Katarzyna Wielka. Gra o władzę - Ewa Stachniak - ebook

Katarzyna Wielka. Gra o władzę ebook

Ewa Stachniak

4,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Portret jednej z najbardziej bezwzględnych kobiet w historii

Młodziutka, na pozór niewinna księżniczka Katarzyna przybywa na życzenie carycy Elżbiety do Pałacu Zimowego. Zostaje przedstawiona jako kandydatka na żonę Piotra - następcy rosyjskiego tronu. Wybór ten zdecydowanie nie wszystkim przypada do gustu.
Aby przetrwać, musi przyswoić sobie reguły pałacowej gry i pamiętać o jednym: wszyscy oszukują.

Katarzyna Wielka to napisana z ogromnym rozmachem powieść, która pozwala zajrzeć, niczym przez dziurkę od klucza, do komnat i alków Pałacu Zimowego, by odkryć historię przemiany i dochodzenia do władzy jednej z najśmielszych/ najbardziej bezwzględnych kobiet w historii.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Gminna Biblioteka Publiczna w Lesznowoli

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 605

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Niezła lektura. Fabularyzowana opowieść o wielkiej kobiecie.
00

Popularność




 

Ewa Stachniak

Katarzyna Wielka

Gra o władzę

tłumaczenie autoryzowanez języka angielskiegoEwa Rajewska

 

 

Tytuł oryginałuThe Winter Palace

Copyright © 2011 Eva Stachniak

Copyright © for the translation by Ewa Rajewska 2012

Projekt okładkiMagda Kuc

Opieka redakcyjnaAnna Pasieka-Blycharz

Ewa Polańska

Adiustacja

Ewa Polańska

Korekta

Katarzyna Onderka

Projekt typograficzny

Irena Jagocha

ŁamaniePiotr Poniedziałek

ISBN 978-83-240-1729-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2012

Druk: Drukarnia Abedik S.A., Poznań

 

Dla Szymona i Chizuko

 

Sankt Petersburg, 17 października 1756 roku

Mam trzy osoby, które nie opuszczają jej pokoju i - nic o sobie nie wiedząc - donoszą mi o wszystkim. Nie zawahają się poinformować mnie, kiedy nadejdzie decydujący moment.

Z listu wielkiej księżnej Wszechrusi (późniejszej carycy Katarzyny Wielkiej) do sir Charlesa Hanbury’ego Williamsa, ambasadora brytyjskiego na dworze carycy Elżbiety

***

Szpiedzy, o których głośno, to ci, których zdemaskowano, bądź ci, którzy ujawnili się sami. Pierwsi byli na tyle nieostrożni, by pozostawić po sobie trop słów, drudzy mieli ku temu własne, tylko im znane powody.

Być może przyznali się, gdyż nie pozostało im nic prócz martwych wspomnień o dawnej potędze.

Być może chcieli cię ostrzec.

Byłam nadworną zauszniczką, żywym biuletynem dworskim. Szafarką „prawdy szeptu”. Wiedziałam o pustych w środku książkach, kufrach z podwójnym dnem i o labiryncie tajnych przejść. Wiedziałam, jak otworzyć ukryte szufladki w twoim sekretarzyku i jak odpieczętować listy, nie wzbudzając twych najmniejszych podejrzeń. Jeśli byłam w twoim pokoju, włos owinięty wokół zamka zawiązywałam tak samo jak ty. Jeśli zdarzyło ci się zaufać nocnej ciszy, poznawałam twoje sekrety.

Nie uchodziły mej uwadze zaczerwienione uszy i zaróżowione policzki. Liściki upuszczone do tuby instrumentu. Dłonie nazbyt gorliwie chowające się w kieszeniach. Zbyt częste i pośpieszne wizyty złotnika czy szwaczki. Wiedziałam o skórzanych spódnicach wkładanych pod wytworne suknie, by zatrzymać popuszczany mimowolnie mocz, o pokojówkach zakopujących w ogrodzie zakrwawione szmaty, o rozpaczliwym łapaniu tchu, które nie mogło już odgonić śmierci.

Nie potrafiłam wyczuć strachu, lecz dostrzegałam jego oznaki. Przyśpieszone bicie serca, rozszerzone źrenice, niespokojne dłonie, pobladłe policzki. Słowa wypowiadane zbyt gwałtownie, przedłużające się milczenie. Widziałam, jak lęk narasta w komnatach, w których każdy szept wzbudzał podejrzenie, każdy gest lub jego brak wpisywał się w pamięć, aby można go było wykorzystać w przyszłości.

Widziałam, co strach potrafi zrobić z sercem.

Rozdział pierwszy

1743-1744

Mogłam była ją ostrzec, kiedy przyjechała do Rosji. Przestrzec tę trzeciorzędną księżniczkę z Zerbst, mieściny nie większej niż petersburski Ogród Letni, tę kruchą dziewczynkę, która miała stać się Katarzyną.

Ten dwór to świat, jakiego nie znasz, mogłam jej była powiedzieć, wkraczasz na grząski grunt. Tu nadzieje schną i obumierają. Tu marzenia obracają się w proch. Nie daj się zwieść czułym spojrzeniom i przymilnym słowom, obietnicom świetności i chwały.

Nasza caryca zdążyła już cię oczarować. Swoją bezpośredniością, delikatnym dotykiem dłoni, łzami, które uroniła na twoje powitanie. Wigorem słów i gestów, orzeźwiającym brakiem cierpliwości do wymogów dworskiej etykiety.

- Jakże łaskawa i szczera jest caryca Elżbieta Piotrowna! - powiedziałaś.

Inni również tak twierdzili. Wielu innych. Ale szczerość może być maską, przebraniem, o czym poprzedniczka Elżbiety przekonała się zbyt późno.

Jeszcze trzy lata temu nasza urzekająca imperatorowa była tylko niezamężną księżniczką na dworze Iwana VI, cara niemowlęcia, i jego matki regentki. Narzeczonego odebrała Elżbiecie ospa, a intrygi polityczne przekreśliły inne perspektywy małżeństwa, aż w końcu prawie wszyscy doszli do wniosku, że trzydziestodwuletnia panna, najmłodsza córka Piotra Wielkiego, utraciła szanse na tron. Powszechnie uważano ją za lekkomyślną i płochą, pochłoniętą bez reszty finezją tanecznych kroków i kroju balowych sukien - powszechnie, poza garstką tych, którzy mieli oczy szeroko otwarte i liczyli na to, że odezwie się w niej krew ojca.

Francuzi okrzyknęli ją „Elżbietą Litościwą”, gdyż w przeddzień wydarcia berła Iwanowi VI poprzysięgła na ikonę świętego Mikołaja Cudotwórcy, że za jej panowania nikt nie zostanie skazany na śmierć. W dniu zamachu dotrzymała przysięgi, powstrzymując gwardię pałacową przed poderżnięciem małemu Iwanowi gardła. Wyjęła zapłakanego cara z kołyski, ucałowała go w mokre policzki i oddala matce, po czym oboje posłała do więzienia.

Lubi, kiedy przy niej powtarzać, że od dnia, w którym sięgnęła po władzę, w Rosji nie spadła ani jedna głowa - zabrania jednak wspominać o odciętych językach i uszach. O plecach zmienionych w krwawą masę pod uderzeniami knuta. O więźniach przybitych do desek i wrzuconych do lodowatej rzeki. Litość także wie, jak zwodzić.

Tu, na rosyjskim dworze - mogłam była ostrzec nowo przybyłą księżniczkę z Zerbst - życie jest grą, w której wszyscy oszukują. Każdy każdego obserwuje. W tym pałacu nie znajdziesz miejsca, gdzie mogłabyś być zupełnie sama. Korytarze za ścianami tworzą labirynty ukrytych przejść. Ci wtajemniczeni, którzy je znają, są niewidoczni. Panneau można otworzyć, biblioteczki przesunąć, szepty podsłuchać przez ukryte rury. Każde twoje słowo może zostać podchwycone i obrócone przeciwko tobie. Przyjaciel, któremu zaufasz, może cię zdradzić.

Twoje kufry zostaną przeszukane. Podwójne dna szuflad i skrytki wewnątrz książek nie na długo zachowają swoje sekrety. Twoje listy zostaną skopiowane przed wysłaniem. Jeśli służąca się poskarży, że nie może znaleźć osobistej części twojej garderoby, być może twój zapach został zabezpieczony w zakorkowanej butelce do czasu, kiedy wyślą psy gończe, by zwęszyły twoją kryjówkę. Ucz się sztuki zwodzenia. Kiedy zaczną cię wypytywać, choćby żartem, choćby mimochodem, będziesz miała tylko sekundy, żeby skryć myśli, zatrzasnąć serce i zataić to, czego nie chcesz zdradzić. Oczy i uszy dociekliwego rozmówcy nie mają sobie równych.

Posłuchaj mnie.

Wiem, o czym mówię.

Ten, kogo nie podejrzewasz, może być najgroźniejszym ze szpiegów.

Imperatorowa Elżbieta nigdy nie ukrywała, że rządzić zamierza sama, bez cesarskiego małżonka. Z braku potomków, którzy mogliby po niej dziedziczyć, posłała po swego osieroconego siostrzeńca, Karola Piotra Ulryka, księcia Holsztynu. Kiedy młody książę, wysoki i chudy jak tyczka, przyjechał z oczyma przekrwionymi ze zmęczenia po długiej podróży, chwyciła go w objęcia.

- Krew Romanowów! - oświadczyła. - Wnuk Piotra Wielkiego!

Nadzorowała jego przejście na wiarę prawosławną. To ona nadała mu imię Piotr Fiedorowicz i uczyniła następcą tronu. Miał wtedy czternaście lat. Nawet go nie spytała, czy chciałby przeprowadzić się do Sankt Petersburga. Nie zapytała go też, czy chce któregoś dnia zostać władcą Rosji. A teraz, wkrótce po jego piętnastych urodzinach, nie zapytała, czy chciałby się ożenić.

Księżniczka Zofia Fryderyka Augusta Anhalt-Zerbst. Najpierw przysłano jej portret; pamiętam doniosły moment jego odsłonięcia. Portrety tego rodzaju nie mają oddawać podobieństwa, mają oczarować.

- Ona? - usłyszałam kanclerza Bestużewa, kiedy caryca po raz pierwszy napomknęła o Zofii. - Dlaczego akurat ona? - Kanclerz wspomniał o potrzebie zawierania pożądanych sojuszów, zabezpieczania się na obie strony. Europa wymaga starannie wypracowanej równowagi sił. Prusy stają się zbyt potężne. Jej Cesarska Wysokość powinna rozpatrzeć kandydaturę saskiej księżniczki - powiedział.

Elżbieta stłumiła ziewnięcie.

- Nic jeszcze nie postanowiłam - odparła. Tymczasem Piotr - usadowiony tuż u jej stóp - zaabsorbowany był pierścieniem z turkusem, który obracał na swoim długim białym palcu, tak jakby dokręcał śrubę.

W kolejnych tygodniach wielokrotnie słyszałam, że ojciec Zofii to książę miernego polotu, pruski generał niezdolny utrzymać w ryzach nieobliczalnej żony, dla której niedosięgłym wzorem świetności był zapyziały dwór w Brunszwiku. Książęta Anhalt-Zerbstowie mieli doskonałe koneksje, ale byli biedni; bezwstydnie domagali się cesarskiej uwagi, przypominając, że przed laty Elżbieta omal nie poślubiła jednego z nich. Ta wątła więź z Rosją była ich jedyną nadzieją, by zyskać na znaczeniu.

Lokaj rozsunął czerwoną aksamitną zasłonę; ujrzeliśmy portret przedstawiający szczupłą i wdzięczną figurkę uroczej czternastoletniej panny stojącej przy kominku, jakby oderwanej od lekcji. Zobaczyliśmy drobne dłonie złożone na fałdach oliwkowej sukni. Wbrew pogłoskom, które nas dobiegły, księżniczka Zofia nie była ułomna. Żadna przebyta w dzieciństwie choroba nie zdeformowała jej kręgosłupa. Otaczała ją aura lekkości, wyglądała, jakby zamierzała się zaraz puścić w radosne tany. Miała ostro zakończony podbródek, a usta małe, lecz ładnie wykrojone. Może nie była piękna, ale świeża i figlarna, jak kociak, który obserwuje toczący się kłębek wełny. Malarz nie szczędził starań, abyśmy dostrzegli łagodny wyraz jej oczu, brązową tęczówkę ozdobioną błękitnymi plamkami, i alabastrową karnację, która tak uderzająco kontrastowała z jej kruczoczarnymi włosami. Nie mogliśmy też nie zauważyć jej gorliwego wysiłku, żeby się spodobać.

Szepty niezdecydowania wypełniły komnatę. Dworzanie cedzili słowa, tak aby pochwałę dało się jeszcze wycofać, a przyganę zmienić w zawoalowany komplement. Sztuka zwodzenia - pomyślałam. Wizerunek oczu na skrzydłach motyla, który mignie na zbawienną sekundę. Pasikoniki, które wraz z upływem miesięcy zmieniają kolor, żeby się dopasować do odcienia więdnących liści.

Dostojni panowie i damy dworu wciąż jeszcze przyglądali się portretowi, lecz ja wiedziałam, że istnieje dużo ważniejszy obiekt obserwacji, twarz carycy Rosji, wciąż skupionej na wizerunku młodej księżniczki, twarz, z której potrafiłam czytać jak z książki. Moja pani, jeśli tylko zechce, wyswata Zofię swemu siostrzeńcowi.

Westchnienie. Niemal niedostrzegalne drgnienie dolnej wargi. Chwila zadumy, tej samej, w jakiej Elżbieta Piotrowna pogrążała się przed rozpoczęciem modłów. Łza staczająca się wolno po uróżowanym policzku.

Spojrzałam znów na portret i odgadłam, co w nim dostrzegła. Na sportretowanej twarzyczce odnalazła subtelne echa rysów innej twarzy - męskiej, starszej. Wspomnienie zmarłego przed laty narzeczonego, wspomnienie, które się nie zatarło i nadal porusza do łez.

- Boże, bądź miłościw...

Kiedy usłyszałam, jak imperatorowa Wszechrusi odmawia szeptem modlitwę za dusze zmarłych, wiedziałam, że ród Anhalt-Zerbstów odniósł swoje pierwsze zwycięstwo.

Szepty przybierały na sile, wciąż niezdecydowane, wciąż niepewne. Nikt z dworzan nie śmiał ryzykować gniewu Elżbiety. Tak jak ja pamiętali o przedmiotach, którymi potrafiła ciskać z furią na wszystkie strony. O puderniczce, która wybuchła chmurą białego pyłu, i o srebrnym posążku Amora i Psyche, który wyżłobił nierówne wgłębienie w podłodze. Podobnie jak ja dobrze pamiętali o wyciętych językach, po których został jedynie kikut.

- Ma zieloną suknię - odezwał się wielki książę. Gdy posługiwał się niemieckim, melodyjnie przeciągał samogłoski. Tylko gdy mówił po rosyjsku, jego głos brzmiał ostro i niezgrabnie.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę.

Piotr miał na sobie zielony aksamitny frak szamerowany złotem. Wtedy jeszcze jego twarz nie była zeszpecona ospą. Była szczupła i blada, ale nie odrażająca. Dzień wcześniej widziałam, jak przygląda się swojej dłoni, palec po palcu, jakby kryła niezgłębioną tajemnicę.

- I co sądzisz, Piotrze? - zapytała Elżbieta. Przypatrywałam się, jak wygładza rękaw swojej sukni z ciężkiego brokatu w kolorze burgunda, jak bawi się naszytymi na nim perłami. - Czy wygląda choć trochę tak jak na tym portrecie?

- To wierna podobizna - oświadczył. - Właśnie tak zapamiętałem moją kuzynkę Zofię.

- Daleką kuzynkę, Piotrze.

- Daleką kuzynkę - zgodził się. - I wcale nie ma garbu.

- A kto powiedział, że ma?

- Nie pamiętam.

- Kto ci powiedział, że Zofia ma garb, Piotrze?

- Nie pamiętam. Mój Murzyn. Ale to nieprawda. Zofia jest bardzo silna. Kiedy w Eutin urządzaliśmy wyścigi w ogrodzie, zawsze była pierwsza.

- Taki wigor na pokaz wcale nie musi być dobrym znakiem, Wasza Wysokość - stwierdził kanclerz Bestużew.

Przyjrzałam się uważnie przypudrowanym srebrzystobiałym lokom jego peruki, krzaczastym brwiom, miękkim rysom gładkiej twarzy. Aksamitny frak kanclerza był nowy, zauważyłam, dobrze skrojony i twarzowy, w kolorze zaschłej krwi. Do piersi miał przypięty miniaturowy konterfekt carycy. Nieraz widziałam, jak kanclerz o świcie opuszcza sypialnię Elżbiety porozpinany, w wymiętym ubraniu i z ognikami w czarnych oczach.

Ten śliski węgorz? Szczwany lis?

Czyżby przeoczył to, co właśnie dostrzegłam? Czyż nie odgadł, że caryca dokonała już wyboru?

- A to dlaczego, drogi hrabio? - wycedziła Elżbieta.

- Mocne nogi? Spiczasty podbródek? Takie kobiety są zwykle apodyktyczne. To przekonanie opieram na ważkim doświadczeniu osobistym, Wasza Wysokość - kanclerz Bestużew złożył jej dworny ukłon. Przytłumione śmiechy wypełniły komnatę. Zona kanclerza, znana z częstych wybuchów złości, była obdarzona ostro zakończonym podbródkiem. Jak aktor, który już delektuje się myślą o kolejnym triumfie, Bestużew dodał: - Doświadczeniu, o którym z rozkoszą opowiem Waszej Cesarskiej Wysokości przy innej, bardziej stosownej okazji.

Elżbieta odwróciła głowę.

- Postanowiłam zaprosić księżniczkę Zofię - oznajmiła. - Razem z matką. Nic oficjalnego. Książętom Anhalt-Zerbstom wyświadczyłam już wystarczająco dużo łask, by teraz mogli okazać mi wdzięczność.

Zobaczyłam, jak wiele ramion opada z poczuciem ulgi. Dworzanie prześcigali się teraz w wyrażaniu aprobaty i wynajdowaniu powodów, dla których ich zdaniem Jej Cesarska Wysokość podjęła doskonałą decyzję.

Tego dnia humor dopisywał Elżbiecie. Haftowany rąbek jej sukni skrzył się przy każdym poruszeniu. Pamiętam, że zastanawiałam się, kto ją po niej dostanie, bo caryca nigdy nie wkładała tego samego stroju dwa razy.

Portret młodej pruskiej księżniczki o promiennym uśmiechu odstawiono na bok. Spocząwszy na szezlongu, który wnieśli lokaje, Elżbieta poprosiła hrabiego Razumowskiego, aby zaśpiewał. Jej twarz nie zdradzała najmniejszego śladu zniecierpliwienia, gdy hrabia pieczołowicie stroił struny swojej ulubionej bandury. Nie zganiła też wielkiego księcia, który wpakował sobie kciuk do ust, żeby obmacać dziąsła. Tydzień wcześniej spróchniały ząb.

Jeśli decyzja Elżbiety była dla Bestużewa rozczarowaniem, to teraz tego zawodu po sobie nie pokazywał. Patrzyłam, jak się pochyla nad moją panią, żeby jej szepnąć coś do ucha. Musnęła go zalotnie złożonym wachlarzem. Kanclerz ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Powoli, zatrzymując wargi na opuszkach jej palców.

Nie chciałam odwrócić wzroku.

Byłam wówczas szesnastolatką o różanych policzkach, jedną z bezimiennej rzeszy panien w Imperium Wschodu. Już wtedy pozbawioną złudzeń. Wystarczająco ładną, żeby ją uszczypnąć czy poklepać po pośladkach albo szepnąć do ucha lubieżne słowo. Wiedziałam, że „cesarska wychowanica” to tylko wyszukane określenie żebraczki, od której w każdej chwili szczęście może się odwrócić.

Tyle nas, osieroconych czy porzuconych, było zdanych na łaskę carycy. Tyle nas zabiegało o jej skinienie czy rozbawiony uśmiech. O szansę, chociażby nikłą, że nas zauważy. Uzna, że może być z nas jakiś pożytek.

Hrabia Razumowski, ten prosty kozak, śpiewak cerkiewny, który niegdyś oczarował Elżbietę melancholijnym spojrzeniem czarnych oczu i głębokim barytonem, odchrząknął. Car nocy, jak go nazywaliśmy, najbardziej wyrozumiały spośród jej kochanków. Grube kotary były zaciągnięte, płonęły świece. W ich migotliwym świetle na twarzy Elżbiety kładł się srebrny poblask, a komnatę wypełniały kojące, rzewne tony jej ulubionej dumki:

Jeśli znajdziesz lepszego ode mnie - zapomnisz,

Jeśli znajdziesz gorszego - to wspomnisz.

Mój ojciec był introligatorem, mistrzem złoconych opraw. W Polsce, którą opuściliśmy w 1734 roku, dla młodego, mierzącego wysoko rzemieślnika z żoną i dziećmi nie było pracy.

Wyjechalibyśmy do Berlina, gdzie terminował mój ojciec, gdyby nie książę Kazimierz Czartoryski, kasztelan wileński, dla którego ojciec wykonał swe pierwsze poważne zlecenie. Książę zachwycony kunsztem jego złotych tłoczeń i zdobionych klejnotami opraw, obiecał, że o nim nie zapomni. Kiedy carowa Anna Iwanowna zapragnęła odnowić bezcenne stare woluminy, dotrzymał słowa.

Wiosną 1734 roku miałam siedem lat, a mój młodszy brat właśnie się urodził.

- Poleć mu, panie, żeby przyjechał do Sankt Petersburga - rzekła carowa Anna. - Dla wprawnego rzemieślnika przyszłość stoi tu otworem.

Miasto stworzone siłą woli jednego człowieka, mawiał o Sankt Petersburgu mój ojciec. Nowa stolica Rosji została zbudowana na przekór niesfornemu nurtowi Newy i bezlitosnym ciemnościom północnych zim, dodawał.

Przybyliśmy tam na statku jesienią. Tylko we trójkę. Mój braciszek został pochowany na warszawskim cmentarzu. Kolejny syn, który nigdy nie dorośnie, by nauczyć się rzemiosła ojca i przejąć po nim warsztat.

- To nasza wielka szansa - powiedział nam tata, wskazując płaski pas lądu, na którym w porannej mgle rozpoznałam kształty budynków, jakby narysowane ręką dziecka. Za nami widać było tylko spieniony ślad wody.
- Daj Boże - odpowiedziała cicho mama; w jej głosie usłyszałam nadzieję.

W Warszawie stara Cyganka przepowiedziała jej, że dożyje dnia, w którym córka wyjdzie bogato za mąż. „Za wielmożę” - kusiła Cyganka, patrząc na nią wyczekująco. Mój los krył się w plątaninie linii na matczynej dłoni, ból, który nadejdzie i odejdzie, radość, która rozbłyśnie po długiej podróży. Ojciec zmarszczył brwi, kiedy usłyszał te wróżby, ale mama tak się ucieszyła, że dała Cygance dukata.

Moja matka pochodziła z zaściankowej szlachty, zbyt biednej, by przywilej urodzenia mógł coś dla niej znaczyć.

- Dom, stodoła, parę krów - podsumowywał to ojciec ze śmiechem. - Owszem, można powiedzieć, że to szlachta, bo zanim twój dziadek zabierał się do orania swojego zagonu, wkładał wpierw białe rękawiczki i przypasywał szablę.

Ojciec lubił opowiadać o dniu, w którym ujrzał moją matkę w saloniku jej krewnych, pochyloną z igłą nad koronką. Sprowadzono go, żeby zabrał stare książki do oprawy, a mama bawiła tam przysłana przez owdowiałą matkę, w nadziei że znajdzie sobie odpowiedniego męża. Poczuwszy na sobie jego wzrok, wzdrygnęła się i ukłuła w palec.

- Wystraszył mnie pan! - krzyknęła, zanim włożyła krwawiący palec do ust.

Z miejsca się w niej zakochał.

Po kilku dniach wrócił i podarował jej książkę, którą sam oprawił. La Princesse de Cleves, dopowiadała dumna ze swej francuszczyzny mama i zaczynała sobie żartować z jego wyboru. Historia żony zakochanej w innym mężczyźnie? Szpiegującego ją męża? Co ty sobie wtedy właściwie myślałeś, pytała ojca.

Nie myślał. Był zadurzony. Zapragnął właśnie jej, żadnej innej.

- Rezolutna panna nie powinna marnować czasu na robótki - powiedział jej tego dnia.

Przyjęła podarunek. Przyglądał się, jak z nabożeństwem otworzyła książeczkę o złoconych brzegach. Jak podniosła wzrok, żeby objąć jego wysmuklą, zgrabną sylwetkę, brązowe oczy o stanowczym spojrzeniu. Srebrne guziki, które starannie wypolerował. Dłonie, które potrafiły dać drugie życie wystrzępionej, przeżartej pleśnią okładce. Słuchała, kiedy jej opowiadał o Berlinie, gdzie po raz pierwszy widział plakietową oprawę i wybrał się do opery.

- Żona rzemieślnika - skrzywiła się moja babka i znacząco westchnęła, kiedy kilka tygodni później mój ojciec poprosił ją o rękę córki. Babka nie ceniła ani jego umiejętności, ani kunsztu. Jej jedyna córka popełniała mezalians. Żeby udobruchać babkę, rodzice ochrzcili mnie jej imieniem. Nie poznałam jej nigdy. Zmarła, zanim skończyłam rok.

Basia, Basieńka - nazywała mnie mama. Jak łatwo zmienić imię, nadać mu odmienne brzmienie. Wydłużyć lub skrócić, sprawić, by brzmiało oficjalnie i surowo lub miękko i figlarnie. By nadało jego właścicielce cech bezbronnego dziecka lub władczej kobiety. Kochanki lub damy, przyjaciela lub wroga.

W Rosji zostałam Warwarą lub Warieńką.

Tuż po przybyciu do Sankt Petersburga ojciec zaczął pracować w cesarskiej bibliotece.

- Pisma mądrych i uczonych mężów - mawiał. - Księgozbiór godny potężnego władcy.

Podczas wielkiego poselstwa, swej słynnej podróży po Europie, Piotr Wielki zgromadził około piętnastu tysięcy woluminów; wiele z nich pilnie potrzebowało teraz umiejętności mojego ojca.

Mama pęczniała z dumy. Jak bardzo myliła się babka Barbara: jej córka dobrze wybrała sobie męża. To, co w Polsce było niemożliwe, urzeczywistniło się tutaj, w Rosji. Carowa Anna z niecierpliwością oczekiwała na odnowione książki, a mama oczyma duszy widziała mnie już na jej dworze, jak podbijam serce jakiegoś arystokraty.

- Przecież to jeszcze dziecko - protestował ojciec.
- Dzięki temu masz więcej czasu, żeby wyrobić sobie nazwisko - ripostowała mama. Dla niej te rozsypujące się, zapleśniałe księgi z cesarskiej biblioteki były obietnicą, zapowiedzią obfitości przyszłych zaszczytów.

Po niespełna dwóch latach w Sankt Petersburgu przeprowadziliśmy się do własnego domu. Stał co prawda na Wyspie Wasilewskiej, pośród dawno nieczynnych, zamulonych kanałów i dzikich pól, na których nocami wciąż jeszcze wyły wilki, lecz i tak był bez porównania lepszy od tego, który pozostawiliśmy w Warszawie.

Dom był drewniany, ale przestronny, z piwnicą, w której mieścił się warsztat ojca. Ojciec przyjmował teraz czeladników. Mieliśmy służące i lokajów, kucharkę, powóz i sanie. Przychodziły do mnie nauczycielki francuskiego i niemieckiego, a potem także nauczyciel tańca i wdzięku, który zapewnił mamę, że wcześniej uczył siostrzenicę hrabiny Woroncowej. Mama dokładała wszelkich starań, by w odpowiednim czasie wydać mnie dobrze za mąż.

 

Co dzień po lekcjach wymykałam się do warsztatu ojca. Siadałam w kącie na stołeczku i obserwowałam powolne, uważne ruchy jego rąk, gdy wybierał odpowiedni kawałek wyprawionej skóry ze stosu piętrzącego się przy drzwiach.

- Najlepsza jest ta wzdłuż kręgosłupa - uczył mnie. - Nigdzie indziej nie ma tak jednolitej barwy.

Uwielbiałam się przyglądać, jak przykładał do skóry szablon oprawy, przesuwał go tak, aby ominąć wszelkie skazy na miękko wyprawionym kawałku i w końcu przykładał nóż.

Pokazywał mi oprawione przez nieudolnych rzemieślników książki, których naprawę mu zlecono.

- To nie powinno się było zdarzyć - mówił, kręcąc głową i wskazując miejsca, w których złocenie odeszło lub ściemniało od nadmiernego ciepła. Jego sekrety były proste. Dobrze naostrzony nóż jest znacznie ważniejszy niż siła rąk, powtarzał. Podobnie jak jego czeladnicy uczyłam się, że tępe narzędzie przyciskane zbyt mocno i na siłę może tylko uszkodzić skórę.

- Zapamiętasz, Basieńko? - pytał.

Warsztat taty pachniał octem, sadzą i klejem. Obiecywałam, że tak.

Mierzenie wysoko - jak określała to moja matka. Była kobietą praktyczną. Jej marzenia zawsze liczyły się z możliwościami. Bo czyż jej mąż nie był wyjątkowo utalentowany? Carowa Anna wprawdzie jeszcze go nie przyjęła, ale czy carewna Elżbieta nie wezwała go już raz do Pałacu Zimowego?

To była ulubiona opowieść mamy. W małym pokoju na mansardzie pałacu piękna carewna powierzyła mojemu ojcu swój skarb, sfatygowany modlitewnik z dużą czcionką, która nie męczyła wzroku.

- To dar od kogoś bardzo mi bliskiego - powiedziała. - Nie wiem, czy da się go naprawić.

Ojciec ostrożnie wziął modlitewnik do rąk i pogładził spękaną skórę oprawy. Obejrzał rubiny i szafiry ułożone w kształt krzyża, zadowolony, że żadnego nie brakuje. Zwrócił uwagę na luźne kartki i puszczające szwy.

- Tak, Wasza Wysokość - odpowiedział. - Da się go naprawić.

Nie spuszczała z niego wzroku.

- Nie zginie ani jeden skrawek oprawy - zapewnił. Z kieszeni na piersi wyjął chustkę i zawinął w nią modlitewnik.

Przez następne dwa tygodnie ojciec wyczyścił klejnoty jeden po drugim i osadził je z powrotem w oprawie, wkleił luźne kartki i wzmocnił ich kruszące się brzegi. Po usunięciu warstwy brudu okazało się, że sama okładka jest niemal nienaruszona. Dobrze wyprawiona cielęca skórka o rudawej barwie potrzebowała ledwo odrobiny oleju brzozowego, żeby przetrwać wieki, opowiadał. Upływ czasu i dotyk ludzkich rąk sprawiły, że to złocenia ucierpiały najmocniej, ale właśnie w złoceniu opraw ojciec był mistrzem. Kiedy oprawa była gotowa, nikt nie był w stanie poznać, gdzie kończył się stary wzór, a zaczynał nowy.

Carewna Elżbieta ujęła modlitewnik w dłonie i zaczęła przewracać kartki, z początku bardzo ostrożnie, niepewna ich wytrzymałości. Jak już skończyła, położyła rękę na ramieniu ojca; w oczach córki Piotra Wielkiego błyszczały łzy wdzięczności.

Ale to już przeszłość, przypominała nam mama. Służba cesarska niesie z sobą możliwość awansu w tabeli rang. Plebejusz, który otrzyma od cara klasę czternastą, zyskuje tytuł szlachecki. Klasa czternasta to jeszcze niewiele, ale gdy osiągnie klasę ósmą, jego szlachecki status rozciągnie się na żonę i dzieci.

- I co wtedy? - pytałam.

- Carewna zawsze potrzebuje pięknych i zdolnych dworek, które by jej służyły, Basieńko. A kiedy już trafisz do Pałacu Zimowego, wszystko może się zdarzyć.

Cesarska biblioteka mieściła się w zachodnim skrzydle Kunstkamery, muzeum, w którym Piotr Wielki wystawił na pokaz nie tylko uczone księgi, lecz także swoją kolekcję osobliwości. Były w niej kamienie szlachetne i skamieliny, herbaria z próbkami roślin z Nowego Świata i jego zbiór anomalii natury: szklane słoje z okazami ludzkich i zwierzęcych ułomności, które na cesarski rozkaz urzędnicy zwozili z całego imperium.

- Muzeum jest świątynią wiedzy - powiedział mi ojciec. - Lampą, której światło rozprasza ciemności, dowodem na nieskończoną różnorodność form życia.

Piotr Wielki miał misję - chciał oświecić swój lud. Ani złe oko, ani żaden zły urok nie miały mocy zamienić zdrowego płodu w monstrum, ponieważ, jak głosiły słowa cara zapisane na ścianie Kunstkamery, „Sam Stwórca jest Bogiem wszystkich stworzeń, nie zaś Diabeł”.

- Przeklęte miejsce - mówiły o muzeum nasze służące, żegnając się znakiem krzyża, ilekroć mijały masywne drzwi Kunstkamery. Opowiadały o komnatach, w których oczy zmarłych przyglądają się żywym, kończyny czekają na swych prawowitych właścicieli, którzy - jak wierzyły - przyjdą je odebrać i zapewnić im należyty pochówek.

Rok po roku w każdy poniedziałkowy ranek ojciec udawał się do Kunstkamery, by pobrać tygodniowy zapas książek do oprawy. Kiedy wracał do domu, jego ubrania pachniały pleśnią i kurzem. Praczki moczyły je przez całą noc w mydlinach, dziwiąc się, że wciąż barwią wodę na czarno. Widziałam, że zanim ich dotkną, żegnają się na sposób prawosławny, trzema palcami, od prawego do lewego ramienia.

- Diabelskie zajęcie - powtarzały. - Nic dobrego nie przyniesie.

- Nie boisz się monstrów? - zapytałam kiedyś ojca.

Odpowiedział mi pytaniem na pytanie.

- Jakże cokolwiek na tej ziemi może być sprzeczne z naturą, wyjęte spod praw stworzenia? - W jego oczach zobaczyłam cień zawodu. - Nie powinnaś nawet używać słowa „monstrum”, córeczko.

Dużo o tym myślałam. I myślę nadal. Wystrzegam się słów, które kształtują nasze myśli, nasze przeznaczenie.

Zauszniczka.

Żywy biuletyn.

Caryca.

Szpieg.

Sześć lat po naszym przyjeździe do Sankt Petersburga carowa Anna tuż przed śmiercią wyznaczyła maleńkiego Iwana VI na swego następcę, a swojego niemieckiego doradcę Birona - na regenta. Gwardia pałacowa nie kryła oburzenia. Germańskie przybłędy opanowują Rosję, sarkano, sięgają po nieswoje. Jaki będzie ich kolejny krok? Zakażą wiary prawosławnej? Regencja szybko przeszła z rąk Birona do matki Iwana Anny Leopoldowny, ale pogłoski o rządach obcych nie ustały. Rok później, 25 listopada 1741 roku, carewna Elżbieta, jedyna żyjąca potomkini Piotra Wielkiego, wzięła szturmem Pałac Zimowy. Rosja się radowała. Najwyższy czas, mówiono, żeby rosyjska księżniczka czystej krwi upomniała się o to, co jeszcze pozostało z jej dziedzictwa.

Gdy tylko Elżbieta przejęła tron, wygnała niemieckich doradców. Jej triumfalny dekret ogłosił koniec „upadlającego ucisku ze strony obcych”. Kolejny cesarski ukaz zabraniał wypowiadania imienia obalonego monarchy. Wszystkie monety z wizerunkiem Iwana VI musiały zostać zwrócone do mennicy i wymienione na nowe. Karą za niepodporządkowanie się temu rozkazowi było odjęcie prawej ręki. Przed nastaniem wiosny 1742 roku carewna, która niegdyś poprosiła mojego ojca o oprawienie drogocennego modlitewnika, została ukochaną mateczką, imperatorową Wszechrusi.

- Idź do niej - nakłaniała ojca matka. - Przypomnij, kim jesteś. Zaofiaruj swoje usługi na dworze.

Ojciec się wahał. Zatrudnienie w cesarskiej bibliotece zakończyło się wprawdzie wraz ze śmiercią carowej Anny, ale wyrobił już sobie pozycję, otrzymywał dziesiątki prywatnych zleceń.

- Przecież dobrze sobie radzimy - słyszałam, jak tłumaczy mamie. - Jesteśmy szczęśliwi. Czego nam więcej trzeba?

- Zrób to dla swojej córki - odpowiadała. - Żebyśmy nie musieli się troszczyć o jej przyszłość.

Tata nie zbywał próśb mamy, ale wynajdował powody, żeby opóźnić ich spełnienie. Caryca przygotowuje się do pielgrzymki. Caryca jest osłabiona długotrwałym postem. Zbliża się Wielkanoc. Dwór oczekuje na przybycie cesarskiego siostrzeńca; dwór jest bardzo zajęty sprawami związanymi z koronacją; zbyt wielu suplikantów czeka w kolejce pod drzwiami do sali tronowej.

Któregoś słonecznego kwietniowego dnia, kiedy mama przyszła do mojej sypialni, żeby mnie obudzić, zauważyłam, jak się zachwiała i krzywiąc się, przycisnęła rękę do podbrzusza.

- To nic, Basieńko - zapewniła mnie zaraz, zmuszając się do uśmiechu. - Pewnie zjadłam zepsutą ostrygę.

Białka oczu miała przekrwione.

- Już mi lepiej - powiedziała, pomagając mi włożyć poranną suknię przygotowaną przez służącą. - Pośpiesz się, tata na nas czeka.

Nasza Wielkanoc już minęła, ale według kalendarza prawosławnego Wielki Piątek wypadał dopiero za tydzień. Nasze służące wciąż pościły, kiedy my siadaliśmy do pełnych śniadań.

Tego kwietniowego poranka w kuchni pachniało świeżo zaparzoną kawą i przypalonym chlebem. Pomywaczka, której polecono podgrzać bochen w piecu, zostawiła go tam zbyt długo i gruba pajda na moim talerzu miała twardą, zwęgloną skórkę. Tata kazał mi zeskrobać spaleniznę nożem do masła; tak zrobiłam, ale mimo to gorzki posmak pozostał.

Po śniadaniu ojciec zszedł do swojego warsztatu, a ja czekałam, aż mama poprosi mnie, żebym jej poczytała którąś z jej ulubionych francuskich powieści, podczas gdy sama będzie haftowała moją nową sukienkę. Ale nie poprosiła. Na jej twarzy położył się cień. Jęknęła.

- To nic takiego. - Słowa wypowiedziane bez tchu, urwane z bólu.

Pamiętam ciche skrzypnięcie drzwi prowadzących do apteczki, gdzie na półkach stały rzędy buteleczek z ziołowymi ekstraktami, każda z nich opatrzona etykietką ze starannym pismem mamy. Pamiętam mocny zapach mięty na szklanym korku, który trzymałam, kiedy mama odmierzała trzydzieści kropel nalewki. Pamiętam bryłkę cukru zabarwioną na zielono. Mama poczekała, aż cukier rozpuści się jej w ustach, zanim połknęła lekarstwo, a potem, nadal próbując się uśmiechać, poprawiła złoty medalik z Najświętszą Panienką na mojej szyi. Kiedy prowadziła mnie za sobą z powrotem do salonu, myślałam o tym, jak miękka i ciepła jest jej dłoń, i o tym, że jej palce zwężają się ku końcom tak samo jak moje.

W salonie mama powiedziała, że musi się na chwileczkę położyć. Czuje się nadal słabo, ale nie powinnam tym niepokoić taty, który ma do wykonania ważne zlecenie. Pod jego nieobecność czeladnik na pewno zepsuje oprawy.

- Poczuję się lepiej, zanim w Twierdzy Pietropawłowskiej wystrzelą z działa na południe - wyszeptała. - Obiecuję.

- Mogę się położyć przy tobie? - zapytałam.

- Tak - odpowiedziała i zrobiła mi miejsce na otomanie. Chyba wyglądałam na wystraszoną, bo pogłaskała mnie po policzku i kazała obiecać, że nie będę się martwiła. Miałam piętnaście lat i niewiele wiedziałam o obietnicach, których nie można dotrzymać, ani o dreszczach, które już nie przejdą.

Umarła przed wieczorem.

Po śmierci mamy przez wiele dni snułam się po pogrążonych w ciszy pokojach, przerażona i zagubiona. Cisza aż dzwoniła w uszach, a ja mimo to żyłam złudzeniem, że zastanę ją gdzieś, jeśli tylko się pośpieszę. Któregoś razu wyraźnie poczułam jej obecność, aksamitny pocałunek, delikatny uścisk dłoni.

- Muszę ci coś wyznać, Basieńko - dobiegł mnie łagodny głos. - Coś ważnego. Coś, o czym musisz wiedzieć.

Nie odwróciłam się w stronę tego szeptu. Nie chciałam się przekonać, że już zniknęła.

To w ciągu tych długich, pustych dni po śmierci mamy nauczyłam się słuchać.

- Weź je - słyszałam, jak jedna służąca namawia drugą, wskazując jedwabne pończochy haftowane w róże, które należały do mojej matki. - Pan i tak nie zauważy.

W pokojach po kątach zbierały się kłębki kurzu, a pokojówki w najlepsze plotkowały w alkowie, tak jakby mnie tam nie było. Na ulicy zobaczyłam kobietę w czepku mojej matki, przepasaną jej szarfą. Dwa spośród srebrnych kubków mamy także zniknęły.

Ludzie tak lekkomyślnie zdradzają się przed dziećmi. Zostawiają ślady, jakby rzucali okruchy chleba, które w baśni miały oznaczyć drogę przez las. Czasem szepczą, ale słuch zawsze miałam doskonały. Czasem przechodzą na inny język, ale do języków także mam ucho.

- Po cóż? - zapytał tata, kiedy go błagałam, żeby przeszukał kufer służącej. - To nie wskrzesi twojej matki.

Pierwsza zachorowała służąca, która ukradła pończochy. Dopadły ją bóle brzucha; twarz miała purpurową z gorączki.

- Psia wiara, psia śmierć - wymruczał jej ojciec, kiedy przyjechał wozem drabiniastym po ciało. Zanim odjechał, splunął na ziemię i pogroził nam pięścią. Kilka dni później pomocnik rzeźnika, dwa domy dalej, obudził się z plecami pokrytymi czerwoną wysypką, tak jakby demony z bani wysmagały mu skórę.

To wszystko nasza wina, słyszałam. Jadowite, ściszone głosy ścigały mnie w kuchni, sypialni, ogrodzie otoczonym lichym płotem.

Byliśmy obcy. Byliśmy rzymskimi katolikami. Lachami. Psia wiara, słyszałam. Rzymska religia. Może nie jedliśmy padliny ani bobrowych ogonów tak jak inni kacerze, ale i tak nie można było o nas powiedzieć niczego dobrego. Przyjechaliśmy do Rosji z fałszem w sercach, po to, żeby nawracać Rosjan na naszą łacińską wiarę.

Służące rozpamiętywały grzechy mojej matki. Czy nie powiedziała, że nie ma nic zdrożnego w przedstawianiu twarzy Boga Ojca? Czy nie upominała mnie, kiedy - bez złych zamiarów - żegnałam się na sposób prawosławny? Nie dziw, że odeszła tak nagle.

- Jak po chleb sięgała - słyszałam, jak szepczą między sobą. - W dniu naszego postu.

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam słowo „cholera”, ale nagle zaczęli je powtarzać wszyscy. Groźne słowo, myślałam, jak klątwa, która zakreśliła krąg wokół ojca i mnie. Niewielu odważało się go przekroczyć. Kucharka, zanim odeszła, poleciła, by jej zaległą zapłatę przekazać szwagrowi. Lokaj spakował swój kufer i opuścił nas tego samego dnia. Dwie służące poszły jego śladem. Potem zniknął najstarszy i najbardziej doświadczony czeladnik ojca. Przesyłki zostawiano na progu; na nasz widok znajomi przechodzili na drugą stronę ulicy. Wielu klientów zaczęło nas unikać i wkrótce ojciec musiał odprawić ostatniego czeladnika.

- To wszystko ze strachu - powtarzał mi. - Musimy być silni, Basieńko. To minie.

Starałam się mu wierzyć.

Mimo przepowiedni służących cholera nas ominęła, a epidemii nie było. Ani w tym miesiącu, ani w następnym. Z nadejściem lata gadanie ucichło, ale nasz los się nie poprawił. Ojca nie było już stać na nauczycieli dla mnie, więc kazał mi sobie czytać podczas pracy niemieckie książki i na bieżąco poprawiał moją wymowę. Opisy różnic między rodzajami skóry i typami precyzyjnych narzędzi nużyły mnie, ale nie narzekałam. Kiedy kończyliśmy czytanie, pokazywał mi, jak prowadzić rachunki, a ja cieszyłam się, że mogę mu pomóc.

- Jeszcze tylko kilka chudych miesięcy, Basieńko - mawiał za każdym razem, gdy kończyłam sumować jego mizerne wpływy.

Wieczorami, popijając swój ulubiony napój, gorące mleko z miodem i grubą warstwą topionego masła posypanego siekanym czosnkiem, zapewniał mnie, że niedługo znowu stanie na nogi. Przecież nie stracił swoich umiejętności. Nowa caryca była córką Piotra Wielkiego. Niebawem książki znów powrócą w Rosji do łask.

Pewnego październikowego ranka, skończywszy moją dzienną porcję lektury, przyglądałam się, jak ojciec pochylony w milczeniu nad roboczym stołem złoci litery na grzbiecie oprawy. Często mi pokazywał, jak po otwarciu książki na oklejce po obu jej stronach zarysowują się bliźniacze Unie wyznaczające obszar, na którym można umieścić litery. Jeśli złocenie za nie wykroczy, wystarczy otworzyć książkę zaledwie kilkakrotnie, żeby pozłota spękała.

- Byłem w pałacu - odezwał się. Zamilkł i dopiero po chwili dodał: - Tak jak chciała tego mama.

Wstrzymałam oddech.

- Suplikantów było wielu. Kilka godzin czekałem, zanim dopuszczono mnie przed oblicze carycy. Nie mówiłem ci o tym, bo nie wiedziałem, czy to cokolwiek zmieni. Ale twoja matka miała rację. Wasza Wysokość nie zapomniała o modlitewniku, który dla niej naprawiłem, kiedy była jeszcze carewną.

Opowiedział jej o śmierci mamy i o tym, jak cholera zniszczyła jego pozycję, pochłonęła oszczędności.

- Ale to nie złamało mego ducha, Wasza Cesarska Wysokość, ani mojej wiary w Rosję - zapewnił ją.

Elżbiecie spodobały się te słowa. I to do tego stopnia, że poleciła swojemu kwatermistrzowi, by wysyłał ojcu biuletyny dworskie do oprawy. Zapytała też o mnie.

- Przyprowadź tu swoją córkę, chcę ją zobaczyć - powiedziała.

Mówiąc te słowa, ojciec odwrócił twarz, tak że nie dostrzegłam jej wyrazu. Zdziwiło mnie, jak niepewne były ruchy jego dłoni.

Wciąż pamiętam tytuł, nad którym pracował tego dnia. Były to Roczniki i Dzieje Tacyta w jednym tomie. Jedyna oprawiona przez niego księga, jaką kiedykolwiek widziałam, na której grzbiecie litery wykraczały poza ograniczające linie oklejki.

Siedem miesięcy po śmierci mamy, w jeden z ponurych listopadowych dni spowitych dymem z kominów, ojciec zabrał mnie do pałacu. Jechaliśmy fiakrem przez pontonowy most Izaakowski, który pod koniec grudnia jak co roku miał być zamknięty i zastąpiony lodową przeprawą po zamarzniętej Newie. Przytulona do boku ojca, wyobrażałam sobie, jak caryca uśmiecha się do mnie i wyciąga rękę do pocałowania. Skóry, którymi wymoszczono wnętrze fiakra, pachniały brzozowym dziegciem i kwasem chlebowym.

Zanim wysiedliśmy, ojciec posadził mnie na kolanach i pocałował w czubek głowy. Powiedział, że chce zabezpieczyć moją przyszłość na wypadek, gdyby Bóg powołał go do siebie przed czasem tak jak mamę.

- Poza mną nie masz nikogo. Nie mogę spać spokojnie, kiedy myślę, że mógłbym umrzeć i zostawić cię całkiem samą - wyszeptał.

Mocno mnie przytulił, a ja poczułam jego zapach, nie ten znajomy, octu i kleju, ale, tak niecodzienny u niego, wody kolońskiej i tabaki.

Caryca Elżbieta, w srebrzystej sukni, z białym piórem nad czołem. Na jej widok pomyślałam o aniołach, świetlanych wysłannikach Boga, którzy uskrzydlonymi ramionami bronią zbłąkanym dzieciom dostępu do niebezpiecznych miejsc.

- Podejdź, moje dziecko - powiedziała, a jej głos zabrzmiał szczególnie słodko, gdy wymawiała to ostatnie słowo.

Zawahałam się. Do aniołów trudno się zbliżyć bez lęku.

- Idź - ponaglił ojciec, popychając mnie lekko w jej kierunku.

Spuściwszy oczy, wpatrzona w rąbek jej sukni wyszywanej perłami i złotą nicią, z ociąganiem ruszyłam przed oblicze imperatorowej Wszechrusi. Modliłam się, aby ukłon, który ćwiczyłam od wielu dni, nie zdradził mojej niepewności.

Elżbieta ujęła w dłonie mój podbródek i zaglądając mi w oczy, skłoniła mnie do podniesienia wzroku. Emanowała wonią kwiatu pomarańczy i jaśminu.

- Jaki ładny uśmiech - wymruczała.

Poczułam dotyk jej palców na policzkach, delikatną, łagodną pieszczotę. Pozwoliłam, żeby otoczyła mnie słowami, promieniującymi ciepłem jak ozdobione biało-niebieskimi kaflami pałacowe piece. Ojciec powiedział mi wcześniej, że caryca ma dobre serce, że wie, co to ból po stracie matki i obawa o przyszłość. Czyż nie posłała po osieroconego syna swojej siostry? Czyż nie uczyniła go wielkim księciem?

-Jak ci na imię, moje dziecko? - zapytała.

- Barbara.

- Warwara Nikołajewna, Wasza Cesarska Wysokość - poprawił mnie ojciec.

- Warwaro, twój ojciec prosił mnie, bym wzięła cię pod swoją opiekę w razie jego śmierci. Czy jest to także twoje życzenie?

- Tak, Wasza Wysokość - odparłam.

- Niech więc tak będzie - powiedziała. Złożonym wachlarzem dotknęła mojego ramienia. - Otoczę cię należytą opieką. Masz moje słowo.

Ojciec stał bez ruchu, lekko pochylony, kiedy Elżbieta opuszczała salę tronową w otoczeniu licznego orszaku, który wysławiał jej szlachetność. Zwiesił głowę, gdy kilku dworzan przystanęło i przyjrzało mi się uważnie przez monokle, wzrokiem, jakim patrzy się na ptaka w klatce. Ręka, którą chwycił moją, była zimna i mokra od potu.

Czy domyślił się, co mnie czeka?

Stałam u jego boku, milcząca i zalękniona, póki nie odszedł ostatni dworzanin, a cesarska gwardia nie zamknęła za nim pozłacanych drzwi. Pragnęłam zapytać, który z nich był wielkim księciem Piotrem, ale nie śmiałam.

Kiedy wyszliśmy z pałacu, zaczął padać śnieg. Fiakier czekał w umówionym miejscu, a woźnica, od którego było czuć wódką, obrzucił nas podejrzliwym spojrzeniem. Na brzegu Newy wiatr przegarniał śmieci, bawił się dziurawym słomkowym kapeluszem, strzępem jutowego płótna, drewnianym kołem o połamanych szprychach.

Nabrzeżem prowadzono skazańców z ogolonymi głowami, całą grupę zakutą parami w kajdany. Wielu z nich miało okaleczone nozdrza. Niektórym, tym o wąskich, tatarskich oczach, brakowało nosa albo ucha. Miękki, mokry śnieg zaczął sypać mocniej, a ich gołe głowy okryły się bielą.

Nasz fiakier wjechał na most Izaakowski. Teraz, kiedy widziałam już wnętrze pałacu, skóry do okrycia wydały mi się jeszcze bardziej wyleniałe, a zapach dziegciu i kwasu trudniejszy do zniesienia.

- Nie zamierzam cię opuszczać, Basieńko. To tylko tak na wszelki wypadek - odezwał się ojciec.

Wtedy zaczęłam płakać.

Nie byłam przy nim, gdy umierał. Późnego grudniowego wieczoru przy kolacji ojciec odsunął od siebie miskę kaszy zaprawionej śmietaną. Nie był głodny. Poprosił tylko jak zwykle o filiżankę gorącego mleka. Wypije je u siebie, powiedział.

Właśnie minęły nasze pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzone bez mamy. Dni wydawały się niekompletne, rozbite na nieprzystające do siebie kawałki; zbyt pełny talerz, uwierający but, puste krzesło. Poczucie dławiącej pustki ogarniało mnie za każdym razem, kiedy musiałam przed sobą przyznać, że nawet matczyne szale schowane w szafie pachną jedynie suszonym rozmarynem.

Za kilka dni mieliśmy witać Nowy Rok. Szesnasty rok mojego życia, rok, w którym miałam przestać być dzieckiem.

Nowa służąca, która zaniosła mleko na górę, otworzyła drzwi do sypialni ojca i głośno krzyknęła. Nie chciała mnie wpuścić do środka, zrobiła tylko znak krzyża nad moją głową i próbowała zamknąć mnie w uścisku, mamrocząc swoje zaklęcia przeciwko urokom, równie bezcelowe jak nadzieja. Jej fartuch wciąż pachniał świątecznymi wypiekami, rodzynkami, goździkami i wanilią.

- Poślij po waszego księdza, Warwaro! - nalegała, zagradzając mi przejście własnym ciałem. - Na litość boską, poślij kogoś po księdza!

Odepchnęłam ją na bok.

Kiedy nasz ksiądz przybył w asyście ministranta, ciało ojca przeniesiono już na łóżko; twarz miał poszarzałą i spokojną. Opuszki jego palców były fioletowe, jakby je poobijał w ostatnich chwilach życia. Na biurku leżała kartka papieru zapisana jego pismem. Obok niej gęsie pióro z ułamaną końcówką.

- Pękło mu serce - powiedział ksiądz, a ja wyobraziłam sobie serce taty roztrzaskane na przezroczyste drzazgi, ostre jak ciernie.

W ostatnich słowach ojca nie było nic dla mnie. Spisał sobie tylko listę zadań na następny dzień. Odkąd rozeszła się wieść, że caryca Elżbieta roztoczyła nad nim mecenat, zamówienia na nowe oprawy popłynęły strumieniem. Zamierzał dokupić jeszcze dwa słoje kleju. Narzędzia wymagały naprawy; noże naostrzenia. Koniuszek jego ulubionego gładzika ukruszył się. Trzeba znaleźć inne miejsce do gromadzenia skór, bo na świńskiej odkrył ślady pleśni. „Nic tak nie natłuszcza powierzchni jak olej ze słodkich migdałów” - zapisał.

Ksiądz ukląkł i zaczął odmawiać modlitwę za zmarłych. Ja także uklękłam.

- Wieczne odpoczywanie... - próbowałam powtarzać za nim, ale głos mi się załamał przy wypowiadaniu tych podniosłych słów.

Tego ciemnego grudniowego wieczoru liczyły się tylko łzy i milczenie.

Nowe zamówienia nie na wiele się zdały. Ojciec miał zbyt wiele długów. W styczniu 1743 roku nasz dom i wyposażenie warsztatu poszły pod młotek. Patrzyłam, jak ulubiony dywan mamy zostaje zwinięty i wyniesiony. Jak książki ojca w skrzyniach wędrują na czyjś wóz. Cały mój majątek sprowadził się do niedużego tobołka i kilku rubli zawiniętych w kawałek płótna.

Caryca obiecała, że weźmie mnie w opiekę, powtarzałam sobie.

Przybyłam do pałacu w lutym, w najzimniejszym miesiącu roku. Lokaj o kwaśnym oddechu kazał mi czekać i zostawił mnie w pokoju dla służby. Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, z wyjątkiem pałacowego kota, który ocierał się o moją kostkę. Obserwowałam pokojowych uwijających się jak w ukropie, ponaglanych przez strach. Słyszałam wymierzane policzki i miotane przekleństwa, tupot niewidzialnych stóp, przemierzających tam i z powrotem wąskie kuchenne korytarze. Podmuch lodowatego powietrza dosięgnął mojego policzka. Strach podszedł mi do gardła.

Skuliłam się w sobie i czekałam.

Zapadł zmrok. Do przedpokoju weszła wysoka kobieta o jasnych, srebrzystych włosach. Jej suknia wyglądała na ciężką i musiała być ciepła, ponieważ poczułam ostry zapach potu. Obrzuciła mnie niecierpliwym spojrzeniem. Odpychając łaszącego się kota, zaczęła narzekać na brudne plamy na drzwiach, smugi na szybach i kłaczki sierści na otomanach. Wymawiane z niemiecka samogłoski nadawały jej głosowi ostry, oskarżycielski ton.

- Nazywam się Warwara Nikolajewna - odważyłam się odezwać. - Caryca posłała po mnie.
- Wiem - odwarknęła z lekceważącym uśmiechem, ściągając brwi. Jej twarz przypominała mi pyszczek żółwia, a głowa wydała się stanowczo za mała w stosunku do okazałego ciała. Dopiero później dowiedziałam się, że była to Frau Kluge, nadworna garderobiana, której powierzono opiekę nade mną.
- Chodźże, dziewczyno - rozkazała, więc poszłam jej śladem, tuląc do piersi mój tobołek. Zauważyłam i wysłużone gołe deski pod nogami, i szpary w drewnianych ścianach, i kłębki kurzu zbierające się po kątach. Naszła mnie myśl, że jestem tylko muchą, której pozwolono zrobić kilka kroków, zanim opadnie packa.

Nie uszłyśmy daleko. W pałacowej kuchni dostałam talerz wodnistego kleiku i kubek cienkiego kwasu. Musiałam jeść szybko, bo Frau Kluge nie miała czasu do stracenia. Musiałam zachowywać milczenie, bo nie zamierzała słuchać tego, co miałam jej do powiedzenia. Kiedy skończyłam posiłek, zaprowadziła mnie do pomieszczeń dla służby. W izbie cuchnącej zawartością nocników i pleśnią spało nas siedemnaście. Myszy przemykały pod łóżkami i chowały się w naszych butach. Jak się dowiedziałam, cesarskie koty były zbyt dobrze karmione, żeby się za nimi uganiać.

- Żebyś mi była gotowa, kiedy rano po ciebie przyjdę - przykazała Frau Kluge i odeszła.

Usiadłam na twardym, wąskim łóżku, jedynym, jakie było wolne. Ucałowałam medalik z Najświętszą Panienką, który dostałam od mamy. Z początku inne dziewczęta przyglądały mi się ciekawie, ale kiedy zobaczyły, jak żegnam się na rzymską modłę, odwróciły wzrok.

Źle spałam, odgłosy dobiegające z izby - zgrzytanie zębów, jęki, wiatr tłukący o zamarznięte szyby - wkradały się do mojego snu. Było przeraźliwie zimno. Raz obudziłam się, czując, jak pod mój cienki koc wślizguje się czyjaś ręka. Z walącym głośno sercem usiadłam na łóżku i rozejrzałam się wokół, ale moje towarzyszki wyglądały na pogrążone we śnie. Ugryzłam się w ramię, żeby się przekonać, czy ten lepki dotyk mi się nie przyśnił. Dziewczyna śpiąca na łóżku obok jęknęła.

W końcu zapadłam w głęboki sen, przyszła do mnie matka i wytarła mi rękę czymś wilgotnym i ciepłym.

- Chodźmy, Basieńko, nasza pani na ciebie czeka - powiedziała, a ja ruszyłam w ciemność za jej migotliwą zjawą.

Rankiem, kiedy sądziłam, że nikt nie patrzy, schowałam pod obluzowaną deską w podłodze przy moim łóżku ruble, które miałam ze sobą. Wieczorem, kiedy podniosłam deskę, żeby sprawdzić, czy mój spadek jest bezpieczny, zawiniątko było płaskie i puste. Monety zniknęły.

Rano zgodnie z obietnicą zjawiła się Frau Kluge. Znalazła dla mnie miejsce w cesarskiej garderobie. Wyraziła nadzieję, że moja matka nauczyła mnie przynajmniej szyć.

Nie czekała na moją odpowiedź.

Poszłam za nią, wysłuchując jej jazgotliwych utyskiwań. Już ona znała takie jak ja. Bezpańskie koty spodziewające się misek śmietanki. Ludzie mnożą się na potęgę, a potem oczekują, że ich dziećmi zajmie się kto inny. Zbyt wielu wykorzystuje dobroć Jej Wysokości. Ruble nie rosną na drzewach. Kiełbasy i bochenki chleba nie spadają z nieba jak deszcz.

W cesarskiej garderobie Frau Kluge przykazała mi wziąć się solidnie do roboty.

- I pamiętaj, dziewczyno, nie chcę słyszeć na ciebie żadnych skarg.

Moje hafty nie zasłużyły na pochwałę. Ściegi kładłam krzywo, myliły mi się kolory. Matka źle mnie wychowała, usłyszałam. Kiedy dostałam guziki do posortowania i przyszycia, z trudem nawlokłam igłę, a supełek na końcu nitki zrobiłam za duży i zaraz się rozwiązał.

Nikt się do mnie nie odzywał, słyszałam tylko rozkazy. Pozostałe szwaczki, wprawne i szybkie, pochylały się nad swoją pracą, pochłonięte rozmową o nowym wielkim księciu. Ściągały usta w dzióbek i nazywały go biedną sierotką pozbawioną matczynej miłości. Usłyszałam, że jest dowcipny i ma dobre serce. Ze zapamiętuje imiona wszystkich, których spotkał, i melodie, które usłyszał choćby raz. Od przyjazdu wielkiego księcia minął zaledwie rok, a jego rosyjski jest już na tyle biegły, by mógł wydawać rozkazy i rozumieć, co się do niego mówi. Jego prawosławne imię, Piotr Fiodorowićz, pasuje do niego znacznie bardziej niż niemieckie Karol Ulryk. Lubi bliny i zupę z jesiotra. A także kaszę z grzybami. W Pałacu Zimowym wnuk Piotra Wielkiego z każdym dniem rośnie w zdrowie i siłę.

Teraz, kiedy Rosja miała już następcę tronu, szwaczki przewidywały liczne bale i maskarady. Caryca będzie potrzebowała wielu nowych strojów i szat. W cesarskiej garderobie nie będzie ani chwili na próżnowanie.

Nim minęło południe, stopy miałam zdrętwiałe z zimna, a palce u rąk popuchnięte od ukłuć igłą. Do jedzenia dostałam kromkę czarnego chleba, do popicia herbacianą lurę.

- Tylko tyle zrobiłaś? - skarciła mnie Frau Kluge. Wyrwała mi wierzchnią suknię, nad którą pracowałam, i zaczęła nią wymachiwać jak sztandarem, wzbudzając u szwaczek salwy śmiechu.

Zwiesiłam głowę i stłumiłam płacz. Frau Kluge wręczyła mi brzytwę i patrzyła, jak odpruwam guziki, które wcześniej przyszyłam. Tego wieczoru nie dostanę kolacji, usłyszałam. Nie zasługuję na posiłek, dopóki nie nauczę się porządnie pracować.

Wracając do służebnej izby, wyjrzałam przez lufcik okna połyskującego od szronu. Na pałacowym dziedzińcu muł ciągnął furę wyładowaną sztukami mrożonego mięsa, a woźnica popędzał go, żeby zrobić miejsce dla cesarskich sań. Kiedy tylko te się zatrzymały, wyskoczył z nich jakiś młodzieniec i popędził do pałacu. Byłam ciekawa, czy to sam wielki książę, ale nie miałam kogo zapytać.

Pomyślałam o koszu wypełnionym guzikami, o niezliczonych rzędach sukien owiniętych w jedwab i przechowywanych w olbrzymich skórzanych skrzyniach, drogocennych szatach, których pewnie nie będzie mi dane nawet dotknąć. Pomyślałam o sieci zmarszczek wokół wąskich ust Frau Kluge, o jej cierpkim głosie, o kroplach ropy, która zbierała się w kącikach jej oczu.

Wślizgnęłam się do mojego wąskiego łóżka i przycisnęłam palce do brzucha, usiłując oszukać głód. Obok mnie przeszedł pałacowy kot, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.

Wreszcie zasnęłam. Śniłam o jedzeniu parujących klusek z talerza wielkiego jak księżyc.

Gdy nasza matuszka marzła w nocy, wzywała do swej sypialni kompanię oficerów pałacowej gwardii, twierdziły szwaczki, żeby ogrzewali powietrze oddechami.

Kiedy urządzała maskaradę, wszystkie damy musiały przywdziać męskie ubrania, a mężczyźni włożyć suknie z rogówką i balansować na obcasach. A żadna z dam dworu nie mogła dorównać Jej Cesarskiej Wysokości pod względem kształtnych nóg.

Nawlekając igły i wygładzając fałdki atłasowych lamówek czy pienistych koronek, szwaczki plotkowały o tym, jaki będzie los przystojnego oficera, który grał węża w dworskiej komedii. Caryca pytała o niego już dwa razy, mówiły. Koty, które sypiają na jej łożu, noszą aksamitne ubranka i kapelusze. Jedzą smażone piersi kurczaka i chłepczą mleko ze srebrnych spodeczków.

Nie odrywałam oczu od szycia, lecz mimo to fastryga, którą mi zlecano, wychodziła krzywo. Moje ściegi były za długie. Musiałam wszystko pruć. Suknie były ciężkie i ześlizgiwały mi się z kolan na podłogę, nurzając się w kurzu. Kolejny dowód mojej niezgrabności.

I pracowałam za wolno, stanowczo za wolno.

- Rób, co ci kazano - słyszałam, kiedy usiłowałam bronić moich wysiłków. - I nie dyskutuj z lepszymi od siebie.

Tego tylko ode mnie chcą, myślałam; gorycz smagała mnie z gwałtownością wiosennej ulewy. Żebym nie zostawiła śladu na pościeli, w której spałam, na szmatach, które w służebnej izbie uchodziły za ręczniki. Żebym się skurczyła tak, by ich oczy prześlizgiwały się po mnie, nie zauważając mojej obecności. Chcieli, bym zniknęła, rozsypała się w garstkę prochu, tak aby jakaś posługaczka mogła mnie zmieść z podłogi, zatrzeć po mnie ostatni ślad.

„A kiedy już trafisz do Pałacu Zimowego, wszystko się może zdarzyć”. Teraz, kiedy byłam sierotą, z bólem przypominałam sobie słowa matki. Nie ma nic zdrożnego w pragnieniu, by zajść wyżej. Dzięki niemu człowiek przestaje być niewidzialny.

Każdego ranka nadworna garderobiana ubierała drewniane kukły, krawieckie manekiny podobne do tych, jakie kupcy tekstylni wystawiają w oknach swoich sklepów, żeby zaprezentować towar. Na dworze te manekiny nazywano pandorami - małymi, jeśli służyły do demonstrowania strojów codziennych czy nieoficjalnych; dużymi, jeśli ubrano je w szaty ceremonialne lub suknie balowe. Frau Kluge zanosiła pandory do cesarskiej sypialni, aby nasza pani mogła zdecydować, co na siebie nałoży.

Myślałam o ambicjach mojej matki. Myślałam o tym, co Elżbieta przyrzekła mojemu ojcu.

Zebrałam się na odwagę i poprosiłam Frau Kluge, żeby przy prezentacji pandor przypomniała Jej Wysokości o moim istnieniu. Potrafiłam czytać po francusku i niemiecku. Miałam dobry głos, mocny i o miłej barwie. Umiałam też śpiewać. Palce miałam nienawykłe do szycia, ale moje pismo było staranne i równe. Czy nie mogłaby poprosić, by Jej Wysokość wzięła mnie do siebie na służbę?

Frau Kluge nawet nie pozwoliła mi dokończyć. Zanim wypowiedziałam ostatnie słowo, poczułam piekący ból policzka.

- Jesteś nikim, dziewucho - usłyszałam. - Zapamiętaj to sobie: nikim. I nic nigdy tego nie zmieni.

Nie czekałam na kolejny policzek. Pośpiesznie wróciłam na miejsce i podniosłam suknię, którą wykańczałam. Czułam piekący ból twarzy. Ukłułam się w palec, z którego wypłynęła kropla krwi.

Za moimi plecami szwaczki szeptały o tym, że Jej Wysokość nie przykłada wagi do książek i pism. A nawet gdyby było inaczej, czy nie ma w swoim otoczeniu osób bardziej niż polska przybłęda godnych, by jej służyły?

Czułam, jak wzbiera we mnie hardość. Wiedziałam, że jestem bystrzejsza od Frau Kluge i służących, które teraz się ze mnie śmiały. Wyobraziłam sobie, jak odwiedza nas sama caryca i zastaje mnie pochyloną nad fastrygą. Tak piękna, jak ją zapamiętałam tego pierwszego dnia, pachnąca kwiatem pomarańczy, z piórem w upudrowanych włosach.

- A cóż ty robisz w takim miejscu, Warwaro Nikołajewna?! - pyta. - Dlaczego nikt cię do mnie nie przyprowadził? Co za dureń zlecił ci to szycie?

Wyobraziłam sobie zmieszanie Frau Kluge, jej usta mamroczące przeprosiny i błagania o wybaczenie.

- To moja wychowanica - zbywa je z gniewem Najjaśniejsza Pani - którą miałam otoczyć opieką, tak jak to przyrzekłam jej ojcu.

Frau Kluge, pobladła, z pokornie spuszczonymi oczyma zwiesza głowę. A kiedy caryca śle ją precz, na żółwim pyszczku Frau Kluge zastyga grymas przerażenia.

Moja przyszłość byłaby zapewniona. Nosiłabym jedwabne sukienki z szerokimi rękawami, w których moje ręce wydawałyby się takie drobne. Spałabym w alkowie przylegającej do cesarskiej sypialni. Nikt nigdy nie przeszedłby obok mnie, udając, że mnie nie widzi.

Tygodnie mijały, a ja z każdym dniem spędzonym w cesarskiej garderobie wydawałam się sobie coraz bardziej niezgrabna i powolna. Pęcherze na palcach nigdy nie zdążyły wygoić się do końca; od nieustannego pochylania się bolały mnie ramiona. Inne szwaczki chwalono za ich pracę, ale moje wysiłki nigdy nie zostały docenione. Frau Kluge, mijając mnie, za każdym razem rzucała mi wyniosłe, pełne pogardy spojrzenie.

Codzienna miska kaszy z cienką okrasą pomagała odpędzić najgorszy głód, miałam też dach nad głową, ale miałam to wszystko za nic. Byłam sierotą zdaną na łaskę obcych ludzi, którzy bronili mi dostępu do carycy. Gdybym tylko mogła przypomnieć jej, kim jestem i co obiecała mojemu ojcu, mój los z pewnością by się odmienił.

Pewnego zimnego kwietniowego dnia w rozpaczy napisałam do carycy liścik. Przypięłam go wewnątrz szala spowijającego suknię nałożoną na dużą pandorę. Wspomniałam w nim i o modlitewniku, który naprawił dla niej mój ojciec, i o jej obietnicy zapewnienia mi przyszłości. „Leżę bezsennie, dzień i noc rozpamiętując chwilę, w której Wasza Cesarska Wysokość dotknęła mojej twarzy” - napisałam.

Frau Kluge odniosła mi ten liścik z triumfalnym uśmieszkiem. Zmusiła mnie, żebym odczytała go na głos chichoczącym szwaczkom. Szczególnie fragment o moim ojcu: „Był rzemieślnikiem o niezwykłym kunszcie i wyobraźni - pisałam - który nigdy nie zwątpił w wielkoduszność rosyjskich serc”.

- Lubimy wielkie, paradne słowa - uśmiechnęła się szyderczo i podarła mój liścik na kawałki.

Nie odpowiedziałam.

- Przybłęda zawsze pozostanie przybłędą - wycedziła. Jeśli nie zaprzestanę knucia, przewidywała, czeka mnie zbieranie końskiego łajna na ulicach. - Czym zresztą trudniłby się teraz twój ojciec, gdyby jeszcze żył - dodała.

Nie wiedziałam, jak ukryć nienawiść wyglądającą mi z oczu.

Frau Kluge sięgnęła po rózgę i smagnęła mnie po łydkach. Poczułam przeszywająco ostre cięcie, potem jeszcze jedno. Patrzyłam, jak skóra na moich nogach zmienia kolor najpierw na biały, potem na czerwony.

Zacisnęłam zęby i przysięgłam sobie, że już nigdy więcej nie będę płakać.

Miesiąc później nadal budziłam się przed świtem. Wymykałam się z lodowatej izby, w której spały szwaczki, i włóczyłam się po korytarzach jak jeden z pałacowych kotów. Słyszałam, że Najjaśniejsza Imperatorowa nie najlepiej sypia. Może któregoś razu natknę się na nią lub na wielkiego księcia, myślałam. Słyszałam, że bardzo polubił Murzyna, którego na powitanie podarowała mu ciotka. Zrobił tego czarnoskórego młodzieńca swoim adiutantem. W czym byłam mniej warta od niego? Pragnęłam tylko szansy przypomnienia carycy o moim istnieniu.

Z początku zakradałam się do pałacowej kuchni, skuszona zapachem wyszukanych potraw, które nigdy nie trafiały na stół szwaczek, spiżarnie jednak zawsze były zamknięte na klucz, a jedyną rzeczą, na której nie zbywało w magazynach, były tanie łojowe świece. Czasem oficerowie pałacowej gwardii pytali mnie, dokąd się wybieram albo skąd idę, ale wtedy spoglądałam im prosto w oczy i podawałam jakąś pikantną wymówkę, na przykład, że nie mam w zwyczaju zdradzać sekretów mojej pani. Kilku młodszych oficerów zawsze próbowało skraść mi przy tej okazji całusa, ale byłam zwinna, więc udawało im się co najwyżej musnąć rąbek mojej sukni.

Carycy nie spotkałam, odkryłam jednak komnaty, w których stoły były przykryte dywanami, a szafy pełne przedziwnych instrumentów muzycznych; pokoje zastawione starymi meblami, z rzędami obrazów opartych o ścianę. W jednej z takich komnat znalazłam skrzynię pełną starych książek.

Wyjęłam je jedna po drugiej i wytarłam z kurzu. Były to głównie naukowe traktaty z astronomii i medycyny, księgi o narzędziach i roślinach, jakich nigdy jeszcze nie widziałam. Oprawy miały proste, bez żadnych zdobień. Ojciec zmarszczyłby brwi na widok puszczających szwów i ciemnych plam pleśni na stronicach.

Właśnie takiej nocy znalazł mnie hrabia Bestużew, kanclerz Rosji.

- Kim jesteś? - zapytał.

Pochłonięta lekturą zapleśniałej księgi, którą wyciągnęłam ze skrzyni, nie zauważyłam, kiedy wszedł. Gdy stanął nade mną, poczułam zapach wódki i czegoś jeszcze, czegoś drażniącego, czego nie umiałam jeszcze nazwać.

Wiedziałam, kim jest, bo często go widywałam przemierzającego pałacowe korytarze takim krokiem, jakby był panem stworzenia.

Słyszałam, że jego aksamitne fraki pochodziły z Paryża. Główki jego lasek świeciły srebrem. Szwaczki szeptały, że kanclerz często ogrzewa łoże naszej pani, i zastanawiały się, jak prezentuje się w sukni z rogówką podczas cesarskich maskarad.

- Szwaczką Jej Cesarskiej Wysokości - odpowiedziałam.

- Szwaczką, która czyta po niemiecku?

W półmroku wypełniającym komnatę czułam, że bacznie mi się przygląda. Ujął mnie mocno za podbródek i podniósł moją twarz ku sobie.

- Wiesz, kim jestem? - zapytał.

- Jesteś, panie, śliskim węgorzem i szczwanym lisem - odparłam spokojnie.

Roześmiał się.

- A skąd to wiesz, dworska panno?

- Podczas szycia nastawiam uszu.

- I cóż takiego jeszcze słyszysz? - dotknął mojego karku, przesunął palcem po złotym łańcuszku z Najświętszą Panienką. - Powiesz mi?

- Kawaler Duval gustuje w chłopcach stajennych - oznajmiłam zuchwale.

- Czyżby? Skąd to wiesz?

- Tak mówi Anton.

- A kimże jest Anton?

- Lokajem wielkiego księcia Piotra. To ten wysoki z krzywymi zębami. Anton smali cholewki do nadwornej szwaczki i zawsze próbuje ją pocałować, ale ona uważa, że to nicpoń. Wszystkie jego słodkie słówka na nic, mówi. - Serce waliło mi jak młot. Książka ześlizgnęła mi się z kolan i upadła na podłogę, ale nie schyliłam się, by ją podnieść. - Saski poseł przechodzi kolejną kurację rtęcią - ciągnęłam. - Medycy każą mu pić sproszkowany ołów i modlić się do greckich bogów.

- Coś podobnego. Powiedz mi jeszcze, szwaczko, czy do twoich uszu dochodzą także uwagi na temat Jej Wysokości?

- Czasami - powiedziałam po chwili wahania.

- I co takiego słyszysz?

- Frau Kluge mówi, że nasza mateczka nie powinna zapominać, iż hrabia Razumowski naprawdę ją kocha. Moim zdaniem Frau Kluge sama jest w nim zakochana. Rumieni się za każdym razem, kiedy słyszy jego imię. Widziałam, jak ukrywa się w kuchennym korytarzu, żeby usłyszeć, jak hrabia śpiewa.

- Frau Kluge? Ta tłusta niemiecka gęś, która uważa się za nie wiadomo co? - zdziwił się kanclerz.

- Skubie wargi, żeby wyglądały na pełniejsze. Wypycha sobie biust poduszeczkami.

Znowu się zaśmiał, stłumionym gardłowym śmiechem.

Jak złudnie proste wydają się kroki, które odmieniają ludzkie życie. Jak niewiele jeszcze wiedziałam o zwyczajach carycy - o zmienianych co noc sypialniach, o kochankach, którzy oczekiwali na nocne wezwanie. Wierzyłam, że do tej zapomnianej części pałacu sprowadził kanclerza Rosji szczęśliwy traf. Ze to szczęśliwy traf sprawił, iż hrabia Bestużew zaczął rozmawiać z niezdarną szwaczką z cesarskiej garderoby. I że to szczęśliwy traf zaprowadzi mnie przed oblicze mojej pani.

Nocy takich jak ta było w kolejnych miesiącach jeszcze wiele. Wypełnionych nadzieją, beztroskim śmiechem i wyznaniami, które chętnie przed kanclerzem czyniłam, wdzięczna za luksus poświęconej mi uwagi.

Frau Kluge przechowuje w szufladzie szafirową buteleczkę. Twierdzi, że to woda kolońska, ale sama widziałam, jak ona i nadworna szwaczka z niej popijały. I to nie raz.

Anton, lokaj wielkiego księcia, powiedział, że miałby ochotę roztrzaskać Murzynowi głowę o ścianę.

Hrabina Gołowina trzyma pod łóżkiem w swym alkierzu chłopkę, która opowiada jej baśnie, kiedy jej pani nie może zasnąć.

Nietrudno było się zorientować, które z moich opowieści podobały się kanclerzowi.

- Czy szwaczka potrafi dochować tajemnicy? - zapytał któregoś razu.

- Tak - odpowiedziałam.

- Ten pałac nie kończy się na garderobie, Warwaro.

Kiwnęłam głową.

- Istnieją opowieści znacznie donioślejsze. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich szukać.

Kanclerz Rosji położył rękę na mojej dłoni.

Spuściłam oczy i utkwiłam wzrok w srebrnych sprzączkach u jego butów. Były kwadratowe, ozdobione drogimi kamieniami.

Słuchałam.

Są wśród nas tacy, mówił mi kanclerz Rosji, którzy, wyzuci z czci i wiary, spiskują przeciw carycy i nie zawahają się przed zbrodnią przeciw majestatowi. Przebiegli i obłudni; wiedzą, jak ukryć swoje myśli, zamaskować je kłamliwymi zapewnieniami o swej lojalności.

Są wszędzie, mówił, ale działają w ukryciu. Nasza pani musi wiedzieć, kim są i jakie mają zamiary.

Kanclerz mówił przytłaczająco poważnym tonem. Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z mojej twarzy.

Prawi poddani muszą zostać nagrodzeni, a źli - ukarani. Trzeba oddzielić ziarno od plew. Mój ojciec nie bez powodu przyprowadził mnie do pałacu. Ufał swojej monarchini. Teraz jego córka może nauczyć się pełnić funkcję ważniejszą, niż kiedykolwiek przypuszczał - może zostać oczami i uszami carycy Rosji.

Jej zauszniczką.

Jej biuletynem.

Przekazicielką najważniejszych opowieści.

- Kimś, komu nasza pani może zaufać, Warwaro - powiedział kanclerz. - Oraz kimś, komu także ja mogę zaufać.

Miałam szesnaście lat. Nadal wierzyłam w powszechną ułudę bezbronnych: że władcy rządziliby sprawiedliwiej, gdyby tylko wiedzieli to, co przed nimi zatajono. Wierzyłam w powtarzane od wieków ckliwe historie, w których królowie lub królowe, sułtani czy carowie odmieniali swe serca, poznawszy radości i troski zwykłych ludzi.

- Spójrz na mnie, Warwaro - powiedział kanclerz. Ręka, którą położył na mojej, była ciężka, ale jej dotyk był ciepły i delikatny.

Podniosłam oczy na tyle, żeby zobaczyć jego gładko wygoloną twarz i dołeczki na policzkach.

Obserwował mnie już wystarczająco długo, oznajmił. Mój rosyjski był nienaganny. Słyszał, jak rozmawiałam po niemiecku z jednym z lokajów wielkiego księcia. Znałam też francuski. I polski.

- Chciałabyś się nauczyć tego, czego tylko ja mogę cię nauczyć?

Podeszłam do niego bliżej, tak blisko, że zobaczyłam maleńkie odbicia mojej pobladłej twarzy w jego źrenicach.

Skinęłam głową.

Podniecenie rosło we mnie jak ciasto drożdżowe mamy. Wszystko wydało mi się dziecinnie łatwe. Wystarczy tylko wziąć kilka lekcji, a moje życie zmieni się na lepsze.

Nie wiedziałam jeszcze, jak zdradliwe są te pozornie niewinne opowieści - że kawaler Duval za względy chłopców stajennych zapłaci sekretami króla Francji, zaś Anton wkrótce zostanie przesłuchany i zwolniony ze służby u wielkiego księcia. Ale nawet gdybym wiedziała, nie powstrzymałoby mnie to przed powtarzaniem rzeczy, dzięki którym kanclerz Rosji zwrócił na mnie uwagę.

Jeszcze nie wtedy.

Białe noce ledwie przeminęły, kiedy zaczęłam pobierać nauki. Pierwsza była krótka.

W ślepym zaułku pałacowego korytarza kanclerz wskazał na szczelinę w drewnianej ścianie.

- Stań tutaj i obserwuj - rzeki. - Jak wrócę, opowiesz mi, co zobaczyłaś.

Pozostawiona samej sobie, ochoczo zajrzałam przez szparę. Dostrzegłam sekretarzyk i niewyraźną sylwetkę samotnej kobiety czytającej coś przy świecy. W jej wyglądzie ani zachowaniu nie było niczego niezwykłego i po chwili obserwowanie zaczęło mnie nużyć, ale patrzyłam dalej. Godzinę później kobieta odłożyła książkę, ziewnęła i wyszła z izby.

Pomyślałam, że mogłabym opuścić moją kryjówkę, żeby ją śledzić, ale bałam się zgubić w drodze powrotnej w pałacowych zakamarkach, więc zostałam na miejscu. Po gorącym dniu w korytarzu panowała nieznośna duchota. Od wdychania kurzu unoszącego się w powietrzu drapało mnie w gardle. Wzdłuż kręgosłupa spływała mi strużka potu. Musiałam się szczypać w ramię, żeby nie zasnąć.

Kiedy kanclerz po mnie wrócił, zadał mnóstwo pytań. Czy kobieta miała przyklejoną muszkę? W jakim miejscu twarzy? Czy w trakcie lektury bawiła się bransoletką? Może sprzączką przy pasku? Ile guzików miały jej rękawy? Jak często przewracała kartki?

Z każdym pytaniem, na które nie umiałam odpowiedzieć, opuszczała mnie nadzieja, a łzy napływały mi do oczu. Na nic mu się nie zdam - myślałam, przygotowując się na odprawę.

Kanclerz Rosji podwinął rękaw mojej sukienki, odsłonił siniaki, jakie pozostawiły moje palce.

- Największą cnotą szpiega jest cierpliwość - powiedział z uśmiechem. - Wszystkiego innego mogę cię nauczyć.

Po tej pierwszej lekcji przyszły następne. Wkrótce umiałam już otwierać zamki za pomocą szpilki do włosów i rozpoznawać ukryte szufladki po układzie słojów drewna. Wiedziałam, w jaki sposób sekretne kieszenie mogą być wszyte do pasków lub sakwojaży, a listy sprytnie ukryte. Poznałam tajniki zegarów, wy-ściółek butów czy przewodów kominowych. Zalety schowków w odpowietrznikach pieców, pod parapetami, wewnątrz poduszek lub opraw książek.

Nauczyłam się obserwować, nie będąc widzianą, odróżniać szczere uśmiechy od tych, które maskują zdradę, i szydzić z lichych skrytek pod poduszkami czy obluzowanymi deskami w podłodze, które umiał wyśledzić byle złodziej.

Poznałam zalety mylenia tropów i błogosławieństwa rutyny. Nauczyłam się przybierać nieprzenikniony wyraz twarzy i wtapiać się w otoczenie.

Przekonałam się, że bycie niewidzialnym jest tak samo ważne jak cierpliwość.

Do komnat kanclerza prowadziło sekretne przejście, wąskie i strome. Zwykle, gdy kanclerz Rosji chciał mnie widzieć, znajdowałam pod poduszką czerwoną chustkę, ale tej chłodnej sierpniowej nocy wysłał po mnie swojego lokaja. Zastanawiałam się, czy to znak od niego. Caryca Elżbieta właśnie zjechała do Pałacu Zimowego po letnich miesiącach spędzonych w Peterhofie. Czy to możliwe, że kanclerz w końcu mnie do niej zaprowadzi?

Bezszelestnie, tak aby nie obudzić szwaczek, włożyłam najlepszą suknię po mamie, tę z białego muślinu. Krawcowa, którą ojciec zatrudnił przed swoją śmiercią, musiała ją zwęzić, ale kiedy kątem oka zobaczyłam moje odbicie w lustrze, suknia wyglądała, jakby została uszyta specjalnie dla mnie. Z butami było gorzej. Mama miała mniejsze stopy i jej pantofelki cisnęły mnie w palce.

Kanclerz Rosji oczekiwał mnie w swoich pokojach. Usadowiony w fotelu pod oknem, przyglądał mi się spod przymrużonych oczu. Bez peruki jego łysiejąca głowa wydawała się mniejsza i nie tak imponująca. Na palcu nosił masywny złoty pierścień. Lepiej mu w czerwonym niż w czarnym aksamicie ze srebrną lamówką, pomyślałam, a koronkowy kołnierz dodaje mu szyku.

Czy to on był tym wielmożnym panem z marzeń mojej matki? - Podejdź no tu, dworska panno.

Żartobliwy ton w jego głosie sprawił, że poczułam się ważna, przeznaczona do wielkich celów. Nieśmiałość zeszła ze mnie jak łupina z cebuli. Teraz zabierze mnie do carycy, pomyślałam, ale nauczyłam się już ukrywać radość. Czyż nie powiedział mi kiedyś, że cierpliwość jest największą cnotą szpiega?

Tę chłodną sierpniową noc rozgrzewało płonące w kominku brzozowe polano, jeszcze mokre - drewno syczało i dymiło.

- Służbę wprawdzie odesłałem, ale nie wyjdziesz stąd głodna - powiedział kanclerz, wskazując stolik zastawiony dla dwóch osób.

Podeszłam bliżej. Wyglądał zwyczajnie, a talerze były puste.

- To mechaniczny stolik - uśmiechnął się na widok mojego zaskoczenia. - Taki sam jak ten, który Jej Cesarska Wysokość ma w swoich apartamentach. Lepiej naucz się z niego korzystać.

Gestem zaprosił mnie, abym usiadła.

- Podnieś go - powiedział, wskazując porcelanowy talerz. Pod nim zobaczyłam drewniane wieczko.
- Otwórz.

W skrytce znalazłam ołówek i kartkę papieru.

- Wiem, jaką breją Frau Kluge karmi swoje szwaczki, więc na-pisz, na co masz największą ochotę - powiedział. - Nie wstydź się.

„Zupa z jesiotra”, napisałam. „Pieczony bażant”.

- Cokolwiek zechcesz. Pisz, pisz. - W jego oddechu czułam wódkę.

„Ostrygi”.

„Tort beżowy”.

Pociągnął za sznurki, stolik zniknął w szybie ukrytym pod podłogą. Deski wróciły na miejsce. Kiedy klapy w podłodze znów się otworzyły, stolik był zastawiony daniami, każde przykryte srebrną pokrywą. Kanclerz zdjął je jedna po drugiej.

-Jedz - powiedział. - Nasza pani nie lubi chudych dworek. W ich towarzystwie czuje się niezgrabna.

Jego talerz pozostał pusty.

Patrzył, jak sięgam po muszle i niezdarnie połykam chłodne, pachnące cytryną ostrygi. Zupa rybna była gorąca i jedząc ją zbyt szybko, poparzyłam sobie język. Włókna wędzonego jesiotra utkwiły mi między zębami. Bezskutecznie próbowałam je usunąć czubkiem języka.

Obok opróżnionej do połowy butelki wiśniówki stały dwa kieliszki. Napełnił je aż po brzegi.

- Prezent od Najjaśniejszej Imperatorowej - wymamrotał. - Dowód cesarskiego uznania i dozgonnej wdzięczności.

Jeśli w jego słowach była gorycz, zignorowałam ją.

- Jej ulubiony napój, Warwaro. Skosztuj!

Podniosłam kieliszek najostrożniej, jak potrafiłam, ale mimo to kilka kropel kapnęło na stół. Ponieważ nie było na nim obrusa, który by je wchłonął, starłam je rękawem.

Roześmiał się.

- Spróbuj - namawiał mnie, teraz już łagodniej. - Naucz się, co naprawdę dobre.

Spróbowałam. Różowy płyn palił mnie w gardle. Szybko odstawiłam kieliszek.

Pochylił się w moją stronę, podniósł swój kieliszek i opróżnił go jednym haustem.

- Tylko malutki łyczek cesarskiej wdzięczności? - zażartował. - Koniecznie musisz wypić więcej.

Wypiłam. Pokój wokół mnie zawirował i zadrżał w posadach. Wbiłam widelczyk w spory kawałek tortu beżowego udekorowanego bitą śmietaną i czekoladą.

Ciepło w moim żołądku napełniło mnie błogością. W ustach czułam smak jesiotra i bitej śmietany.

Gdzie kończy się przeznaczenie, a zaczyna wybór?

Kanclerz przyglądał się, jak kończę posiłek, jak wycieram usta z jedwabistej warstewki tłuszczu, jak delektuję się słodyczą roztopionej czekolady i jak wypijam jeszcze trochę wiśniówki. Wreszcie się odezwał. Jego głos był spokojny i dźwięczny.

-Jesteś piękną dziewczyną, Warwaro, ale nasza pani nie gustuje w kobietach. Zapewne nie wiesz nawet, o czym mówię, prawda? A powinnaś. Musisz wiedzieć, że w głębi duszy caryca jest córką prostej wieśniaczki. Wybiera mężczyzn silnych i niewyszukanych. Lubi, kiedy jej schlebiać, i lubi czuć się pożądana, ale najbardziej ze wszystkiego lubi urok nowości. Mogę sprawić, żeby cię wezwała, ale nie jestem w stanie zapewnić, że jej zainteresowanie tobą się utrzyma. Będziesz musiała umiejętnie dawkować jej swoje doniesienia. A do tego będę ci potrzebny bardziej, niż ci się wydaje.

Spojrzałam na jego łysinę, rozpięty frak i rozchełstaną koszulę. Ścisnęło mnie w gardle. Wstał i podszedł do mnie. Poczułam, jak jego ciepłe dłonie wślizgują się pod mój gorset, sięgają do piersi. Jak kamień w jego pierścieniu zahacza o koronkę matczynej sukni.

- Nie zrobię ci krzywdy - wymamrotał.