Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kiedy Jane, początkująca pisarka, spotyka filmowca Johna Bridgesa, wydaje się, że oboje pragną tego samego: kochać i twórczo się rozwijać. Biorąc ślub, Jane wierzy, że znalazła wszystko, o czym marzyła: oto jej mężem został przystojny artysta. W swoje szczęście próbuje jeszcze wierzyć kilka lat później, kiedy odkrywa radości i trudy macierzyństwa. Tymczasem całe swoje życie zdąży już mimowolnie podporządkować ambicjom, kaprysom oraz destrukcyjnym nawykom męża – krótko mówiąc: stanie się żoną.
"Kłamcy" to przenikliwe studium złudzenia, jakim bywa tak zwane dobre małżeństwo. Opowieść nie tylko o wzajemnych kłamstwach, lecz przede wszystkim o zdradzie własnych wartości i ideałów, by za wszelką cenę przetrwać w relacji. To również protokół codziennych kosztów i strat ponoszonych w imię niepewnej obietnicy materialnego dobrobytu oraz przynależności do wyższych sfer. Wreszcie – niebanalna próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak chętnie zawierzamy narcyzom oraz ich pięknym wizjom przyszłości. Zarazem jednak jest to historia przewrotna: bo czy możemy ufać relacji Jane; kobiety, która samą siebie okłamuje tak udatnie?
"Tak szczerej powieści o małżeństwie nigdy nie czytałam".
Claire Dederer
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Na początku byłam tylko sobą. Wszystko, co mnie spotyka, myślałam, jest moje i tylko moje.
Potem poślubiłam mężczyznę, jak to kobieta. Moje życie stało się archetypowe, zamieniło się w drag show stosunków rodzinnych według modelu nuklearnego. Dałam się wplątać w historię opowiedzianą już z dziesięć miliardów razy.
Ale wcześniej, na samym początku, pamiętam tę chwilę, gdy wyglądałam przez próg swojego mieszkania i gdy wchodził po schodach, patrzyłam, jak najpierw wyłania się głowa, a potem coraz więcej i więcej Johna.
Powiedziałam wtedy: ty jesteś prawdziwy!
I to był mój pierwszy błąd.
Tamto lato spędzałam na północy: doglądałam cudzego domu i ochoczo paliłam w kominku. Spacerowałam brzegiem Hudson i czasem pływałam. Miejscowi twierdzili, że gdy się przeszuka rzeczne dno, można wyłowić kryształy granatu, ale ja nigdy żadnego nie znalazłam, próbowałam więc pisać wiersze o nieznajdowaniu granatów.
Udawałam, że domek jest mój, że go spłaciłam i mieszkam w nim sama. Udawałam, że mam pięćdziesiąt lat i dorobek w postaci licznych książek przełożonych na wiele języków. Wyobrażałam sobie, że uwodzę pięknych młodych mężczyzn, monterów anten satelitarnych albo mechaników samochodowych mieszkających w przebudowanych stajniach moich sąsiadów.
Na domku nie było anteny satelitarnej, a w jedynym okolicznym kinie wyświetlano hollywoodzki chłam, który w miastach miał premierę wiele miesięcy wcześniej, za to pod koniec czerwca do mieściny zjechał festiwal filmowy.
Przyjęcie kończące dzień otwarcia było moją pierwszą imprezą od dawna i przedstawiłam się Kanadyjczykowi, którego film najbardziej mi się spodobał. Akcja rozgrywała się u podnóża pewnej góry na przestrzeni setek lat. Finałowe ujęcie prezentowało sam krajobraz. Było spokojne i szczere. Jak sam reżyser. Na imię miał John.
Wypiliśmy po dwa drinki, po czym poszłam z nim do jego pokoju w motelu, gdzie zobaczyłam wszystko, co zgromadził podczas trzydniowego pobytu w miasteczku. Kubki z zaschniętymi resztkami wina na dnie albo centymetrem niedopitej kawy z mlekiem. Przetrzymane książki z nowojorskiej biblioteki publicznej, kamienie rzeczne, rupiecie z miejscowego targu staroci i kawałki kory brzozowej, które zbierał chyba od tygodnia, bo leżały dosłownie wszędzie. Żadnego nie podniosłam. Bo leżały wszędzie.
Bałam się ciemności, a tam było ciemno – naprawdę ciemno, tak po wiejsku. W mieście nie ma takiego mroku, choć mówi się o ciemnych barach albo zaułkach. Ale to tylko ciemność wielkomiejska. Na wsi przy odpowiedniej pogodzie i w bezksiężycową noc mrok bywa niezgłębiony. Takiej ciemności dotąd nie znałam, ale John, wychowany w Albercie, nie zwracał na nią uwagi. Wręcz doskonale się w niej czuł. Tej pierwszej nocy nie trzymałam go za rękę, ale wzięłam go pod ramię, a on odprowadził mnie do mojego domku.
W kolejnym tygodniu co dzień osobiście wrzucał mi do skrzynki liścik napisany na kawałku brzozowej kory, a w połowie tego tygodnia zaczęliśmy się bzykać i nie przestaliśmy przez prawie piętnaście lat.
Próbowałam sobie jakoś wytłumaczyć ten pierwszy nieznośny głód, ale nie umiałam. Wymykał się wszelkiej logice.
John miał spokojne, ufne spojrzenie człowieka, który widział już wszystko. Te jego oczy, ciężkie kończyny, krzykliwie czarna kępka włosów łonowych. Pachniał cedrem. Zapytałam, czy często zdarza mu się coś takiego, bo mnie jeszcze nigdy. Aż tak to nie, odpowiedział.
Mówił, że za dwa lata chce mieć już wyrobione nazwisko, uporządkowane finanse i wybraną galerię, w której wystawi swoje fotografie. Ja chciałam wydać poemat i złapać etat na uczelni.
On chciał się dostać na roczne stypendium w Atenach: mieszkać w pięknej willi, tworzyć w przestronnej pracowni i jeść potrawy przyrządzane przez szefów kuchni. Dodał, że też powinnam się zgłosić – co roku przyjmują po dwoje artystów, pisarzy, architektów, mediewistów i tak dalej.
Uzmysłowiłam sobie, że John umie pisać, rysować oraz robić zdjęcia i filmy, a ja tylko pisać, i zrobiło mi się głupio. Ciekawe, czy będę się przy nim czuła jak panna nikt, pomyślałam. Wtedy jednak przypomniałam sobie też, że myśli klarownie, czuje całym sobą, ciężko pracuje, tworzy sztukę, jest przystojnym brunetem i chce się ze mną ożenić. Złożyłam zamówienie à la carte i dostałam wszystko, czego chciałam.
Mówił, że kiedyś spotykał się na zmianę z dwiema kobietami i że wszystko się wydało.
Mówił, że jego ostatni związek skonał powolną śmiercią i przerodził się w ostrożną przyjaźń, ale ja czułam, że tamta historia być może jeszcze w nim siedzi i nim kieruje.
Mówił, że od razu wiedział, że chce ze mną spędzić resztę życia. A potem dodał: to się nazywa wykładanie kart na stół, a ja na to: wyjdę za ciebie, na sto procent.
Po powrocie do miasta, w którym oboje mieszkaliśmy, zrządzeniem opatrzności przy tej samej linii metra, wpadaliśmy do siebie nawzajem. On mieszkał w zapuszczonej szeregowej kamienicy i jego sąsiadami byli wyłącznie ludzie po osiemdziesiątce; dzielnica nie została jeszcze zgentryfikowana. W wynajętym mieszkaniu na ostatnim piętrze miał pełno szklanych wazonów z pchlich targów, kamieni i muszelek, a także stare, pięknie nadgryzione przez mole wydanie Poego. Przykucnął przy własnoręcznie skleconych regałach z książkami, włożył wtyczkę do gniazdka i na mnie spojrzał. W półprzezroczystym pomarańczowym wazonie wielkości ananasa rozbłysła kula ze zwiniętych lampek choinkowych.
John oznajmił, że po jego dzielnicy musimy się przemieszczać dyskretnie, bo jeszcze nie powiedział o mnie swojej byłej dziewczynie. Nie spodobało mi się to, a on mnie wysłuchał i odwołał tę regułę.
Ale Naomi i tak co wieczór do niego dzwoniła. Twierdził, że ma myśli samobójcze, a on musi ją uratować, bo to jego obowiązek.
Ona jest… niezrównoważona, powiedział i ze względu na krótką pauzę, jaką zrobił, to określenie zabrzmiało jeszcze mroczniej, bardziej niebezpiecznie.
Powiedziałam, że jej uczucia są dla niego ważniejsze od moich. Powiedziałam, że ona nie może rządzić naszym związkiem poprzez swoje telefony i grożenie samobójstwem, i poprosiłam Johna, by ograniczył kontakty z byłą.
Nie mogłam zasnąć, gdy ktoś mnie dotykał, ale on nie mógł zasnąć, jeśli do mnie nie przywarł. Ciasno.
Wolałbym być taki jak ty, mówił.
A potem znalazłam jego profil na Friendsterze, logował się tam w ciągu ostatniej doby i przedstawiał jako trzydziestoczteroletni singiel.
Moja matka stwierdziła, że John nie jest gotów się od razu ustatkować, bo nie spodziewał się, że mnie pozna.
A potem napisał mi w mailu, że Naomi dowiedziała się o mnie, że przyjedzie w najbliższy weekend, rozejdą się na dobre i wtedy zmieni status w serwisie.
Odpisałam: „Ani myślę wpadać teraz w amok i z tobą zrywać. Żeby nam zaszkodzić, musisz się starać dłużej i bardziej konsekwentnie. To nie jest niemożliwe, ale myślę, że się na to nie zdobędziesz. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ogromną”.
I podpis: „Kocham cię, Trusia”. Truś i Trusia, tak pieszczotliwie mówiliśmy do siebie niemal od samego początku. John, mój czuły zajączku polarny.
Odwiedził mnie tego wieczora, zdruzgotany z innego powodu – pożyczył znajomej wyrzynarkę po nieżyjącym ojcu, ona ją zgubiła i choć John prosił o nową, odkupiła używaną, a potem skłamała, że wcale tego nie powiedział. Głaskałam go, masowałam mu plecy, wsłuchiwałam się w jego smutek i czułam, że wyciąga wnioski.
Nazajutrz rano w poszukiwaniu elementów do robota konstruowanego na potrzeby projektu fotograficznego seksownie rozmontował moją starą drukarkę atramentową. Ja siedziałam nad korektą recenzji literackiej. Późnym rankiem przyszła poczta. Głównie ulotki. Dwa czasopisma. List.
Odłożyłam pisma na biurko, ulotki wyrzuciłam do kubła pod zlewem i otworzyłam list z Aten. Gdy przeczytałam, że dostałam stypendium, zmartwiałam, bo miałam świadomość, że mówiąc o tym Johnowi, będę musiała zataić dumę. Chcę odnosić w swojej dziedzinie takie same sukcesy jak ty w swojej, powiedział nieporuszony. Potem odłożył narzędzia i zabrał mnie na brunch. Przez czterdzieści minut czekaliśmy na stolik i gotowało się w nas obojgu: on był wkurzony, że nie zdobył stypendium dla fotografików, a ja żałowałam, że nie zjadłam w domu darmowej owsianki.
Gdy piętnaście lat wcześniej wyjechałam na studia, nosiłam futro, które kupiłam za dziesięć dolarów w szmateksie. Karakuły z liniejącym futrem. W miarę jak odpadały kolejne jego fragmenty, zamalowywałam łyse miejsca na skórze cuchnącymi czarnymi markerami. Matka mi pokazała, jak to robić.
Śpiewałam w chórze i dostawałam za to sześćset dolarów na semestr. Robiłam asystenturę i dostawałam jedenaście dolarów na godzinę. Popołudniami układałam książki w bibliotece muzycznej i dostawałam najniższą krajową stawkę: cztery dwadzieścia pięć.
Któregoś wieczora wpadłam w stołówce na pracującego w kuchni kolegę z roku i zalałam mu biały kitel sokiem winogronowym z plastikowego kubka. Chciałam zapłacić za czyszczenie, ale okazało się, że fartuch pójdzie do pralni zakładowej. Ja jednak musiałam za coś zapłacić. Czułam się winna, że w ogóle mam pieniądze.
Gdy ktoś kiedyś napomknął, że pewnie chodziłam do ekskluzywnej żeńskiej szkoły na Manhattanie, odpowiedziałam z dumą, że ukończyłam szkołę publiczną w Massachusetts. Rozmówca był pełen podziwu, że tak przekonująco udaję bogaczkę. Sam pochodził z Ohio. Kłamałam, choć wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy.
John i ja poszliśmy razem na pierwsze spotkanie tegorocznych stypendystów Akademii Amerykańskiej. Wokół wielkiego stołu rozstawiono w równych odstępach krzesła, a przed każdym piętrzyły się na blacie dokumenty. John usiadł obok mnie. Pozostałe osoby towarzyszące usiadły na krzesłach ustawionych pod ścianami.
Mimo zażenowania nie odezwałam się ani słowem. Nie chciałam go obrazić. Chcę tylko siedzieć przy stole, czyżbym miał za duże wymagania?, zapytałby z pewnością. Ale żadna z osób towarzyszących nie siedzi przy stole, odpowiedziałabym na to. On odparłby wtedy: o czym tu dyskutować, człowiek siedzi na tym czy na innym krześle, czemu robisz z tego aferę, chyba coś ci się pomyliło. John zrobiłby, co chce, a ja jestem walnięta. Związał się z kimś walniętym. Kogo mimo wszystko kocha, z całego serca.
Wieczorem wyszedł, nie zadzwonił, wrócił późno. Rano wyjaśnił, że poszedł się napić, to wyrażenie mnie zawsze odstręczało. Nie cierpiałam jego pijackiego wcielenia: faceta udręczonego myślą, że jest za mało rozgarnięty, zdolnego tylko raczyć wszystkich opowieściami o tym, jak błyskotliwym był niegdyś uczniem.
Miał kaca i nie pamiętał, co mówił swoim studentom, ale pewnie znów plotkował o współpracownikach, a rozmówcy nerwowo chichotali. Gdy powiedziałam, że musi z tym skończyć, tylko mnie wyśmiał.
We wrześniu spakowałam trzy walizki, przeprowadziłam się do Grecji i jako stypendystka Akademii Amerykańskiej, czyli Amerikaniki Akadimia, przeprowadziłam się do Aten. John został na kilka miesięcy w Nowym Jorku, pracował i odkładał pieniądze oraz – biczowałam się w duchu za tę myśl – rozpamiętywał stypendialne niepowodzenie. Któregoś wieczora miałam tak napięte barki i szyję, tak rozpaczliwie potrzebowałam masażu, że zaprosiłam do swojego willowego mieszkania kilka koleżanek stypendystek. Masowały mi kark i przemawiały łagodnie.
Co rano, gdy już wzięłam prysznic, ubrałam się i podkolorowałam kredką łysawe brwi, schodziłam do kawiarni. Barista miał dar mówienia pełnymi zdaniami wyłącznie za pomocą spojrzeń. Jego wargi ani drgnęły. Wiedział, że chcę macchiato, nim jeszcze zdążyłam wybudzić się na tyle, by przemówić po grecku bądź w dowolnym innym języku.
Wywoływał po imieniu każdego, kto ośmielił się przetrzymać na kontuarze kawę dłużej niż dziesięć sekund, bo po tym czasie cząsteczki zaczynają opadać na dno i napar jest już do niczego. Zawsze podrywałam się pospiesznie po swoją jak gorliwa żona. Po jej wypiciu dawałam barmanowi dwa euro, a on z pstryknięciem kładł na marmurowej ladzie resztę – na ogół kwotę gdzieś pomiędzy trzydziestoma a czterdziestoma centami, choć zawsze kupowałam taką samą kawę i bougatsę. Pewnego dnia wydał mi pięćdziesiąt centów i pomyślałam, że chyba mnie zaakceptował.
Gdy przyjechał John, była już prawie zima. Poprowadziłam go obok fontanny i w górę po marmurowych stopniach. Potem pociągnęłam skrzydło ogromnych żelaznych drzwi i weszliśmy na dziedziniec. Rozglądał się, a ja obserwowałam, jak chłonie otoczenie. W ściany o barwie ochry wbudowano tysiącletnie głazy. To była druga warstwa, wyższy poziom znajomości tego miejsca. Łał, powiedział. To mi schlebiło. Byliśmy wtedy ze sobą od roku.
Chodził naburmuszony, dręczyło go, że odrzucono jego wniosek o stypendium. Może nie da się być wyluzowanym, beztroskim gościem i jednocześnie gwiazdą sztuki współczesnej, powiedział.
Początkowo jego gwiazda jaśniała na wszystkich polach, ale z biegiem czasu zauważyłam, że błędnie odmienia słowo „fenomen”, nie umie poprawnie wymawiać niektórych wyrazów i nie potrafi napisać sensownego akapitu. Ja byłam przy nim genialna. On był przy mnie piękny, czarujący i przynajmniej z początku zdolny do ukrywania tych wszystkich cech, przez które w swoim pomiętym serduszku uznałam go za kogoś gorszego.
Cały dzień leżałam nago w łóżku, on mnie rysował i raz na jakiś czas nasze ciała się spotykały. Doszłam w jego ustach, ujeżdżałam go i pozwoliłam się ciągnąć za włosy, a potem doszłam w jego dłoni, a on jednocześnie w moich ustach. Po całym dniu zapytał: myślisz, że uda nam się trafić do rubryki małżeńskiej „New York Timesa”?
Podczas kolacji malarz-stypendysta powiedział: teraz, gdy jest tu John, wydajesz się całkiem inną osobą. Zdaje się, że macie udany związek.
Zaczęłam bezwiednie skracać zapisy w pamiętniku. Jakoś nie umiałam już ujmować pewnych uczuć w słowa. I tak moje ciało stało się dla nich szalką Petriego.
Po tym, jak któregoś popołudnia opiekowaliśmy się dzieckiem malarza, jego żona powiedziała do mnie: nie wiem, ile punktów przyznaje się za dobry kontakt z dziećmi, ale twój facet zdobywa maksimum.
Tego wieczora John zapytał: czy moje przekonanie, że się pobierzemy, poprawia ci nastrój? Po chwili dodał jednak, że nie chce być niecenionym partnerem cenionej osoby. Potem przeprosił i powiedział, że chciał tylko być szczery. Bardzo odważnie i ładnie z twojej strony, że mi to powiedziałeś, odparłam.
Wraz z kilkorgiem innych stypendystów zapisałam się na dodatkowe konwersacje z greki. Na podstawowe lekcje John chodził w kratkę. Gdy przyznałam, że zapisałam się na kolejną serię zajęć bez niego, usiadł i zapłakał milcząco, bez ruchu. Łzy kapały mu z żuchwy. Zdziwiłam się.
Wieczorem była impreza taneczna. Wyszłam o pierwszej. John stwierdził, że zostanie jeszcze kwadrans, a został trzy godziny. Rano wydawał się wystraszony i pełen skruchy.
Po tygodniu fotografka pokazała zdjęcia z tamtego wieczora, na dwóch z nich John i klasycystka pozowali tak, jakby zaraz mieli zacząć się obściskiwać. Wstrząśnięta zapytałam Johna, jak by się czuł na moim miejscu. Smutny, urażony i zły, odpowiedział.
Jezu, i ten jego dowcip. Żona malarza była w kolejnej ciąży, więc wszyscy podpisaliśmy się na karcie z gratulacjami. John napisał: „Powodzenia! Gdy ostatnio rodziłem, na porodówce wolno było jeszcze chlać i robić zakłady. Byłem tak napruty, że w wyścigach konnych postawiłem na drużynę futbolową”.
Od czasu do czasu kogoś ze stypendystów zapraszano do wygłoszenia prelekcji albo wystawienia swoich prac w Hiszpanii, Niemczech czy Słowenii. Malarz i jego żona zastanawiali się, czy wybrać się na dokumentację do Maroka. Kobieta nie była pewna, czy chce jechać. Jesteśmy drużyną, powiedział jej mąż. Ona i niemowlak pojechali z nim.
Moja najlepsza przyjaciółka Hannah była mężatką przez trzynaście lat. Poznałyśmy się, gdy jako jej fanka napisałam do niej za pośrednictwem jednego z czasopism, i od razu się zaprzyjaźniłyśmy.
Kiedyś wybraliśmy się na imprezę, Hannah, jej mąż i ja, a ona wyszła pierwsza. Gdy jej mąż i ja czekaliśmy na autobus, on zapalił papierosa. Wypalił połowę, wyrzucił niedopałek, użył miętowego spreju do ust, po czym wyjął z kieszeni kurtki buteleczkę żelu antybakteryjnego i starannie wtarł go w dłonie i przedramiona na moich oczach, tak byśmy mieli wspólną tajemnicę. Sprawdzał, czy jestem gotowa dla niego skłamać.
Hannah w końcu się z nim rozwiodła podczas mojego pobytu w Grecji. O byciu z mężczyzną wiedziała znacznie więcej niż ja. Nie dziwiła jej żadna z moich opowieści. Obrys jej życia przebiegał poza granicami mojego. Gdy wyjechałam, podnajmowała moje mieszkanie i stale przypominała mi, że moje życie z Johnem jest normalne.
Podczas lunchu John jechał po Jamesie Joysie, tak jak to często bywało, gdy akurat rozpaczał, że jego praca nie ma godnej reprezentacji w świecie. Potem razem z ekipą wyszedł w miasto. Ja nie chciałam iść. Jesteśmy drużyną, rzucił i poszedł beze mnie.
Zamiast do mnie zadzwonić i powiedzieć, w której restauracji mam do nich dołączyć, wysłał mi maila z kiosku internetowego, ale tego dnia nie mogłam sprawdzić poczty, bo wcześniej ściągnął film z mojego adresu IP, więc wywaliło nas z serwera za przekroczenie limitu danych. Moje rozkrzyczane serce podpowiadało mi, że John tylko udawał, że próbuje się ze mną skontaktować, a tak naprawdę chciał mnie po prostu zranić. Przez trzy godziny zamartwiałam się na śmierć, a potem zamknęli restauracje i zostałam bez kolacji.
Rozstawiłam sobie w salonie składane łóżko.
John obudził mnie o drugiej w nocy i jazgotaliśmy do siebie szeptem. O czwartej zrobiło mi się niedobrze i wróciłam do sypialni. Od razu się we mnie wtulił i zasnął. Rano wyszedł, nie mówiąc dokąd. Czekanie na śmierć z głową nad powierzchnią wody – ciekawostka; przyszłości już nie ma. Ciekawe, co dalej, pomyślałam.
Wieczorem w dniu swoich urodzin usiadłam przy ustawionym na terenie Akademii stole z udrapowanym białym obrusem i pomyślałam: może ktoś wetknie mi świeczkę do porcji lodów. I wtedy przygasły światła. Wszyscy podnieśli wzrok znad stołu. John i kucharze wwieźli do jadalni wózek z ogromnym lukrowanym tortem. Minęło sześć z dziesięciu miesięcy stypendium i nikt jeszcze nie dostał tortu. Odśpiewano Sto lat. Rano dowiedzieliśmy się, że dyrektor wściekł się na Johna za to, że nie zapytał o zgodę na przejęcie kuchni. Nieważne. Cały personel się w nim zakochał.
Gdy jedliśmy tort, filmowiec-stypendysta powiedział, że nie było go stać na ładny pierścionek dla narzeczonej, kupił więc jakiś niedrogi, a po ślubie cywilnym zabrał żonę na lunch.
Tego wieczora John i ja siedzieliśmy w łóżku i każde z nas pisało albo szkicowało w notesie, całkowicie odcięte od świata i siebie nawzajem, ale miałam poczucie, że sama jego obecność koi mój autonomiczny układ nerwowy. To było wspaniałe.
John powiedział: w tym roku wiele razy słyszeliśmy potwierdzenie, że jesteśmy zgraną parą.
Nie chciałam rezygnować ze swojego mieszkania, dopóki naprawdę się nie zaręczymy, więc John powiedział: moja kochana, wyjdziesz za mnie? A ja powiedziałam: tak. I że nie potrzebuję drogiego pierścionka.
Stwierdził, że do świąt będziemy zaręczeni już na serio. Że nie jesteśmy zaręczeni tylko dlatego, że nie stać go na pierścionek. A potem zamówił sobie sześć kolejnych koszul na miarę.
Dzień przed wylotem do domu John i ja, po marszu do willi w szczycie dusznego ateńskiego lata, wdaliśmy się w kłótnię. Oskarżyłam go, że sprzeciwia się wszystkiemu, co mówię, ot tak, dla zasady. A potem, jak po każdym konflikcie, teoretyzowaliśmy na temat związków znajomych par i czule wyliczaliśmy sobie nawzajem ich liczne skazy.
Później weszłam w swojej czarnej sukience do fontanny i leżąc na wznak na wodzie, wpatrywałam się w pędzące przez nocne niebo chmury. John patrzył, jak pływam i wybucham śmiechem. Modliłam się, żebym do końca życia pamiętała radość tej chwili.
Po powrocie do Nowego Jorku urządziliśmy imprezę. Naomi, była dziewczyna Johna, przyszła na nią w wieczorowej sukni z odsłoniętymi plecami, bez stanika. Stała o wiele za blisko, patrzyła mu w oczy i przy każdej okazji ocierała się o niego.
Zrozum, że to tylko jej problem, powiedział później John. Nie przestanie, dopóki nie wyznaczysz jej granicy, odparłam. Kocham cię i nie chcę na drodze swojej miłości żadnych zbędnych przeszkód.
Nazajutrz zostawił mi liścik: „Właśnie nad tym pracuję. Dziękuję, że mi powiedziałaś. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek wątpiła, że to ty jesteś moją miłością. Bo tak jest”.
W dzieciństwie byłam trochę popaprana, mieszkałam z ludźmi więcej niż trochę popapranymi, wyprowadziłam się z domu, przez dziesięć lat opłacałam terapię i w kółko dobierałam sobie nieodpowiednich towarzyszy, a tych, którzy się do czegoś nadawali, porzucałam w przekonaniu, że zasługuję tylko na ludzi połamanych i jestem skazana na życie w pojedynkę, pierwszy raz zamieszkałam z partnerem dopiero w wieku trzydziestu czterech lat, wprowadziłam się do mężczyzny, który mówił, że do świąt będziemy zaręczeni, a ja mu uwierzyłam, bo byliśmy razem już dwa lata, i pożyczyłam mu osiem tysięcy dolarów na film, on nie oświadczył się do świąt, a potem miałam już trzydzieści pięć lat.
John, nadal wisząc mi osiem tysięcy, poprosił o więcej. Wstyd palił mnie jak gorączka. Powiedział, że poprosi o pieniądze matkę. Po czym zamówił lampę za dwieście dolarów.
W hotelu w odległym mieście, do którego przyjechałam na wieczór poetycki, wzięłam kąpiel, zafundowałam sobie palcówkę, wyspałam się sama w wielkim łóżku i odpoczęłam pierwszy raz od wielu tygodni.
Potem dotarło do mnie, że lubię pracować pod nieobecność Johna.
Potem dotarło do mnie, że bez Johna lepiej się bawię na imprezach.
Pierwszego wieczora po moim powrocie John spoliczkował mnie podczas seksu, figlarnie, ale trochę za mocno, a ja wybuchłam płaczem, równie zaskoczona jak on. Potem, gdy już prawie zasypiałam, usłyszałam swój głos: jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało.
Rano kupiłam za pięćdziesiąt pięć dolarów używaną kremową sukienkę z jedwabiu, żeby pójść w niej do ślubu.
A potem któregoś wieczora ni stąd, ni zowąd zarezerwował stolik w restauracji i zabrał mnie na ostrygi.
Pojechaliśmy pociągiem do Village i weszliśmy po schodach. Było bardzo zimno. Skręciliśmy w lewo w krętą uliczkę i przed moim ulubionym domem, w którym straszy, John nagle się zatrzymał.
To chyba moment dobry jak każdy inny, żeby poprosić cię o rękę, powiedział. Ale już przecież ustaliliśmy, że za niego wyjdę. Teraz nie patrzył mi w oczy. Wydawał się nieobecny i wystraszony. Dla zachęty zaczęłam się śmiać. Byłam wesoła, uśmiechnięta. Chciałam, żeby ten etap mojego życia już się domknął, i bardzo się cieszyłam, że w końcu do tego doszło.
Spojrzałam na pierścionek z szarym brylancikiem w kształcie łezki. Był śliczny. Włożyłam go i okazał się za luźny.
Pokonaliśmy resztę drogi do restauracji, usiedliśmy i od razu zamówiliśmy prosecco. John wzniósł toast: za każdy kolejny dzień.
W końcu byłam gotowa zdać mieszkanie. Gdy pakowaliśmy moje rzeczy, na podłogę spadł oprawiony obrazek. Szyba roztrzaskała się na kawałki. Poszłam do kuchni po śmietniczkę, zmiotkę i papierową torbę. Zamietliśmy potłuczone szkło. Gdy skończyliśmy, John, siląc się na beztroskę, rzucił: dorosłość potrafi być naprawdę denerwująca. Czyżby nie zamiatał wcześniej podłogi? Schowałam gdzieś głęboko ten odprysk codzienności, bo nie mieściło mi się w głowie, że to mogłaby być prawda, że naprawdę myślał to, co wydawał się myśleć.
Przeprowadziłam się do mieszkania Johna i postanowiłam w nim posprzątać. Za jego zgodą przejrzałam zawartość trzech szuflad jego metalowej szafki, zebrałam wszystkie stare rachunki i zaniosłam je do niszczarki w sklepie z artykułami biurowymi.
Znalazłam kopię pisma, które wysłał do władz uczelni po tym, jak odrzucono jego podanie o studia za granicą. Pisma z odpowiedziami też przejrzałam. Ułożyłam wszystko w równą kupkę i mu wręczyłam. Nie przyznałam się, że wszystko czytałam, a on nie pytał.
Metalowa szafka należała do jego ojca. Oblepiały ją stare etykiety i naklejki z amerykańską flagą. Gdy wreszcie była pusta, wystawiliśmy ją na ulicę.
Ja zajęłam się przyrządzaniem podlewanego czerwonym winem schabu z czosnkiem, a John odbierał telefony. Przy pomocy pewnego świeżo upieczonego magistra, potulnego i pracowitego chłopaka, założył własną agencję artystyczną. Zaczął dla żartu, ale jego przyjaciele z dzieciństwa, Felix i Victoria, jakimś sposobem pozyskali w Calgary pieniądze: znaleźli ludzi gotowych zainwestować w nowojorską agencję z kontaktami w Albercie. Firma nazywała się Cloudberry Productions. Jestem żoną z prawdziwego zdarzenia, myślałam, układając przy talerzach płócienne serwetki. Czułam się jak w grze towarzyskiej.
John, Felix i jego żona Victoria znali się od małego, a John i Felix zachowywali się jak bracia. Stale obrażali jeden drugiego, ale zawsze się przy tym śmiali. Prawdziwego rodzeństwa John nie miał. Ja też nie.
Po ukończeniu szkoły średniej wszyscy poszli do koledżu w Calgary, a potem John, jako jedyny z całego roku, przeniósł się do Nowego Jorku.
Victoria pracowała na cały etat jako asystentka w kancelarii prawniczej, a Felix zajmował się trójką ich dzieci. Byli przez to dziwni. W rodzinach ich znajomych ze studiów funkcję żon pełniły kobiety.
John pozostał artystą, ale teraz był też przedsiębiorcą. Ćwiczyłam wymawianie tego słowa na głos, żeby brzmiało naturalnie, zwyczajnie, żadna tam aberracja. Przedsiębiorca. Łatwo będzie prowadzić firmę, wyjaśnił John, no i będą pieniądze na rozwój jego kariery artystycznej. Myślałam, że łatwo to można żyć z pisania – potrzebowałam tylko czasu – tymczasem John musiał kupować materiały, rozsyłać dzieła artystów, wyjeżdżać na targi, odwiedzać kolekcjonerów. Jego praca była bardziej kosztowna i trudniejsza niż moja, i potencjalnie bardziej dochodowa. Na nasze szczęście agencja niemal natychmiast zaczęła przynosić zyski. John pokazał mi tabelkę, z której nic nie rozumiałam. Wyjaśnił, że niedługo będziemy bogaci.
Niebawem zaczął zarabiać duże pieniądze, a ja pozostałam pisarką, sam na sam ze swoimi myślami. Jakbym żyła podwójnie. Zamiast zalewać wrzątkiem błyskawiczne chili, jadłam z Johnem sushi. Wokół nas wirowały bajeczne sumy, a ja tkwiłam pośrodku niczym wyspa skrzętności, ale o mnie też się ocierały. Wydawały się przebraniem, kostiumem. Nie potrzebowałam ich, ale dobrze było je mieć.
Na dom spadła lawina papierkowej roboty, książek i rękopisów, do których należało się odnieść z uprzejmym entuzjazmem, ja tymczasem stopniowo odkrywałam, że John nigdy nie wysłał nikomu podziękowań ani nie wysprzątał porządnie domu, chyba że przed imprezą.
Potrzebowałam, żeby uczestniczył w prowadzeniu domu, raz w tygodniu umawiał się ze mną na randkę, dwa razy w tygodniu chodził ze mną do łóżka, co dwa tygodnie udzielał się ze mną towarzysko i oddał mi te siedem koła, które mi jeszcze wisiał.
Swoje instalacje fotograficzne zaczął nazywać „sztuką, która rusza”. Wymawiając tę frazę, lekko zawieszał głos, jakby sugerował, że dopiero teraz na to wpadł, ale też że jest z siebie bardzo dumny.
Wieczorem przed pierwszą solową i w dodatku zamiejscową wystawą Johna dostarczono obrotowe platformy na jego fotografie. Okazały się o niespełna centymetr za małe z każdej strony. Nie dało się tego poprawić. Ten błąd kosztował go cztery tysiące dolarów. Siedzieliśmy przy wielkim niebieskim stole, który John zbudował z drewnianych zapór policyjnych; za kilka lat, po naszych przenosinach do Kalifornii i z powrotem, ten stół miał stanąć na tarasie i zamienić się w dom dla pszczół.
Siedziałam naprzeciwko Johna i szykowałam się na chwilę, gdy obmyje nas fala hańby. To miała być jego pierwsza poważna wystawa. Patrzyłam na niego, zaciekawiona, co zrobi. Siedział w milczeniu i opierał głowę na dłoniach. Nie skapnęła ani jedna łza. Hańba wyminęła go jak widmo.
Nie wspomniał o tym kuratorom i nie przygotował się do wykładu, który miał wygłosić na wernisażu.
Tydzień po jego powrocie z muzeum przyszło pismo z informacją, że organizatorzy są rozczarowani jego wykładem i samą wystawą. Odtąd nie poruszał więcej tego tematu.
Problem z zaręczynami polega na tym, że gdy się o nich wspomina, niektórzy ludzie natychmiast krzyczą, że chyba jesteśmy nienormalni, skoro nie sporządziliśmy jeszcze listy prezentów i nie zaplanowaliśmy miesiąca miodowego.
Spytałam Johna, czy ma tremę w związku ze ślubem, a on tylko się uśmiechnął i odpowiedział: nie.
Upiłam się białym winem w pewnym barze i zaciągnęłam Johna do domu na cudowne bzykanko. W przypływie dobrego nastroju umówiłam się z nim na rozmowę o naszym miesiącu miodowym. Spytałam, kiedy będzie mógł wymienić punkty z karty kredytowej na bilety lotnicze, a on zamilkł. Jego piękne usta wykrzywił drwiący uśmieszek.
A potem stwierdził: nie muszę rozmawiać o pieniądzach, jeśli nie chcę. A ja odparłam: nie jesteśmy gotowi na ślub.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł wydania oryginalnego: Liars
Język oryginału: angielski
Copyright © 2024 by Sarah Manguso
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2025
Copyright © for the Polish translation by Ewa Borówka, 2025
Wydanie I, Warszawa 2025
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekty: Sandra Popławska / d2d.pl, Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-68180-54-1