z trudem uzyskałem marny dyplom i bez trudu uległem miłym złudzeniom: zacząłem się uważać za poetę. Choć trudno by było znaleźć coś mniej poetycznego niż moje nic-mnie-już-nie-jest-w-stanie-zadziwić znudzenie życiem w ogóle, a w szcze­gólności tym, że na to życie trzeba jakoś zarobić. Wchłonąłem jednak pewną dawkę Sokratesowej rzetelności — na tym właśnie polega wkład Oksfordu do cywilizacji. I dzięki temu od czasu do czasu w przebłysku zdrowego rozsądku zdawałem sobie sprawę, że nie wystarczy buntować się przeciwko własnej przeszłości. Kiedyś w gronie przyjaciół wygłosiłem gwałtowną filipikę przeciwko armii; gdy wróciłem do domu, zrozumiałem nagle, że choć bezkarnie wypowiedziałem głośno wiele rzeczy, od których mój zmarły ojciec przewraca się chyba w grobie, to i tak jestem nadal pod jego wpływem. Nie byłem cynikiem z natury, stałem się nim z potrzeby buntu. Udało mi się uciec od tego, czego nienawidziłem, ale nie odnalazłem jeszcze tego, co mógłbym kochać, udawałem więc przed samym sobą, że nic nie jest godne miłości.

Wkroczyłem w życie szczodrze wyposażony we wszystko, co powinno skazać mnie na niepowodzenia. Ojciec w swoim arsenale wielkich słów nie przechowywał Przezorności Finansowej; płacił zawsze śmiesznie wysokie rachunki u Ladbroke’a oraz w kasynie oficerskim, dbał bowiem o popularność, a z braku osobistego wdzięku musiał się uciekać do alkoholu. Po zapłaceniu podatku spadkowego i adwokatów pozostało mi z jego pieniędzy o wiele za mało, by mogło wystarczyć na utrzymanie. Zacząłem rozglądać się za pracą, ale ani dyplomacja i służba państwowa, ani też banki, handel i agencje reklamowe nie pociągały mnie zbytnio. Odbyłem wprawdzie wiele wstępnych rozmów, ponieważ jednak nie uważałem za stosowne okazywać entuzjazmu, którego oczekuje się od młodego urzędnika, wszystkie te rozmowy spełzły na niczym.

W końcu postąpiłem tak samo jak wielu, wielu absolwentów Oksfordu: odpowiedziałem na ogłoszenie umieszczone w „Dodatku Oświatowym Timesa”. Pojechałem do drugorzędnej szko­ły prywatnej we wschodniej Anglii, zostałem pobieżnie prze­słuchany, po czym ofiarowano mi pracę. Dowiedziałem się później, że prócz mnie zgłosiło się tylko dwóch kandydatów, obaj z niezbyt szacownych uczelni, a następny semestr zaczynał się za trzy tygodnie.

Chłopcy, których musiałem uczyć, masowy produkt średnich klas społecznych, nie mieli w sobie nic, co mogłoby wzbudzić moje zainteresowanie; koszmarne miasteczko mogło przyprawić o klaustrofobię, ale naprawdę nie do zniesienia był pokój nauczycielski. Ulgą stawał się powrót do klasy. Nuda i monotonia zawisły nad gronem nauczycielskim jak czarna chmura. Prawdziwa nuda, nie moja modna ennui. To z niej rodziły się frazesy, hipokryzja i bezsilny gniew starszych nauczycieli, którzy zdawali sobie sprawę ze swego bankructwa, i młodszych, którzy czuli, że są na nie skazani. Starsi nauczyciele przywodzili na myśl kazania pod szubienicą; patrząc na nich, odczuwało się coś w rodzaju zawrotu głowy, zupełnie jakby człowiek zajrzał do bezdennej studni jałowości ludzkich wysiłków — ja przynajmniej tak to zacząłem odbierać w ciągu drugiego semestru w szkole.

Nie widziałem powodu, by spędzić życie na tej saharze, i im lepiej zdawałem sobie z tego sprawę, tym bardziej czułem, że ta skostniała, zadowolona z siebie szkoła jest miniaturowym modelem całego kraju i że nie da się uciec od niej, nie uciekając także od niego. A poza tym miałem już dość dziewczyny, z którą ostatnio byłem.

Moje wymówienie — oczywiście po zakończeniu roku szkolnego — zostało przyjęte z rezygnacją. Wspomniałem coś niewyraźnie o gnającym mnie niepokoju i dyrektor chyżo wy­ciągnął z tego wniosek, że wybieram się do Ameryki lub do dominiów.

— Nie, panie dyrektorze, nie mam jeszcze konkretnych planów.

— Cóż, Urfe, osobiście uważam, że mógłby być z pana zupełnie niezły nauczyciel. I że pan także odkryłby z czasem nasze dobre strony. Ale teraz już za późno.

— Chyba tak.

— Nie jestem pewien, czy pochwalam to wałęsanie się po zagranicach. Osobiście radziłbym panu nie wyjeżdżać. Cóż… vous l’avez voulu, Georges Danton3. Vous l’avez voulu.

Bardzo typowe było to błędne przytoczenie cytatu.

W dniu mego wyjazdu lał deszcz. Mnie jednak przepełniało uczucie podniecenia, dziwne, wspaniałe uczucie, że zrywam się do lotu. Nie wiedziałem, dokąd trafię, ale wiedziałem, czego mi trzeba. Trzeba mi było innego kraju, innego życia, innego języka i, choć wtedy nie potrafiłbym tak tego sformułować, potrzebna mi była nowa tajemnica.

2

Dowiedziałem się, że British Council szuka pracowników, zatem w początku sierpnia wybrałem się na Davies Street, gdzie wzięła mnie na spytki ochocza, opętana „kulturą” dama o głosie i słownictwie z Roedean. Strasznie ważne jest, oznajmiła takim tonem, jakby się zwierzała, żeby reprezentowali „nas” za granicą właściwi ludzie, ale, głupia sprawa, ogłoszono już wszystkie wakaty i po przeprowadzeniu rozmów wybrano odpowiednich kandydatów, zresztą i tak aktualnie zmniejsza się liczba personelu za granicą. Wreszcie doszła do sedna sprawy: może mi zaoferować tylko nauczanie angielskiego w zagranicznych szkołach — pewnie uważam to za słuszne?

Uważałem.

Pod koniec sierpnia dałem półżartem ogłoszenie. Na zwięz­łą ofertę, że jestem gotów wyjechać dokądkolwiek i robić cokolwiek, otrzymałem parę odpowiedzi. Oprócz broszurek, które miały mi przypomnieć, że znajduję się w ręku Boga, nadeszły trzy czarujące listy od zawsze czujnych, a za to gołych hoch­sztaplerów. I list, który proponował niecodzienną i zyskowną posadę w Tangerze — czy aby mówię po włosku? — ale moja odpowiedź pozostała bez echa.

Na horyzoncie zaczął majaczyć wrzesień: poczułem się blis­ki rozpaczy. Widziałem już, jak przyparty do muru sięgam do „Dodatku Oświatowego” i studiuję niekończącą się, szarą listę szarych propozycji. Zatem któregoś poranku zdecydowałem się powrócić na Davies Street.

Zapytałem, czy nie ma przypadkiem wolnych miejsc nauczycielskich w okolicach Morza Śródziemnego, i ta nadużywająca słowa „strasznie” kobieta poszła po akta. Usiadłem w poczekalni pod brunatnopomidorowym Mathew Smithem i zacząłem wyobrażać sobie samego siebie w Madrycie, Rzymie, Marsylii, Barcelonie… nawet w Lizbonie. Za granicą wszystko będzie inaczej, nie grozi mi pokój nauczycielski i bę­dę pisał wiersze. Kobieta wróciła. Strasznie jej przykro, ale wszystkie lepsze miejsca zostały już zajęte. Oto, czym dysponuje. I wręczyła mi arkusik zawierający dane o szkole w Mediolanie. Pokręciłem przecząco głową. Zgodziła się ze mną.

— Więc pozostaje już tylko to. Właśnie daliśmy ogłoszenie. — I podała mi wycinek z gazety.

Szkoła im. Lorda Byrona, Phraxos

Szkoła im. Lorda Byrona, Phraxos, Grecja, poszukuje nauczyciela języka angielskiego. Rok szkolny rozpoczyna się w październiku. Kandydaci winni być kawalerami i mieć dyplom z języka angielskiego. Znajomość współczesnej greki niekonieczna. Pensja wynosi równowartość 600 funtów rocznie w walucie wymienialnej. Kontrakt dwuletni z możliwością przedłużenia. Zwrot kosztów podróży.

Kobieta wręczyła mi prospekt uzupełniający ogłoszenie. Phraxos była to wyspa na Morzu Egejskim, około stu trzydziestu kilometrów od Aten. Szkoła im. Lorda Byrona jest „jedną z najsłynniejszych greckich szkół z internatem, prowadzoną na wzór ekskluzywnych szkół angielskich” — stąd nazwa. Wyposażona była ponoć we wszystko, co taka szkoła mieć powinna. Nauczyciela obowiązywało maksimum pięć lekcji dziennie.

— Tę szkołę strasznie wychwalają. A wyspa jest wręcz czarowna.

— Była tam pani?

Kobieta miała koło trzydziestki, urodzona stara panna, do tego stopnia pozbawiona seksu, że szykowny ubiór i zbyt staranny makijaż nadawały jej żałosny wygląd; przypominała pozbawioną powodzenia gejszę. Nie, nie była tam, ale wszyscy tak mówią. Jeszcze raz przeczytałem ogłoszenie.

— Dlaczego tak z tym zwlekali?

— O ile nam wiadomo, mieli jakiegoś kandydata. Nie od nas. I w ostatniej chwili coś nie wyszło. — Zajrzałem do prospektu. — Nigdy dotąd nie szukaliśmy im kandydatów. Teraz robimy to tylko z uprzejmości. — Obdarzyła mnie wyrozumiałym uśmiechem, jej przednie zęby były o wiele za duże. Swoim najbardziej oksfordzkim głosem zapytałem, czy mogę ją zaprosić na lunch.

Wróciwszy do domu, wypełniłem kwestionariusz, który mi przyniosła do restauracji, i zaraz znów wyszedłem, by go wysłać. Tego samego wieczoru dziwnym zrządzeniem losu poznałem Alison.

3

Według norm tamtych czasów, które nie były jeszcze czasami łatwego seksu, miałem chyba jak na swój wiek dość duże doświadczenie. Dziewczyny — a przynajmniej pewien rodzaj dziewczyn — lubiły mnie, miałem auto, wówczas nie było to wśród studentów takie częste, i miałem także sporo pieniędzy. Nie byłem brzydki i, co ważniejsze, miałem swoją samotność, a jak każdy podrywacz wie, jest to broń niezawodna. Moja „technika” polegała na zachowaniu cynicznym, obojętnym i niemożliwym do przewidzenia. Nagle, jak prestidigitator wyciąga białego królika, ja wyciągałem z zanadrza samotne serce.

Nie kolekcjonowałem podbojów, ale gdy opuszczałem Oksford, tuzin dziewcząt dzielił mnie od utraty dziewictwa. W równym stopniu sprawiały mi przyjemność seksualne sukcesy, co wyraźnie efemeryczny charakter miłości. Tak jakbym gardząc golfem, uprawiał go, i to z powodzeniem. W ten sposób człowiek jest zawsze zabezpieczony, czy wygrywa, czy nie. Większość moich miłostek przypadała na okres wakacji, z dala od Oksfordu, w ten sposób na początku semestru opuszczałem bezkonfliktowo miejsce zbrodni. Czasem następowało parę nudnych tygodni wymiany listów, ale wkrótce odkładałem na bok samotne serce, gdyż z kolei „nie wolno mi było zaniedbywać kształcenia swej osobowości”, i przybierałem pozę lorda Chesterfielda. Stałem się ekspertem nie tylko od nawiązywania, ale i od zrywania miłostek.

Brzmi to jak zimna kalkulacja, bo tak zresztą pewnie było, ale wynikało to nie tyle z prawdziwej oschłości serca, ile z narcystycznej wiary w znaczenie stylu życia. Uczucie ulgi, jakie sprawiało mi porzucenie dziewczyny, uważałem mylnie za umiłowanie wolności. Jedno tylko mogę chyba powiedzieć na swoją korzyść: rzadko kłamałem i zawsze starałem się, aby aktualna ofiara, zanim zdejmie sukienkę, wiedziała, jaka jest różnica między pójściem do łóżka a małżeństwem.

Jednak wtedy, we wschodniej Anglii, sprawy się skomplikowały. Zacząłem chodzić z córką jednego ze starszych nauczycieli. Była ładna w konwencjonalny angielski sposób, tak samo jak ja nienawidziła prowincji i robiła wrażenie namiętnej. Wkrótce jednak zrozumiałem, że namiętność ta nie jest bezinteresowna: dziewczyna chce się za mnie wydać. Robiło mi się niedobrze na myśl, że to, co było tylko zaspokojeniem często fizycznej potrzeby, może mi zwichnąć życie. Był nawet taki wieczór, a może dwa, kiedy o mało nie uległem Janet, choć wiedziałem, że jest idiotką, że jej nie kocham i nigdy nie będę w stanie pokochać. Długo nękało mnie wspomnienie pożegnalnej sceny w aucie nad brzegiem morza, całonocne gorzkie wymówki i szlochy. Na szczęście wiedziałem, i ona wiedziała, że wiem, iż nie jest w ciąży. Pojechałem do Londynu z mocnym postanowieniem trzymania się przez jakiś czas z dala od kobiet.

Mieszkanie pod moim, wynajętym przy Russel Square, przez niemal cały sierpień stało puste, ale którejś niedzieli usłyszałem ruch, trzaskanie drzwiami, muzykę. W poniedzia­łek minąłem na schodach dwie nieciekawie wyglądające dziewczyny i usłyszałem, jak rozmawiają, spłaszczając samogłoski. Australijki. Nadszedł wieczór owego dnia, kiedy jadłem lunch z panną Spencer-Haig, a był to piątek. Około szóstej usły­szałem stukanie do drzwi, w progu stała tęższa ze spotkanych wcześniej dziewczyn.

— Hej! Jestem Margaret. Z dołu. — Uścisnąłem wyciąg­niętą dłoń. — Miło mi pana poznać. Urządzamy składkowy bankiecik. Zajrzy pan?

— Hm. Nie wiem, akurat…

— Będzie głośno.

Zwykła sprawa: zapraszają sąsiadów, żeby uniknąć skarg. Zawahałem się, potem wzruszyłem ramionami.

— Dobra. Dziękuję.

— Fajnie. Koło ósmej, tak? — Już zaczęła schodzić, ale jeszcze zawołała ze schodów: — Ma pan dziewczynę, którą chciałby pan przyprowadzić?

— Nie, akurat nie.

— Zajmiemy się tym. Hej!

I już jej nie było. A ja natychmiast zacząłem żałować, że przyjąłem zaproszenie.

Zszedłem na dół, gdy usłyszałem, że przyszło już wiele osób. Miałem nadzieję, że brzydkie dziewczyny — brzydkie dziewczyny zawsze przychodzą pierwsze — znalazły już partnerów. Drzwi stały otworem. Przeszedłem przez maleńki przedpokój i stanąłem na progu, trzymając w ręku butelkę algierskiego burgunda. Rozejrzałem się po zatłoczonym pokoju, próbując odszukać wzrokiem którąś ze znanych mi dziewczyn. Głośne australijskie głosy, mężczyzna w szkockiej spódniczce i paru przedstawicieli Indii Zachodnich. Nie, to nie dla mnie, pomyślałem, i już miałem zamiar się wycofać. Tymczasem ktoś wszedł i stanął w przedpokoju, tuż za mną.

Była to dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w ręku miała ciężką walizkę, na ramionach mały plecak. Była ubrana w białawy płaszcz nieprzemakalny, pomięty, noszący ślady podróży, a jej opalenizna była opalenizną kogoś, kto spędził wiele tygodni na prawdziwym słońcu. Długie włosy dziewczyny tak pojaśniały od tego słońca, że mogła uchodzić za blondynkę. Włosy te wyglądały dziwacznie, ówczesna moda bowiem nakazywała obcinać włosy krótko na sierotę, upodobniając w ten sposób dziewczyny do chłopców. Dziewczyna miała w sobie coś germańskiego, może Dunka? Wyglądała dziecinnie, ale zarazem perwersyjnie. Cofnęła się i przywołała mnie skinieniem głowy. Uśmiechnęła się przelotnie, blado i nieszczerze.

— Czy mógłby pan odszukać Maggie i poprosić ją, żeby tu przyszła?

— Margaret?

Skinęła głową. Przecisnąłem się przez zatłoczony pokój do kuchni, gdzie dojrzałem Margaret.

— Hej! Przyszedł pan!

— Ktoś pani szuka. Jakaś dziewczyna z walizką.

— Ach, nie! — Odwróciła się do stojącej za nią kobiety. Poczułem, że coś jest nie w porządku. Wahała się przez chwilę, ale odstawiła butelkę piwa, którą właśnie otwierała. Poszed­łem za nią.

— Alison! Miałaś przyjechać w przyszłym tygodniu.

— Wydałam całą forsę. — Nowo przybyła zrobiła minę zabłąkanego dziecka i obrzuciła starszą koleżankę wzrokiem, w którym kryły się i przeprosiny, i wyzwanie. — Czy Pete wrócił?

— Nie. — Margaret zniżyła głos, który zabrzmiał ostrzegawczo: — Ale Charlie i Bill już są.

— Merde! — Nieznajoma oburzyła się. — Muszę się wy­kąpać.

— Charlie wstawił do wanny piwo, żeby się ostudziło.

Pod opaloną dziewczyną ugięły się kolana, więc wtrąciłem się do rozmowy:

— Proszę skorzystać z mojej łazienki. Mieszkam piętro wyżej.

— Pozwoli pan? Alison, to jest…

— Nicholas.

— Naprawdę? Przed chwilą przyjechałam z Paryża…

Zauważyłem, że mówi dwoma różnymi głosami, jeden brzmiał niemal po australijsku, drugi niemal po angielsku.

— Jasne. Zaraz panią zaprowadzę.

— Muszę zabrać ekwipunek.

Kiedy weszła do pokoju, rozległ się wrzask:

— Hej, Allie! Gdzieś ty się, dziewczyno, podziewała?

Otoczyło ją kilku Australijczyków. Kolejno ich ucałowała. Po chwili Margaret, jedna z tych tłustych dziewczyn, które lubią matkować dziewczynom chudym, odepchnęła ich. Alison podeszła do mnie, niosąc w ręku jakieś szmatki, i poszliśmy na górę.

— Chryste Panie! — powiedziała. — Ci Australijczycy!

— Gdzie pani była?

— Wszędzie. We Francji. W Hiszpanii.

Weszliśmy do mojego mieszkanka.

— Oczyszczę tylko wannę z pająków. Może się pani czegoś napije? Tu jest barek.

Kiedy wróciłem, stała ze szklanką whisky w ręku. Znów się uśmiechnęła, ale było widać, że przyszło jej to z trudem, gdyż uśmiech natychmiast zgasł. Pomogłem jej zdjąć płaszcz. Była tak mocno uperfumowana, że narzucało to myśl o jakimś środku odkażającym, a jej żółta spódniczka miała niewiele czystych miejsc.

— Mieszka pani na dole?

— Aha. Mieszkamy wszystkie razem.

Podniosła w milczącym toaście szklankę. Miała niewinne, szare oczy, jedyny niewinny szczegół twarzy, na której malowało się zepsucie: jak gdyby tylko okoliczności zmusiły ją do przybrania maski twardości. Widać było, że potrafi dawać sobie radę, a mimo to odnosiło się wrażenie, że potrzeba jej obrony. A jej głos z lekkim, bardzo lekkim australijskim akcentem, jednak nie całkiem angielski, brzmiał raz nosowo i szorstko, to znów sprawiał wrażenie pikantnej bezpośredniości. Dziwaczna dziewczyna, wcielenie sprzeczności.

— Jest pan sam? To znaczy na tym bankiecie?

— Tak.

— Spędzi pan ze mną wieczór?

— Jasne.

— Niech pan wróci po mnie za dwadzieścia minut.

— Zaczekam na panią.

— Wolałabym, żeby pan wyszedł.

Wymieniliśmy ostrożne uśmiechy i zszedłem na dół.

Od razu podeszła do mnie Margaret. Odniosłem wrażenie, że na mnie czeka.

— Nicholasie, jedna z moich angielskich przyjaciółek marzy, żeby pana poznać.

— Bardzo mi przykro, ale już się spóźniła.

Margaret spojrzała na mnie bacznie, rozejrzała się dokoła, potem skinęła, żebym wyszedł za nią do przedpokoju.

— Widzi pan, trochę mi niezręcznie powiedzieć, ale… Alison jest zaręczona z moim bratem. A dziś wieczór jest tu paru jego przyjaciół.

— No to co?

— Z nią są zawsze jakieś kłopoty.

— Dalej nie rozumiem.

— Nie chcę żadnej awantury. Już raz do tego doszło. — Patrzyłem na nią z głupią miną. — Niektórzy ludzie robią sceny zazdrości w czyimś imieniu.

— Będę uważał.

Ktoś zawołał ją do środka. Zawahała się, ale widać zdecydowała, że niczego więcej nie może się po mnie spodziewać.

— W porządku. Ale czy mnie pan dobrze zrozumiał?

— Jeszcze jak!

Spojrzała na mnie wzrokiem starego weterana, niezbyt zadowolona skinęła głową i zniknęła. Spędziłem dwadzieścia minut w pobliżu drzwi, następnie dyskretnie wyszedłem i wróciłem do własnego mieszkania. Zadzwoniłem. Długa cisza, wreszcie za drzwiami rozległ się głos:

— Kto tam?

— Dwadzieścia minut upłynęło.

Drzwi otworzyły się. Alison upięła włosy i owiązała się ręcznikiem, prezentując bardzo brązowe ramiona i bardzo brązo­we nogi. Szybko wycofała się do łazienki. Zabulgotała wypuszczana z wanny woda. Zawołałem przez drzwi:

— Ostrzeżono mnie przed panią.

— Maggie?

— Powiedziała, że nie życzy sobie awantur.

— Głupia krowa. Moja przyszła szwagierka.

— Wiem.

— Studiuję socjologię. Na londyńskim uniwersytecie. — Nastąpiła pauza. — Czy to nie głupie? Człowiek wyjeżdża i wracając, myśli, że ludzie się zmienili, a tymczasem są zu­pełnie tacy sami.

— Co pani chce przez to powiedzieć?

— Sekundę.

Czekałem dobrych parę minut. Wreszcie drzwi się otworzyły i weszła do pokoju. Miała na sobie prościutką, białą sukienkę i znów rozpuściła włosy. Nie była wcale umalowana i wyglądała o wiele ładniej.

Wykrzywiła usta w uśmiechu.

— No co, ujdę w tłumie?

— Będzie pani królową balu. — Patrzyła tak bezpośrednim wzrokiem, że to zbijało z tropu. — Schodzimy na dół?

— Jeszcze kropelkę.

Nalałem jej więcej niż kropelkę. Patrząc, jak whisky leje się do szklanki, zauważyła:

— Nie wiem, czemu jestem taka wystraszona. Czemu jestem wystraszona?

— Czego się pani boi?

— Sama nie wiem. Maggie. Chłopców. Tych moich kochanych starych ziomków!

— Awantury?

— Boże! Była to zupełnie kretyńska historia. Też podczas bankietu. Bo całowałam się z takim miłym młodym Izraelczykiem. I to wszystko. Ale Charlie doniósł Pete’owi i razem rzucili się na tamtego chłopaka, i… Boże! Sam pan wie, jak to jest z tymi „prawdziwymi mężczyznami”.

Na dole znikła mi na chwilę z oczu. Otoczono ją. Poszedłem po coś do picia i podałem jej nad czyimś ramieniem. Rozmawiali o Cannes, o Collioure, o Walencji. W drugim pokoju zaczął się jazz, więc stanąłem w drzwiach, by posłuchać. Za ciemnoskórymi tancerzami widziałem przez okno bladobursztynowe niebo, mroczne drzewa. Poczułem się nagle obcy. Z drugiej strony pokoju uśmiechnęła się do mnie dziewczyna w okularach, kryjących krótkowzroczne oczy, o miękkiej banalnej buzi, najwyraźniej jedna z tych posiadających duszę intelektualistek, które rodzą się po to, by wykorzystywali je i eksploatowali naciągacze. Stała samotnie i domyśliłem się, że to ona jest zaprzyjaźnioną „miłą Angielką”, którą zaprosiła dla mnie Margaret. Używała zbyt czerwonej szminki do ust i miałem wrażenie, że znam ją na wylot. Odwróciłem się od niej, jakbym uciekał znad brzegu przepaści, i usiadłem na podłodze koło półki z książkami. Zacząłem udawać, że czytam.

Po chwili uklęknęła koło mnie Alison.

— Wstawiłam się. To ta whisky. Hej, chce pan się tego napić?

Podała mi gin. Przysiadła bokiem. Pokręciłem przecząco głową. Pomyślałem o tamtej Angieleczce z białą buzią, z rozmazanymi czerwonymi ustami. Ta dziewczyna była przynaj­mniej żywa, nieucywilizowana, ale żywa.

— Cieszę się, że pani dziś wróciła.

Wypiła łyczek ginu i spojrzała na mnie badawczo. Spróbowałem jeszcze raz:

— Czytała to pani?

— Dajmy sobie spokój z konwersacją. Do diabła z literaturą. Pan jest mądry, a ja jestem piękna. Porozmawiajmy o tym, jacy naprawdę jesteśmy.

W jej szarych oczach kryła się kpina, a może wyzwanie.

— A Pete?

— Jest pilotem. — Wymieniła słynną linię lotniczą. — Śpimy z sobą. Od czasu do czasu. I tyle.

— Aha.

— Obecnie się przekwalifikowuje. Jest w Stanach. — Zaczęła wpatrywać się w podłogę, przez chwilę wyglądała zupełnie inaczej, poważniej. — Zaręczyny wymyśliła Maggie. My nie jesteśmy tacy. — Spojrzała na mnie spod oka. — Wolni ludzie.

Nie było jasne, czy mówi o narzeczonym, czy też o mnie i o sobie, czy ta gadka o wolności to poza, czy też naprawdę tak myśli.

— Co pani robi?

— To i owo. Najczęściej pracuję jako recepcjonistka.

— W hotelach?

— Gdzie się da. — Zmarszczyła nosek. — Staram się o inną pracę. Chcę być stewardesą. Dlatego pojechałam na parę tygodni poćwiczyć się we francuskim i hiszpańskim.

— Czy mogę panią jutro gdzieś zaprosić?

Pojawił się masywny Australijczyk i stanął, opierając się o framugę drzwi.

— Charlie — zawołała przez pokój — on tylko pozwolił mi się wykąpać w swojej wannie. To wszystko.

Charlie wolno pokiwał głową, po czym pełnym przestrogi gestem wyciągnął gruby paluch. Wyprostował się i odszedł niezbyt pewnym krokiem.

— Czarujący.

Odwróciła głowę i zaczęła się przyglądać własnej ręce.

— Czy spędził pan dwa i pół roku w japońskiej niewoli?

— Nie. Dlaczego?

— Bo Charlie spędził.

— Biedny Charlie.

Nastąpiło milczenie.

— Australijczycy są prostakami, ale za to Anglicy to tępi zarozumialcy.

— Jeśli pani…

— Ja sobie z niego pokpiwam, bo jest we mnie zakochany, a on te moje kpinki lubi. Ale nikt inny nie będzie kpił z niego w mojej obecności.

Znów nastąpiło milczenie.

— Przepraszam.

— W porządku.

— W sprawie jutra?

— Nie. W sprawie Charliego.

Choć czułem się urażony lekcją, którą mi dała, abym się nie puszył i nie zniżał łaskawie do czyjegoś rzekomo niższego poziomu, Alison udało się mnie zmusić, bym jej o sobie opowiedział. Zadawała mi bezceremonialne pytania i nie przyjmowała do wiadomości wymijających odpowiedzi. Opowie­dzia­łem jej, że jestem synem generała, opowiedziałem o swym osamotnieniu, tym razem jednak nie chciałem przydać sobie blasku, ale wytłumaczyć, jaki jestem. Zauważyłem w Alison dwie rzeczy: za jej szorstkością krył się wielki talent wprowadzania mężczyzn w dobry humor, umiała z nimi postępować, była wielką dyplomatką w sprawach seksu, a jej atrakcyjność polegała zarówno na bezpośredniości, jak i na tym, że dobrze wiedziała, iż ma piękne ciało i interesujacą twarz. Zupełnie nie po angielsku potrafiła nagle zabłysnąć wypowiedzeniem jakiejś prostej prawdy, umiała być poważna, umiała okazać zainteresowanie. Zamilkłem. Widziałem, że mnie obserwuje. Po chwili spojrzałem na nią. Miała zamyślony, nieśmiały wyraz twarzy — zupełnie nowa osobowość.

— Alison, bardzo panią lubię.

— Ja chyba też pana lubię. Ma pan sympatyczne usta. Jak na tępego zarozumialca.

— Jest pani pierwszą Australijką w moim życiu.

— Biedny Angol.

Dawno już zgaszono wszystkie światła, oprócz jednej przyćmionej lampki, i wszędzie, na wszystkich meblach, na każ­dym skrawku podłogi, pełno było czułych par. Bankiecik rozpadł się na parki. Maggie gdzieś znikła, a Charlie spał na podłodze w sypialni. Tańczyłem z Alison, na początku trzymaliśmy się blisko siebie, potem jeszcze bliżej. Całowałem jej włosy, szyję, a ona ścisnęła moją rękę i jeszcze bardziej przysunęła się do mnie.

— Idziemy na górę?

— Idź. Przyjdę za chwilę. — Zniknęła, a ja poszedłem do siebie. Minęło dziesięć minut i stanęła w drzwiach, uśmiechając się lękliwie. Stała tak w tej swojej białej sukience, malutka, niewinna i zepsuta, szorstka i wrażliwa, doświadczona nowicjuszka.

Weszła. Zamknąłem drzwi i od razu zaczęliśmy się całować, oparci w ciemnościach o drzwi, trwało to minutę, dwie, trzy. Nagle usłyszeliśmy kroki i ktoś zapukał. Alison zasłoniła mi ręką usta. Znów ktoś dwukrotnie zastukał, po chwili znowu. Wahaliśmy się, biły nam serca. Kroki oddaliły się.

— Chodź — powiedziała. — Chodź, chodź.

4

Obudziłem się dopiero późnym rankiem. Ona jeszcze spała, odwróciwszy się do mnie brunatnymi plecami. Poszedłem zaparzyć kawę i przyniosłem ją do sypialni. Alison już się obudziła i wpatrywała się we mnie z pościeli. Było to długie, pozbawione wyrazu spojrzenie, nieprzyjmujące do wiadomości mego uśmiechu. Odwróciła się nagle i naciągnęła na głowę prześcieradło. Usiadłem obok niej i niezręcznie próbowałem dowiedzieć się, co się stało, ale ona dalej chowała głowę pod prześcieradło, więc po chwili przestałem ją głaskać i zagadywać, i zabrałem się do kawy. Po jakimś czasie usiadła i poprosiła o papierosa. Spytała, czy nie mógłbym pożyczyć jej koszuli. Nie chciała mi spojrzeć w oczy. Naciągnęła koszulę, poszła do łazienki, a wróciwszy, potrząsnęła ostrzegawczo głową i we­szła z powrotem do łóżka. Usiadłem w nogach i patrzyłem, jak pije kawę.

— Co się stało?

— Czy wiesz, z iloma mężczyznami spałam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?

— Z pięćdziesięcioma?

— Nie — uśmiechnęła się.

— Gdybym spała z pięćdziesięcioma, byłabym uczciwą profesjonalistką.

— Napij się jeszcze kawy.

— Wczoraj, w pół godziny potem, jak cię poznałam, pomyślałam, że gdybym była naprawdę zepsuta, to bym poszła z tobą do łóżka.

— Dziękuję ci.

— Poznałam się na tobie. Po twoim sposobie mówienia.

— To znaczy?

— Że jesteś facetem typu affaire de peau.

— Nie bądź śmieszna.

— Byłam wykończona — oznajmiła. — Strasznie byłam zmęczona. — Obrzuciła mnie długim spojrzeniem, potem pokręciła głową i zamknęła oczy. — Przepraszam. Jesteś miły. Jesteś bardzo miły w łóżku. Tylko co teraz?

— Skąd ja mam wiedzieć?

— A ja muszę.

— Przecież to nie zbrodnia. Po prostu udowodniłaś samej sobie, że nie możesz wyjść za mąż za tamtego faceta.

— Mam dwadzieścia trzy lata. A ty?

— Dwadzieścia pięć.

— Czy nie zaczynasz się domyślać, jaki właściwie jesteś? I jakim zostaniesz? Bo ja tak. Na zawsze pozostanę głupią australijską pindą.

— Daj spokój!

— Powiem ci, co teraz robi Pete. Wiesz, że pisze do mnie tak: W zeszły wtorek przygadałem babkę i urządziliśmy sobie maleńkie wuzzamaru.

— Co to znaczy?

— To znaczy „ty też możesz się przespać, z kim chcesz”. — Wyjrzała przez okno. — Całą wiosnę przemieszkaliśmy razem. Wiesz, łatwo nam się z sobą dogadać, a kiedy wychodzimy z łóżka, czujemy się jak rodzeństwo. — Spojrzała na mnie z ukosa, przez dym. — Nie wiesz, co to znaczy, kiedy dziewczyna budzi się w łóżku faceta, którego poprzedniego dnia o tej porze nigdy nie widziała na oczy. Coś się traci. Nie tylko to, co wszystkie dziewczyny muszą stracić.

— Albo zyskuje.

— Co my, na Boga, możemy zyskać? Powiedz!

— Doświadczenie. Rozkosz.

— Czy mówiłam ci już, że uwielbiam twoje usta?

— Wiele razy.

Zgasiła papierosa i znów usiadła.

— Czy wiesz, dlaczego przed chwilą byłam bliska płaczu? Bo wyjdę za niego za mąż. Jak tylko wróci. Wyjdę za niego za mąż. Na nic innego nie zasługuję.

Oparła się o ścianę, siedziała w zbyt obszernej koszuli, jak podobny do kobiety chłopaczek ze smutną miną. Wpatrywała się we mnie, wpatrywała w narzutę na łóżku, wpatrywała w nasze milczenie.

— Przejdzie ci to. Każdy czasem czuje się nieszczęśliwy.

— Kiedy tylko zaczynam myśleć, zaraz czuję się nieszczęś­liwa. Kiedy budzę się i widzę, jaka jestem.

— Zdarza się to tysiącom dziewczyn.

— Nie jestem tysiącami dziewczyn. Jestem mną. — Zdjęła przez głowę koszulę i schowała się w pościeli. — Jak się nazywasz? Chodzi mi o nazwisko.

— Urfe, U, R, F, E.

— Ja Kelly. Czy twój tata był naprawdę generałem?

— Tak.

Drwiąco, a zarazem nieśmiało zasalutowała, potem wyciąg­nęła w moją stronę brunatne ramię. Przysunąłem się do niej.

— Nie uważasz mnie za dziwkę?

Wtedy, patrząc na nią z tak bliska, miałem jeszcze chyba możność wyboru. Mogłem powiedzieć, co myślę. — Tak, jesteś włóczącą się dziwką, a co gorsza, usiłujesz to swoje włóczenie się wykorzystać, żałuję, że nie poszedłem za radą twojej przy­szłej szwagierki. — Może gdybym był od niej dalej, gdybym siedział z drugiej strony pokoju, mógł uciec od jej wzroku, potrafiłbym się zdobyć na brutalność. Ale te szare, przenikliwe, niewinne oczy, które prosiły mnie, bym wyznał prawdę, zmusiły mnie do kłamstwa.

— Lubię cię. Bardzo cię lubię.

— Wróć do łóżka i obejmij mnie. Nic więcej. Tylko obejmij.

Wróciłem do łóżka i objąłem ją. I po raz pierwszy w życiu kochałem się z zapłakaną kobietą.

W ciągu tej pierwszej soboty płakała jeszcze nie raz. Koło piątej zeszła na dół zobaczyć się z Maggie i wróciła z czerwonymi oczyma. Maggie kazała jej się wynosić. Pół godziny później przyszła na górę współmieszkanka Maggie, Ann, jedna z tych nieszczęsnych dziewczyn, których profil od nosa aż do brody stanowi prostą linię. Maggie wyszła i prosi, aby Alison zabrała swoje rzeczy. Poszliśmy więc po te rzeczy na dół. Uciąłem rozmówkę z Ann. Na swój sposób, choć nie brakowało jej pruderii, okazała Alison więcej sympatii, niż się mogłem spodziewać; Maggie wyraźnie, wręcz demonstracyjnie, przymykała oczy na wszystkie wady brata.

Przez wiele dni Alison wychodziła z domu tylko nocą ze strachu przed Maggie, która z jakichś nieznanych powodów wydawała się jej znienawidzonym, ale potężnym monolitem australijskich cnót na wypalonej łące dekadencji angielskiej. To ja chodziłem kupić coś do zjedzenia, rozmawialiśmy, spaliśmy, kochaliśmy się, tańczyliśmy i gotowaliśmy o rozmaitych porach dnia i nocy, sous les toits; zwykły czas się nie liczył, był równie odległy jak ponury londyński świat za oknem.

Alison nigdy nie traciła swej kobiecości, nigdy, w przeciwień­stwie do większości dziewcząt angielskich, nie zdradziła swej płci. Nie była piękna, często nie była nawet ładna. Ale miała modną chłopięcą sylwetkę, umiała się świetnie, nowocześnie ubrać, umiała się poruszać, toteż całość wyglądała znacznie lepiej niż poszczególne elementy jej powierzchowności. Często siedziałem w aucie i przyglądałem się, jak idzie w moją stronę, zatrzymuje się, przechodzi przez jezdnię; wyglądała cudownie. Kiedy jednak była tuż koło mnie, chwilami w jej wyglądzie uderzało mnie coś płytkiego, miała w sobie coś z rozgrymaszonego dziecka. Nawet gdy byliśmy bardzo blisko, przeważnie nie mogłem się połapać w jej urodzie. Przez chwilę była brzydka, a potem wystarczył jeden ruch, zmiana wyrazu twarzy, i wszelka brzydota wydawała się czymś nie do pomyślenia.

Kiedy miała wyjść, malowała sobie oczy, pasowało to do wykrzywionych często w podkówkę ust, nadających jej charakterystyczny wygląd skrzywdzonego dziecka, który sprawiał, że miało się ochotę skrzywdzić ją jeszcze bardziej. Na ulicy, w restauracjach, w pubach nie było mężczyzny, który nie zwróciłby na nią uwagi, i ona o tym dobrze wiedziała. Często obserwowałem, jak mężczyźni wodzą wzrokiem za przechodzącą Alison. Była jedną z tych nielicznych, nawet wśród ładnych niewiast, które rodzą się otoczone zmysłową aurą: w życiu takich kobiet najważniejsze będą zawsze ich stosunki z mężczyznami i to, jak mężczyźni na nie reagują. A mężczyźni, nawet ci najbardziej niemęscy, czują to.

Bez tuszu na rzęsach i cieni na powiekach Alison była zwyczajniejsza. W ciągu pierwszych dwunastu godzin nie zachowywała się w sposób typowy dla siebie, ale zawsze było w niej coś przewrotnego, trudno było przewidzieć, co zrobi. Nigdy nie było wiadomo, kiedy pojawi się ta druga Alison, bardziej wyrafinowana, skrzywdzona, a równocześnie twardsza. Oddawała się namiętnie, ale potrafiła ziewnąć w najbardziej nieodpowiednim momencie. Mogła też spędzić cały dzień na sprzątaniu, gotowaniu, prasowaniu, a potem przez trzy, cztery dni wylegiwała się na podłodze przed kominkiem, czytając Króla Leara, kobiece pisma ilustrowane, jakiś kryminał i Heming­waya — nie naraz, ale kolejno, po kawałeczku, wszystko w ciągu jednego popołudnia. Robiła, co jej przyszło do głowy, i dopiero potem szukała motywacji takiego czy innego postępowania.

Któregoś dnia wróciła do domu z kosztownym wiecznym piórem.

— To dla pana, monsieur.

— Co ty wyprawiasz!

— Wszystko w porządku. Ukradłam je.

— Ukradłaś?

— Stale coś kradnę. Nie zauważyłeś?

— Stale?

— Nigdy nie kradnę w małych sklepach. Tylko w domach towarowych. Same o to proszą. Nie rób takiej zgorszonej miny.

— Nie robię. — Ale byłem zgorszony. Stałem, trzymając ostrożnie pióro.

Roześmiała się.

— To moje hobby.

— Po sześciu miesiącach w Holloway przestaniesz się śmiać.

Nalała sobie whisky.

— Santé! Nienawidzę domów towarowych. Ohydni kapitaliści. I to w dodatku angielscy. Jedna kradzież i trafiam dwa ptaki. No, bracie, uśmiechnij się. — Wsunęła mi pióro do kieszeni. — Masz, jesteś wspólnikiem zbrodni!

— Muszę się napić.

Wziąwszy do ręki butelkę, przypomniałem sobie, że to ona ją „kupiła”. Spojrzałem na nią. Skinęła potakująco głową.

Kiedy nalewałem whisky, stanęła tuż koło mnie.

— Nicholasie, wiesz, dlaczego bierzesz wszystko tak poważnie? Bo zbyt serio traktujesz samego siebie. — Uśmiechnęła się do mnie na wpół czule, na wpół drwiąco i wyszła obrać kartofle.

A ja poczułem, że w jakiś tajemniczy sposób obraziłem i ją, i samego siebie.

Którejś nocy usłyszałem, że wypowiada przez sen czyjeś imię.

— Kto to jest Michel? — spytałem następnego dnia rano.

— Ktoś, o kim chcę zapomnieć.

Ale poza tym opowiadała mi o wszystkim, o swojej matce, która była Angielką z dobrej rodziny i starała się rządzić mężem, o ojcu, który był zawiadowcą stacji i przed czterema laty zmarł na raka.

— To dlatego mam taki idiotyczny głos. Za każdym razem, kiedy otwieram usta, mama i tata zaczynają we mnie walczyć. To pewnie dlatego nienawidzę Australii i kocham ją, i nigdy nie będę tam mogła być szczęśliwa, a równocześnie ciągle tęsknię do domu. Czy ty coś z tego rozumiesz?

Stale pytała mnie, czy coś rozumiem.

— Pojechałam do Walii odwiedzić rodzinę. Brata mamy. Jezu. Nawet kangur by się rozpłakał.

Uważała, że jestem bardzo angielski i bardzo czarujący. Częściowo dlatego, że byłem taki „kulturalny”, często posługiwała się tym słowem. Pete wymyślał jej, ile razy poszła na wystawę lub na koncert. Świetnie go naśladowała: — No, mała, czy nie lepiej się urżnąć?

Któregoś dnia oznajmiła:

— Ty wcale nie wiesz, jaki Pete jest fajny. Poza tym, że to skurwiel. Zawsze wiem, czego sobie życzy, wiem, co myśli, i kiedy coś mówi, wiem, o co mu chodzi. A z tobą sama nie wiem, czego się trzymać. Urażam cię i wcale nie wiem czym. Podobam ci się i też nie wiem dlaczego. Bo jesteś taki angielski. Nie możesz nawet tego zrozumieć.

Skończyła szkołę w Australii i przez rok studiowała języki na uniwersytecie w Sydney. Ale potem poznała Pete’a i „wszystko się pokomplikowało”. Musiała zrobić skrobankę i wyjechała do Anglii.

— On cię na tę skrobankę namówił?

Siedziała na moich kolanach.

— Wcale o tym nie wiedział.

— Nie wiedział!

— Nie byłam pewna, czy to jego dziecko.

— Biedactwo!

— Wiedziałam, że jeśliby to miało być jego dziecko, to go nie będzie chciał. A jeśli nie jego, to trudno, żeby je miał. I tyle.

— Nie było ci…

— Nie chciałam mieć tego dziecka. Co ja bym z nim zrobiła? — I dodała ciszej: — Tak było.

— A teraz?

Zamilkła. Lekko wzruszyła ramionami.

— Czasem.

Nie widziałem jej twarzy. Siedzieliśmy, milcząc, czuliśmy ciepło i bliskość, oboje o tym wiedzieliśmy, i wiedzieliśmy, że jesteśmy oboje zakłopotani implikacjami tej rozmowy o dzieciach. W naszych czasach nie odczuwa się strachu przed seksem, lecz przed miłością.

Któregoś wieczoru wybraliśmy się na stary film Carnégo Ludzie za mgłą. Kiedy wyszliśmy, Alison płakała; po raz drugi rozpłakała się w łóżku. Wyczuła moją dezaprobatę.

— Nie jesteś mną. Nie możesz czuć tego, co ja czuję.

— Mówisz tak, jakbym był wyprany z wszelkich uczuć.

— Bo jesteś. Postanawiasz sobie, że nie będziesz się wzruszał, czy coś w tym rodzaju, i wszystko jest od razu wspaniałe.

— Wcale nie wspaniałe. Po prostu nie takie straszne.

— Ten film wywołał we mnie uczucie, które mnie co chwila nawiedza. Że wszystko, co robimy, nie ma znaczenia. Człowiek ciągle na nowo próbuje być szczęśliwy i nagle zdarza się coś zupełnie przypadkowego, i wszystko bierze w łeb. To dlatego, że nie wierzymy w życie pozagrobowe.

— Nie dlatego, że nie wierzymy. Że nie możemy wierzyć.

— Za każdym razem, kiedy wychodzisz beze mnie, boję się, że możesz umrzeć. Co dzień myślę o śmierci. Za każdym razem, kiedy jesteś we mnie, myślę sobie, że jest to policzek dla śmierci. To takie uczucie, jakby się miało kupę forsy i świadomość, że za godzinę zamkną sklepy. Idiotyzm, ale człowiek leci wydawać. Czy ty to rozumiesz?

— Jasne. Chodzi ci o bombę?

Leżała, paląc papierosa.

— Nie o bombę. O nas.

Nie dała się nabrać na samotne serce, szóstym zmysłem wyczuwała każdą próbę uczuciowego szantażu. Uważała, że bardzo miło jest być zupełnie samemu na świecie i nie mieć żadnych rodzinnych więzów. Kiedy któregoś dnia zacząłem się w aucie rozwodzić nad tym, że nie mam bliskich przyjaciół, i użyłem swojej ulubionej metafory: szklany klosz oddziela mnie od świata, ona się po prostu roześmiała.

— Lubisz to — powiedziała — mówisz, że jesteś osamotniony, ale tak naprawdę, stary, to uważasz się za innego od wszystkich. — A kiedy milczałem urażony, dorzuciła, tyle że trochę za późno: — I jesteś inny.

— I osamotniony.

Wzruszyła ramionami.

— Ożeń się z kimś. Ożeń się ze mną.

Powiedziała to takim tonem, jakby proponowała mi aspirynę na ból głowy. Nie odrywałem oczu od jezdni.

— Przecież masz wyjść za mąż za Pete’a.

— Ty i tak byś się ze mną nie ożenił, bo jestem dziwką, i to w dodatku z kolonii.

— Wolałbym, żebyś nie używała takich słów.

— I dlatego, że wolałbyś, abym nie używała takich słów.

Stale wycofywaliśmy się znad brzegu przyszłości. Owszem, używaliśmy czasu przyszłego, mówiliśmy, jak to będziemy mieszkać w chacie na wsi, jak ja tam będę pisał, albo kupimy dżipa i przemierzymy całą Australię. Powiedzenie „Kiedy bę­dziemy w Alice Springs” stało się żartem, oznaczało kraj ni­gdy-nigdy.

Dni mijały, jeden roztapiał się w drugim. Wiedziałem, że obecny romans różni się od moich poprzednich miłostek. Niezależnie od wszystkiego byłem znacznie szczęśliwszy w łóżku. Poza łóżkiem czułem, że uczę ją wielu rzeczy, że wyzbywa się przy mnie swojej prowincjonalności, nieokrzesania, poprawia swój akcent, w łóżku za to ja zamieniałem się w ucznia. Oboje wiedzieliśmy o tym, ale nie potrafiliśmy o tym mówić, może dlatego, że oboje byliśmy jedynakami. Każde z nas mogło coś zyskać, każde z nas miało coś do ofiarowania, a równocześnie z czysto fizycznego punktu widzenia mieliśmy te same gusty, te same apetyty, taki sam brak kompleksów. Zresztą ona, oprócz sztuki miłości, nauczyła mnie także wielu innych rzeczy, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.

Pamiętam dzień, kiedy byliśmy w galerii Tate i zatrzymaliśmy się w jednej z sal. Alison lekko się o mnie opierała, trzymała mnie za rękę i patrzyła na Renoira wzrokiem dziecka, które ssie cukierek. Poczułem nagle, że jesteśmy jednym cia­łem, jedną osobą, że gdyby teraz zniknęła, to byłoby tak, jakbym utracił połowę samego siebie. Przerażające uczucie podobne śmierci. Każdy, kto nie starałby się wszystkiego na zimno analizować, kto nie byłby tak pochłonięty sobą jak ja wówczas, zrozumiałby od razu, że to miłość. A ja uznałem to za pożądanie. Zabrałem ją prosto do domu i zdarłem z niej sukienkę.

Innego dnia spotkaliśmy na Jermyn Street Billy’ego White’a, absolwenta Eton, z którym zżyłem się w Oksfordzie, należał do naszej grupy Hommes Révoltés. Był to miły chłopak, wcale nie snob, ale — choć sam sobie tego prawdopodobnie nie uświadamiał — każdym ruchem, uśmiechem, sposobem ubierania się i doborem słów manifestował swą przynależność do najwyższych sfer. Weszliśmy do rybnej restauracyjki, właśnie słyszał, że pojawiły się pierwsze ostrygi sezonu. Alison mówiła niewiele, ale i tak czułem się zażenowany jej zachowaniem i akcentem; jakże różniła się od siedzących nie opodal panienek z arystokracji. Kiedy Billy rozlewał resztę Muscadeta, Alison na chwilę znikła.

— Pyszna babka, stary.

Wzruszyłem ramionami.

— Ma kolosalny wdzięk.

— Tyle że lepsza niż termofor.

— Cóż, oczywiście.

Ale wiedziałem, co myśli.

Kiedy się z nim rozstaliśmy, Alison zaczęła nad czymś rozmyślać. Jechaliśmy do Hampstead na jakiś film. Spojrzałem na jej zasępioną twarz.

— Co ci jest?

— Chwilami trudno wytrzymać z takim jak ty wyspiarzem z wyższych sfer.

— Nie należę do wyższych sfer. Jestem typowym przedstawicielem warstw średnich.

— Wyższe, średnie, kogo to, na Boga Ojca, obchodzi?

Przejechaliśmy dobry kawałek drogi, nim znów się odezwała.

— Zachowywałeś się tak, jakbyś nie miał ze mną nic wspólnego.

— Jesteś niemądra.

— Jakbym była prymitywną dzikuską.

— Co za bzdura!

— Na wszelki wypadek odcinałeś się ode mnie, mogłyby mi na przykład opaść majtki czy coś w tym guście.

— Jak ja ci to mam wytłumaczyć?

— O nie, bracie, nie ma tu nic do tłumaczenia.

Któregoś dnia oznajmiła:

— Mam na jutro wyznaczone spotkanie w sprawie pracy.

— Chcesz pójść?

— A ty chcesz, żebym poszła?

— Cóż, takie spotkanie do niczego jeszcze nie zobowiązuje. Nie musisz od razu podejmować decyzji.

— Dobrze mi zrobi, jeśli będą chcieli mnie przyjąć. Taka świadomość dobrze mi zrobi.

Zmieniła temat, mogłem się na tę zmianę tematu nie zgodzić. Ale się zgodziłem.

I zaraz następnego dnia ja także otrzymałem list wzywający mnie na rozmowę. Rozmowa Alison już się odbyła, Alison wydawało się, że przebiegła pomyślnie. W trzy dni później otrzymała list, że za dziesięć dni ma się zgłosić na szkolenie.

Zostałem przeegzaminowany przez komisję składającą się z samych fisz. Potem spotkałem się z Alison na mieście i poszliśmy do włoskiej restauracyjki. Był to dziwny lunch, zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy się wcale nie znali. Alison miała zmęczoną, poszarzałą buzię, policzki lekko obwisłe. Zapyta­łem, co robiła, gdy mnie nie było.

— Napisałam list.

— Do nich?

— Tak.

— Co napisałaś?

— Jak myślisz?

— Że przyjmujesz propozycję.

Nastąpiła przykra chwila milczenia. Wiedziałem, co chciała ode mnie usłyszeć, ale nie mogłem tego wykrztusić. Czułem się jak lunatyk, który budzi się na krawędzi dachu. Nie dojrzałem jeszcze do małżeństwa, do ustatkowania się. Nie czułem się jej dostatecznie bliski psychicznie, rozdzielało nas coś, czego nie potrafiłbym zdefiniować, ale to tajemnicze coś emanowało z niej, nie ze mnie.

— Moja kompania lotnicza ma linię prowadzącą przez Ateny. Jeśli pojedziesz do Grecji, to cię tam odwiedzę. A zresztą, może zostaniesz w Londynie. Jakoś to będzie.

Zaczęliśmy snuć plany, jak będzie wyglądało nasze życie, jeśli nie dostanę pracy w Grecji.

Ale dostałem. Nadszedł list oznajmiający, że moje nazwisko zostało przesłane do komisji edukacyjnej w Atenach, „czysta formalność”. W początku października powinienem już być w Grecji.

Ledwie wbiegłem po schodach, pokazałem Alison list i przy­glądałem się jej, kiedy go czytała. Oczekiwałem, że się zmartwi, ale nie okazała zmartwienia. Ucałowała mnie.

— Mówiłam ci.

— Tak.

— Musimy to uczcić. Pojedźmy na wieś.

Uległem jej. Starała się potraktować sprawę lekko, a ja byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby zacząć się zastanawiać, czemu czuję się potajemnie dotknięty tą jej pogodą. Pojechaliśmy zatem na wieś, po powrocie poszliśmy do kina, a potem potańczyć do Soho i przez cały czas Alison nie chciała potraktować sprawy serio. Ale kiedy znaleźliśmy się w łóżku, po mi­łości nie mogliśmy zasnąć i musieliśmy porozmawiać poważnie.

— Alison, co ja mam im jutro odpowiedzieć?

— Przyjąć propozycję.

— Chcesz, żebym ją przyjął?

— O nie, nie zaczynajmy wszystkiego od nowa.

Leżeliśmy na wznak, wiedziałem, że ma szeroko otwarte oczy. Liście drzewa rosnącego na dole koło latarni rzucały na nasz sufit drżące cienie.

— Gdybym potrafił powiedzieć, co do ciebie czuję, to…

— Wiem, co czujesz.

Nastąpiła nabrzmiała oskarżeniem cisza.

Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej nagiego brzucha. Odsunęła moją dłoń, ale zatrzymała ją w swojej.

— Ty czujesz, ja czuję, no i co z tego. Chodzi o to, co my czujemy. To, co ty czujesz, czuję także ja. Jestem kobietą.

Znów ogarnął mnie lęk i przemyślnie sformułowałem pytanie:

— Czy wyszłabyś za mnie, gdybym cię o to poprosił?

— Dziwnie to ująłeś.

— Ożeniłbym się z tobą już jutro, gdybym czuł, że naprawdę mnie potrzebujesz. Że mnie chcesz.

— Och, Nicko, Nicko. — W szyby uderzył deszcz. Parokrotnie potrząsnęła moją ręką. Nastąpiło milczenie.

— Muszę wyjechać z tego kraju.

Nie odpowiedziała, znów nastąpiło milczenie, wreszcie odezwała się:

— W przyszłym tygodniu wraca do Londynu Pete.

— Co on zrobi?

— Nie martw się. Wie o wszystkim.

— Skąd wiesz, że wie?

— Napisałam do niego.

— Odpisał ci?

Szepnęła:

— Że każdy robi, co chce.

— Chcesz do niego wrócić?

Oparła się na łokciu i przysunęła do siebie moją głowę, tak że nasze twarze niemal się dotykały.

— Poproś mnie o rękę.

— Wyjdziesz za mnie?

— Nie. — I odwróciła się.

— Po co ci to było?

— Żebyśmy to już mieli z głowy. Ja zostanę stewardesą, a ty pojedziesz do Grecji. Jesteś wolny!

— Ty także jesteś wolna.

— Jeśli ma ci to zrobić przyjemność… tak, ja także jestem wolna.

W okna i dach zaczęły nagle siec strumienie deszczu; była to wiosenna ulewa niepasująca do obecnej pory roku. W sypial­ni zrobiło się duszno od niewypowiedzianych słów, niesformułowanych oskarżeń, zaległa zła cisza, taka jak przed zawaleniem się mostu. Leżeliśmy obok siebie, nie dotykając się, dwa posągi na łóżku, które zamieniło się w nagrobek, ogarnięci obrzydliwym strachem, żeby nie powiedzieć tego, co napraw­dę myśleliśmy. Wreszcie Alison odezwała się, próbowa­ła mówić najnormalniejszym tonem, ale jej głos zabrzmiał szorstko:

— Nie chciałabym ci sprawić bólu, a im bardziej ciebie… chcę, tym bardziej mogę cię zranić. I nie chcę przez ciebie cierpieć, a im bardziej nie będziesz mnie chciał, tym bardziej będę cierpiała. — Na chwilę wyszła z łóżka. Kiedy wróciła, spytała: — Decyzja zapadła, co?

— Chyba tak.

Nie rozmawialiśmy więcej. Alison szybko usnęła, uznałem nawet, że zbyt szybko.

Rano była wesoła. Zadzwoniłem do British Council. I poszedłem tam, by wysłuchać dobrych rad oraz gratulacji panny Spencer-Haig. Zabrałem ją zresztą jeszcze raz na lunch, mod­ląc się w duchu, aby był to raz ostatni.

5

Alison nie mogła wiedzieć — bo ja sam sobie tego wówczas nie uświadamiałem — że w ciągu ostatnich tygodni września zdradzałem ją z inną kobietą. Kobietą tą była Grecja. Gdyby komisja odrzuciła moją kandydaturę, i tak pojechałbym do Grecji. W szkole nie uczyłem się greckiego, a moja znajomość historii nowoczesnej Grecji zaczynała się i kończyła na śmierci Byrona w Missolonghi. Ale tamtego ranka w British Council na sam dźwięk słowa Grecja obudziła się we mnie dziwna tęsknota. Tak jakby ktoś w momencie, kiedy wszystko wydawało się stracone, wymyślił genialne wyjście z sytuacji. Grecja — czemu wcześniej nie przyszło mi to na myśl? Jak to dobrze brzmi: „Jadę do Grecji”. Nie znałem nikogo, kto odwiedziłby Grecję — było to jeszcze, nim zaczęła się nowa inwazja turystów. Rzuciłem się na książki, czytałem wszystko, co udało mi się znaleźć o tym kraju. Byłem zaskoczony, jak niewiele o nim wiem. Czytałem i czytałem; niczym średniowieczny król zakochałem się w portrecie na długo przed obejrzeniem rzeczywistości.

Przed wyjazdem niemal już zapomniałem, że chodziło mi o ucieczkę z Anglii. O Alison myślałem tylko w związku z moim wyjazdem do Grecji. Kiedy kochaliśmy się, widziałem ją w Grecji u swego boku, kiedy indziej widziałem w Grecji tylko siebie. Alison nie miała wielkich szans.

Otrzymałem telegram od dyrekcji szkoły zatwierdzający moją nominację, potem nadszedł napisany potworną angiel­szczyzną uprzejmy list od mojego nowego dyrektora i umowa, którą miałem podpisać. Panna Spencer-Haig podała mi nazwisko i adres człowieka w Northumberland, który pracował w tej szkole w poprzednim roku. To nie British Council wysunęło jego kandydaturę, nic zatem nie potrafiła mi o nim powiedzieć. Napisałem do niego, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Do wyjazdu pozostało mi jeszcze dziesięć dni.