49,99 zł
Epicka, pasjonująca opowieść o niezwykłej kobiecie, której imię odbijać się będzie echem przez wieki.
Rok 1412. Trwa wojna stuletnia. Pogrążona w chaosie Francja przegrywa z Anglią. Karol VII zmuszony jest do ucieczki, ukrywa się przed wrogami. Ludzie głodują. Królestwo potrzebuje cudu.
Z chaosu wyłania się dziewczyna, która odwróci losy wojny i poprowadzi Francuzów do zwycięstwa.
Katherine J. Chen sprawia, że Joanna d’Arc to już nie mit, nie legenda, a młoda kobieta z krwi i kości: błyskotliwa, czasami lekkomyślna, zawsze nieustępliwa. Opowiada jej historię od niełatwego dzieciństwa przesiąkniętego przemocą, przez błyskawicznie zdobytą sławę, gdy staje na czele potężnej armii, po czas, kiedy dla wielu Joanna staje się niewygodna.
Rzucona w wir dworskich intryg, ściąga na siebie gniew i podejrzliwość tych, którzy czują się zagrożeni.
Joanna – bezwzględna wojowniczka, ofiara spalona na stosie, święta
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 497
Data ważności licencji: 1/19/2028
Joannie (1412–1431)
Przyczynię się do waszej klęski tak, że popamiętacie mnie na zawsze.Piszę do was po raz trzeci i ostatni, i więcej do was nie będę pisać*.
Joanna d’Arc(z listu podyktowanego do Anglików)
* G. Bordonove, Joanna D’Arc, przeł. B. Szwarcman-Czarnota, Warszawa 2003, s. 148.
SPIS POSTACI
♦ ♦ ♦
JOANNA I JEJ RODZINA
Joanna – dziewczyna ze wsi Domrémy w regionie Armagnac, w południowo-zachodniej Francji
Jacques d’Arc – ojciec Joanny
Isabelle Romée – matka Joanny
Catherine– starsza siostra Joanny
Jacquemin– najstarszy brat Joanny
Jean– drugi brat Joanny
Pierre – młodszy brat Joanny
Durand Laxart – wuj Joanny
Salaud – pies Joanny
MIESZKAŃCY WIOSKI DOMRÉMY
Hauviette – przyjaciółka Joanny
Jehanne – matka Hauviette
Ksiądz
FRANCUSKA RODZINA KRÓLEWSKA
Karol VII – delfin, najstarszy żyjący syn króla Francji i jego następca wydziedziczony z praw do francuskiego tronu
Maria Andegaweńska – dauphine de France, żona Karola VII, córka Jolanty Aragońskiej
Jolanta Aragońska – księżna Andegawenii i królowa czterech królestw, matka dauphine de France, zwolenniczka Joanny
Jean de Dunois, zwany Bastardem z Orleanu – nieślubny syn byłego księcia Orleanu, przyjaciel Joanny
Karol – książę Lotaryngii, jeden z pierwszych zwolenników Joanny
Karol VI – ojciec delfina, król Francji aż do swojej śmierci w październiku 1422 r.
Izabela Bawarska – matka delfina, znienawidzona królowa Francji
DUCHOWNI I DWORZANIE
Robert Le Maçon – zaufany doradca delfina, zwolennik Joanny
Georges de La Trémoille– faworyt delfina, przeciwnik Joanny
Regnault de Chartres – arcybiskup Reims, przeciwnik Joanny
Colet de Vienne – wysłannik Jolanty Aragońskiej
ŻOŁNIERZE
Robert de Baudricourt – kapitan garnizonu w Vaucouleurs, mimowolny zwolennik Joanny
Bertrand de Poulengy– rycerz, członek eskorty Joanny w podróży z Vaucouleurs do Chinon
Jean de Metz – giermek, członek eskorty Joanny w podróży z Vaucouleurs do Chinon
Étienne de Vignolles, znany jakoLa Hire– owiany złą sławą żołnierz, przyjaciel Joanny
Jean d’Aulon – giermek Joanny
Raymond i Louis – młodzi paziowie Joanny
WROGOWIE FRANCJI
Henryk V – król Anglii aż do śmierci w sierpniu 1422 r.
Henryk VI – syn Henryka V i Katarzyny Walezyjskiej (starszej siostry delfina), następca angielskiego tronu
Jan bez Trwogi – książę Burgundii, wróg delfina, zamordowany przez stronników delfina we wrześniu 1419 r.
Filip III Dobry – książę Burgundii, syn Jana, sojusznik Anglii
Jan Lancaster – książę Bedford, regent Anglii, sojusznik Burgundii
Od prawie stu lat Francja prowadzi z Anglią wojnę, która wybuchła w konsekwencji dawnej waśni o ziemię i prawa krwi.
We Francji panuje Karol VI, zwany przez poddanych Ukochanym lub Szalonym. To wątły mężczyzna, który cierpi na sporadyczne epizody psychotyczne; wierzy, że jest zrobiony ze szkła. Natomiast władca Anglii Henryk V stanowi kompletne przeciwieństwo biednego, obłąkanego francuskiego monarchy. Ten zahartowany w boju, kipiący wigorem wojownik pragnie podporządkować Francję angielskiej koronie; jest człowiekiem, z którym należy się liczyć i którego trzeba się bać, mężczyzną wytrwale dążącym do osiągnięcia zamierzonego celu. Pod jego wodzą angielska armia odnosi kolejne zwycięstwa, między innymi w bitwie pod Azincourt w 1415 roku, zajmuje też Normandię, Paryż oraz prawie wszystkie ziemie na północ od Loary.
W próżni powstałej na skutek ubezwłasnowolnienia francuskiego króla o władzę walczy dwóch rywali: Karol VII, delfin, czyli najstarszy żyjący syn króla Francji, oraz kuzyn jego ojca, Jan bez Trwogi, wpływowy i ambitny książę Burgundii. W maju 1418 roku Jan zdobywa Paryż i przepędza delfina ze stolicy. Jednak rok później, z inicjatywy Karola VII, Jan zostaje zamordowany podczas zawierania rozejmu na moście w mieście Montereau-Fault-Yonne. Jest to poważny błąd polityczny, który pociąga za sobą szereg katastrofalnych skutków dla delfina. Po śmierci ojca jedyny syn Jana, Filip III, nowy książę Burgundii, poprzysięga zemstę swemu kuzynowi Karolowi VII i przyrzeka wesprzeć Anglików w walce z Francuzami. W tym momencie liczą się więc trzy siły, dwie z nich, Anglia i Burgundia, zawierają sojusz przeciwko trzeciemu graczowi, Francji.
W 1420 roku dochodzi do przewrotu politycznego, król Anglii Henryk V i król Francji Karol VI podpisują w Troyes traktat, na mocy którego zhańbiony delfin zostaje odsunięty od sukcesji do francuskiego tronu, a ponadto zostaje zaaranżowane małżeństwo między Henrykiem V a Katarzyną Walezyjską, najmłodszą córką Karola VI. Traktat z Troyes stanowi, że ich syn i przyszli potomkowie będą panować nad obydwoma królestwami, a Henryk zastąpi delfina jako następca Karola VI.
Wydarzenia zmuszają siedemnastoletniego delfina – teraz „podejrzanego o nieślubne pochodzenie” – do szukania schronienia w dolinie Loary, gdzie osiada ze swym dworem. Czasy są niepewne. Miasto, jednego dnia zajęte przez Anglików, może nazajutrz zostać odbite przez Francuzów, i na odwrót. Chociaż Karola VII otacza grono zwolenników – tych, którzy nie uznają lub nie akceptują postanowień traktatu z Troyes i wierzą, że roszczenia delfina do tronu są uzasadnione, bo nie chcą żyć pod rządami Anglika – dla Francji i jej mieszkańców nastaje trudny okres. Wielu wystąpiło przeciwko delfinowi. Jego własna matka, Izabela Bawarska, nie uznaje go już za swojego syna. Jego rodzona siostra Katarzyna poprzez małżeństwo stanęła po stronie wroga. Duża część francuskiej ziemi została zajęta przez nieprzyjaciela, aczkolwiek niemałym kosztem dla angielskiego skarbca. Choć zgodnie z prawem krwi jest prawowitym spadkobiercą francuskiego tronu, delfin musi zakończyć wojnę z Anglią i Burgundią, jeśli kiedykolwiek ma w pełni objąć władzę w swoim królestwie i zaprowadzić w nim pokojowe rządy.
W tym właśnie momencie zaczyna się nasza opowieść.
♦ ♦ ♦
DOMRÉMY, LATO 1422 R.
Ma zebrać kamienie, ale nie jakieś drobne otoczaki, tylko masywne bryły o ostrych krawędziach. Chłopcy z Domrémy już gromadzą się na polu, gdy tymczasem ona pochyla się i grzebie w ziemi dłońmi o poczerniałych paznokciach, wyciągając kolejne znaleziska. Ze spódnicy, mocno zacisnąwszy jej rąbek, utworzyła tobołek, który napełnia ciężkimi skarbami.
Kiedy jej brat Jacquemin gwiżdże, pozostali – pokraczna, niewydarzona armia, której jest dowódcą z racji starszeństwa, bo ma szesnaście lat, a poza tym jest najwyższy – podchodzą do niego, wymachując rękami. Z jego ust, jak pojedynczy wąs, zwisa wygięta w łuk łodyga pszenicy. Podnosi wzrok na palące popołudniowe słońce na tle przejrzystego błękitu nieba, wyciąga nogę, potrząsa stopą, jakby mu zdrętwiała. Gorący wiatr porusza powietrzem, targa włosy na ich głowach. Tchnienie ciszy pośród traw. Jeden z chłopców ziewa, szeroko otwierając usta.
Joanna pokazuje Jacqueminowi, co zebrała, a on z aprobatą kiwa głową. Jest wodzem, więc wybiera kamienie jako pierwszy. Sięga po dwa największe i podnosi wzrok na pozostałych. Joanna nie spieszy się, powoli podchodzi do ustawionych w rzędzie chłopców. Rozdziela między nich resztę, ale przydział pocisków nie jest losowy. Uważnie taksuje każdą wyciągniętą dłoń, oceniając, czy jest przyzwyczajona do drzazg, nacięć i zadrapań, do walk w pyle na podwórzach i w stogach siana, a może jeszcze nie została wtajemniczona w rytuały chłopięcych bójek i ciężkiej pracy. Na pewno nie da kamienia większego od dłoni, bo obdarowany nie byłby w stanie porządnie go chwycić ani tym bardziej precyzyjnie nim rzucić. Wręcza więc przyjaciołom brata, barczystym dwunasto- i trzynastolatkom, kamienie, które jej zdaniem do nich pasują, są takie jak oni: tępe i masywne.
Dla najmłodszego członka prowizorycznej armii, którego zna tylko z widzenia i imienia, zachowuje najlepszy. Chłopak ma siedem lat – jest od niego starsza o trzy lata – i teraz starannie, jakby w zadumie, obgryza paznokcie jednej dłoni, podczas gdy druga zwisa bezwładnie u jego boku. Kiedy Joanna podaje mu kamień, on nawet po niego nie sięga, więc dziewczynka chwyta za tę drugą bezczynną rękę, której nie trzyma przy ustach, i wciska mu w dłoń jego przydział. Dwie sztuki. Pierwszy to nic szczególnego, jest zwyczajny, jak to kamień, lecz drugi – gładki, wąski, jakby zrobiony na wymiar. W przeciwieństwie do pozostałych ma wyszczerbioną krawędź. Uśmiechnęła się, kiedy jej dłoń napotkała ostry rant w ciepłej ziemi.
– Pewnie nie przyjdą – odzywa się Jacquemin, wyraźnie znudzony. Podrzuca kamień jak żongler rozgrzewający się przed występem, zgrabnie chwyta go w locie. – Tchórze – dodaje.
W tej właśnie chwili na skraju polany słychać szelest, niemal niedostrzegalne poruszenie, które sprawia, że podskakują; uszy Joanny wypełnia dudnienie jej własnego serca. Nadchodzi nieprzyjaciel i na sekundę, dosłownie na ułamek sekundy, zamierają na widok tego, co mają przed oczami. Jakby patrzyli w lustro, bo na każdego chłopca z francuskiego Domrémy, który przyszedł, przypada jego odpowiednik, brat bliźniak z Maxey, burgundzkiej wioski oddalonej o niecałe pół godziny drogi w pogodny dzień. To ich sąsiedzi i jednocześnie zaprzysięgli wrogowie. Dziesięciu na dziesięciu.
Tylko ona, numer jedenaście, się wyróżnia: dziewczyna ubrana w wyblakłą, czerwoną wełnianą sukienkę, ze splątanymi, opadającymi na ramiona ciemnymi włosami. Jacquemin cicho warczy: „Uciekaj stąd, Joanno”, a ona patrzy na niego wilkiem, lecz niespiesznie przesuwa się na obrzeża pola bitwy. Opiera się o drzewo, krzyżuje ramiona na piersi i obserwuje starcie. Jej brat o tym nie wie, ale ukryła w kieszeni trzy kamienie, a kiedy teraz patrzy w dół, zauważa u swoich stóp grubą gałąź przypominającą maczugę. Dobrze być przygotowanym.
Naprzeciwko siebie stoją dwie obdarte zgraje. Od razu widać, w których miejscach ich matki lub siostry łatały koszule i spodnie, przebarwione kwadraty zostały naszyte na kolanach i łokciach, gdzie materiał łatwo się ściera. Słychać, jak burczy im w brzuchach. Chłopcy zawsze są głodni, mimo że zazwyczaj dostają większe porcje, a w jej domu trzeba szybko jeść, jeśli chce się dostać swój kawałek chleba i miskę zupy. Dobrze o tym wie, ponieważ ma trzech braci (dwóch starszych i jednego młodszego). Kiedy brakuje jedzenia, bez przerwy rozmawiają o tym, co by spałaszowali, gdyby tylko mogli: plastry soczystej wołowiny, wędzone filety świeżo złowionego pstrąga, i fantazjują o ucztach, które by urządzali, gdyby byli panami na włościach. Czasami, gdy są w dobrym nastroju, pozwalają jej przykucnąć obok i słuchać, wtedy ślina zbiera się w jej ustach, bo ma apetyt nie mniejszy od nich, też zawsze chodzi głodna. Zwykle jednak przeganiają ją, a jeśli nie dają rady, bo zapiera się, nieruchomieje i ani się ruszy ze swojego miejsca, to milkną i czekają, aż znuży się ciszą i pójdzie sobie z własnej woli.
Nikt do końca nie wie, jak zaczęły się ich pozorowane bitwy ani dlaczego dzieci z francuskiego Domrémy i burgundzkiego Maxey obrzucają się kamieniami, choć ich ojcowie potrafią zachować powściągliwy pokój. Chłopcy zbierają się na polu. Stają twarzą w twarz, wycierają w rękawy nitki mlecznych smarków, które zwisają im z nosów, mają zaróżowione policzki, lecz nie ze złości, ale od gorąca, jest piękny dzień lata. Harde spojrzenia, obojętne twarze, zaciśnięte szczęki. Tylko nieliczni wyglądają na urodzonych wojowników: tacy zawsze się wyróżniają przez sposób, w jaki patrzą na wroga – bez mrugnięcia powieką, w bezruchu i ciszy – w jaki podnoszą i przechylają głowy. Wyrostki z Maxey są gotowi. Wyciągają z kieszeni ręce, w których ściskają ciemne kamienie. Joanna zastanawia się, która z sióstr je pozbierała i czy pociski wybrane przez inną dziewczynę, jej burgundzki odpowiednik – która być może też ma na imię Joanna – będą równie dobre jak te, które sama wygrzebała z ziemi. Oczywiście szybko dochodzi do wniosku, że na pewno nie. Podniosła tylko najlepsze kamienie dla żołnierzy swojego brata.
Jak zaczyna się bitwa? Która ze stron zaatakuje pierwsza? Czy ruszą na siebie jednocześnie jak dłonie składane do modlitwy? Nieraz o tym dyskutowała z wujem Durandem Laxartem podczas jednej z jego licznych wizyt. Mimo niskiego urodzenia i braku wykształcenia jest myślicielem, gawędziarzem, wędrowcem, który w ciągu czterdziestu czy pięćdziesięciu lat przeżył niejedno. Nikt nie wie, w jakim dokładnie jest wieku. Kiedy się uśmiecha, pokazuje idealnie równy rząd białych, całych, niewyszczerbionych zębów, którego nie szpeci żaden poczerniały kikut, żadnego też nie brakuje, więc z łatwością może uchodzić za trzydziestolatka. Imał się różnych zajęć: był chłopcem okrętowym, kucharzem, czeladnikiem garbarza, najemnym robotnikiem płaconym od godziny, zatrudnianym na dzień czy miesiąc, harował na polach, w dokach, a nawet, jak twierdzi, na szafocie jako pomocnik kata.
Jak więc zaczyna się bitwa? Opowiadał jej historie o słynnych potyczkach, legendarnych starciach wojsk, które ruszały do boju z pieśnią na ustach. Modlitwą. Wrzaskiem. Przekleństwem. W to piękne letnie popołudnie, na rozległej połaci ziemi niczyjej, wciśniętej między dwie wioski, bitwa zaczyna się od pytania.
– Kto to jest? – prycha dowódca z Maxey, wskazując na nią.
Joanna uprzedza Jacquemina i sama odpowiada:
– Mówisz do mnie, ty burgundzki śmieciu?
Być może to kamienie ukryte w spódnicach dodają jej śmiałości. A może kij leżący obok stopy, bo wie, że w ułamku sekundy może zacisnąć go w garści.
Jacquemin rzuca jej mordercze spojrzenie, jakby mówił: „Zmykaj stąd, zanim powiem ojcu, że tu byłaś, i wtedy gorzko pożałujesz”, a dowódca przeciwników spluwa na ziemię. Robi to z taką siłą, że spodziewasz się ujrzeć jego przedni ząb, a nawet dwa toczące się po trawie. Joanna znajduje się w bezpiecznej odległości – plwocina opadła daleko od niej – ale jest zaskoczona. Zwykle wystarczy, że się odezwie, by odstraszyć braci, zmusić ich do cofnięcia się. Jeszcze mocniej przylega plecami do drzewa, jakby chciała się zakotwiczyć w jego pniu.
– Armaniacka pizda! – wyzywa ją dowódca Burgundów, a kamień przecina powietrze; Joanna nie potrafi powiedzieć, z której strony nadlatuje. Ten, kto nim cisnął, niekoniecznie zamachnął się na konkretny cel, zauważa. Ma nadzieję, że to nie Guillaume, że nie pospieszył się i nie zmarnował skarbu o ostrej krawędzi.
Kamienie fruwają, wzbijając się w powietrze jak wściekłe, świszczące ptaki. Za każdym razem, gdy któryś trafi – w ramię lub brzuch – rozlega się bolesny jęk.
Kiedy kończy się amunicja, dochodzi do bezpośredniego starcia, któremu bliżej do sztubackiej szarpaniny, bo każdy chłopiec chwyta drugiego o podobnym wzroście i wadze i razem toczą się po ziemi jakby zlepieni w jedno ciało. Zęby wgryzają się w kostki. Kciuki wciskają w zamknięte oczy. Chaotyczna plątanina chudych kończyn, rozedrgany, chybotliwy taniec wśród tumanów wzniesionego kurzu. Piskliwe wrzaski młodszych dzieci wciskają się między okrzyki starszych. Dołączyłaby, ale nie wie jak, bo nie może już odróżnić wroga od swoich. Następnym razem, konstatuje, pomogłoby, gdyby chłopcy z Domrémy jakoś się oznaczali, choćby kawałkiem materiału w tym samym kolorze, przewiązanym wokół ramienia. Albo Burgundowie mogliby się przebrać za rogate diabły. To również załatwiłoby sprawę. Myśl wywołuje uśmiech na jej twarzy.
Kiedy tylko tu przyszli, Joanna od razu zauważyła ciemną granicę drzew otaczających pole i powiedziała: „Popatrz, Jacquemin, o tam”. Głosem, który niezmiennie wzbudzał morderczy błysk w oczach ich ojca, zrugała brata: „Trzeba było gromadzić kamienie już od tygodni. Każda bitwa, jej termin, godzina i miejsce są ustalane przez dowódców z dużym wyprzedzeniem. Mogliśmy – bo uważa się za część grupy – wyszukać najlepsze pociski, włożyć je do worków i za pomocą liny zawiesić na wierzchołkach drzew. Potem chłopcy wspięliby się ukradkiem, zasadzili na wroga i zaatakowali zaraz po przybyciu wyrostków z Maxey. Nieprzyjaciel pomyślałby, że niebo albo sam Bóg rzuca w nich kamieniami. Posikaliby się ze strachu. Wzięliby nogi za pas”.
Brat tylko na nią spojrzał. Zawsze był oszczędny w słowach. Ojciec uważa, że to jedna z jego mocnych stron; według niej jest po prostu powolny. „Chcesz zostać? To… – warknął, nie kończąc zdania. Wyciągnął rękę i niedbale wskazał na pole. – Szukaj kamieni”.
Z daleka dostrzega dowódcę z Maxey, który zwarł się z Jacqueminem, aż ma ochotę szarpnąć bratem mimo dzielącej ich odległości, potrząsnąć nim. Nie minęło pięć minut, a już potrzebujesz mojej pomocy! Pochyla się. Zaciska prawą dłoń na kiju. Rusza w stronę odsłoniętych pleców wroga, słońce pada na jego głowę, która przypomina teraz smużkę pomarańczowego płomienia. Unosi kij, gotowa uderzyć, a także odeprzeć każdego, kto ją zaatakuje…
Zatrzymuje ją skowyt.
Nie dotarła jeszcze do walczących, a gałąź wypada jej z ręki. Obraca się, by popatrzeć w kierunku, z którego dobiegł ten odgłos, początkowo nawet nie wie, na co patrzy. A potem nagle ją oświeca: w środku skłębionych ciał utworzyła się wyrwa. Cisza, która osobliwie rezonuje, bo gryzie się ze sceną bitwy. W narożniku, gdzie dwóch chłopców wciąż powinno obrzucać się pięściami i kopniakami, jeden się odsuwa. Drugi leży nieruchomo na ziemi. Joanna wytęża wzrok, nawet z tej odległości widzi trwogę wymalowaną na wykrzywionej twarzy tego, który cofając się, potyka się o własne stopy i niemal przewraca. Zakrywa usta, wyciera dłonie o przód koszuli, tymczasem pozostali zaczynają kolejno podnosić wzrok znad szamotaniny. Jej spojrzenie wraca do chłopca, który się nie rusza.
Wie, kim jest, zanim jej oczy rozpoznają twarz. Młodszy od niej o trzy lata, siedmioletni Guillaume. Promienie słońca, które palą ją w kark, są wciąż te same, a jednak inne. Jest w nich teraz pewna ostrość, są jak koniuszek noża przyciśnięty do skóry. Chłopcy odsuwają się, żeby ją przepuścić. Być może myślą, że skoro jest dziewczynką, będzie mogła coś zrobić, pomóc.
Poruszenie w grupie wroga: zdezorientowane i pobladłe ze strachu twarze; łobuzy czmychają w stronę Maxey, gdzie zewrą burgundzkie szeregi i do niczego się nie przyznają. Nikt za nimi nie woła ani nie biegnie, by ich zatrzymać. Gdy Joanna podchodzi do Guillaume’a, już ich nie ma, umykają przez trawy i cienie drzew zwinnie jak złodzieje nocą.
Kiedy nad nim staje, oddycha z ulgą: chłopak żyje. Potem klęka i ma wrażenie, jakby połknęła jeden z kamieni. Próbuje przekonać samą siebie, że rana wcale nie jest taka straszna, na jaką wygląda, z nacięcia wypływa zaskakująco dużo krwi. Widzi, że szaroniebieskie jak zachmurzone niebo oczy Guillaume’a są otwarte i utkwione w odległym punkcie gdzieś na horyzoncie.
Za sobą słyszy, jak Jacquemin poprzysięga zemstę. Odwraca się, to nie pora na krwawe waśnie. Teraz to ona posyła mu twarde spojrzenie i wyrzuca z siebie zwięzłe polecenia.
– Ściągnij pomoc – rozkazuje.
Jej brat wydaje z siebie stłumione skamlenie jak pies, na którego nadepnięto, ale rusza pędem. Trzech chłopców podąża za nim. Ci, którzy zostają, wyglądają, jakby zaraz mieli zwymiotować. Odwracają wzrok, a Joanna domyśla się, że przeraża ich widok krwi. Jest jej strasznie dużo.
Ich wioska jest mała, wszyscy się tu znają. Nieraz widywała Guillaume’a siedzącego na progu chaty, gdy tymczasem jego matka zajmowała się ogródkiem, który uważano za najlepszy w całym Domrémy. Chłopiec brał na ręce szarego kota, którego trzymali w domu dla odstraszenia myszy, i pocierał policzki, najpierw jeden, a potem drugi, o grzbiet zwierzęcia. Jak na swój wiek był drobny, a kot musiał swoje ważyć, więc noszenie go kosztowało niemało wysiłku, mimo to zawsze taszczył go na ramieniu jak worek mąki, gładził mu uszy i próbował tulić, jakby był niemowlęciem, chociaż kocur opierał się jego pieszczotom. Joanna myśli teraz, że chłopiec, który okazuje tyle czułości zwierzęciu, nie może być zły. Odrywa pasek materiału od spódnicy i przyciska do głowy rannego, wełniana tkanina błyskawicznie ciemnieje, robi się niemal czarna, a ona czuje lepkość na palcach. Trawa od linii potylicy do podstawy szyi jest zbroczona czerwienią, jakby zafarbowano kawałek ziemi, zanurzono belę zielonego jak mech sukna w kadzi szkarłatu. Słyszy zduszony jęk wydobywający się z gardła rannego, odbija się echem w jej własnym. Jak gdyby na krótką chwilę on i ona zostali scaleni w jedno; czuje to, co on: zawroty głowy, oszołomienie, narastające nudności, choć nie ma czym wymiotować. Jej dłonie, raz zimne, raz gorące i znów zimne, odrywają tym razem większy kawałek sukienki; przykrywa nim ranę i przyciska. By przegonić mdłości, które wzbudza zapach krwi, wyrzuca z siebie słowa, choć wie, zanim nawet opuszczą jej usta, że są puste.
– To tylko niewielkie skaleczenie. Trzymaj się. Pomoc jest już w drodze.
Chce zapytać Guillaume’a, jak do tego doszło. Czym oberwał? Kamieniem, kawałkiem drewna czy po prostu pięścią? Czy ten, który to zrobił, ukrył broń? Ale milczy. Wie, że on umrze, i myśli: Moja twarz nie powinna być ostatnią, jaką widzi na tym świecie. Powinna być przy nim matka, ojciec lub siostra. Nawet kot. Nie ja, przecież ledwo się znamy.
Uświadamia sobie, że zapisuje szczegóły w pamięci: obraz ciała, które w ciągu siedmiu radosnych lat wyrosło z niemowlęcia na chłopca, zmieniło powijaki na spodnie. Jego pucułowata twarz jeszcze nie straciła dziecięcej krągłości. Ma gładką i prawdopodobnie miękką skórę, włosy spływają w jasnobrązowych puklach, są barwy skąpanej w słonecznym blasku ziemi na ugorze. Jego krew też wygląda na młodą, a ręce ma zaciśnięte w pięści, jakby wciąż walczył. Teraz jedna się rozluźnia, a dłoń Joanny wychodzi jej na spotkanie. Zaskoczona czuje, że coś w nią spada. Spuszcza wzrok i widzi kamienie, które mu dała. Oba. Nie użył ich. Zamyka je w dłoni. Chce zapytać, choć walczy z napływającymi łzami: Dlaczego się nimi nie posłużyłeś, ty durniu? Co za głupek i tchórz. Dla ciebie przecież zachowałam najlepsze.
Dzielą ich tylko trzy lata, lecz ich ręce w niczym nie są podobne. Jej są zrogowaciałe, szorstkie, on natomiast ma dłonie rozpieszczanego dziecka, któremu oszczędzono ciężkiej pracy. Jedyną skazą, którą może dostrzec, jest różowa blizna, cienka kreska długości cala po wewnętrznej stronie, od czubka kciuka. To na pewno sprawka kota. Z wyjątkiem zakrwawionej głowy jest ideałem, okazem zdrowia i siły. Na chwilę ogarnia ją panika, boi się, że zranią go jej duże i chropowate łapy, ich twardy i mocny uścisk.
Czuje, kiedy uchodzi z niego ostatnie tchnienie. Jakby wzdychał rozczarowany, że nikt poza nią nie przyszedł go pożegnać.
Potem nagle, w jednej chwili, pojawiają się mężczyźni, a ona powoli wstaje. Odpychają ją, a dwóch dorosłych, zazwyczaj nieodłącznych kompanów ojca, gapi się, jakby coś było z nią nie tak. Myślą chyba, że też jest ranna, bo ręce, nadgarstki i ubranie tam, gdzie klęczała, są zakrwawione, sukienka jest podarta. Czy to robota Maxey, pytają, jakby to, co się wydarzyło, było dziełem całej wioski. Ale ona mówi, że nie, że to krew Guillaume’a, i pokazuje im szmatkę, której użyła, żeby zatamować krwotok. Ze zrozumieniem kiwają głowami i przestają zwracać na nią uwagę.
Ojciec Guillaume’a, oderwany od pracy na polu, zanosi ciało syna z powrotem do Domrémy, do matki, babci, starszej siostry i kota. Głowa martwego dziecka opada na ramię mężczyzny, a za nimi ciągnie się po trawie karmazynowy wężowy ślad.
Joanna odchodzi ostatnia. Stoi wpatrzona w niebo, jakby czekała, aż rozżarzone słońce wyjaśni jej, co się właśnie stało. Według niej trzeba nadać temu sens. Umarł chłopiec. Patrzyła, jak umierał. Dlaczego umarł? Za co?
Kiedy wraca do siebie, zauważa, że jedną z dłoni wciąż ma zaciśniętą w pięść. Jest zaskoczona wysiłkiem, jakiego wymaga rozwarcie własnych palców, odsłonięcie kamieni, które wcześniej przekazała Guillaume’owi, a które potem jej zwrócił. Trzymała je tak mocno, że odcisnęły na dłoni różowoczerwone wgłębienia, które przypominają drobne ślady ptaków. Wyrzuca zwykły kamień, ale zachowuje ten specjalny, ten z ostrą krawędzią. Wsuwa go do kieszeni. Uzmysławia sobie, zaskoczona spokojem, z jakim dochodzi do tego wniosku, że gdyby to jej ojciec, Jacques d’Arc, był ojcem Guillaume’a, chłopak rzuciłby kamieniami, by się ratować. Użyłby pięści i bardzo możliwe, że wciąż by żył.
Ojciec powiedział braciom (podsłuchiwała ukryta poza zasięgiem ich wzorku): Nigdy nie zobaczymy wielkiej bitwy tutaj, nie w Domrémy. Czy możecie sobie wyobrazić Azincourt lub Crécy na tych polach? Nie. Nawet za tysiąc lat! I śmiał się, dłubiąc w zębach brudnymi paznokciami w kolorze czarnej ziemi.
Lecz jeśli poświęcimy chwilę, by się zastanowić nad tym, jak zaczyna się bitwa, to się okaże, że ta między Francją a Burgundią, między Domrémy a Maxey, między obrzucającymi się kamieniami dziećmi urodzonymi w różnych wioskach, zaczęła się trzy lata temu. Historia jest powszechnie znana i właściwie dość prosta w swym przekazie, to opowieść o zemście, o tym, jak w miasteczku Montereau-Fault-Yonne delfin kazał zabić Jana bez Trwogi, gdyż ten ostatni zagarnął dla siebie zbyt wiele władzy. A syn Jana, Filip, obecny książę Burgundii, ogłosił, że nie spocznie, dopóki delfin nie wyzionie ducha.
Delfin jednak wciąż żyje, ale w ich wiosce zginął chłopiec. Bo na tym właśnie – jak skwitował jej wuj Durand, kończąc inną opowieść o bitwach – polega wojna. Jednego dnia jest dobrze, świat się kręci w najlepszym porządku. Sprawy możnych są wyłącznie problemem starych królewskich rodów, które nie mają nic wspólnego z biednymi wieśniakami spożywającymi kapustę do każdego posiłku. Książęta toczą spory i waśnie, ale ziemia jest uprawiana, trawa jest koszona, snopy są wiązane. Aż pewnego dnia znudzony wartownik wspina się po schodach na mur obronny i zerkając przez blanki, zauważa dziesięciotysięczną armię czekającą, by się poddał. Pewnego dnia chłop budzi się w środku nocy z czubkiem miecza przyciśniętym do żeber. Nie zawsze rodzice i dziadkowie umierają pierwsi. Ojciec harujący w pocie czoła słyszy wołanie, szybko, pospiesz się, więc biegnie i wpada na polanę, jakby wkroczył w koszmar, by ujrzeć twarz, którą zna od dnia narodzin. Twarz, która już nigdy się nie obudzi. Jest zimna, kiedy jej dotyka.
♦ ♦ ♦
Przy wieczerzy panuje ponury nastrój. Na swoim miejscu, tak daleko od szczytu stołu, jak tylko mogła usiąść, Joanna spuszcza głowę, by ukryć się przed potokiem przekleństw, jakie leją się niczym strumień kwaśnego moczu z ust ojca.
Pan domu nie rozpacza jednak nad chłopcem, nad Guillaume’em, chociaż może odrobinę tak, ponieważ sam ma synów. Przede wszystkim przemawia przez niego gniew. Upokorzenie, że Domrémy przegrało bitwę, nawet jeśli rozgrywała się między dziećmi. A hańby porażki, która na nich spadła, nie może znieść. Gdyby tam był, gdyby tylko tam był, powtarza, stanąłby twarzą w twarz z tymi, pies im mordę lizał, sukinsynami otumanionymi tym ich słynnym burgundzkim winem, z tymi tchórzliwymi gołowąsami, którzy zabijają człowieka, a potem nawet nie poczuwają się do odpowiedzialności; zaciska prawą pięść w lewej dłoni: co by zrobił, gdyby tylko tam był…
– Ale to by było wbrew zasadom, ojcze – rozsądnie zauważa Jacquemin. – Jesteś za stary.
Swoją uwagą chciał ukoić wzburzenie ojca, lecz wywołał skutek przeciwny do zamierzonego, bo skóra na policzkach Jacques’a zafalowała, a niebieska żyła z boku szyi zapulsowała niczym wezbrany potok. Nie musi nawet nic mówić, odpowiada najstarszemu synowi grymasem warg, oczami twardymi jak odłamki kości. Zasady na wojnie? Czego niby nie wolno? Stosować forteli? Zastawiać pułapek? Posuwać się do podstępów? Powiedz mi. Właściwie tak, powtórz to jeszcze, powiedz mi prosto w twarz.
Wystraszony Jacquemin spuszcza wzrok. Ojciec więc peroruje dalej. I dalej.
Jest jedyną znaną Joannie osobą, która potrafi przeprowadzić całą rozmowę, od początku do końca, z samym sobą. Jak tylko myśl zaświta mu w głowie, błyskawicznie przeskakuje na giętki, obrotny język, a z jego ust nie zawsze padają przekleństwa. Czasami bywa niezwykle spostrzegawczy, wręcz zachwyca elokwencją. Oszczędzono nam, mówi teraz, najazdu najemników, którzy pustoszą francuskie wsie dłużej, niż żyję na tym świecie. Niebo łaskawie patrzyło na naszą małą wioskę. Nasze chaty nie poszły z dymem. Nie musieliśmy szukać schronienia w ufortyfikowanych murach miast. Nie odebrano nam bydła, nie zhańbiono naszych kobiet, nie wymordowano dzieci, nie podpalano na naszych oczach ciał babek i kum, jeśli nie byliśmy w stanie oddać oszczędności życia za prawo do ich pochówku. To wszystko, kontynuuje, przydarzyło się innym, nie nam, ale nie ma powodu, by sądzić, że Domrémy, chociaż bierze swą nazwę od błogosławionego świętego Remigiusza, jest lepsze lub gorsze niż jakiekolwiek inne francuskie sioło, które ucierpiało. Nie ma końca podobnych historii: o bezczeszczeniu klasztorów, szczaniu do srebrnych kielichów, wycieraniu śmierdzącego potu z angielskiego czoła obrusami z ołtarzy. Ale to, co wydarzyło się dzisiaj, okrywa nas wstydem. Nie możemy tego w żaden sposób usprawiedliwić, bo to nie była armia, nie przybył żaden oddział żołnierzy, burgundzkich, angielskich czy nawet zdeprawowanych francuskich maruderów, by siać spustoszenie na naszej ziemi. Przerywa, cisza rezonuje ciężarem jego niezadowolenia. Zawiniła słabość, konkluduje. Słabość.
Na chwilę ojciec pozwala po prostu, by słowo zawisło w powietrzu. Potem zwilża usta, pije i mówi dalej: Matki lubią chuchać i dmuchać na swoje dzieci, ale chłopcy robią się od tego wątli, bo kobiety są słabe i miękkie. Takie się urodziły. Spojrzeniem omiata twarz żony i dwóch córek. Kobiety, matki, siostry, córki, żony nic nie mogą na to poradzić. Ten niedołęga Guillaume – rozkłada dłonie płasko na stole, po obu stronach miski ze strawą, zanim wyda ostateczny wyrok – cóż, nie powinniśmy się dziwić, że został powalony. Tak się dzieje, gdy nie zaganiasz dziecka do roboty od chwili, kiedy tylko potrafi utrzymać kij lub zgiąć plecy w polu. Ojciec zawsze go rozpieszczał tak, jak ten pędrak swojego pchlarza, którego wszędzie dźwigał. To sprzeczne z naturą. Chryste w niebiesiech, wzdycha. Smarkacz nosił kota, a ojciec z matką nosili jego. Gdy tylko się mocniej zadrapał w nos, bo go swędział, tulili go do piersi.
Joanna myśli, że już skończył, ale się myli. Jacques d’Arc nie zadowoli się obrażaniem zmarłych i poniżaniem pogrążonych w żałobie, o nie! Winna jest więc słabość chłopców, tyle zostało ustalone. Ale także Francji. Słabość, która skapuje jak deszcz z okapu, z góry na dół. Słabość naszych władców, króla i delfina. Joanna porusza ustami, przedrzeźniając ojca, odwróciła się do niego plecami i robi miny. Matka z siostrą zauważyły, co wyczynia, ale pierwsza spuściła oczy na podłogę, podczas gdy druga podniosła wzrok jakby w akcie strzelistym, wbija go w sufit z drewnianych belek. Żadna się nie uśmiecha.
Wydaje się, że również Jacques d’Arc nie może uciec przed słabością. Znienawidzona przez niego słabość czai się w pobliżu, rozsiadła się przy jego własnym stole.
Kiedy Joanna próbuje skłonić siostrę, by na nią spojrzała i się roześmiała, czuje, jak jej ręka się osuwa, a miska przed nią chwieje niebezpiecznie na krawędzi stołu. Wtedy wtrąca się los i muska upiornymi palcami brzeg naczynia w złośliwej pieszczocie. Dziewczyna patrzy jak w zwolnionym tempie, jakby we śnie, miska przechyla się i upada z trzaskiem na klepisko.
Drobny wypadek, nic poważnego. Ale wie, że trzeba cudu, by z tego wybrnąć. Cudu, i to szybko.
Zanim ojciec wyciągnie rękę i ją spierze, musi jakoś naprawić potłuczoną miskę. Musi jakoś z powrotem przelać do niej rozlaną polewkę, jak gdyby nigdy nic się nie stało, nic nie zaburzyło panującego porządku. Ale ojciec już wstał z krzesła.
Joanna opada na kolana, dłońmi gorączkowo zbiera kawałki gliny i układa je razem w mały i – jak ma nadzieję – schludny kopczyk, który zadowoli wygórowane wymagania Jacques’a d’Arca. Dłonią nakłada sobie do ust jak najwięcej strawy, żeby nie można jej było oskarżyć o marnowanie jedzenia, nie w tak niepewnych czasach, kiedy w całym kraju po raz kolejny zboże nie obrodziło. Jedzenie prosto z podłogi wcale jej nie przeszkadza, bo mimo, a może na skutek żalu wręcz umiera z głodu. W pośpiechu połknęła gliniany odłamek, twardy, drobny okruch, więc miska już nigdy nie będzie cała, nawet jeśli wszystkie kawałki zostaną starannie złożone z powrotem. Na klepisku rozsypano świeże sitowie i chcąc nie chcąc, też je zjadła. Usta wypełnia smak trawy i wszystkiego, co już przeżuła.
Izba przekręca się na bok. Chwilę zajmuje jej zrozumienie dlaczego, dopóki nie ustali źródła bólu: ucho, jej lewe ucho znalazło się w pięści ojca. Jacques ciągnie za nie, szarpie delikatny płatek skóry tak mocno, aż jest pewna, że wszystkie drobne chrząstki w środku zostały zmiażdżone, przemienione w bezużyteczną papkę przypominającą polewkę, którą rozlała. Jeśli kiedykolwiek ją puści, prawdopodobnie pozostanie głucha na jedno ucho, co by jej wcale nie przeszkadzało, nie aż tak bardzo, bo on zawsze krzyczy, i zwykle na nią.
Z tej pozycji, gdy ojciec próbuje wyrwać jej ucho z głowy, a ona wyje z bólu, widzi przy stole resztę rodziny: trzech braci, Jacquemina, Jeana i Pierre’a, siostrę Catherine, matkę Isabelle Romée. Z doświadczenia wie, że nie pospieszą jej na pomoc. Postawienie się Jacques’owi d’Arcowi i powiedzenie: „Przecież to tylko miska i trochę polewki, a twoja córka wciąż jest dzieckiem”, rzucenie się między jego pięści i dziesięcioletnie ciało, które okłada, tylko przedłużyłoby katusze. W rezultacie byłoby więcej bicia, a potem sine oczy, z którymi będzie zmuszona się obnosić, więcej opuchlizny na głowie i siniaków na biodrach, które będzie jutro rano masować, postękując. Nikt nie powie, że rodzina Jacques’a d’Arca nie uczy się na własnych błędach. Lepiej siedzieć cicho i udawać, że to się dzieje gdzie indziej, gdzieś daleko, po prostu trzeba to przeczekać, nucąc w głowie miłą przyśpiewkę, by zagłuszyć krzyki, zjeść wieczerzę do końca – i trzymać miskę na stole.
Kiedy ją puszcza, pokój wciąż wiruje wokół jej głowy, dziewczynka potyka się, wymachuje rękami, próbując złapać równowagę, i zatacza się na najbliższą ścianę. Ucho płonie żywym ogniem, jakby przypalił jej bok głowy świeczką. Nie jest pewna, czy trwale go nie uszkodził, ale chyba nie, bo wciąż słyszy wrzaski ojca. Teraz Jacques bierze przykład z dowódcy bandy z Maxey i obrzuca ją wyzwiskami: ty suko, ty parszywy kundlu, ty niewdzięczny, skomlący szczeniaku, którego związałbym w worze i utopił w najbliższym strumieniu, gdybym tylko znalazł wór na tyle duży, żeby cię pomieścił. Dlaczego wszystkie obelgi związane są z psami? – zastanawia się Joanna. Czy ojciec nie wie, że są najlepszym darem od Boga dla człowieka? Jej własna psina, którą pewnego ranka znalazła pod krzakiem, drżącą, zabłoconą, bezdomną i przemoczoną do suchej nitki, jest jej najlepszym przyjacielem. Nazywa się Salaud, czyli bękart. Ale nie chciała go tym znieważyć. Dla niej imię podkreśla braterstwo dusz, które ich łączy, bo oboje należą do tego samego rodu: niechcianych nieszczęśników, którymi łatwo się pomiata.
Salaud szczeka przy drzwiach. Joanna zwraca się do niego każdym napiętym i podrygującym nerwem w swoim ciele: zamilcz, proszę, błagam, bądź cicho, bo inaczej Jacques d’Arc chwyci nóż ze stołu, przyskoczy i poderżnie ci gardło.
Na szczęście Salaud przeżyje kolejny dzień. Ojciec wciąż okłada ją pięściami po głowie, jakby była muchą, którą próbuje zgnieść, zmiażdżyć, a jedyne, co Joanna jest w stanie zrobić, to zakryć twarz rękami, by stłumić ciosy.
Jutro będą siniaki. Już je czuje, kiełkują pod skórą, gotowe zakwitnąć pąkami w barwie indygo i płatków bławatka. Wali ją w podbródek i ten cios ją powala; kiedy upada, ma nadzieję, że prosto na drzwi. Jacques rzuca się na nią, szarżuje niczym oddział zaciężnych. Ona jednak nie zwleka, wybiega na zewnątrz – w takim pośpiechu, że niemal wskakuje w świeże powietrze – pies przemyka między jej nogami, jakby zaplanowali ucieczkę razem. Nie zatrzymuje się nawet na sekundę, nawet by triumfalnie zawyć. I chociaż szczęka zwisa jej nieco luźno (prawdopodobnie jest złamana), chichocze, oglądając się przez ramię, ślina spływa jej po brodzie, gdy biegnie, a Salaud dogania ją w kilku susach. Przygryza jej buty, jakby to była zabawa i był zirytowany, że dotąd odmawiano mu w niej udziału. Joanna patrzy na niego, a zwierzę podnosi łeb ku swej pani. Nie zwalniając, mierzwi sterczące między uszami kłaki w kolorze błota. Za nimi unosi się smuga kurzu, gęsta jak mgła. Kiedy docierają do polnej drogi, która wije się wokół wioski, Joanna pozwala sobie na okrzyk, zwycięski wilczy skowyt, a język psa trzepocze niczym cielistoróżowa flaga, ogłaszając ich maleńkie zwycięstwo. Dla takich właśnie chwil warto żyć, myśli. Na moment zapomniała o Guillaumie, o sukience, którą wyprała siostra, a z której przy płukaniu ściekała krew i plamiła dłonie Catherine, jakby jadła świeże jagody. Ból pulsuje w całym ciele, ale nigdy nie czuje się bardziej żywa, niż gdy wyśliźnie się jak węgorz z uścisku Jacques’a d’Arca.
♦
Przestaje biec dopiero, kiedy stojąca na drugim końcu Domrémy chata Hauviette znajdzie się w zasięgu wzroku. Jej przyjaciółka jest z natury pogodna i zawsze się uśmiecha, roztaczając wokół siebie słoneczny blask. Są rówieśniczkami. W przeciwieństwie jednak do poważnej, nieustannie zgrzytającej zębami Joanny o kanciastej szczęce uważana jest za wioskową piękność. Ma kasztanowe włosy i orzechowe oczy, jest dzieckiem zachwycających barw jesieni.
Choć cena była wysoka – zmiażdżone ucho, wyszarpane włosy, poobijana twarz – warto ją ponieść, jeśli na końcu czeka taka nagroda: matka Hauviette, Jehanne, gładzi twoje włosy i pociera ramię, nazywa cię swoim biedactwem, swoją bidulą, jej słodki oddech pachnie koprem włoskim, suknia – świeżymi ziołami; dla zawsze wesołej Hauviette twoja wizyta jest niezmiennie radosną rozrywką i trochę zbyt entuzjastycznie oczyszcza nacięcie w kształcie półksiężyca na twojej dłoni, gdzie odłamek miski przeciął skórę; Salaud zakradł się do środka, zanim drzwi się przed nim zatrzasnęły, i zasnął pod stołem, teraz głośno pochrapuje; a twoje serce znów żwawiej bije, lecz tym razem nie z lęku przed nowym bólem, który zaraz ma targnąć twoim ciałem, lecz z zupełnie innego powodu – pod wpływem dobroci, oszołomienia miłosierdziem i życzliwością.
Nie żeby to było coś nowego. Jehanne i Hauviette są przyzwyczajone do jej odwiedzin. Trzymają pasek starego płótna – nazywają go płótnem Joanny – który przykładają na jej rany. Mają też miskę – nazywają ją miską Joanny – do obmywania jej twarzy z krwi, by sprawdzić, co tym razem zrobił jej Jacques.
Zaskakuje ją jednak, że słowem nie wspominają o Guillaumie. Spodziewała się, że poproszą o relację z wydarzeń na polu, których była naocznym świadkiem, choć z samej walki niewiele zapamiętała, tylko wspomnienia ostatnich chwil chłopca są wciąż żywe. Gospodyni z córką są jednak małomówne. Z wyjątkiem słów pocieszenia, które szepczą podczas opatrywania obrażeń, i ubolewaniem nad niedbale splecionymi włosami, niewiele się odzywają. Cisza się przeciąga, w końcu Jehanne mówi:
– Bogu i Jego aniołom niech będą dzięki, Joanno, że nic poważnego ci się nie stało.
A ją aż przechodzi dreszcz z emocji, że są jeszcze na tym świecie ludzie, choć nieliczni, którym zależy na niej, cieszą się, że żyje, a gdyby zachorowała lub umarła, zasmuciliby się, a nawet cierpieli.
Dla niej śmierć Guillaume’a jest jak zadrapanie lub siniak. Dotknij, a zaboli. Więc omija wspomnienie szerokim łukiem, stara się nie dumać o tym, co się stało, ponieważ myślenie sprawia, że ją mdli, a wymiotowanie nie byłoby właściwe. Nie należy marnować jedzenia. Jednak za każdym razem, gdy zamknie oczy, obraz powraca. Światło słoneczne jak stopione złoto rozlewa się po policzkach martwego chłopca, a kiedy powoli gaśnie, jego twarz robi się biała jak wypolerowana kość. Wyobraża sobie słowa, których chłopiec nie zdążył powiedzieć. Sięga teraz do kieszeni i naciska palcem ostrą krawędź kamienia Guillaume’a.
Zanim sobie pójdzie, bo w końcu będzie musiała wrócić do domu, wsuwają jej w ręce dwie pajdy ciemnego chleba. Salaud podąża za nią w noc; drobna klatka piersiowa psa napiera na jej kostkę.
Zauważa sylwetkę rysującą się na drodze, nieopodal chaty, ktoś ich wygląda. Wystarczy rzut oka, by odgadnąć, że to Catherine. W tak małej wiosce przyzwyczajenia naprawdę stają się drugą naturą człowieka. Siostra wiedziała, dokąd Joanna pobiegła po pomoc.
Sięga po rękę Catherine, której stawy palców są zesztywniałe z zimna. Jak długo tu stoi? Jest lato, ale chłodne noce pod bezgwiezdnym i czarnym jak smoła niebem wciąż przyprawiają człowieka o drżenie.
Dziś świeci księżyc, przypomina idealnie okrągłą hostię przytwierdzoną do niebieskiego firmamentu. Wydaje się tak blisko, jakby wystarczyło mocno wystawić język, by skosztować ciała Chrystusa zawieszonego w powietrzu. Jak by smakowało? Joanna próbuje sobie wyobrazić: na pewno byłoby przeciwieństwem rozgotowanej zawiesistej brei, czasem brązowej, a czasem szarawej, którą zjadają na prawie każdy posiłek. Przeciwieństwem suchego czarnego chleba i zsiadłego mleka. Słyszała od swojego wuja Duranda o przyprawie zwanej cynamonem. Podobno nikt nie wie, skąd pochodzi. Ale jeden kupiec zdradził mu, że pewne stworzenie – które mimo ogromnych rozmiarów jest mistrzem w ukrywaniu się – zwane ptakiem cynamonowym, buduje gniazda z lasek cynamonu. Słuch zaginął o ludziach, którzy próbowali je wytropić. Sprzedawany przez kupca cynamon przechodzi przez wiele rąk, bezimiennych i tajemniczych, zanim w końcu do niego trafi, zresztą niezmiennie w niewielkich ilościach; mężczyzna musi walczyć i zabiegać o zaszczyt posiadania i wystawiania z dumą cennej przyprawy wśród reszty towarów. Joanna myśli, że może ciało Chrystusa smakuje cynamonem, rzadką i tak pożądaną przyprawą.
Nie mogą wrócić do domu, jeszcze nie teraz. Obie doskonale o tym wiedzą, Joanna jest uciekinierką, która próbuje ustrzec się przed każącą dłonią sprawiedliwości ojca, a Catherine też dopuściła się zdrady, gdy wymknęła się pod osłoną ciemności, by odnaleźć siostrę.
Idą teraz w milczeniu do ich ulubionego miejsca, pod największym drzewem w Domrémy, które wszyscy mieszkańcy wioski nazywają drzewem wróżek. Starsi twierdzą, że wśród jego gałęzi żyją maleńkie skrzydlate stworzonka, psotne duszki, które mogą też spełniać życzenia, w zależności od swojego nastroju, ale tego nigdy nie można być pewnym.
Joanna wtula się w siostrę, wydycha powietrze i przypomina sobie o dwóch pajdach chleba od Jehanne. Oferuje jedną siostrze, która odmownie kręci głową, więc rzuca Salaudowi obie.
Catherine, trzecie dziecko Jacques’a d’Arca i Isabelle Romée, jeszcze w tym roku skończy trzynaście lat. Na tle rodzeństwa wyróżnia się urodą, mieszkańcy Domrémy twierdzą, że jeśli chodzi o Joannę i jej braci, to nie ma na co patrzeć, i Joanna w tym przypadku nie protestuje. Catherine jest tak piękna, że nawet ojciec, który, jak mówią, w uczciwej walce rozłożyłby na łopatki samego Szatana, nie ma odwagi uderzyć jej w twarz z obawy, że ją oszpeci, złamie jej nos lub wybije ząb. Jak to się stało, że Catherine przyszła na ten świat? Podobnie jak z cynamonem, nikt tego nie wie, zwłaszcza gdy popatrzy się na ich rodziców. Wydaje się to szczęśliwym i jednocześnie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności: szczęśliwym dla Jacques’a i Isabelle, a nieszczęśliwym dla Catherine. Gdyby była szlachcianką, rycerze dedykowaliby jej poematy, zastawialiby posiadłości i kupowaliby wypełnione rubinami oraz złotem skrzynie, które oferowaliby za krótkie mgnienie jej enigmatycznego uśmiechu i spojrzenie na białą szyję.
Joanna kocha siostrę nie ze względu na urodę, lecz jej dobroć. Jak długo stałaby na drodze, sama jak palec, gdyby Joanna została dłużej w domu Hauviette? Ile razy siadały pod drzewem wróżek, a ramiona Catherine oplatały siostrę, by ją ogrzać w oczekiwaniu na nadejście snu lub świtu?
W przypadku Joanny nikt w całej wiosce nie ma wątpliwości, od kogo pochodzi. Na nią pierwszą padają ciosy Jacques’a d’Arca, gdy jest w złym humorze, lecz jest jego nieodrodną córką: brzydką, ciemnooką, przysadzistą. Postaw ich obok siebie, a przekonasz się, że niezgrabne ramiona dziewczyny są wierną miniaturą ramion jej rodzica, a grube kostki – dziewczęcą kopią jego masywnych jak u byka nóg. Są podobni także z charakteru: zawsze czujni i świadomi tego, co się wokół nich dzieje, co się właśnie wydarzyło i co może się wydarzyć za chwilę. Zawsze skorzy do awantury i gotowi na nowe wyzwanie.
Prawda jest taka, że Jacques d’Arc dobrze się ustawił w życiu. Nie urodził się w Domrémy, ale przeprowadził się tutaj, by poślubić jej matkę, która miała kawałek ziemi, a jej wuj był przeorem klasztoru – co mu imponowało. Ich rodzinny dom jest jego własnością i jako jedyny w całej wiosce został zbudowany z kamienia. Ma kwadratowe bielone ściany, spadzisty dach i stoi po sąsiedzku z kościołem, może przypadkiem, a może celowo; Joanna wyobraża sobie, jak ojciec się chełpi: „Widzicie, moja chałupa jest druga po domu Bożym”. Posiada łącznie prawie pięćdziesiąt akrów ziemi: pól uprawnych, pastwisk, lasów zwanych Bois Chenu, i każe sobie niemało płacić za wypas świń na swoim terenie. Staje na czele każdej grupy wysyłanej na rozmowy z urzędnikami miejskimi w pobliskim Vaucouleurs, zawsze gotów zabrać głos. Chociaż nie potrafi ani czytać, ani pisać, ani nawet dobrze trzymać pióra, jest mocny w gębie i okazuje się urodzonym negocjatorem. Na pewno nie należy do tych, którzy pokornie chylą czoła i kierują słowa do własnych butów. Patrzy lepiej urodzonym prosto w oczy. Ma głowę do liczb i smykałkę do interesów, co niejednego skłania do spekulacji, ile zaoszczędził przez lata. Większość twierdzi, że musiał odłożyć co najmniej dwieście, trzysta liwrów, może czterysta, chociaż jego przyjaciele, a ma ich kilku, uważają, że będzie i z tysiąc. Nie jest w ciemię bity, doskonale zna się na gospodarce: plony, płodozmian, jakość gleby, jak korzystać z ziemi, żeby jej nie wyjałowić, ile akrów przeznaczyć na pastwiska, by bydło nie padało w zimie z głodu – ma to wszystko w małym palcu. Nie da się go oszukać. Spróbuj, a jego pięść da ci kilka powodów, by więcej tego nie robić.
Twardą ręką wychowuje synów i wymaga, aby Jacquemin, Jean i Pierre pracowali tyle samo i z równym mu zapałem. Najsurowszy jest jednak dla Joanny. Gadają, że na miesiąc przed jej narodzinami Jacques d’Arc postradał rozum, co było do niego niepodobne. Pijąc z przyjaciółmi i sąsiadami, chełpił się, że będzie miał kolejnego syna. Catherine, choć ładna, trafiła się czystym przypadkiem, twierdził. Bo płodził samych chłopaków, a następny będzie silny jak sam święty Krzysztof. Jeden z obecnych, którego imię zostało zapomniane, wziął go za słowo i założyli się – sam Jacques zresztą nalegał – o niemałą sumkę. D’Arc zobowiązał się, że po narodzinach dziecka przyniesie je, cokolwiek się urodzi, by wszystkim pokazać.
Na świat przyszła Joanna. Jakaż była jego konsternacja na widok czerwonego, kopiącego noworodka. Dziewczynki. Przez godzinę po jej urodzeniu był tak skołowany, jakby Bóg go na dobre opuścił.
– Płuca ma jak stary – dobrodusznie pochwalił zwycięzca zakładu, zanim zgarnął wygraną.
– A pięści! Patrzcie tylko, jak bije powietrze, jakby go nienawidziła – dodał inny.
Reszta dołączyła do przekomarzanek.
– Piękne oczęta po ojcu – zagruchał staruszek z kąta.
– A to stopy czy kopyta? – żartowali inni.
– Włosy ma czarne jak czarcia plwocina.
– Ramiona grube jak okrętowe liny.
Przez cały czas mężczyźni, pijąc, przekazywali sobie dziecko i przyglądali mu się, jakby było jakimś dziwadłem. Ale traktowali je łagodnie, bo wiedzieli, że Jacques jak nikt inny potrafi zachować urazę i nigdy nie zapomni ani pieniędzy, które stracił tej nocy, ani tej zdrady, ciosu, który Joanna, już jako niemowlę, zadała jego dumie.
Wtedy jeden z mężczyzn, porządnie podchmielony piwem, które stawiał d’Arc, i ledwo trzymający się na nogach, opadł na zydel i chociaż język plątał mu się w gębie, wybełkotał:
– Tak naprawdę to nie przegrałeś, Jacques. Jest małym byczkiem. Tyle że byczek jest dziewczyną.
Przyjaciele kazali mu się zamknąć, bo jak nie, to sami mu w tym pomogą. Nikt jednak nie zaprzeczył.
– Czy istnieje żeński odpowiednik świętego Krzysztofa? – zapytał któryś, autentycznie zaciekawiony.
Joanna była zdrowym i silnym dzieckiem. Szkoda, że nie urodziła się chłopcem. Nawet Jacquemin – przypomnieli sobie – był cherlawym maluchem, prawda? A Jean! To był dopiero drobiazg. Miał maleńkie nóżki i rączki.
Teraz Joanna często zastanawia się, czy gdy ojciec na nią patrzy, to za każdym razem myśli o pieniądzach, które stracił. Chciałaby wiedzieć, o ile się założył. Dwa liwry? Trzy? Chociaż w gruncie rzeczy chyba nie chodzi o pieniądze, ale o to, że Jacques d’Arc wyszedł na głupca. I o przegraną, której żaden dumny człowiek nie lubi. O to, że dla niego dziecko znaczy syn.
Ponad koroną drzewa wróżek rozlega się łopot skrzydeł, po niebie szybuje ptak jak niespokojny okruch nocy, który nie zna spoczynku. Joanna myśli o Guillaumie. Podobno gdy ciało umiera, ulatuje z niego dusza, tyle że to, jak się niedawno dowiedziała, nie jest prawdą. Dusza nie wznosi się w górę, lecz opada do miejsca zwanego czyśćcem, gdzie pokutuje za grzechy popełnione na ziemi, zmazuje z siebie winy w oczyszczających, palących i mrożących płomieniach. Tam teraz jest Guillaume. Wyobraża go sobie przycupniętego w jaskini wypełnionej niebieskobiałym ogniem. Samego jak palec.
Co zrobił Guillaume, żeby na to zasłużyć? Ksiądz z Domrémy twierdzi, że nawet miłość może być grzechem. Jeśli za bardzo kochasz, jeśli czujesz, że nie potrafisz się rozstać – załóżmy z pieniędzmi, bogactwem lub kotem – to również jest złe. Wszystko na świecie przemija. Tylko Bóg trwa wiecznie. Więc tylko Jego należy wielbić całym sercem.
Ksiądz, Catherine i matka nauczyli ją, że modlitwy żywych mogą ulżyć w cierpieniu tych, których dusze są zmuszone przez jakiś czas przebywać w czyśćcu. Postanawia więc pomodlić się za Guillaume’a. Będzie się za niego modlić przynajmniej raz dziennie. A nawet częściej, nie poprzestanie jednak na klepaniu pacierzy. Wykradnie z domu miskę mleka i kawałek sera dla kota, który stracił pana i przyjaciela.
Wkrótce ciało martwego chłopca zostanie zawinięte w biały całun. Położą je na drewnianych marach zakrytych czarnym kirem. A potem jego szczątki spoczną w ziemi na przykościelnym cmentarzu. Ale śmierć nie jest końcem. Pozostaje kwestia zadośćuczynienia, skrupulatnego rachunku strat, jakie poniosła rodzina, oszacowanie wartości zmarłego, zarówno rzeczywistej, jak i przewidywanej: na jakiego człowieka wyrósłby Guillaume, jaką pracę by wykonywał, jaką kobietę wziąłby za żonę, ile miałby dzieci, iloma kotami by się opiekował. Wyobraża sobie, że każda kończyna chłopca zostaje dokładnie zmierzona, każda ręka i stopa zważona, a jego nagie ciało, teraz umyte i czyste, poddane oględzinom, czy nie jest zdeformowane lub oszpecone bliznami. Widzi wydrapywane na welinowym zwoju liczby, które są następnie dodawane, rachunki są sprawdzane i ponownie weryfikowane. Wynik może być na przykład taki: za każdą stopę po dwa kurczaki, za udo – świnia, za ramiona, które gdyby dorosły, mogłyby uprawiać ziemię należącą do rodziny – wół, za głowę i serce – koń w sile wieku oraz nowy, lśniący pług.
Ale jak zważyć miłość? Słyszała, że Guillaume był późnym, wyczekanym dzieckiem, było siedem lat różnicy między jego starszą siostrą a upragnionym przez rodziców synem. Wyciąga z kieszeni gładki kamień i przesuwa kciukiem po jego krawędzi. Jest tak ciemno, że nie widzi własnej ręki, ale dobrze go czuje. Jest lekki w dłoni. To, co się stało, bardzo ją zasmuca. Nie po raz pierwszy dzisiaj łzy cisną się jej do oczu, gdy pomyśli, że czułość i dobroć nie wystarczą, by uratować życie dziecka – ani opieka ojca, ani troska matki – a tylko bicie, ciało zobojętniałe na ból, łatwość, z jaką ręka zaciska się na kiju, gotowość, by skrzywdzić bliźniego. Miłość w niczym nie pomoże, nie na tym świecie, gdzie prawie wszystkie opowieści zasłyszane od wuja dotyczą wojen, tych przeszłych i tych toczących się teraz. Kto przegrał? Kto wygrał? Ilu było rannych? Ilu poniosło śmierć? Składa więc obietnicę, szepcze ją w ucho ciemności, znaczy słowami głębokie bruzdy na nocnym niebie, by nie zapomnieć, by zapamiętać tak jak twarz chłopca, która wyryła się na zawsze w jej pamięci. Ślubuje uroczyście, że jeśli ona, Joanna, będzie mieć wybór, to sięgnie po kamienienie i nimi rzuci. Będzie żyć.
♦ ♦ ♦
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
♦ ♦ ♦
Dostępne w wersji pełnej
♦ ♦ ♦
Dostępne w wersji pełnej
♦ ♦ ♦
Dostępne w wersji pełnej
♦ ♦ ♦
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginałuJoan
Copyright © 2022 by Katherine J. Chen
This edition published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC
Copyright © for the translation by Adriana Celińska
Projekt okładki Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce AdobeStock © aen_seidhe; © NatNat; © Roverto; A 1903 engraving of Joan of Arc by Albert Lynch featured in the “Figaro Illustre” magazine
Mapa w książce © 2022 by David Lindroth, Inc.
Redaktor nabywający Robert Medina
Redaktorka prowadząca Agnieszka Narębska
Opracowanie tekstu Wydawnictwo JAK
Opieka redakcyjna Natalia Hipnarowicz
Opieka promocyjna Magdalena Jędrzejek
ISBN 978-83-240-9461-5
Joanna d’Arc to dzieło z gatunku fikcji historycznej. Poza dobrze znanymi rzeczywistymi postaciami, wydarzeniami i miejscami, które pojawiają się w książce, wszystkie nazwiska, postacie, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte fikcyjnie. Wszelkie podobieństwo do aktualnych wydarzeń, miejsc lub żyjących osób jest całkowicie przypadkowe.
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2023
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
