Kochanek mafiosa - Dawid Przybysz - ebook
NOWOŚĆ

Kochanek mafiosa ebook

Dawid Przybysz

3,0

Opis

Zakazana miłość, niebezpieczna gra i walka o przetrwanie

 

Adam, młody absolwent prawa, przyjeżdża do Meksyku, by zapomnieć o nieudanym związku i odnaleźć sens życia. Nieoczekiwanie spotyka Diega – tajemniczego mężczyznę, który uchodzi za ideał. Do czasu, gdy na jaw wychodzi, że jest wysoko postawionym członkiem mafii jednego z najsilniejszych karteli narkotykowych Sinaloa.

Związek z Diegiem wciąga Adama w wir intryg, emocji i brutalnych rozgrywek, w których każdy błąd może kosztować życie. Meksyk to dość tolerancyjny kraj, ale mafia rządzi się własnymi prawami. Tam homoseksualistów, również wysoko postawionych w hierarchii, skazuje się na śmierć.

Czy miłość do takiego mężczyzny warta jest ryzyka? Czy Adam zdoła ocalić siebie w świecie pełnym przemocy i kłamstw? Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za związek z mafiosem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (24 oceny)
7
3
3
4
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kuku4

Nie polecam

Jeśli to jest parodia romansu mafijnego, to jeszcze zrozumiem, ale obawiam się, że ktoś to napisał na serio... Chyba najgorzej napisana książka (jaką miałam okazję czytać) w całym moim życiu i nawet nie mam siły się tu rozpisywać dlaczego...
50
GregoryPG
(edytowany)

Z braku laku…

Dwie gwiazdki za sceny spicy 🔥 dobrze się je czytało. I tylko te, bo historia mało przekonująca. Zachowanie głównego bohatera irytujące i totalnie infantylne. Fabuła płytka, prawie tak jak postacie. Diego trochę ratował tą książkę, ale teksty matki Adama to patologiczna porażka. Generalnie nie polecam.
30
Karjan78

Nie polecam

Słaba
00
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

Ciekawa fabuła ...odważny temat ....
12



Co­py­ri­ght © Da­wid Przy­byszCo­py­ri­ght © Ostre Pió­ro

Wy­da­nie ISzcze­cin 2025

ISBN 978-83-68498-01-1

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci za­bro­nio­ne bez wcze­śniej­szej pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra oraz wy­daw­cy. Do­ty­czy to tak­że fo­to­ko­pii i mi­kro­fil­mów oraz roz­po­wszech­nia­nia za po­mo­cą no­śni­ków elek­tro­nicz­nych.Ze­zwa­lam na udo­stęp­nia­nie okład­ki książ­ki w in­ter­ne­cie.

Pro­jekt okład­kiKa­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Re­dak­cjaEwa Hof­f­mann-Ski­biń­skaAn­ge­li­ka Ku­szła | www.po­rad­nia­re­dak­cyj­na.pl

Ko­rek­taSyl­wia Dzie­miń­ska | Ko­rek­ta przy ka­wie

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nieKa­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Wy­daw­nic­twoOstre Pió­rohttp://ostre-pio­ro.pl/

Ku pa­mię­ci Na­omi,któ­ra ode­szła z te­go świa­ta zbyt szyb­kow sło­necz­nym Mek­sy­ku.

Pro­log

– Już czas – po­wie­dział Die­go, gdy ode­bra­łem po­łą­cze­nie.

Tych słów oba­wia­łem się naj­bar­dziej na świe­cie. Ude­rzy­ły mnie ni­czym cios w brzuch. Wie­dzia­łem, że kie­dyś je usły­szę, ale nie są­dzi­łem, że sta­nie się to tak szyb­ko. Mo­je dło­nie mo­men­tal­nie się spo­ci­ły, a ser­ce za­czę­ło wa­lić jak osza­la­łe.

– Masz trzy mi­nu­ty. Ma­teo za­raz pod­je­dzie – do­dał Die­go, a je­go głos po­zo­stał spo­koj­ny, jak­by ogła­szał coś zu­peł­nie zwy­czaj­ne­go.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­łem drżą­cym gło­sem, cho­ciaż w gło­wie mia­łem cha­os. Ad­re­na­li­na roz­la­ła się po mo­im cie­le, na­pi­na­jąc każ­dy mię­sień. – Ko­cham cię!

– Ja cie­bie bar­dziej, Ada­mie – mruk­nął po hisz­pań­sku mój ko­cha­nek, a w je­go gło­sie po­brzmie­wa­ło coś, cze­go nie po­tra­fi­łem uchwy­cić. Smu­tek? Strach? Nie dał mi cza­su na za­sta­no­wie­nie, roz­łą­czył się bez po­że­gna­nia.

Wie­dzia­łem, że to nie ćwi­cze­nia. Mu­sia­łem się czym prę­dzej spa­ko­wać. Się­gną­łem w po­śpie­chu do sej­fu, w któ­rym od dłuż­sze­go cza­su mia­łem już przy­go­to­wa­ny ple­cak, a w nim wszyst­ko, co nie­zbęd­ne do uciecz­ki – no­we, nie­za­re­je­stro­wa­ne te­le­fo­ny, go­tów­kę, kar­ty kre­dy­to­we, pasz­por­ty, prze­bra­nie i broń.

Bo­że! Że­bym tyl­ko nie mu­siał z niej sko­rzy­stać…

Ro­zej­rza­łem się po wil­li ze smut­kiem. Czu­łem, że ni­g­dy tu nie wró­cę. Po­ko­cha­łem to miej­sce bez dwóch zdań – naj­bar­dziej baj­ko­wy ogród, któ­ry sam stwo­rzy­łem. Mek­syk był dla mnie te­raz do­mem i na­wet wi­zja po­wro­tu do Pol­ski wy­wo­ły­wa­ła we mnie fa­lę nie­chę­ci.

Wy­sze­dłem przed dom i cze­ka­łem cier­pli­we na kie­row­cę. Na­wet nie za­mkną­łem wil­li ani nie ob­ró­ci­łem się, by spoj­rzeć na nią ostat­ni raz. Mu­sia­łem być twar­dy, a przy­naj­mniej uda­wać, że ta­ki je­stem.

Ma­teo pod­je­chał z pi­skiem opon. Za­trzy­mał się. Wsko­czy­łem na tyl­ne sie­dze­nie i od ra­zu ru­szy­li­śmy.

– Le­piej za­pnij pa­sy – ode­zwał się ochro­niarz po hisz­pań­sku.

Słu­cha­łem je­go roz­ka­zów. Przy bo­ku part­ne­ra, któ­re­go czę­sto na­zy­wa­łem swo­im mę­żem, mi­mo że ślu­bu nie mie­li­śmy, na­uczy­łem się nie za­da­wać py­tań. Wie­dzia­łem nie­wie­le, ale, jak to twier­dził Die­go: „Im mniej wiesz, tym je­steś bez­piecz­niej­szy”. I wie­rzy­łem w to z ca­łe­go ser­ca.

Dość szyb­ko po­ła­pa­łem się, że mój mąż nie pra­co­wał ja­ko kie­row­nik, choć tak twier­dził kie­dyś pod­czas na­szej pierw­szej rand­ki. Nie by­łem głu­pi. Wie­dzia­łem, że ta­kich luk­su­sów nie da się do­ro­bić uczci­wie w tak mło­dym wie­ku. A po­za tym zdra­dzi­ło go coś jesz­cze…

Czu­łem nie­mal od po­cząt­ku, że Die­go miał coś wspól­ne­go z prze­stęp­czym świa­tem. Za­pa­li­ła mi się czer­wo­na lamp­ka, jed­nak nie po­tra­fi­łem się od nie­go uwol­nić. Przy­cią­gał mnie… Był jak ma­gnes, któ­re­mu nie mo­głem się oprzeć. Nie­grzecz­ny fa­cet i je­go mek­sy­kań­skie ry­sy twa­rzy – ab­so­lut­ne speł­nie­nie mo­ich ma­rzeń. To ta­kie dziw­ne, że naj­bar­dziej na świe­cie po­do­ba­li mi się ta­cy męż­czyź­ni – o wy­raź­nych ko­ściach po­licz­ko­wych, wy­so­cy, z wi­docz­ny­mi mię­śnia­mi, ciem­ny­mi ocza­mi i za­ro­stem na twa­rzy. Mój ide­ał, ko­cha­nek do­sko­na­ły.

Gdy­by ktoś po­wie­dział mi pięć lat te­mu, że w sło­necz­nym Mek­sy­ku po­de­rwę człon­ka kar­te­lu nar­ko­ty­ko­we­go, wy­śmiał­bym go pro­sto w twarz. Ja, stu­dent pra­wa, bied­ny Adam, któ­ry nie miał po­ję­cia, cze­go chce od ży­cia?

O, iro­nio!

To do­wód na to, że los by­wa prze­wrot­ny i nie wszyst­ko jest do prze­wi­dze­nia.

Opu­ści­li­śmy pręd­ko El Co­lo­mo, kie­ru­jąc się na wschód. Nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia, do­kąd się uda­je­my. Wie­dzia­łem tyl­ko, że­by nie za­da­wać py­tań i co do jo­ty wy­ko­ny­wać po­le­ce­nia ochro­nia­rza. Ta sy­tu­acja zo­sta­ła prze­wi­dzia­na na wy­pa­dek, gdy­by in­ny kar­tel do­wie­dział się o mnie i chciał się ze­mścić na Die­gu. By­łem je­go oczkiem w gło­wie i na­si prze­ciw­ni­cy na pew­no ze­chcie­li­by to wy­ko­rzy­stać, je­śli by się zo­rien­to­wa­li, ile dla nie­go zna­czę. A Die­go­wi naj­bar­dziej na świe­cie za­le­ża­ło na mnie, bied­nym ab­sol­wen­cie pra­wa po pol­skiej uczel­ni, któ­ry wy­ru­szył do Mek­sy­ku, aby na­cie­szyć się wa­ka­cja­mi, za­nim roz­pocz­nie ka­rie­rę nud­ne­go praw­ni­ka.

Sta­łem się ulu­bień­cem mek­sy­kań­skie­go ma­fio­sa. Oczy­wi­ście nie tak od ra­zu. Naj­pierw mu­sia­łem so­bie na to za­słu­żyć. Za­li­cza­łem róż­ne te­sty (o któ­rych nie mia­łem na­wet po­ję­cia), aby udo­wod­nić mu, że nie le­cę na ka­sę, tyl­ko na­praw­dę go ko­cham. I w isto­cie szyb­ko po­czu­łem do mo­je­go gang­ste­ra bez­względ­ną mi­łość. To dla nie­go za­miesz­ka­łem na sta­łe w Mek­sy­ku. To dla nie­go zre­zy­gno­wa­łem z ka­rie­ry praw­ni­ka. I to wresz­cie dla nie­go speł­nia­łem wszyst­kie po­le­ce­nia bez zbęd­nych py­tań. To naj­waż­niej­sza za­sa­da w na­szym związ­ku.

Wy­je­cha­li­śmy na głów­ną dro­gę, a wte­dy Ma­teo znacz­nie przy­spie­szył. Spoj­rza­łem na nie­go, pa­trząc w tyl­ne lu­ster­ko. Był zde­cy­do­wa­nie w mo­im ty­pie, mo­że na­wet bar­dziej niż Die­go. Ostre ry­sy twa­rzy, ma­syw­na po­stu­ra, jak­by prze­sa­dził z si­łow­nią i ste­ry­da­mi. Po­tęż­ny sa­miec. Czu­łem się przy nim bez­piecz­nie. To wła­śnie z nim Die­go zor­ga­ni­zo­wał mi pierw­szą pró­bę. W skró­cie: zle­cił ochro­nia­rzo­wi, by ten mnie prze­le­ciał. Na szczę­ście po­tra­fi­łem mu się oprzeć, cho­ciaż nie by­ło ła­two. Gdy­bym to zro­bił, Die­go za­koń­czył­by na­szą zna­jo­mość bez sło­wa wy­ja­śnie­nia.

Ze stro­ny mę­ża ni­g­dy nie za­zna­łem prze­mo­cy, a to, co ro­bił w pra­cy, już mnie nie in­te­re­so­wa­ło. Świat prze­stęp­czy rzą­dził się wła­sny­mi pra­wa­mi i mu­sia­łem to za­ak­cep­to­wać.

By­ło tak: Ma­teo pró­bo­wał mnie uwieść dwa ra­zy, ro­bił to dość nie­zdar­nie i bez prze­ko­na­nia. Gdzieś w głę­bi ser­ca prze­czu­wa­łem, że nie jest ge­jem, tyl­ko uda­je lub pro­wa­dzi ja­kąś dziw­ną grę.

– Ma­my to­wa­rzy­stwo! – za­wo­łał ochro­niarz.

In­stynk­tow­nie spoj­rza­łem do ty­łu i na­tych­miast prze­sta­łem my­śleć o prze­szło­ści.

Za na­mi je­cha­ło au­to, któ­re po­ru­sza­ło się z po­dob­ną pręd­ko­ścią. W środ­ku sie­dzia­ło dwóch męż­czyzn, któ­rych ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem. Je­den z nich miał…

– Broń! Ma­ją pi­sto­let! – krzyk­ną­łem po hisz­pań­sku i au­to­ma­tycz­nie schy­li­łem gło­wę.

Za­raz po tym roz­le­gły się strza­ły. Ma­teo przy­spie­szył i ma­new­ro­wał, ja­dąc chwi­la­mi sla­lo­mem, że­by nie zdo­ła­li prze­bić nam opon. Wte­dy do­pie­ro na­praw­dę się prze­ra­zi­łem. Już so­bie wy­obra­ża­łem, co ze mną zro­bią, kie­dy nas do­rwą. Śmierć? To zbyt pro­ste roz­wią­za­nie. Po­ra­chun­ki mię­dzy kar­te­la­mi to nie żar­ty. Po­tną mnie na ka­wał­ki, wy­bi­ją zę­by, a wcze­śniej mnie zgwał­cą i zro­bią zdję­cia, by Die­go mógł zo­ba­czyć, jak bar­dzo cier­pia­łem, za­nim wresz­cie sko­na­łem.

Prze­śla­dow­cy znaj­do­wa­li się co­raz bli­żej nas. Osło­ni­łem in­stynk­tow­nie twarz, by sku­pić się na za­da­niu, od­da­la­jąc od sie­bie strach. Ba­łem się cho­ciaż­by wy­chy­lić, ale wie­dzia­łem, że to nie czas na cho­wa­nie gło­wy w pia­sek. Je­śli nie spró­bu­ję, to na pew­no zgi­nę. W koń­cu naj­lep­szą obro­ną jest atak, jak to czę­sto mó­wił Die­go.

Się­gną­łem do ple­ca­ka i wy­cią­gną­łem pi­sto­let – au­striac­ki Glock 17. Prze­ła­do­wa­łem go, jak na­uczył mnie mąż, uchy­li­łem okno, czu­jąc, jak ser­ce bi­je mi w gar­dle, i wy­mie­rzy­łem. Je­cha­li tuż za na­mi, a każ­de, na­wet se­kun­do­we, opóź­nie­nie mo­gło ozna­czać ko­niec. Zła­pa­łem broń dłoń­mi, ale nie czu­łem już pew­no­ści, tyl­ko sza­leń­czy lęk. Strze­la­łem na oślep, nie pa­trząc na cel, nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cja­mi. Nie wiem, czy tra­fi­łem, ale od­zew był na­tych­mia­sto­wy. Prze­śla­dow­cy, chcąc unik­nąć ostrza­łu, zje­cha­li na są­sia­du­ją­cy pas. Se­ria strza­łów prze­cię­ła po­wie­trze, a je­den z nich wpadł przez uchy­lo­ne okno i tra­fił Ma­teo w szy­ję. Wi­dok je­go cia­ła na chwi­lę za­mro­czył mo­ją świa­do­mość.

– O kur­wa! – za­klą­łem po pol­sku.

Sa­mo­chód rzu­ci­ło na po­bo­cze, a nie­kon­tro­lo­wa­ny po­jazd wpadł w po­ślizg. Pa­mię­tam jak przez mgłę pisk opon, szarp­nię­cie au­ta, ude­rze­nie… i krew. Po­dusz­ki po­wietrz­ne eks­plo­do­wa­ły z prze­raź­li­wym hu­kiem, za­sła­nia­jąc mi wi­dok. Ser­ce bi­ło mi jak osza­la­łe, a ból prze­szy­wał ca­łe cia­ło, choć nie mia­łem pew­no­ści, czy jesz­cze czu­ję no­gi. Wie­dzia­łem jed­no – po­dróż do­bie­gła koń­ca, a nie­przy­tom­ny Ma­teo już się nie obu­dzi.

Pew­nie za­raz wy­cią­gną mnie z au­ta, bru­tal­nie skrę­pu­ją mi dło­nie i wrzu­cą do ba­gaż­ni­ka. Po­tem zi­ści się naj­gor­szy kosz­mar. Bę­dę ma­rzył o szyb­kiej śmier­ci, by­le­by tyl­ko nie prze­dłu­żać ago­nii…

Roz­dział 1

Sie­dzie­li­śmy w war­szaw­skim pu­bie, gdzie gra­li­śmy w to­wa­rzy­ską „Ma­fię”. Bar­tek, jak zwy­kle, wczuł się w ro­lę bos­sa kar­te­lu, a ja – ja­ko oby­wa­tel – zo­sta­łem „zli­kwi­do­wa­ny” przy sal­wach śmie­chu zna­jo­mych.

– Do­bra gra, ko­cha­nie – mruk­ną­łem, gdy oka­za­ło się, że to on wy­grał.

– Dzię­ki. Zbie­ra­my się? – od­po­wie­dział z uśmie­chem.

Świe­że po­wie­trze po wyj­ściu z klu­bu do­brze mi zro­bi­ło. Uli­ce War­sza­wy wciąż tęt­ni­ły ży­ciem, mi­mo że wy­bi­ła pierw­sza w no­cy. Bar­tek mil­czał, co nie by­ło do nie­go po­dob­ne. Zwy­kle to on mu­siał cią­gnąć mnie za ję­zyk.

– O co cho­dzi, skar­bie? – za­py­ta­łem w koń­cu, nie mo­gąc znieść tej ci­szy.

– Wiesz… Nie wiem, czy to od­po­wied­ni czas i miej­sce, ale…

– Ale co? – prze­rwa­łem mu, uno­sząc brwi. Czu­łem nie­po­kój, jak­by coś mia­ło za­raz wy­buch­nąć.

– Mu­si­my się roz­stać – po­wie­dział na­gle, to­nem tak spo­koj­nym, że aż mnie zmro­zi­ło.

Za­trzy­ma­łem się w pół kro­ku. Spoj­rza­łem w je­go sza­re oczy, szu­ka­jąc tam choć cie­nia emo­cji, cze­go­kol­wiek, co po­zwo­li­ło­by mi uwie­rzyć, że to tyl­ko głu­pi żart. Ale nie zna­la­złem nic. Tyl­ko obo­jęt­ność.

– Do­bry żart – mruk­ną­łem i spró­bo­wa­łem się za­śmiać, choć czu­łem, jak cię­żar je­go słów wbi­ja mnie w zie­mię. Gdzieś w środ­ku wie­dzia­łem jed­nak, że nie ble­fu­je.

– Mó­wię po­waż­nie – do­dał Bar­tek, pa­trząc na mnie, jak­bym był kimś ob­cym. – Nie chcę już dłu­żej z to­bą być.

Po­czu­łem, jak po­wie­trze ucie­ka z mo­ich płuc. Jak­by ktoś jed­nym cio­sem po­zba­wił mnie sił.

– Ale dla­cze­go? – wy­krztu­si­łem w koń­cu, bo nic in­ne­go nie przy­szło mi do gło­wy. – Prze­cież ostat­nio wszyst­ko się nam ukła­da­ło… Wiesz, że mia­łem trud­ny okres, te eg­za­mi­ny i w ogó­le, ale już za dwa dni od­bie­ram dy­plom. Znaj­dę dla cie­bie wię­cej cza­su! Obie­cu­ję!

– Nie cho­dzi o to… – mruk­nął Bar­tek, uni­ka­jąc mo­je­go spoj­rze­nia. W je­go gło­sie wy­czu­łem coś, cze­go nie chcia­łem usły­szeć: nie­pew­ność zmie­sza­ną z de­ter­mi­na­cją.

– To o co? – za­py­ta­łem ostro, tra­cąc reszt­ki cier­pli­wo­ści.

– O two­je za­mknię­cie na in­nych…

Aha, no tak! Jak mo­głem być tak na­iw­ny, wie­rząc, że zmie­nię fa­ce­ta, któ­ry ni­g­dy wcze­śniej nie był w za­mknię­tym związ­ku? Skoń­czo­ny idio­ta! Mat­ka mia­ła ra­cję, gdy po­wta­rza­ła: „Je­śli pies raz ugry­zie, to bę­dzie gryzł za każ­dym ra­zem. Ta­kich się nie re­so­cja­li­zu­je. Ta­kich trze­ba uni­kać”.

– Re­asu­mu­jąc: zry­wasz ze mną, bo chcesz się pie­przyć z in­ny­mi?! – wy­buch­ną­łem. Czu­łem, jak mo­je ser­ce bi­je w sza­leń­czym ryt­mie.

– Pro­szę cię, da­ruj so­bie ten kan­ce­la­ryj­ny żar­gon – od­parł spo­koj­nie, jak­by to by­ła zwy­kła roz­mo­wa, a nie ko­niec na­sze­go związ­ku.

Kan­ce­la­ryj­ny żar­gon? Co za ab­surd! Wpa­try­wa­łem się w nie­go, szu­ka­jąc ja­kie­goś śla­du ża­lu, skru­chy, cze­go­kol­wiek. Ale nic nie zna­la­złem.

– To jak ina­czej mam to po­wie­dzieć? – rzu­ci­łem wście­kle.

– Je­stem jesz­cze mło­dy, ty też – za­czął, a ja nie­mal par­sk­ną­łem z iry­ta­cji. – Nie chcę się ogra­ni­czać do jed­ne­go fa­ce­ta, a ty nie go­dzisz się na otwar­ty zwią­zek.

Nie mo­głem uwie­rzyć w to, co sły­szę. Pa­trzy­łem na nie­go z uko­sa, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, jak ktoś „doj­rza­ły” mógł tak się za­cho­wać. O wie­le ode mnie wyż­szy, nie­mal trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna, któ­ry wła­śnie przy­znał, że nie po­tra­fi żyć w mo­no­ga­mii. I to ja, za­le­d­wie dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­ni, by­łem tym, któ­ry pra­gnął cze­goś wię­cej niż chwi­lo­wej za­ba­wy.

– Masz ra­cję – mruk­ną­łem już na spo­koj­nie, choć w środ­ku czu­łem, jak coś się we mnie kru­szy. – Nie za­mie­rzam się z ni­kim dzie­lić mo­im chło­pa­kiem.

Bar­tek wzru­szył ra­mio­na­mi, jak­by to by­ła naj­prost­sza rzecz na świe­cie.

– Wi­dzisz, ja­kie ty masz sta­ro­świec­kie po­dej­ście? – rzu­cił z uśmie­chem, któ­ry tyl­ko mnie roz­ju­szył. – Nie mam na my­śli te­go, że chcę cho­dzić na bo­ki. Ra­zem mo­że­my za­pra­szać ko­goś do trój­ką­ta.

Wy­ob­raź­nia pod­su­nę­ła mi nie­chcia­ny ob­raz: Bar­tosz, z obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy, wsu­wa się w ja­kie­goś ran­do­mo­we­go fa­ce­ta, a ja, ni­czym widz na ki­no­wym se­an­sie, pa­trzę na to wszyst­ko z bo­ku. Żad­ne­go pod­nie­ce­nia, żad­nej eks­cy­ta­cji. Tyl­ko na­ra­sta­ją­cy gniew, któ­ry pa­li mnie od środ­ka.

– Do­brze! – wy­rzu­ci­łem z sie­bie w koń­cu, z tru­dem pa­nu­jąc nad gło­sem, któ­ry chciał mi się za­ła­mać. – To idź się ru­chaj i szu­kaj szczę­ścia. Kie­dyś te­go po­ża­łu­jesz!

Ob­ró­ci­łem się na pię­cie i za­czą­łem iść przed sie­bie, by­le jak naj­da­lej od nie­go. Sły­sza­łem, jak mnie wo­ła, ale nie mia­łem już si­ły ani ocho­ty się za­trzy­mać.

– Za­cze­kaj! – za­wo­łał, a ja, choć nie chcia­łem, od­ru­cho­wo przy­sta­ną­łem. – Od­daj mi klu­cze.

Od­wró­ci­łem się i bez sło­wa od­da­łem etui, uni­ka­jąc je­go wzro­ku. Wie­dzia­łem, że je­śli to zro­bię, te głu­pie łzy, któ­re ci­snę­ły mi się do oczu, spły­ną po po­licz­kach jak u roz­ka­pry­szo­ne­go dzie­cia­ka. Ru­szy­łem da­lej. Sta­ra­łem się igno­ro­wać uczu­cie, roz­ry­wa­ją­ce mnie na strzę­py.

– Rze­czy z miesz­ka­nia ode­ślę ci pocz­tą. – Je­go sło­wa brzmia­ły jak ostat­ni cios, jak­by do­sko­na­le wie­dział, co mnie za­bo­li naj­bar­dziej.

Każ­dy krok, któ­ry sta­wia­łem, był co­raz cięż­szy, jak­bym cią­gnął za so­bą ca­ły ból. Kie­dy zna­la­złem się już wy­star­cza­ją­co da­le­ko, nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Sta­ną­łem na ro­gu uli­cy i za­nu­rzy­łem się w ci­szy no­cy, pła­cząc w sa­mot­no­ści.

Więc jed­nak tej upal­nej no­cy spadł deszcz. Szko­da tyl­ko, że z mo­ich błę­kit­nych oczu…

Pierw­sze dni po roz­sta­niu by­ły naj­gor­szy­mi w mo­im ży­ciu. Czu­łem na prze­mian złość, żal, tę­sk­no­tę i po­twor­ną roz­pacz. Mia­łem wra­że­nie, że roz­pa­dam się na ty­sią­ce ka­wał­ków. Znów da­łem się oszu­kać. Za­ufa­łem ko­muś, przed kim mnie ostrze­ga­no, ale jak zwy­kle nie po­słu­cha­łem. Cóż… Ko­lej­na po­raż­ka do ko­lek­cji.

Za­czy­na­łem wąt­pić, czy kie­dy­kol­wiek po­znam part­ne­ra, z któ­rym uło­żę so­bie ży­cie. Dla­cze­go? Mam sta­ro­świec­kie po­glą­dy, jak to okre­ślił Bar­tek. W dzi­siej­szych cza­sach wie­le związ­ków ge­jów to otwar­te re­la­cje, przez co po­ję­cie zdra­dy prze­sta­je ist­nieć. Tyl­ko czy na­praw­dę chcia­łem być jak wszy­scy? Nie, zde­cy­do­wa­nie nie. Wo­la­łem żyć po swo­je­mu, we­dług wła­snych za­sad i war­to­ści, w któ­re głę­bo­ko wie­rzy­łem. Je­śli Bar­tek te­go nie ro­zu­miał, to zna­czy, że za bar­dzo się róż­ni­li­śmy i rze­czy­wi­ście nie mo­gli­śmy być ra­zem.

Od za­wsze szu­ka­łem ko­goś wy­jąt­ko­we­go, kto ocza­ru­je mnie nie tyl­ko wy­glą­dem, lecz rów­nież in­te­lek­tem. I wca­le nie cho­dzi­ło o to, aby miał wyż­sze wy­kształ­ce­nie. Ta­kich lu­dzi moż­na po­znać wie­lu, ale zna­le­zie­nie mą­dre­go, wier­ne­go i uczci­we­go part­ne­ra to do­pie­ro wy­zwa­nie. Nie za­mie­rza­łem ro­bić ni­cze­go wbrew so­bie, dla­te­go też szyb­ko zro­zu­mia­łem, że na­sze roz­sta­nie to do­bra de­cy­zja. Mi­mo tej sa­mo­świa­do­mo­ści ból po roz­sta­niu był jed­nak do­tkli­wy.

Nie cie­szył mnie na­wet od­biór dy­plo­mu i ofi­cjal­ne za­koń­cze­nie na­uki. Uśmie­cha­łem się do wszyst­kich i ra­do­śnie po­zo­wa­łem do zdjęć, ale w środ­ku czu­łem pust­kę. Dla za­cho­wa­nia po­zo­rów wrzu­ci­łem do sie­ci zdję­cie z pod­pi­sem in­for­mu­ją­cym, że za­koń­czy­łem pię­cio­let­nią ge­hen­nę. Te la­ta kosz­to­wa­ły mnie wie­le wy­sił­ku i wy­rze­czeń. Co naj­gor­sze, te­raz nie by­łem pe­wien, czy na­praw­dę chcę pra­co­wać w wy­uczo­nym za­wo­dzie. Po­trze­bo­wa­łem cza­su, by po­ukła­dać so­bie wszyst­ko w gło­wie, po­go­dzić się z roz­sta­niem i za­sta­no­wić nad wła­snym ży­ciem.

Znów pła­ka­łem. Spoj­rza­łem na swo­je od­bi­cie w lu­strze. Blond wło­sy i wy­raź­ne ko­ści po­licz­ko­we wciąż by­ły mo­im atu­tem, któ­re­mu wie­lu ge­jów nie mo­gło się oprzeć. Chło­pię­ce ry­sy twa­rzy mia­ły w so­bie coś, co przy­cią­ga­ło uwa­gę. W głę­bi ser­ca wie­rzy­łem, że kie­dyś po­znam praw­dzi­wą mi­łość. A Bar­tosz? On na mnie nie za­słu­gi­wał.

Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie dźwięk po­wia­do­mie­nia. Zer­k­ną­łem na te­le­fon – wia­do­mość na In­sta­gra­mie:

> Gra­tu­lu­ję!

Na­pi­sa­ła mo­ja ko­cha­na ku­zyn­ka, co szcze­rze mnie ucie­szy­ło. Na co dzień rzad­ko się kon­tak­to­wa­li­śmy, bo od kil­ku lat na sta­łe miesz­ka­ła w Mek­sy­ku. Pew­ne­go dnia spa­ko­wa­ła wa­liz­ki i po­le­cia­ła na wa­ka­cje do mat­ki. Ni­g­dy nie wró­ci­ła do Pol­ski. Cza­sem za­zdro­ści­łem jej od­wa­gi i spon­ta­nicz­no­ści.

> Dzię­ku­ję! Jak tam u Cie­bie?

Od­pi­sa­łem w po­śpie­chu i zaj­rza­łem na jej pro­fil. Po­ja­wi­ły się na nim no­we zdję­cia z chło­pa­kiem, pięk­ne wi­do­ki gór i pla­ży. Ile bym dał, że­by te­raz się tam zna­leźć…

> W po­rząd­ku! Wła­śnie szy­ku­ję siędo pra­cy, a po­tem sko­czę so­bienad Za­to­kę Ka­li­for­nij­ską :D.

Prze­czy­ta­łem od­po­wiedź i po­czu­łem jesz­cze więk­szą za­zdrość.

> Ale chciał­bym tam te­raz być z To­bą…

Szyb­ko od­po­wie­dzia­ła:

> To co stoi na prze­szko­dzie?

Jej py­ta­nie wy­da­wa­ło się tak nie­re­al­ne. Mek­syk? Prze­cież to dru­gi ko­niec świa­ta!

> Daj spo­kój, ce­ny bi­le­tów pew­niezwa­la­ją z nóg.

Nie da­wa­ła za wy­gra­ną:

> A spraw­dza­łeś? Cza­sem moż­na tra­fić oka­zję.Wy­ślę Ci lin­ka, gdzie szu­kam lo­tów.Mu­sisz mnie w koń­cu od­wie­dzić!A te­raz, gdy skoń­czy­łeś stu­dia, nie maszjuż wy­mów­ki :D.

W za­sa­dzie mia­ła ab­so­lut­ną ra­cję. Mar­ta za­pra­sza­ła mnie nie­jed­no­krot­nie, a ja za każ­dym ra­zem tłu­ma­czy­łem się na­uką i bra­kiem fi­nan­sów. Te­raz nie mia­łem już te­go pre­tek­stu, ale…

> Wiesz, po­wi­nie­nem szu­kać pra­cy,mu­szę roz­po­cząć apli­ka­cję i w ogó­le.

> Daj spo­kój! Jesz­cze zdą­żysz to zro­bić!Pa­kuj wa­liz­kę i przy­jeż­dżaj!Jak nie te­raz, to kie­dy?

W su­mie mia­ła ra­cję. Ja­kiś czas te­mu odło­ży­łem kil­ka ty­się­cy zło­tych na czar­ną go­dzi­nę. Mo­że na­de­szła po­ra, by z nich sko­rzy­stać? Nie pa­mię­ta­łem, kie­dy ostat­nio wy­je­cha­łem za gra­ni­cę. Bar­tosz na­le­żał do ra­czej oszczęd­nych osób, że­by nie po­wie­dzieć ską­pych, i wa­ka­cje uzna­wał za zbęd­ny wy­da­tek. A ja? Czy nie za­słu­gi­wa­łem na coś wię­cej?

> Wiesz co? Wy­ślij ten link. Je­śli znaj­dębi­let w do­brej ce­nie, to Was od­wie­dzę.

Od­po­wiedź przy­szła ta­ka, ja­kiej się spo­dzie­wa­łem – peł­no ser­du­szek i za­do­wo­lo­nych bu­ziek.

Mar­ta, w swo­im sty­lu, nie od­pusz­cza­ła. Po chwi­li wy­sła­ła mi stro­nę do wy­szu­ki­wa­nia ta­nich lo­tów, do­łą­czy­ła in­struk­cje, jak szu­kać i za­su­ge­ro­wa­ła, gdzie mo­gą być prze­siad­ki. Chwi­lę wa­ha­łem się, pa­trząc na ekran.

A co, je­śli…?

Szyb­ko od­rzu­ci­łem te roz­wa­ża­nia i za­czą­łem prze­glą­dać ofer­ty. Już po kil­ku mi­nu­tach zna­la­złem jed­ną na naj­bliż­szy ty­dzień w na­praw­dę do­brej ce­nie. Nie mi­nę­ła go­dzi­na, a ja za­bu­ko­wa­łem bi­let do Mek­sy­ku. Tyl­ko w jed­ną stro­nę.

O mat­ko! Co ja na­ro­bi­łem?! – ta myśl od­bi­ja­ła się echem w mo­jej gło­wie. Ja, zna­ny ze swo­jej roz­wa­gi i pla­no­wa­nia każ­de­go kro­ku, wła­śnie ku­pi­łem lot na dru­gi ko­niec świa­ta?! Wciąż do mnie to nie do­cie­ra­ło, ale w głę­bi ser­ca czu­łem ra­dość. Cie­szy­łem się jak dziec­ko. W koń­cu za­cznę żyć!

Stu­dia praw­ni­cze od­bi­ły na mnie swo­je pięt­no. Choć nie ża­ło­wa­łem de­cy­zji o ich pod­ję­ciu, to jed­nak ukoń­cze­nie pra­wa wie­le mnie kosz­to­wa­ło. Przez ostat­nie pięć lat mia­łem wra­że­nie, że sta­rze­ję się w przy­spie­szo­nym tem­pie. O dzie­sięć lat star­szy – tak wła­śnie się czu­łem, koń­cząc te wszyst­kie eg­za­mi­ny, pro­jek­ty i se­mi­na­ria. I nie, nie na­le­ża­łem do tych uczniów, któ­rzy przy­swa­ja­li wie­dzę w trak­cie wy­kła­dów. Mu­sia­łem za­ku­wać, cza­sem ca­ły­mi ty­go­dnia­mi, że­by prze­brnąć przez je­den eg­za­min. Na szczę­ście to już za mną. Pra­wo by­ło dla mnie prze­szło­ścią. Nie chcia­łem wię­cej do te­go wra­cać. Ni­g­dy.

Za­czą­łem my­śleć o cze­ka­ją­cej mnie po­dró­ży. W gło­wie kłę­bi­ły się py­ta­nia – jak wy­glą­da ży­cie w Mek­sy­ku? Co mu­szę wie­dzieć, za­nim tam do­trę? Po­sta­no­wi­łem wziąć spra­wy w swo­je rę­ce i prze­czy­tać wszyst­ko, co tyl­ko uda mi się zna­leźć w in­ter­ne­cie. Prze­wod­ni­ki, blo­gi po­dróż­ni­cze, a na­wet wi­deo na YouTu­be – po­chła­nia­łem każ­dą in­for­ma­cję jak gąb­ka. Du­żo py­tań skie­ro­wa­łem też do Mar­ty, któ­ra obie­ca­ła mi, że od­bie­rze mnie z ostat­nie­go lot­ni­ska. Nie­ste­ty, nie by­ło bez­po­śred­nich lo­tów, a przez to po­dróż mia­ła znacz­nie się wy­dłu­żyć. Mię­dzy­lą­do­wa­nie od­by­wa­ło się w No­wym Jor­ku.

Wa­liz­kę przy­go­to­wa­łem na­stęp­ne­go dnia. Tym­cza­so­wo za­trzy­ma­łem się w ta­nim mo­te­lu, po­nie­waż nie chcia­łem wra­cać do ro­dzi­ców ani pro­sić zna­jo­mych o po­moc. Wo­la­łem prze­żyć ża­ło­bę po roz­sta­niu w sa­mot­no­ści.

Ku­zyn­ka za­su­ge­ro­wa­ła, bym nie prze­sa­dzał z ba­ga­żem: „Wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­jesz, ku­pisz na miej­scu” – po­wta­rza­ła jak man­trę. Wrzu­ci­łem tyl­ko naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy: kil­ka ubrań i pod­sta­wo­we ko­sme­ty­ki. Gdy w koń­cu za­su­ną­łem za­mek wa­liz­ki, po­czu­łem lek­kie ukłu­cie ner­wów, ale szyb­ko je zi­gno­ro­wa­łem.

– Cześć, skar­bie, cze­mu się nie od­zy­wasz? – za­py­ta­ła mo­ja przy­ja­ciół­ka Emil­ka, gdy ode­bra­łem te­le­fon. – Kie­dy opi­je­my twój suk­ces? Gar­dło mnie bo­li po wczo­raj­szym ora­lu, ale do­brym drin­kiem nie po­gar­dzę.

Ca­ła Emil­ka. Bez­po­śred­nia, żar­to­bli­wa, lu­bią­ca sy­pać zbe­reź­ny­mi tek­sta­mi i aneg­do­ta­mi z łóż­ka. Mi­mo że zna­łem ją od prze­szło dzie­się­ciu lat, wciąż po­tra­fi­ła mnie za­sko­czyć i roz­śmie­szyć. Szko­da tyl­ko, że jesz­cze nie po­wie­dzia­łem jej ani o roz­sta­niu, ani o wy­jeź­dzie do Mek­sy­ku. Wo­la­łem to jed­nak za­ła­twić na ży­wo.

– Aha, do­brze wie­dzieć. Wiesz, mam spo­ro na gło­wie. Mo­że się spo­tka­my? – za­py­ta­łem.

– Yhym… Czu­ję, że bę­dzie gru­by pro­blem. Oby nie tak gru­by, jak pa­ła mo­je­go wczo­raj­sze­go ko­chan­ka… Do­bra, trze­ba to za­ła­twić jak naj­szyb­ciej. Dasz ra­dę przyjść za go­dzi­nę do na­szej ulu­bio­nej ka­wiar­ni?

– Tak, dam. Bądź sa­ma – do­da­łem, bo nie chcia­łem mó­wić przy in­nych.

– To oczy­wi­sta oczy­wi­stość, skar­bie. Ni­by z kim mia­ła­bym przyjść? Tym ran­do­mem z wczo­raj? Na­wet nie pa­mię­tam, jak się na­zy­wał.

– Wa­riat­ka – skwi­to­wa­łem i szcze­rze się za­śmia­łem.

– Do­bra. To bu­ziacz­ki! – za­wo­ła­ła Emil­ka.

– Pa! – do­da­łem i roz­łą­czy­łem się.

Jak mia­łem jej po­wie­dzieć, że wy­jeż­dżam do Mek­sy­ku, a na do­da­tek nie wiem, kie­dy wró­cę? Pew­nie bę­dzie tę­sk­nić… Od kil­ku lat spo­ty­ka­li­śmy się re­gu­lar­nie, plot­ko­wa­li­śmy, dzie­li­li­śmy se­kre­ta­mi. Sło­wem, nie mie­li­śmy przed so­bą żad­nych ta­jem­nic. Ale dzi­siaj, w do­bie in­ter­ne­tu, mo­gli­śmy mieć co­dzien­ny kon­takt on­li­ne, więc to ża­den pro­blem.

Za­czy­na­łem się za­sta­na­wiać, ko­go jesz­cze mu­szę po­in­for­mo­wać o wy­jeź­dzie. Do gło­wy przy­szli mi tyl­ko ro­dzi­ce. Choć z ni­mi już nie miesz­ka­łem, mo­ja na­do­pie­kuń­cza mat­ka ro­bi­ła za­wsze awan­tu­rę, gdy do­wia­dy­wa­ła się o ta­kich rze­czach, jak na przy­kład wy­jazd ze zna­jo­my­mi nad mo­rze. Mi­mo że by­łem do­ro­sły, wciąż mu­sia­łem się przed nią tłu­ma­czyć.

Tym ra­zem nie za­mie­rza­łem wy­słu­chi­wać jej obiek­cji. Po­sta­no­wi­łem za­dzwo­nić do niej, pó­ki mia­łem w so­bie od­wa­gę.

– Ma­mo? – ode­zwa­łem się, czu­jąc, jak ro­śnie we mnie nie­po­kój

– Tak, Adaś? Gra­tu­lu­ję za­koń­cze­nia stu­diów!

– Dzię­ku­ję.

– Kie­dy przy­je­dziesz na obiad i po­chwa­lisz się dy­plo­mem? – za­py­ta­ła mo­ja ma­ma, Ali­cja, któ­ra z za­sa­dy nie przyj­mo­wa­ła od­mo­wy.

– Nie przy­ja­dę, bo mu­szę po­za­ła­twiać wie­le spraw przed wy­jaz­dem – skła­ma­łem na­tych­miast.

Tak na­praw­dę nie chcia­łem ich wi­dzieć. Za­raz wy­py­ty­wa­li­by mnie o Bar­to­sza i o to, dla­cze­go ze mną nie przy­je­chał.

Je­śli z cze­goś mo­głem się cie­szyć, to na pew­no z dwóch rze­czy. Po pierw­sze, z te­go, że ro­dzi­ce do­kła­da­li się do sty­pen­dium. A po dru­gie, co waż­niej­sze, ak­cep­to­wa­li mnie ja­ko ge­ja. Przed­sta­wia­łem im swo­ich part­ne­rów i przyj­mo­wa­li ich w do­mu bez więk­szych opo­rów. Nie­któ­rych z nich na­wet po­lu­bi­li i mie­li z ni­mi kon­takt do dziś. Dla­te­go na­praw­dę nie mo­głem na nich na­rze­kać, przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem. Nie­ste­ty, mie­sza­nie się mat­ki w mo­je ży­cie by­ło cza­sem nie do znie­sie­nia. To­też nie­czę­sto do niej dzwo­ni­łem, a jesz­cze rza­dziej od­wie­dza­łem dom ro­dzin­ny. Za­wsze tłu­ma­czy­łem się na­uką i chro­nicz­nym bra­kiem cza­su.

– Ja­kim wy­jaz­dem? – za­py­ta­ła mat­ka, wy­raź­nie za­nie­po­ko­jo­na sy­tu­acją.

– Ma­mo… Ja­dę do ciot­ki Ew­ki i Mar­ty. Do Mek­sy­ku.

Ci­sza. Wy­glą­da­ła na kom­plet­nie oszo­ło­mio­ną, co by­ło do niej nie­po­dob­ne, bo za­zwy­czaj jej ję­zyk pra­co­wał na peł­nych ob­ro­tach.

– Je­steś tam? – za­gad­ną­łem w koń­cu, oba­wia­jąc się, że prze­rwa­ła po­łą­cze­nie.

– Czyś ty zgłu­piał, Ada­mie?! – wy­krzyk­nę­ła mat­ka. – do Mek­sy­ku? Kie­dy? Z kim? Po co?

– O re­ty, nie za­czy­naj – ode­zwa­łem się cał­kiem po­waż­nie. – Skoń­czy­łem trud­ne stu­dia i mu­szę od­po­cząć. Po­za tym za­pra­sza­ją mnie do sie­bie już od do­brych kil­ku lat.

– Jak wie­lu in­nych w tej po­pie­przo­nej ro­dzi­nie! Nie je­steś wy­jąt­kiem – za­kpi­ła.

– Nie mo­ja wi­na, że ich nie lu­bisz.

– Adam, prze­stań! Czy Bar­tek je­dzie z to­bą? Mo­że on prze­mó­wi ci do roz­sąd­ku, bo na­praw­dę…

– Nie je­dzie – prze­rwa­łem mat­ce. – Roz­sta­li­śmy się kil­ka dni te­mu.

– Aha – za­grzmiał głos po dru­giej stro­nie te­le­fo­nu. Po­czu­łem się, jak­bym sie­dział u wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej te­ra­peut­ki. – Czy­li ro­bisz to z sa­mot­no­ści. Nie mo­żesz znieść od­rzu­ce­nia. To ja­sne.

Te­raz to ja nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć. Po­sta­no­wi­łem się cho­ciaż raz sprze­ci­wić. Nie mo­gła prze­cież kon­tro­lo­wać mnie przez ca­łe ży­cie.

– Świet­nie. Je­śli już so­bie to wy­ja­śni­li­śmy…

– Nie zga­dzam się! – prze­rwa­ła mi pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Ale ja cię nie py­tam o zda­nie! – wark­ną­łem już po­waż­nie wku­rzo­ny.

– Adam, jak ja to oj­cu po­wiem, to… – za­mil­kła na mo­ment. – Co ci strze­li­ło do gło­wy?!

– To co? Da mi szla­ban? Za­bie­rze kie­szon­ko­we? Ma­mo, nie ma­cie już wpły­wu na mo­je wy­bo­ry, li­to­ści. Prze­stań­cie trak­to­wać mnie jak dziec­ko!

– Do­brze, pa­nie do­ro­sły. W ta­kim ra­zie nie licz, że da­my ci na ten wy­jazd ja­kie­kol­wiek pie­nią­dze – oznaj­mi­ła mat­ka w swo­im cha­rak­te­ry­stycz­nym wy­nio­słym to­nie.

– Na­wet mi to przez myśl nie prze­szło.

– Na pew­no… Coś jesz­cze chcesz mi po­wie­dzieć? – krzyk­nę­ła do te­le­fo­nu.

Ob­ra­zi­ła się, jak zwy­kle. Te­raz przez kil­ka ty­go­dni pew­nie nie bę­dzie się od­zy­wa­ła, ale nie­spe­cjal­nie mnie to ob­cho­dzi­ło.

– Nie, to wszyst­ko. Trzy­maj­cie się.

– Bez­piecz­ne­go lo­tu – rzu­ci­ła sar­ka­stycz­nie i się roz­łą­czy­ła.

Opa­dłem na ka­na­pę i wy­pu­ści­łem gło­śno po­wie­trze. Jak to moż­li­we, że od ty­lu lat po­zwa­la­łem się kon­tro­lo­wać mat­ce? Bar­tosz miał ra­cję – na­de­szła po­ra prze­ciąć pę­po­wi­nę, na­wet je­śli trze­ba bę­dzie to zro­bić w bru­tal­ny spo­sób…

– Opo­wia­daj, opo­wia­daj, bo mo­ja cip­ka aż pisz­czy z cie­ka­wo­ści! – za­wo­ła­ła Emil­ka na po­wi­ta­nie, sia­da­jąc przy sto­li­ku.

– Ci­szej, wa­riat­ko! Ty ni­g­dy nie prze­sta­niesz mnie za­wsty­dzać – od­par­łem z uśmie­chem na ustach i po­ca­ło­wa­łem ją w po­li­czek.

– No co, sztyw­nia­ku? Sam wy­bra­łeś so­bie ta­ką przy­ja­ciół­kę.

– No wła­śnie, ty chy­ba masz SZB.

– SZB? – zmarsz­czy­ła brwi.

– Syn­drom zry­te­go be­re­tu!

– Pieprz się!

– Sam z so­bą nie lu­bię. Przy­po­mnij mi, Emi, dla­cze­go się w ogó­le przy­jaź­ni­my?

– Bo ty je­steś nud­nym praw­ni­kiem, któ­ry cza­sem po­trze­bu­je się zre­se­to­wać z ta­ką wa­riat­ką jak ja.

– Słusz­na uwa­ga – mruk­ną­łem. – Do­bra, to od cze­go by za­cząć?

– Naj­le­piej od po­cząt­ku…

– Mam do­brą i złą wia­do­mość.

– Złą po­pro­szę – rze­kła Emil­ka.

Prze­rwał nam kel­ner, więc szyb­ko zło­ży­li­śmy za­mó­wie­nie i wró­ci­li­śmy do roz­mo­wy.

– De­fi­ni­tyw­nie roz­sta­łem się z Bart­kiem.

– W koń­cu! Ku­mu­la­cja! – za­wo­ła­ła z pro­mien­nym uśmie­chem. – Ten idio­ta był naj­więk­szą ka­ta­stro­fą w two­im ży­ciu!

– Ooo… Dzię­ku­ję, że mia­łaś o nim ta­kie zda­nie i do­pie­ro te­raz się nim ze mną po­dzie­li­łaś.

– Daj spo­kój. Od po­cząt­ku mó­wi­łam ci, że Bar­tek mi się nie po­do­ba. Miał ta­kie kur­wi­ki w oczach.

– To by się zga­dza­ło, bo ze­rwał ze mną wła­śnie dla­te­go, że nie zgo­dzi­łem się na te je­go dziw­ne po­my­sły z za­pra­sza­niem trze­cie­go do łóż­ka.

Emil­ka aż kla­snę­ła w dło­nie, za­do­wo­lo­na ze swo­ich po­dej­rzeń. Jej roz­pusz­czo­ne blond wło­sy i moc­ny ma­ki­jaż dzia­ła­ły na fa­ce­tów jak ma­gnes. Ta atrak­cyj­na mło­da ko­bie­ta nie szu­ka­ła ni­ko­go na sta­łe. Wo­la­ła cie­szyć się chwi­lą, a ta­kie eks­pe­ry­men­ty jak trój­ką­ty czy in­ne ukła­dy nie by­ły jej ob­ce. Mi­mo to sza­no­wa­ła mo­je zda­nie i ni­g­dy nie pró­bo­wa­ła na­rzu­cać mi swo­je­go sty­lu ży­cia.

– A wi­dzisz? Na­stęp­nym ra­zem mo­że mnie po­słu­chasz. Mam do­bry oszu­sto-ra­dar i wy­czu­wam ściem­nia­czy na ki­lo­metr.

– Wiesz, nie bę­dę uda­wał, że mnie to nie ru­szy­ło. Tę­sk­nię za nim…

– To nor­mal­ne. Przy­zwy­cza­iłeś się do je­go obec­no­ści i te­raz czu­jesz pust­kę – stwier­dzi­ła przy­ja­ciół­ka.

Cza­sa­mi na­praw­dę mó­wi­ła mą­drze. Szko­da tyl­ko, że tak rzad­ko.

– Naj­bar­dziej bo­la­ło, kie­dy od­bie­ra­łem dy­plom. Sta­łem tam, pa­trzy­łem na wszyst­kich, któ­rzy mie­li ko­goś, ko­mu mo­gli się po­chwa­lić, a ja by­łem sam. Nie mia­łem ni­ko­go, z kim mógł­bym po­dzie­lić się tą ra­do­ścią…

– A ze mną, kur­wa, to co? Prze­cież te­raz tu je­stem, tak?

– No tak, je­steś, ale wiesz, że to nie to sa­mo – za­uwa­ży­łem i osten­ta­cyj­nie wes­tchną­łem.

Kel­ner aku­rat przy­niósł na­sze ka­wy. Na­pi­łem się słod­kie­go na­po­ju i od ra­zu po­czu­łem się le­piej. Uwiel­biam sło­dy­cze w po­łą­cze­niu z ko­fe­iną. Chy­ba aż za bar­dzo…

– Wiem, Adam, wiem. Ina­czej, gdy­bym mia­ła bol­ca… Ale spo­koj­nie, je­śli chcesz, mam gdzieś w do­mu ma­ło uży­wa­ny strap-on. Za­wsze mo­gę go wy­ko­rzy­stać, gdy­byś zna­lazł się w po­trze­bie.

– Je­steś po­pier­do­lo­na! – ro­ze­śmia­łem się nie­kon­tro­lo­wa­nie, zwra­ca­jąc uwa­gę in­nych go­ści.

– Co ty nie po­wiesz – od­par­ła sar­ka­stycz­nie, lecz z uśmie­chem.

– Jest jesz­cze coś – do­da­łem ze sto­ic­kim spo­ko­jem. – W przy­szłym ty­go­dniu le­cę do Mek­sy­ku.

– Ja­ja so­bie ro­bisz? – za­py­ta­ła Emil­ka, a jej twarz mo­men­tal­nie spo­waż­nia­ła. Zmarsz­czy­ła brwi i spoj­rza­ła na mnie z wy­raź­nym za­sko­cze­niem, jak­by pró­bo­wa­ła zro­zu­mieć, czy mó­wię po­waż­nie.

– Mó­wię po­waż­nie.

– Ale z kim? Po co?

– Sam. Chcę od­po­cząć i prze­my­śleć so­bie kil­ka rze­czy – za­czą­łem i wzią­łem głę­bo­ki wdech. – Wiesz, roz­sta­nie z Bart­kiem i za­koń­cze­nie stu­diów to ide­al­ny mo­ment, by w koń­cu od­wie­dzić ro­dzi­nę w Mek­sy­ku. Mó­wi­łem ci o nich, pa­mię­tasz? – Spoj­rza­łem na Emil­kę, szu­ka­jąc w jej twa­rzy re­ak­cji, któ­ra mo­gła­by mnie wes­przeć al­bo cho­ciaż upew­nić, że nie brzmi to zbyt sza­le­nie.

– No, coś wspo­mi­na­łeś, ale nie są­dzi­łam, że kie­dy­kol­wiek zde­cy­du­jesz się na wy­jazd. – Emil­ka wy­pi­ła swo­ją ka­wę z cze­ko­la­dą jed­nym dusz­kiem.

– Mu­szę się po­rząd­nie za­sta­no­wić, cze­go chcę od ży­cia.

– Przy­naj­mniej w koń­cu przy­da ci się hisz­pań­ski. A kie­dy wra­casz?

– Jesz­cze nie wiem. Nie ku­pi­łem bi­le­tu po­wrot­ne­go. Nie chcę je­chać pod pre­sją. – Po­ma­łu do­cie­ra­ła do mnie in­for­ma­cja, że wy­jeż­dżam z kra­ju. Czu­łem z jed­nej stro­ny prze­ra­że­nie, ale z dru­giej by­łem bar­dzo pod­nie­co­ny tą wi­zją. Mia­łem na­dzie­ję, że ta wy­pra­wa oka­że się nie­złym do­świad­cze­niem.

– Je­steś po­pier­do­lo­ny, wiesz? – stwier­dzi­ła Emil­ka.

– Wiem, dla­te­go się z to­bą za­da­ję – mruk­ną­łem w od­po­wie­dzi i wy­sta­wi­łem za­dzior­nie ję­zyk.

– A bę­dziesz miał tam in­ter­net? Mo­żesz się ze mną kon­tak­to­wać?

– No pew­nie, Emi! Nie ja­dę do wio­ski rdzen­nych miesz­kań­ców, tyl­ko do nor­mal­ne­go mia­sta.

– W po­rząd­ku. Je­śli chcesz, to masz mo­je wspar­cie – oznaj­mi­ła, wsta­ła z krze­sła i się przy­tu­li­ła.

– Dzię­ku­ję! – do­da­łem i po­czu­łem cie­pło na ser­cu. Nie mia­ło nic wspól­ne­go z go­rą­cym na­po­jem, któ­ry wła­śnie wy­pi­łem. Po­trze­bo­wa­łem ta­kie­go wspar­cia i zro­zu­mie­nia. Za­le­ża­ło mi, by ktoś na chłod­no oce­nił, czy to nie jest zbyt sza­lo­ny po­mysł. Za­zwy­czaj nie po­dej­mo­wa­łem tak spon­ta­nicz­nych de­cy­zji.

– Jak wró­cisz, za­czniesz szu­kać pra­cy? – do­py­ty­wa­ła przy­ja­ciół­ka.

– Tak, bo ja­dę tam też po to, by za­sta­no­wić się, co da­lej z mo­ją ka­rie­rą… a te­raz ty opo­wia­daj o swo­im wczo­raj­szym mi­siu.

– Och, Adaś! Szko­da, że te­go nie wi­dzia­łeś. Ko­leś miał ta­ką py­tę, że nie da­ło się jej wło­żyć do gę­by. Pró­bo­wa­łam z każ­dej stro­ny i tak, i tak, le­wo, pra­wo, ni chu­ja! Ty też nie dał­byś ra­dy.

– Za­pew­ne masz ra­cję – przy­zna­łem bez ogró­dek. – Ze­rżnął cię?

– Nie, ja­koś tak nie py­kło… Jak mu ro­bi­łam lo­da z do­brych kil­ka mi­nut, to w koń­cu się spu­ścił i ga­me over. Mięk­ka fa­ja mnie nie krę­ci. Nie wpusz­czam ta­kich do środ­ka, bo szko­da prą­du.

– Ja je­bię! Ty wa­riat­ko! Mo­że wy­star­czy­ło dać mu chwi­lę prze­rwy i zno­wu sta­nął­by na wy­so­ko­ści za­da­nia?

– Eee… nie są­dzę. Po­za tym za­czął coś ściem­niać, że mu­si wra­cać do fir­my i jesz­cze po­pra­co­wać.

– Aha, czy­li cię wy­ko­rzy­stał – oświad­czy­łem ni­czym me­ce­nas w mo­wie koń­co­wej.

– Od­bi­ło ci? To ja go wy­ko­rzy­sta­łam! Prze­cież wiesz, jak uwiel­biam trza­skać lo­dy. Po­dob­nie zresz­tą jak ty.

No tak, tu mnie mia­ła. Nie mo­głem za­prze­czyć. Spra­wia­nie przy­jem­no­ści oral­nej part­ne­ro­wi da­wa­ło mi ty­le sa­tys­fak­cji. Chy­ba na­wet wię­cej niż je­mu. To głu­pie, ale na­praw­dę tak czu­łem.

– Bę­dę za to­bą tę­sk­nił, wiesz? Mam na­dzie­ję, że wkrót­ce się zo­ba­czy­my – oznaj­mi­łem i tym ra­zem ja wsta­łem, by przy­tu­lić przy­ja­ciół­kę.

– Daj spo­kój! Za­li­czysz kil­ka mek­sy­kań­skich bol­ców i wró­cisz szyb­ciej, niż my­ślisz. A za mie­siąc wi­dzi­my się znów przy tym sto­li­ku.

– Ja­sna spra­wa – od­po­wie­dzia­łem z lek­kim uśmie­chem, choć gdzieś w środ­ku mia­łem wra­że­nie, że mó­wię to tyl­ko po to, by nie ro­bić jej przy­kro­ści. Pod­świa­do­mość pod­po­wia­da­ła mi coś zu­peł­nie in­ne­go, jak­by wy­jazd był nie ty­le uciecz­ką, ile po­cząt­kiem no­we­go ży­cia. Czas po­ka­że, jak to się dla mnie skoń­czy…