Jezioro Szeptuny - Arkadiusz Baranowicz - ebook

Jezioro Szeptuny ebook

Arkadiusz Baranowicz

4,0

Opis

Pomorskie lasy kryją w sobie tajemnicę. Mieszkańcy wplątani zostają w sieć osobliwych przypadków i cudów, która zbiera swoje żniwo pod konarami starych, iglastych drzew. Co łączy kamienne granitowe kręgi, domek pośrodku jeziora oraz zaginięcia dorosłych i dzieci z pierwotną, nieprzewidywalną siłą pochodzącą z ziemi? Czy Policja będzie w stanie opanować rodzący się strach w ludziach i zatrzyma kołowrót wydarzeń? Wszak oczywistość kończy żywot wraz z upadkiem realizmu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (27 ocen)
13
4
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aktywna72

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, i intrygujaca .życiowe historie przeplatane wątkami dawnych wierzeń..
00
UrsaMajor

Z braku laku…

.
00

Popularność




Arkadiusz Baranowicz

Jezioro Szeptuny

Oczywistość kończy żywot wraz z upadkiem realizmu

RedaktorAleksandra Płotka

KorektorAleksandra Płotka

Projektant okładkiStefan Keller, Pixabay, Ridero.eu

© Arkadiusz Baranowicz, 2021

© Stefan Keller, Pixabay, Ridero.eu, projekt okładki, 2021

Pomorskie lasy kryją w sobie tajemnicę. Mieszkańcy wplątani zostają w sieć osobliwych przypadków i cudów, która zbiera swoje żniwo pod konarami starych, iglastych drzew.

Co łączy kamienne granitowe kręgi, domek pośrodku jeziora oraz zaginięcia dorosłych i dzieci z pierwotną, nieprzewidywalną siłą pochodzącą z ziemi?

Czy Policja będzie w stanie opanować rodzący się strach w ludziach i zatrzyma kołowrót wydarzeń?

Wszak oczywistość kończy żywot wraz z upadkiem realizmu…

ISBN 978-83-8273-240-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Najbliższym,

dzięki którym napisałem tę książkę.

„Biedni ci, co nie mogą uwierzyć w rusałki, ani w duchy, we wróżby, ani w Pana Boga!”

Jan Lechoń

1 Las

Ciemne, ponure chmury zebrały się nad lasem niczym leniwie unoszące się opary gęstej mazi wywaru gotowanego w kotle przez czarownice.

Stłamszone zawisły nad knieją i powolnym, niemrawym ruchem przeciągnęły się po konarach wysokich drzew, jakby próbując przebić nimi swe poszycie i zrzucić ze swego wnętrza lepkie krople deszczu.

Las, który właściwie był gęstym borem, poddawał się władaniu królowej natury. Milczał jak niemy niewolnik pozbawiony języka i stał zastraszony w przygasających światłach kończącego się dnia.

Stoi tak od setek lat — a może tysięcy — jak starzec z głębokimi bruzdami doświadczenia, wyrytymi piętnem mijającego czasu.

Strażnik i opiekun swoich — bo z takimi właśnie utożsamia żyjących w jego cieniu i korzystających z jego darów tutejszych mieszkańców. Dba o nich, ochrania domostwa, syci leśnym runem, a czasami straszy skrzypieniem, szumem albo trzaskiem odrywanej gałęzi.

Smagany nieraz piorunami, przyjmuje je wszystkie na siebie, by za chwilę z pokorą oddać ich moc matce ziemi.

Targany podmuchami północnego wiatru, moczony ulewami i suszony spiekotą upału, wytrwale i dumnie stoi, pochylając swe zielone ramiona ku ludziom, jak gdyby chciał ich wszystkich przytulić i do siebie przygarnąć.

Stoi tu od zawsze, dla swoich i nieswoich. O tych drugich swoi wiedzieli mało albo nic, choć często i gęsto przy pijackich biesiadach jeden z drugim wspominał dziwne, tajemnicze historie dziejące się w leśnej głuszy, na moczarach, bagnach czy przy jeziorach.

Opowiadania, legendy czy luźne opowiastki wyssane z palca były tym mroczniejsze i bardziej przerażające, im więcej trunku buzowało we krwi rozpalonych przemawiających i zaciekawionych słuchaczy.

2 Karczma

— Kurwa, Antoś, polej! — Jakub Szlachcikowski z podchmielonym uśmiechem przywołał do porządku siedzącego nieco z tyłu pijaczka, który wsłuchując się w jego opowieść, przysypiał przy butelce gorzały, kiwając miarowo łbem.

Drzemiący Antek Ossowski wlał w siebie już sporo trunku. Otworzył więc przymglone oczy, złapał szyjkę butelki — dosyć pewnie jak na spożytą ilość alkoholu, i zamaszystym ruchem porozlewał do kielichów kolejną porcję alkoholu.

— Antoś, kurwa, nie śpij! Wyśpisz się w trumnie! — zarechotał Bronek Gwizdała, siedzący obok nalewającego, po czym wziął szkło w swe przypuchłe paluchy i tubalnym głosem wzniósł toast: — Pierdykniem, bo odwykniem!

Całe pijackie towarzystwo przełknęło gładko kolejną ilość wódeczki, tylko Bronek wzdrygając się jej palącą mocą, sięgnął po kwaśnego ogórca na zagrychę.

Mieszkańcy okolicznych wiosek dosyć często odwiedzali karczmę, a ona w zamian od niepamiętnych już czasów gościła ich ciepłem swych ścian.

Leon Wentycz, syn świętej pamięci Wojciecha i Klary, przejął karczmę wraz ze swoją żoną Pelą po jego rodzicach. Wspólnie wpadli na pomysł, aby prócz serwowania trunków i jadła oferować przyjezdnym również przytulne miejsca noclegowe.

Wzięli więc niskooprocentowany kredyt i postawili obok dosyć dobrze prosperującej gospody urokliwy pensjonat, który swym wyglądem bardziej przypominał dużą, piętrową leśniczówkę niż miejsce do spania dla odwiedzających te strony miastowych — jak mówili na nich potocznie swojacy.

Karczmę upodobali sobie głównie mieszkańcy Osowa, Ostrówka i Chojnej Dziczy — wiosek graniczących z Borzymi Dołami.

Dwie kolejki później zaśliniony od zjedzonej kaszanki Jakub kontynuował swą opowieść, a że wódka lubi dym, odpalił w ustach własnoręcznie zwiniętego skręta robionego z ukraińskiego tytoniu, wystawiając się tym samym na porządny ochrzan ze strony właściciela karczmy.

— Co Ty pierdolisz, Jakub? Jakie, kurwa, rusałki? — Maciej Pazda wyszczerzył żółte od palenia zęby. — Jechałeś, kurwa, ciągnikiem, napierdolony jak stodoła po żniwach, i tirówki zamachały ci przy drodze cycami — a nie żadne rusałki!

Atmosfera w karczmie momentalnie zgęstniała. Wśród rubasznie rzucanych przekleństw oraz utyskiwań wybrzmiewały gromkie śmiechy i chichoty zapijaczonych gęb.

W końcu w otępieńczej wrzawie męskich głosów zagrzmiał wymowny ryk gospodarza przywołującego gości do porządku. I po kilku gwarnych jak na to miejsce chwilach klimat znormalniał.

Opowieść o rusałkach dostała szansę na dokończenie.

3 Czaszka

Przy leśnej drodze wysadzonej mchem, trawą i koleinami, niedaleko sosnowego korzenia spowitego młodym wrzosem, wystawała bladokremowa, zaokrąglona czaszka z dwiema pustkami oczodołów tępo wpatrujących się w pień pobliskiego drzewa.

Po szczątkach chodziła mucha butelkowego koloru. Barwą swojego tułowia i odwłoka chciała zapewne utożsamić się z miejscem, w którym żyła.

Wchodziła do środka kopuły, po czym nagle odfruwała i wracała do tego samego lub drugiego otworu, nadając tkwiącym w ziemi szczątkom pozorne życie. Penetrowała i zgłębiała czaszkę, nie znajdując niczego poza nicością miejsca, nad którym kołowała.

4 Krzyki

Edek Czapiewski wracał do domu przelękniony. Jego lica zmęczone dodatkową pracą smagał wiatr i ostre igły chojniaków[1]. Oprócz ciężaru swego ciała niósł on dziwne poczucie, że całe zło dzisiejszego dnia zmówiło się przeciwko niemu.

Lekkie, przewiewne, dziurkowane buty — wygodne, lecz zdradliwe — przyjmowały każdą ilość piasku z kolein leśnej drogi wzburzanej śpiesznym krokiem.

Tutejsza ziemia uprawna, w przeciwieństwie do lasu, nie była życzliwa mieszkańcom. Bardziej przypominała piaskownicę lub nadmorską plażę niż urodzajną glebę, która mogłaby wydać sowity plon. Nie rozpieszczała swym składem i zawartością. A wręcz zniechęcała wyjałowieniem do podejmowania jakichkolwiek upraw.

Buty, które miał na nogach, były niedrogie, ale i nietrwałe. Edek zawsze kupował obuwie w Zimnych Lipach, na handlu obwoźnym, który raz w tygodniu rozstawiał się niedaleko Lewiatana. Mężczyźnie nigdy nie wpadł do głowy przezabawny fakt, jak trafnie drugi człon nazwy miejscowości definiował jakość sprzedawanych tam towarów — Lipy!

Wśród stoisk oferujących artykuły wszelkiej maści swoje produkty wystawiał także Marian Czarnomski z Ostrówka, sześćdziesięciosześcioletni emeryt, który mając niską rolniczą emeryturę, dorabiał do niej, handlując butami, kapciami i różnymi akcesoriami obuwniczymi. To właśnie u niego zaopatrywał się kilka razy w roku Czapiewski.

Edek pamiętał swój ostatni zakup, jak sprzedawca zachwalał mu ten popularny model trzewików, który sam zresztą miał wówczas na nogach, szczycąc się, że sprzedał ich już chyba ze sto par. A potem wydając mu resztę w rozdrobnionym bilonie i pakując buty do reklamówki, Marian z uśmiechem dodał: „Nie chodź, fiucie, w drogim bucie”.

Chciał chyba tym rubasznym sloganem podnieść renomę sprzedawanego badziewia, dyskredytując równocześnie ludzi płacących nieco więcej grosza za lepszą jakość albo markę.

Danka Czapiewska, żona Edka, z rosnącym niepokojem wyczekiwała powrotu męża z pracy, podgrzewając co chwilę przygotowany z wielką starannością dwudaniowy obiad.

Głodna zjadła go już godzinę wcześniej, a porcję Edka odłożyła na dogorywającą platę[2] pieca opalanego drewnem. Posiłek cierpliwie czekał na męża, roznosząc po kuchni gasnące powoli aromaty potrawy upichconej dla niego wielkim sercem kochającej żony.

Edek pracował w pobliskim tartaku właściwie od zawsze. Zawód przejął po ojcu, który zadbał o to, by przekazać dorastającemu synowi kunszt stolarstwa oraz wszelkie umiejętności posługiwania się maszynami i urządzeniami przy obróbce drewna.

Pamiętał, jak po szkole przychodził do zakładu, a tatko wycinał dla niego z drewek pistolety, karabiny i miecze, którymi potem syn dzielnie walczył w aranżowanych z rówieśnikami wojennych bitwach. Po całodziennych zabawach czyścił skrupulatnie drewnianą broń, chowając ją skrzętnie w schowku przybudówki stojącej obok domu.

Oprócz pracy w tartaku, która stanowiła jego główne źródło utrzymania, przyjmował też dorywcze zlecenia przy przycinkach i wycinkach drzew, proponowane mu przez znajomego leśniczego, Włodka Limanowskiego.

Miał tę przewagę nad innymi pracownikami sezonowymi z wioski, że posiadał wydajną piłę spalinową, którą przy realizowanych fuchach posługiwał się z ułańską fantazją, wyrabiając dwukrotnie normę przyjętą zwyczajowo do rozliczeń.

Do dorywczych prac w lesie nigdy nie podjeżdżał samochodem, wiedząc, że zlecona dodatkowa harówka wymaga przepłukania gardła jasnym, zimnym browarkiem — i to nie jednym.

Z końcem dnia, kiedy docinał ostatnie drzewa, jego telefon, schowany głęboko w plecaku, wydał finalne tchnienie, gasnąc wraz z pomarańczowymi promieniami słońca uciekającymi za horyzont pola sąsiadującego z działką w lesie.

Kiedy zorientował się, że jego komórka padła na amen, zdenerwował się, zdając sobie sprawę, że nie będzie miał jak powiadomić Danuty o narastającym spóźnieniu.

Miał cichą nadzieję, że żona domyśli się, co mogło się wydarzyć, dlaczego jej mąż nie dzwoni, i że szybko wybaczy mu tę nieumyślną obsuwę czasową.

Wracając spóźniony do pieleszy domowych i czując narastający głód, jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wrześniowy wieczór stawał się coraz ciemniejszy, bardziej nieprzyjemny i mroczny. Plecak z narzędziami ciążył mu na ramionach niczym ołowiane kule niesione na sprzedaż do skupu złomu. W rękach dźwigał piłę, jeszcze niezupełnie wystygłą od cięcia drzew i drewna, pachnącą delikatnie paliwem.

„Kurka, Danka znowu będzie na mnie wnerwiona”, pomyślał gorączkowo i przyspieszył kroku, czując kolejne ziarenka piachu przesypujące się do wnętrza butów rozgrzanych szybkim marszem.

Nagle gdzieś z tyłu usłyszał wrzask, pisk i ujadanie jakiegoś stwora.

Przestraszył się tak bardzo, że poczuł, jak serce osuwa mu się niżej, w kierunku spodni. Pot oblał mu plecy i majtki oraz zwilżył wewnętrzną powierzchnię dłoni. Edek czuł, jak piła spalinowa powoli wysuwa mu się z rąk.

Przerażony na wskroś dziwnymi odgłosami jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Zaczął wręcz biec, a chwilę później uciekać z leśnej głuszy, spanikowany niczym mały dzieciak umykający przed wściekłym psem.

Kilka sekund później do jego uszu dotarł nieco bardziej stłumiony kolejny krzyk — i kolejny, i kolejny…

Teraz był już pewien, że oprócz ujadania jakiegoś zwierza czy stwora słyszy przerażony krzyk młodej dziewczyny.

[1] Chojniak — drzewo iglaste.

[2] Plata — płyta kuchenna z fajerkami.

5 Chatka

Domek pośrodku jeziora, schowany za drzewami sięgającymi swymi wierzchołkami bezgranicznego nieba, grzęznął w ciemnej zieleni sosnowych gałęzi.

Był stary i drewniany — jak wszystko w zasięgu wzroku. Stał niewzruszenie na dębowych palach utrzymujących go niezachwianie w przestrzeni jeziora i okalającego go lasu.

Tkwił samotnie pośród niezmąconej wody niczym starucha wypatrująca oczyma zmęczonymi życiem przyjazdu pierworodnego syna.

Poranna, jesienna mgła unosząca się nad taflą jeziora zdusiła go swą mdłością, przysłaniając jego ostry zarys i pulsujące w nim stare życie.

Stał ledwo widoczny z nieodległego piaszczystego brzegu jeziora. Schowany w kremowej, sennej woalce mgielnych oparów napierających na jego ściany, przez dłuższą chwilę nie istniał nawet dla najbardziej uważnego obserwatora.

Nieopodal chatki — bo tak o niej mówili miejscowi — przy brzegu porośniętym gęstym tatarakiem kołysała się z wolna maleńka łódka. Druga, podobna do niej, pomalowana jasnobłękitną farbą, cumowała przy pomoście na środku jeziora, bujając się w rytm falowania powierzchni wody.

Nikt nie zauważył lampy naftowej zapalającej się w domku i nie poczuł jej ciepłego, stłumionego blasku.

Starsza kobieta, dobrze po siedemdziesiątce, zaścieliła kocami pryczę, kładąc na niej poduchy z własnoręcznymi haftami.

Spracowanymi palcami nieznacznie wyregulowała ogień lampy, aby przyjemne światło naftówki mogło ożywić ponure pomieszczenie. Ruch płomienia palącego się knota ożywił barwne ściegi zwierząt i kwiatów, misternie wyszyte na poszewkach poduch.

Kobieta poruszała się ociężale i ospale, lekko utykając na jedną nogę. W zeszłą zimę czarny kocur przybłęda, który pojawił się nie wiadomo skąd w jej chacie, niezadowolony z podanego jadła, ucapił ją w prawą goleń, wywołując stan zapalny.

Leczyła nogę różnymi sposobami, naparami, maściami. Przykładała do jątrzącej się rany różnorakie zielsko. I mimo prowadzonych zabiegów ciało nie przestawało krwawić.

Niejednokrotnie odczytywała to jako znak dany przez Boga albo inny pozaziemski byt — że jest w ich oczach wybrana, wyjątkowa i ważna dla toczącego się na ziemi życia.

„Taki jest mój los, mogło być gorzej, więc nie ma co narzekać” — powtarzała sobie często w myślach, całując przy tym krzyż przemodlonego różańca, odkładanego troskliwie na gwóźdź wbity we framugę skrzypiących drzwi.

Chata właściwie zawsze pachniała słoniną i ziołami. Każdy jej kąt wypełniony był delikatnymi bawełnianymi pajęczynami, pomiędzy którymi zwisały wiązanki i suszone badyle zbieranych ziół. Stanowiły one element dekoracyjny skromnie urządzonego pomieszczenia. Pachniały lasem, łąką, moczarami i bagnami.

Od najmłodszych lat wiedziała, jak wydobyć z nich pełny, mięsisty aromat oraz siłę, by oddały zaklętą w suszu moc ukrytą przez matkę naturę.

Zielska leczyły, stawiały na nogi, przeganiały brodawki, uwalniały od bóli stawów, a i czasami pozwalały w upojeniu odpłynąć w inny, równoległy świat, w całkowitej lekkości i szczęśliwości doznań.

Przybrana matka staruchy przekazała jej wszelkie tajemnice dotyczące ich zbierania i stosowania w różnych dolegliwościach, stanach zapalnych i niedomaganiach.

Odkąd dziewczynka skończyła siedem lat, macocha prowadzała ją po lasach, borach, kniejach, łąkach i bagniskach, odsłaniając tajniki związane z czasem zbiorów, warunkami suszenia, miejscami przechowywania i recepturami leczenia.

Zioła zbierały zawsze w suchy, ciepły dzień, przed południem, kiedy rosa opadła już całkowicie z łodyg i liści, czujnie wybierając zdrowe i nieuszkodzone korzonki, listowia i kwiatostany.

Macocha ciągle poprawiała receptury suszenia, by za bardzo nie zżółkły. Objaśniała jej, czym są zioła, jak się z nimi obchodzić, by nie uszkodzić wewnętrznej struktury roślin oraz — nie daj Boże — by nie utracić ich cennych leczniczych składników.

Po wstępnym osuszeniu wiązały je w bukieciki i wieszały na sznurku kwiatostanem do dołu. Pozostałe rodzaje zielsk rozdrabniały, mieszały według tylko im znanych, pieczołowicie opracowanych receptur, i przechowywały w słojach zamykanych korkiem.

Zioła nabierały mocy i aromatu, kiedy były suszone w półcieniu. Lubiły spokój oraz ciepło pomieszczenia bardziej od żaru powietrza i zabójczych łun letniego blasku.

Kobieta poprawiła bandaż, który zsunął się z niegojącego się golenia, rozpaliła szyszkami ogień w piecu i postawiła na nim czajnik z wodą na herbatę.

W pomieszczeniu zrobiło się od razu przyjemniej i cieplej, a rozbudzone ogniem powietrze pląsało zapachami krwawnika, dziurawca, mięty, rumianku, mniszka, pokrzywy oraz ostropestu.

Szeptuna, bo tak nazywali ją mieszkańcy okolicznych wiosek, ścisnęła w rękach różaniec wraz z garstką ususzonych ziół i skulona w modlitwie półgłosem odprawiła modły do Boga albo bóstw, czekając na radosny pobrzęk pokrywki gotującej się wody.

6 Taras

Wracał nieraz myślami do tych wrześniowych dni, kiedy pojawiała się w drzwiach jego biura. Lekko zagubiona, ale pełna młodzieńczej ochoty do życia.

Obraz ten nie był przerysowany.

Taka była naprawdę — skryta, delikatna i grzeczna dla całego świata.

Wrzesień, jedyny miesiąc spośród dwunastu apostołów roku, w którym lato ustępowało jesieni i który wraz z niżej pojawiającym się na niebie słońcem dawał światu poranne wytchnienie, wilgoć oraz świeżość.

Nigdy go nie zawiódł, nie zdradził i nie zaskoczył pogodą. Swym jesiennym klimatem nie odziewał ciała kożuchem, chociaż skutecznie przeganiał z letnich klapek.

Kojarzył go zawsze z dojrzewającymi kiściami winogron, z beczkami win drzemiących we włoskich winnicach, ze zmęczonymi liśćmi drzew wyczekującymi wybarwienia żółcią, brązem lub czerwienią oraz swobodnego lotu ku ziemi.

Zachodzące słońce rzucało cień kwiatów i pnączy wijącego się bluszczu na taras domu. Chłodził on rozgrzane, drzemiące ciało Bartosza Popielaka.

Rozłożony swobodnie w fotelu, stymulował wspomnienia, w których zagłębiał się w jej oczach, wykradając świeże, młodzieńcze pobłyski jej kobiecości.

Ocknął się, kiedy przyniosła mu kawę. Sama usiadła naprzeciw i popijając napar, przytuliła dłonie do ciepłej porcelanowej ścianki. Unosząca się nad filiżanką smuga roznosiła w powietrzu niezwykły zapach palonego brazylijskiego ziarna.

— Ależ smakuje kawa na tak pięknym tarasie! — Słowa kobiety zabrzmiały trochę sztucznie i nieco pompatycznie jak na tę codzienną skądinąd sytuację.

Bartek uśmiechnął się do niej przyjaźnie, odgadując w jej głosie pierwotne intencje. Przeciągnął się leniwie na fotelu jak kocur na przypiecku i znów przymknął powieki, zagłębiając się z powrotem we wspomnieniach.

Po chwili poczuł, że Natalia usiadła tuż przy nim, na rogu fotela i dyskretnie odstawiła filiżankę obok książki, którą próbował wcześniej czytać. Ilekroć brał ją w dłonie, zasypiał po przeczytaniu zaledwie kilku stron, zmęczony intensywnością pracy w firmie i nawałem realizowanych projektów.

Czuł, jak Natalia cudownie pachniała sadem. A ona wykorzystując ten moment zaaranżowanej bliskości, pochyliła się nad nim niczym gałąź jabłoni, zawisając w powietrzu i jakby chcąc swoimi dorodnymi owocami skusić go do grzechu.

Nie otwierając oczu, wyczekiwał, aż jej miękkie usta uwiodą go lekkością pocałunków i swym wyzywającym rozchyleniem pozwolą zasmakować ich słodyczy.

Lubiła się tak z nim droczyć.

Patrzyła na niego cierpliwym, kochającym wzrokiem i czekała, aż przyśnie ponownie, by zaskoczyć jego zaspane i rozmarzone wargi niekoniecznie szybkim i gorącym pocałunkiem, lecz powolnym, rozbudzającym — na pograniczu jawy i snu.

7 Niebezpieczne zabawy

Dziewczynki wracały znad jeziora. Szły uśmiechnięte i wysmagane promieniami słońca kończącego się lata. Na wątłych plecach niosły kolorowe plecaki pełne dziecięcej biżuterii, pomadek, kamieni, świecidełek, gumek do włosów i lakierów.

Zawsze, kiedy spędzały razem czas, próbowały bawić się we fryzjerki, modelki i kosmetyczki. Tylko Zuzia Suchomska, mająca z całej trójki najbardziej wybujałą wyobraźnię, wymyślała bardziej niecodzienne i tajemnicze zabawy.

Była dziewczynką skrytą, lubiącą baśnie i książki, unikającą bzdurnych filmów serwowanych na dziecięcych platformach telewizyjnych. Wychowywana była przez rodziców dosyć tradycyjnie. Dbali oni o to, by to właśnie świat baśni, różnych opowieści i podań ludowych kształtował jej dziecięce wnętrze.

Opowiastki i legendy, którymi karmili ją rodzicie, ciocie i dziadkowie, były dosyć znane w otaczającym ją środowisku. Na półce w jej pokoiku stało wiele książek poruszających tematykę ludową, a te, których nie miała, wypożyczała ze szkolnej biblioteki.

Wieś rządziła się własnymi prawami, osądami i tajemnicami. Legendy i podania ludowe często stawały się rzeczywistością i odwrotnie — rzeczywistość przeobrażała się w legendy, o czym bajarzono podczas imprez, wesel, odprawianych imienin i biesiad, często zakrapianych alkoholem.

Jednakże kiedy życie wracało na tory normalności, każdy zapominał o często wyssanych z palca opowiastkach, które na potrzeby wywołania strachu bądź uśmiechu przytaczano podczas biesiadowania.

— Chodźcie, ugotujemy magiczny wywar ­– zaproponowała znienacka Zuzia. — Przygotowując go, możemy stać się leśnymi rusałkami albo panienkami z moczar — dodała pełna entuzjazmu.

— Pewnie, tylko musimy najpierw pozbierać odpowiednie składniki w magicznym lesie — zawtórowały jej Martynka Wilkowska i Wiktoria Gierszewska, rówieśniczki Zuzy.

Dziewczynki uczęszczały do tej samej klasy w gminnej szkole podstawowej w Chojnej Dziczy. Razem chodziły nie tylko do szkoły, ale też do kościoła, na kółko taneczne w gminnym ośrodku kultury mieszczącym się w remizie i wszędzie tam, gdzie niosła ich dziecięca fantazja.

Rodzice zajmujący się głównie gospodarką rolną byli spokojni o swoje pociechy. Zawsze trzymały się razem i mimo różnic w ich emocjonalnej dojrzałości chętnie spędzały ze sobą czas, wymyślając kolejne szalone zabawy.

Martynka i Wiktoria nazbierały w lesie zielone mchy, świerkowe szyszki, wrzosy oraz igły sosen i modrzewi, a Zuzia dostarczyła odrobinę mętnej, sinozielonej wody z pobliskiej kałuży.

Zebrane składniki wspólnie przebrały i przesiały. Przysiadły na leżących w pobliżu polnych otoczakach i zabrały się za magiczne gotowanie. Słońce powoli pochylało się ku zachodowi, zmieniając swą barwę na bardziej wyrazistą i przyjazną oku.

Dwa dzięcioły miarowo stukały w pobliskie drzewa pełne robaków, larw, owadów i gąsienic. Swoją obecnością próbowały przestrzec siedzące pod nimi na kamieniach uczennice przed zbliżającą się burzą.

Zuzia wyciągnęła plastikowy pojemnik po ciastkach, które dostała do szkoły od mamy, i wrzuciła do niego zebrane przez przyjaciółki składniki, odpowiednio wcześniej oczyszczone oraz wyselekcjonowane. Brudną wodą zalała zawartość i patykiem wymieszała miksturę.

— Czuję się jak czarownica — stwierdziła entuzjastycznie, choć szeptem, Wiktoria, która dorzuciła do mieszającej się bryi jeszcze odrobinę listków paproci.

— Ciekawe, czy wywar będzie miał tajemniczą moc. — Martyna zacisnęła nerwowo dłonie, obserwując składniki obracające się jednostajnie w wodzie.

Kiedy zielonobrązowa mikstura została dobrze wymieszana, dziewczynki wystawiły swoje małe dłonie nad plastikowy kociołek, a Zuzia pewnym głosem wypowiedziała jej tylko znane zaklęcie:

Żabie oko, łapki jeża,

psi pysk i puch nietoperza,

żądło żmii, łeb jaszczurzy,

sowi lot i ogon szczurzy.

Niech to wszystko się na kupie

warzy w tej piekielnej zupie!

Podmuch wiatru wzbił tuman kurzu z piaszczystego podłoża leśnej dróżki, unosząc nieduże, żółtawe listki brzozy i drobiny piasku. Spłoszone dzięcioły odleciały z drzewnej stołówki do pobliskiego zagajnika, urażone mocą niespodziewanego dmuchu.

W zamgleniu i kłębowisku kurzu pojawiło się coś mrocznego, niewidzialnego, nienaturalnego…

Dziewczynki widząc, że zbiera się na burzę, przerwały zabawę i szybko pozbierały leżące w trawie plecaki.

— Kiedyś znowu powtórzymy ten rytuał — odezwała się Zuzia, podnosząc z ziemi brudny plastikowy pojemnik.

8 Bronek

Bronek Gwizdała, obecnie emeryt ze średnią jak na swoje warunki życia wysokością emerytury, był — jak to zawsze podkreślał w zamierzchłych czasach — dyrektorem w PGR.

Czasy owe nie były miodem i mlekiem płynące, ale też nigdy mu tego mleka i miodu nie brakowało.

Był bardzo szanowany wśród pracujących rolników i dumny, że sam mógł decydować o wszystkim, co działo się w państwowym gospodarstwie rolnym i w jego najbliższym otoczeniu.

Każda sprawa załatwiana u dyrektora Bronisława Gwizdały musiała nabrać mocy prawnej i oprzeć się o bufet, tak że mężczyzna nawet nie zorientował się, w którym dokładnie momencie został alkoholikiem i pospolitym miejscowym pijaczkiem.

Żył z wypracowanej emerytury i dorabiał na budowach. Pojawiał się wszędzie tam, gdzie była do wykonania jakaś pilna robota. Mógł w ten sposób dorobić dodatkowych parę groszy na wydatki postępującego nałogu.

Tego wieczoru poczuł w ustach smak, tę znaną mu nutkę dekadencji, która pozwoliła mu zerwać się z wyra, przeczesać kilka długich siwopopielatych włosów z zakola łysiny na glacatą[1] kopułę głowy, jeszcze o tej porze dnia trzeźwą.

Na swoje obolałe barczyste ramiona założył jupkę i ruszył zamaszyście do pobliskiej karczmy.

Wieczór był dżdżysty jak ostatnie nieszczęśliwe lata Bronisława. Ewa, matka jego dwóch synów: Marka i Zbyszka, odeszła od niego nagle, usuwając się z jego życia z dnia na dzień i nie zostawiając mu żadnej wiadomości, gdzie i do kogo wybywa.

Nigdy nie dociekał, dlaczego tak postąpiła, i nie szukał ani jej, ani dzieci. Wolał swe nagromadzone latami troski zapijać tanim, zimnym piwem, maskując smutek i rozgoryczenie pozornymi fluidami humoru karczmiennych kompanów.

Wchodząc do gospody, usłyszał w progu znajomy głos:

— Bronek, kurwa, gdzie cię wyjebało na dwa dni? — zapytał zmartwiony Jakub Szlachcikowski, dopijając z kufla ostatni łyk złotego płynu.

W ferworze prowadzonej o niczym rozmowy głowę odwrócił Antoś, spojrzał na zatroskanego Bronka przymglonym od alkoholu wzrokiem i dodał:

— Właź do środka i siadaj, chłopie, do naszego stolika. I weź nam postaw — wymamrotał, przeplatając zdanie dźwiękiem wybicia się piwnych gazów z przepełnionego żołądka.

— Sam se, kurwa, postaw, jak masz co. Albo idź do Szeptuny, to ci na zielsku postawi — parsknął na dzień dobry Bronek i zamówił u Leona duże piwo wraz z pięćdziesiątką czystej Soplicy.

— Dajcie żeż spokój Jadwidze. Nie dość, że szpetna i szkaradna, to jeszcze mało urodziwa i stara — odezwał się Maciej, broniąc jej i zarazem dokuczając, i dodał: — Toć z flaka wiszącego między nogami Antosia nawet viagrą armaty nie ufundujesz!

Po sali karczmy przemknął chichot wydobywający się z zapijaczonych gęb, po czym wszyscy miarowym ruchem dłoni doprowadzili do ust następną dawkę alkoholu.

Rozmowy dalej toczyły się — prawie jak zawsze w tym miejscu — o niczym. Lecz Bronkowi pozwalało to gasić żale po rozstaniu z żoną.

Po kolejnych łykach piwa zatęsknił za swoimi synami tułającymi się za pracą po zagranicznych budowach, po czym zamówił następny kufel piwa, kolejny z sześciu wypitych tego wieczoru.

[1] Glacaty — łysy.

9 Poranek

Mężczyzna przebudził się.

Wczesny, jesienny poranek nęcił go promieniami słońca przebijającymi się przez ciemne chmury koloru indygo. Oświetliły jego nos, głęboko osadzony w nieogolonej twarzy, a wpadające przez szczelinę żaluzji wstęgi światła przypalały mu tors — nagi i włochaty.

Przeciągnął się ospale w zmierzwionej leżeniem pościeli, wyginając ciało na boki i rozprostowując zastałe wypoczynkiem kości.

Ciepło promieni wpadających intensywnie przez okno cięło powietrze sypialni i gęstniało na odsłoniętej skórze, wywołując przyjemne wybudzenie.

Powoli otworzył senne oczy i spojrzał w okno, nęcony śpiewem napalonego ptaka zalecającego się do samicy w koronie pobliskiego drzewa.

Kolor nieba, ciemny błękit, przywołał wspomnienie ostatnich wieczornych chwil spędzonych z ukochaną i kolor paznokci jej stóp.

Przymknął jeszcze na chwilę powieki, by zanurzyć się we wspomnieniach i pomarzyć.

Często malowała pazurki odcieniem granatu, wiedząc, że kolor ten magicznie synchronizuje z lazurem jej oczu. Za kurtyną przymkniętych powiek wskrzesił obrazy z wczorajszego wieczoru, kiedy przesuwała stopę po jego kroczu, delikatnie i wyzywająco przyciskając przez spodnie oraz ciasne slipy jego nabrzmiałą, wrażliwą żołądź.

Kiedy wpatrywał się w lakier paznokci, bezwstydnie rozchyliła nogi, pokazując mu podobnie rozwarte wargi łona, pokryte delikatnymi włoskami.

Natalia. Poznał jej imię, kiedy pojawiła się na praktyce studenckiej w jego firmie.

Do dziś pamięta każdą sekundę jej obecności w biurze, owocowy zapach jej włosów unoszący się w powietrzu i ten pierwszy moment, kiedy zadurzył się w lazurze jej oczu.

Po skończeniu praktyki i w kolejnych latach ich życiowe drogi rozeszły się przynależnością do swoich połówek. Aż pewnego dnia zostali nagle kochankami, a grzeczne, poukładane młode dziewczę nie było już tą dawną, z lat studiów, zagubioną Natalką Czernik.

Pamiętał tę chwilę, kiedy po dłuższym niebyciu ze sobą, wpadli sobie w ramiona, a potem na miękkie łóżko. Kiedy razem szczytowali, wyszeptał jej do ucha nowe pieszczotliwe imię: Natusia — Seksusia.

Uwielbiał tak zdrobniale do niej mówić, a ona, kiedy słyszała swoje słodkobrzmiące imię rozpływające się w falach jego głosu, nabierała większej pewności siebie, dystansu do świata, a oczy jej emanowały dodatkową głębią lazurytu wabiącego mężczyzn.

Barni — bo tak pieszczotliwie zwracała się do Bartka, choć czasami, kiedy prowadzili poważniejsze rozmowy, używała bardziej dostojnego: Bartosz — otworzył rozmarzone oczy. Za powiekami rozpłynął się jak kamfora obraz pieszczot jego ukochanej.

Ostatni raz przeciągnął swoje niedospane gnaty i wstał, leniwie podchodząc do okna w samych majtkach. Zanim poczuł na udach chłód krawędzi parapetu, zerknął w lustro szafy na odbijający się w nim spory kawałek organu, który lubieżnie wychylał się do przodu, prężąc swą objętość.

Lubił budzić się przy niej podniecony.

Spojrzał przez okno rozespanym wzrokiem. Przez nieco przybrudzone szyby wpadały poranne promienie słoneczne rozświetlające zarysy wielkomiejskich blokowisk, fabryk i iglic kościołów.

Po chwili usłyszał za sobą ciche, przeciągłe mruczenie, ledwo słyszalne. Obrócił więc głowę. Pod kołdrą poruszyła się kobieta i obracając się na drugi bok, szepnęła rozkoszne „dzień dobry”.

Jakąś chwilę już nie spała. Spod przymkniętych powiek delektowała się widokiem kuszącej postury mężczyzny stojącego przy oknie, zadumanego nad świtem odbijającym się w szklanej szybie.

Leżała pod kołdrą naga. Uwielbiała czuć chłód pościeli otulający jej ciało. Poza tym wiedziała doskonale, że budząc się w negliżu, będzie mogła zobaczyć znów ten błysk w oczach jej ukochanego. Uśmiechnęła się do niego czarująco i podciągnęła kawałek kołdry, tak by odsłonić całą nogę.

Przesuwając powoli rękę od kolana przez całe udo ku górze, prowokowała mężczyznę nadal stojącego między łóżkiem a oknem sypialni.

— Jak to się stało, że stała się częścią jego życia? — Bartosz wypuścił retoryczne pytanie w przestrzeń sypialni, po czym znajdując oczywistą odpowiedź, skierował wzrok na piękną linię nogi Natalii.

Spośród bogatej palety kobiecych ciał wiedział doskonale, które formy pięknych kształtów potrafiłyby wprawić go w niemałe zakłopotanie.

Od jakiegoś czasu do tychże nóg miał wyjątkową słabość, ilekroć spoglądał na nie, delektując się ich subtelną rzeźbą. Pamiętał doskonale tę pierwszą fascynującą chwilę, kiedy poprosił ją o zapozowanie do zdjęć, a ona zademonstrowała jemu swą wyjątkowość, siadając przy nim swobodnie i bez cienia skrępowania poruszając się przed obiektywem.

10 Pstrągi tęczowe

Stoją majestatycznie. Tajemnicze, opuszczone, dumnie wznoszące swe kamienne głownie ku niebu. Jak monolity brytyjskiego Stonehenge.

Tkwią w leśnej głuszy od dziesiątków wieków, mniejsze od tamtych, stłumione i nie tak wyniosłe.

Ukrywają w sobie tajemnice: energię, przekleństwo i paranormalną moc. Kamienne kręgi. Zaszyte w leśnej otchłani przed światem, ludźmi i postępem. Pozostawione w niezrozumiałym uporządkowaniu.

Zakotwiczone w ziemi od czasów prapuszczy, w niezbadanej mocy i ułożeniu wyznaczają punkty wschodów i zachodów słonecznych przesileń, kiedy środki wybranych kamiennych kręgów łączą się ze sobą niewidzialną linią i przedłużają do linii horyzontu.

Niektóre z nich przebadano wnikliwym okiem naukowców, a o pozostałych zapomniano. Czasami wskrzeszane są na chwilę w ludzkich przekazach, bajach i opowiastkach, kiedy kto odważniejszy chce o nich snuć historie przy biesiadnych stołach.

Nikt nie wie, po co stoją, komu albo czemu służą, skąd ta regularność ułożenia i skąd czerpią swe tajemne moce. W ich otoczeniu odnaleziono cmentarzyska ze szczątkami Gotów oraz innych ludów północy. Piastują więc funkcję kamiennych strażników niezbadanej wiedzy plemiennej ludu spoczywającego pośród nich.

Kto w kręgi kamienne wszedł kiedykolwiek nieświadomie, doznawał uzdrowienia ciała, czasami i oczyszczenia duszy, ale gdy pokusił się o rabunek, zabrawszy z pola ich spoczynku choć mały kamyczek, w jednej chwili stawał się potępieńcem, obłąkańcem, zwyrodnialcem lub straceńcem.

Antek wracał nieco podgazowanym krokiem od swojego syna, Janka, pomieszkującego ze swoją rodzinką w Sadzyrodzie. W nylonowej siatce niósł dorodne pstrągi tęczowe.

Korzystał z zakola rzeki, w którym jego pierworodny postawił skośną tamę, tak by od strony spadzistego podwórka zarzucać w niej sieci, próbując w nie złapać nierozważne rybne okazy.

Niewiele ich wpadało, lecz te niezdarnie wplątały się czasem w oczka siateczki i lądowały na grillu, patelni bądź w wędzarni Antka lub Janka.

Dziś pod nieobecność syna podkarmiał w tym miejscu śrutą zbożową ryby, a że nie było to zbyt odpowiedzialne zajęcie, kreślił sobie w głowie różne głupie myśli, wspominał sprośne dowcipy opowiadane w karczmie albo układał przysłowia, kończąc je własną rubaszną puentą.

Uśmiechał się przy tym sam do siebie, zaciągając się dymem samolepionego skręta, cisnącym się bezczelnie pod powieki.

Tego dnia miał wyjątkowe szczęście. Wyłowił ze strumienia cztery dorodne okazy i wracając do Borzych Dołów przez Osowo, popijał taniego bełta, którego zabrał ze sobą na drogę powrotną. Ryby stłamszone w siatce patrzyły tępym, gasnącym wzrokiem na migotające gałęzie krzewów oraz zarośli, kłapiąc co jakiś czas paszczami. Przed końcem swego ziemskiego żywota pragnęły posmakować choć jednego łyczka napoju wyskokowego Antka.

Mężczyzna pociągnął z butelki głębszy haust alpagi, donośnie zabździł wiatrem w spodnie i skręcił ze ścieżyny leśnej między drzewa mijanego lasu. Trzecią jego miłością, po Czesi i rybach, były grzyby, więc nie omieszkał zawinąć się między drzewa i skierować swój chód po kilka borowików do jajecznicy.

Antek miał już grubo po pięćdziesiątce. Pracował sam na roli, przejmując całą gospodarkę po zmarłym zbyt wcześnie ojcu.

Ciężki kawałek chleba, jakim było rolnicze rzemiosło, wycisnął swe piętno na jego rękach, twarzy i w kościach.

Miał przerzedzone, jasnoświńskie włosy. Chodził lekko pochylony, ale zawsze uśmiechnięty. Był życzliwy dla ludzi i zwierząt, a radość goszcząca na jego twarzy pochodziła nie tylko z jego dobrodusznego serca, ale też z promili krążących w jego krwi.

Mężczyzna miał tylko jedną jedyną wadę — wadę wymowy. Kiedy chciał szybko coś powiedzieć czy ogłosić światu, zrozumienie jego słów graniczyło z absurdem. Ktoś we wsi powiedział kiedyś, że „gdyby kobyła mogła mówić, bełkotałaby jak Antoś”.

Dopiero co wszedł ochoczo w gęsty, iglasty zagajnik z nadzieją znalezienia kilku grzybów, a już pierwsze trzy okazy trafiły do jego cienkiej, jednorazowej reklamówki.

Od wyłożenia ostatnich zakupów z Lewiatana nosił ją w tylnej kieszeni dżinsów ubrudzonych rybnym śluzem, paliwem i okapanych kroplami moczu wydalanego w pośpiechu w wychodku.

Kiedy sięgał po czwarty wystający z mchu brązowy łebek, schylając się nieco niżej, by wysupłać go spod spróchniałego pnia, poczuł nagle dziwne mrowienie w szyi i ciepło rozchodzące się wzdłuż jego kręgosłupa do lędźwi.

Obraz podłoża zamajaczył mu w oczach, a kiedy ujrzał falujący za młodymi, gęsto rosnącymi brzózkami cień, wyrzucił z siebie drobne krople potu, które zalały jego świńskie włosy na spieczonej słońcem głowie.

Skłonił się bezsilnie jeszcze niżej, trzymając w ręku siatkę półśniętych ryb. Odrzucił od siebie butelkę po winie oraz zebrane grzyby i upadłszy na ściółkę usłaną igłami iglaków, poczuł stęchliznę mchów w swoich owłosionych nozdrzach.

Falujący cień przyczajony w pobliskich drzewach patrzył na Antka, próbując w niego wniknąć.

11 Grobowiec

Legend nie należy lekceważyć.

Kiedyś w karczmie pojawił się przejazdem starszy mężczyzna, dobrze zbudowany jak na swoje lata.

Zamówił swojski obiad, żurek i golonkę z zasmażaną kapustą, a do tego domówił regionalne piwo w butelce. Usiadł w rogu gospody i wypijając łyk zimnego napoju z pianką, czekał na realizację obstalunku.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku służył w wojsku, pełniąc wraz z kolegą służbę patrolową w pobliskiej jednostce wojskowej.

Wojska były skoszarowane w lesie, a ich warta sięgała paręset metrów dalej na zewnątrz, wokół namiotów ogrodzonych prowizoryczną siatką. Kiedy kolejny raz obchodzili z kolegą teren, zapuścili się nieco dalej od miejsca, w którym wyznaczona była trasa warty.

Mrok był tak gęsty, że z trudem przebijało się przez niego światło latarek, które trzymali w rękach. Na twarzach czuli wilgoć nocy i uderzenia małych owadów i ciem, które zwiedzione światłem w panice uderzały skrzydłami w nos i policzki wartowników.

W pewnym momencie poczuli pod butami osuwającą się i zapadającą ziemię. Przerażeni wpadli do głębokiej jamy przypominającej grobowiec. W leśnym osuwisku znajdowały się potężne szkielety i kości jakiegoś nieznanego ludu plemiennego.

Żołnierzom rozkazano milczeć o tym, czego byli świadkami, a parę dni później wysłano ich na dłuższy, przymusowy urlop. Miesiąc później nikt już nie wspominał o tym wydarzeniu.

Miejsce zostało zabezpieczone i przebadane przez archeologów, a później całkowicie zapomniane.

Mężczyzna wypił kolejny łyk piwa i zabrał się za gorący żurek podany przez Pelę, żonę barczystego mężczyzny, który rządził osobliwą karczmą.

— Kurde, Jakub, weź kulasy, muszę się iść odlać. — Powietrze gospody przecięło wyznanie półprzytomnego Macieja. Spojrzał smętnie na równie podpitego Jakuba i ruszył zamaszystym krokiem do kibelka.

W karczmie panowała dosyć luźna atmosfera, a w okolicach drzwi toalety w powietrzu można było poczuć woń przypalonego mięsa, rozlanego piwa i oparów moczu tłamszących się za wrotami wychodka.

Kiedy Maciej załatwiał swą potrzebę w śmierdzącym kibelku, Antek zamówił cztery pokale[1] piwa, tłumacząc niezgrabnie Jakubowi i Bronkowi, że ostatnie chmielarze przed wyjściem do domu wypiją kulturalnie w szklanicach z nóżką.

— Nigdy, kurwa, nie piłem piwa z wazonu! — zawtórował śmieszną ripostą Bronek, przylepiając włosy do spoconej, kleistej łysiny. Barman Leon obsłużył znajomków, którzy po chwili wznieśli toast pokalami za zdrowie gospodarza karczmy.

— Też się muszę wypryskać — oznajmił w sumie nie wiadomo komu Antek i ruszył raźnie przed siebie, niczym klacz na Wielkiej Pardubickiej[2], kierując swe ociężałe od chmielu nogi ku wyjściu.

— Ty, on zaraz będzie obszczywał pelasie malwy! — roześmiał się Jakub do Brona i pociągnęli z niegasnącą ochotą kolejny łyk spienionego, złocistego obszczymurka.

[1] Pokal — rodzaj naczynia szklanego przypominającego kielich ze względu na obecność nóżki, bez ucha, o pojemności użytkowej najczęściej 0,33 lub 0,5 litra, używanego do podawania piwa.

[2] Wielka Pardubicka (cz. Velká pardubická) — przeszkodowy wyścig konny rozgrywany corocznie w Pardubicach w Czechach.

12 Szeptuna

Szła samotnie, skulona i zziębnięta. Jej kości skrzypiały przy każdym kroku nutą zgrzytu drzwi wejściowych jej chaty. Od dziecka, podobnie jak jej przybrana matka, unikała ludzi i zbędnych rozmów, a całe jej życie posuwało się do przodu w ograniczonej przestrzeni wód jeziora i okalających go lasach.

Do kieszeni kiecy wzięła dwa malutkie pakunki i przepłynąwszy łódką najkrótszą trasą w poprzek jeziora, kroczyła przygarbiona do pobliskich domostw. Upływające życie czuła głęboko w ramionach, którymi musiała z impetem napędzać wiosła łódki.

Kiedyś wiosłowanie sprawiało jej wiele radości, ale wraz ze starczymi bruzdami pojawiającymi się na jej skórze odeszła moc i siły rąk i barków.

Była rozpoznawalna przez bliższych i dalszych sąsiadów, choć określenie to w niczym nie oddawało chłodnych relacji międzyludzkich, do których zmuszona była przywyknąć.

Jej chata schowana w leśnej głuszy stała pośrodku jeziora, lecz tylko nieliczni znali to miejsce. Kto tylko nie musiał, nie zapuszczał się tak daleko, unikając tej tajemniczej części lasu.

Wiele słyszało się o tym, że tam, gdzie mieszka Jadzia (bo tak na imię miała Szeptuna), po prostu straszy. Ludzie doznają przywidzeń, omamów, objawień dziwnych stworów, pokurczy, niewydarzeńców, pokrak, dziwolągów oraz krzywulców.

Wiele relacji miejscowych wskazywało na pojawianie się nieczystych mocy, czortów, wampirów czy zjaw bagiennych, napędzających w ludziach strach i potęgujących grozę tych miejsc.

Niektórzy przechodząc niedaleko jeziora, czuli omdlenia, mrowienia, kołatania serca, niemoce mięśniowe, pomroki, poszumy czy odchyły ciśnienia, ale również głębokie natarcia trzewi na zwieracz, czego zresztą często doświadczał Antoni. Nieraz z uśmiechem wspominał te przygody przy piwku, opowiadając kolegom przezabawne historie, które przeżył w lesie w momencie wzmożonego ciśnienia w zwieraczu.

Niezależnie od pory roku — czy to w deszczu, śniegu czy w spiekocie — Szeptuna nosiła na głowie czerwoną chustę w różnokolorowe kwiaty, niczym salamandra plamista strasząca atakującego drapieżnika kontrastami kolorów skóry.

Podobnie jak centkowany płaz, odkąd zamieszkała z przybraną matką na środku jeziora, samotnie i drapieżnie kroczyła przez życie, a jej pstrokate, nakrapiane kolory chusty ostrzegały wszystkich, że być może nosi w sobie jad.

Jakże trafne imię — Jad-wiga — nadała jej macocha, chrzcząc ją w kościele w Borzych Dołach w trzecim roku jej życia tuż po wojnie. Prócz chusty na głowie często nosiła brązową lnianą spódnicę, bardziej przypominjącą płótno żaglowe niż element kobiecego ubioru. Pod nią na nogi zakładała grube wełniane rajtuzy z owczej wełny, a stopy przyodziewała niskimi, czarnymi kaloszami.

Ksiądz Alojzy Peplin, który krótko po zakończeniu działań wojennych proboszczował w Borzych Dołach, często wspominał sakrament chrztu, który udzielał Jadzi.

Tak się stało, że podczas ceremonii udzielania chrztu świętego, kiedy polewał wodą święconą główkę Jadwigi Schepthun, nieco wyrośniętej jak na ten sakrament, poczuł w nozdrzach wyraźny zapach alkoholu. Odczytał to jako boży znak i powołanie do pędzenia bimbru w Borzych Dołach w kolejnych latach posługi kapłańskiej w wiosce.

Mieszkańcy wioski pamiętający to wydarzenie mówili wprost, że pomylił stojące butelki w szafach zakrystii i zamiast wody święconej wziął do ochrzczenia wodę ognistą. Później wielu mieszkańców korzystało z nowego powołania księdza proboszcza, regularnie kupując wodę święconą o podwyższonej zawartości promili, pędzoną w pomieszczeniu dzwonnicy.

Nikt nie przejmował się Jadzią, która dorastała przy jeziorze i na moczarach, dopóty ktoś pierwszy raz nie doświadczył jej mocy.

Teraz starucha dochodziła do pierwszych zabudowań wioski. Psy na łańcuchach zerwały się, ujadając zaciekle w szczelinach płotu. Być może widziały w swych psich, poddenerwowanych, bystrych oczach dziwną zjawę zbliżającą się do ich podwórzy.

Było południe. Przy mijanych przez staruchę domostwach unosiły się zapachy gotowanych obiadów przeplatane dymem palonego drewna, majestatycznie unoszącym się z kominów.

Dwie przecznice dalej, obok domu z bocianim gniazdem, mieszkała Danka Czapiewska z Edkiem, siostra Bartosza Popielaka.

Ich dorosła córka, Ania, nie miała szczęścia do facetów. Cicha i spokojna od młodzieńczych lat, mimo dużego zainteresowania ze strony rówieśników unikała męskiego towarzystwa. Gdy zaczęła podchodzić pod trzydziestkę, relacje się odwróciły. Ania poczuła, że nadszedł moment, by znaleźć jakiegoś miłego faceta. Jednak męskie oczy mieszkańców Borzych Dołów i okolic przestały ją dostrzegać, a długie kasztanowe włosy przerzedziły się na jej głowie. Ścięła więc je na krótko. A potem dołożyła kilkanaście kilogramów do swoich bioder i ud.

Pracowała w Lewiatanie w pobliskich Zimnych Lipach, a jedyne flirty i podrywki serwowali jej podpici panowie z epoki peerelu, wyszczerbieni, z żółtymi od tytoniu pazurami, płacący przy kasie za kolejny czteropak Goldbraynera.

Bartosz z Danutą byli kochającym się rodzeństwem. Spędzili ze sobą wiele lat szczęśliwego dzieciństwa i pierwszych lat młodości, dzieląc podobne spojrzenie na świat i życie. Potem ich relacje nagle się wychłodziły, a koleje losu zawiozły Bartosza na południe kraju.

Ich rodzice, Andrzej i Lucyna, pomarli niespodziewanie rok po roku. Do dziś Bartosz nie może sobie wybaczyć, że opuścił ich w ostatnich chwilach ich życia. Danka, która była dwa lata starsza od Bartka, została na gospodarce. Prowadziła ją wraz z Edkiem, namaszczonym przez jej świętej pamięci rodziców do ożenku.

Bartosz w tamtych czasach wyjechał na studia do Krakowa i stał się z dnia na dzień miastowym inżynierem architektem.

Nie po drodze były mu pomorskie lasy i knieje, więc poświęcił się nauce, zdobywaniu wiedzy, a potem zawodowej pracy, jednocześnie przecinając do końca już i tak nadszarpnięte więzy rodzinne.

Rozłąka z miejscami dzieciństwa pogłębiała się z każdym kolejnym rokiem. Głosu siostry nie słyszał już od dobrych kilkunastu lat. W międzyczasie zdołał też zakończyć swoje nieudane małżeństwo z Justyną Wojtas.

Rozeszli się po przyjacielsku. Nie drążyli sobie nawzajem ani płytkich, ani głębokich ran ostrzami przeszłości. Po rozwodzie Justyna zabrała ze sobą dorosłego już wtedy syna Łukasza i wyleciała za ocean, do swojej ziemi obiecanej, o której zawsze marzyła, i do swojego amerykańskiego plantatora.

W małżeństwie zawsze traktowała go z góry i zachowywała się wyniośle. Dawała mu odczuć, że nie dorastał jej do pięt. Dla niej mógł być jedynie co najwyżej dorabiającym się inżynierzyną pracującym na dwa etaty, zaspokajającym tylko niewielki procent jej wysoce zmaterializowanych potrzeb.

Danka wyszła na ganek podwórka, spodziewając się wizyty Jadwigi. Wiedziała, że Szeptuna nigdy nie naciskała przycisku dzwonka w bramie. Zawsze pewnie i ochoczo wchodziła na przydomową działkę, nie krępując się tym, że gospodarze mogli sobie tego nie życzyć.

I tym razem nie stało się inaczej. Zza drewnianego płotu pokrytego zielonym nalotem porostu usłyszała „Szczęść Boże”, a następnie szuranie po ziemi gumowych kamaszy Szeptuny.

— Szczęść Boże, Jadźko — odpowiedziała, zapraszając ją na schody przy drzwiach wejściowych, by objaśnić jej w skrócie, po co ją sprowadziła.

— Nie wiem, jak odwdzięczę się za przyjście i pomoc… — zaczęła niepewnie. — Mąż od dwóch tygodni przeżywa regularnie koszmary senne. Jest rozdrażniony, ma wahania nastrojów i silne bóle głowy. Był u niego lekarz z wizytą, obadał, osłuchał i przepisał tabletki. Edkowi stan się jednak nie poprawił, a wręcz jest chyba jeszcze gorzej. Wzrok mu chyboce, faluje, w głowie się kręci. Jak gada pod nosem, to pitoli bez sensu, nawet jak idzie do kibelka, to trafić w porcelanę nie umie. W tobie, Jadziu, jest jedyna nadzieja, i u Pana Boga — wyrecytowała poddenerwowana Danka.

Szeptuna spojrzała w jej lekko przekrwione oczy, widząc grymas zmartwienia i bezsilności. Nie raz leczyła miejscowych z gorszych stanów chorobowych, majaków czy nawet omamów, jednak zanim weszła zobaczyć, co z Edkiem nie tak, zapytała wprost:

— Co to się stało, że małżonka tak przekręciło na amen?

— A bo to ja wiem? Szedł z roboty w lesie, po ciemku trochę zmęczony. Pić nie pił, jeno cztery piwka, tak mi gadał, i nagle gwizdnął mu w ucho przenikliwy krzyk młódki, znaczy się młodej kobiety. Wystraszył się, mało co by w gacie nie popuścił, więc przyspieszył kroku, bo ciemno już było. Cały wystrachany i spocony wleciał do domu. Położył się od razu do łóżka i zaległ mi w nim jak mol w szafie. Od tego czasu chłopa nie ma. A co wylezie z łóżka, zaraz do niego wraca. Żeby tak do mnie wracał, jak ja w nim naga leżę, to by i mogło tak zostać, ale mąż słaby jak stara, sparciała guma rozciągnięta w gaciach — pożaliła się swobodniej Danka.

Szeptuna wprosiła się sama do środka domu, obejrzała, co goreje na piecu, i weszła do pokoju, w którym stało łóżko Edka, zastając go śpiącego na lewym boku.

Kazała Dance zasłonić okna i wyjść za próg, a najlepiej domknąć drzwi.

Kobieta zaskoczona prostolinijnością Jadwigi zrobiła szybki odwrót w kierunku sąsiadującej z pokojem kuchni i wyszła doglądnąć obiadu, czy czasem nie przypala się na placie pieca.

Szeptuna zamknęła drzwi sypialni, poprawiła zaciągnięte zasłony okien i wyciągnęła różaniec oraz drobny zwitek bliżej nieznanych roślin, suszu, drobnych pnączy, wodorostów i korzeni.

Siadła przy stole, który stał niedaleko łóżka, i zaczęła rozkładać na nim pęczek różnych podsuszonych roślin i korzonków. Układała je ze starannością, rytualnie, bo każdy kierunek ustawienia pnącza, korzenia, łodygi, kwiatostanu miał znaczenie w ceremoniale.

Wokół poukładanej zawartości posuchów roślinnych rozłożyła trzymany wcześniej w dłoni różaniec z krzyżem odwróconym w przeciwnym kierunku, niż na niego patrzyła.

Danka, która stanęła pod sypialnią, poczuła nieprzyjemny, stęchły powiew, a później dziwne wibracje w środku swojego ciała, bliżej nieokreślone drżenia żołądka, wnętrzności i lekkie ścieśnienie tchawicy.

Reakcja była nieprzyjemna, a odczucia mdlące, więc usiadła na krześle kuchennym, obserwując z daleka drzwi do pokoju. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, a delikatne wibracje organów były nieprzyjemne, postępujące, wręcz przerażające.

Szeptuna nie budząc męża Danuty, pochyliła pomarszczoną twarz nad różańcem, zacisnęła stare dłonie w mocnym uścisku i wyszeptała starodawną modlitwę:

Við hælum okkur í vernd þinni, heilög móðir Guðs,

fyrirlít ekki beiðnir okkar eftir þörfum okkar,

en bjargaðu okkur alltaf frá öllum slæmum ævintýrum.

Frúin dýrðleg og blessuð.

O frú okkar, talsmaður okkar, sáttasemjari okkar, huggari.

Sáttu okkur við son þinn, mælum með okkur við son þinn, gefðu okkur son þínum

W powietrzu, którym oddychał śpiący mąż Danuty i Szeptuna, uniósł się ciężkawy, moczarowy zapach bagna. Zaskrzypiały deski podłogowe, a ręce modlącej się Jadwigi stały się blade od błagalnego uścisku.

Misternie ułożone łodyżki, korzonki, źdźbła i ociupiny roślinne zaklęte w kręgu paciorków różańca nieznacznie drgnęły, poruszone nieczystą mocą wypływającą powoli spomiędzy klepek podłogi. Szepty modłów i lamentów starych warg kobiety z jeziora przeszyły przestrzeń pokoju, niezauważalnie porywając ze sobą pył spoczywającego na stole suszu ziemi, wody, łąk, trzęsawisk oraz mokradeł, i wniknęły w ciało leżącego w niemocy Edka.

Jadwiga jeszcze mocniej zwarła w uścisku dłonie, czując potężną moc wydobywającą się z ziemi, przeszywającą jej kruche starcze ciało i wnikającą w schorowaną i nieprzytomną męską materię.

Drzwi w pokoju zadrżały mocniej, gdy Szeptuna otwarła zmęczone i przekrwione seansem oczy. Siedziała przez kilka minut w ciszy, która utknęła w pomieszczeniu.

Po dłuższej chwili wyszła z sypialni, wręczając w drżące ręce Danki drobne zawiniątko w zwykłym, szarym, torebkowym papierze.

— Włożysz to do bawełnianej chusteczki, zawiniesz w woreczek i zawiesisz przy oknie wewnątrz chałupy — szepnęła, wychodząc na podwórze na chwiejnych nogach. — Niech pije rumianek i krwawnik przez dwa dni, a potem koszyczki świetlika łąkowego z dziurawcem, aż do poprawy. Duża łyżka na kubek wrzątku!

Szeptuna położyła na przydomowym stoliku większą paczuszkę wyciągniętą z kieszeni szerokiej kiecy.

— Jakbyś mi dała i coś konkretniejszego do zjedzenia, bo zapłaty nie wezmę — dodała na odchodne przed opuszczeniem obejścia domu.

Danka nic nie mówiąc, pobiegła przerażona do domu, spojrzała szybko do lodówki i wyciągnęła z niej dwadzieścia jaj. Wróciwszy na podwórze, zdjęła pęto suszonej wędliny i zabrała chleb.

— Tu macie za fatygę i pomoc. Chciałam wam zapłacić, ale skoro nie weźmiecie pieniędzy, to czym chata bogata. Nie wiem, jak jeszcze mogę wdzięczność okazać, pani Jadziu — zwróciła się drżącym głosem do wychodzącej z podwórka staruchy.

— Niech ziemia da wam plon, woda toń, a powietrze woń — rzuciła na pożegnanie Szeptuna i wyszła za płot podwórza. Tego popołudnia kundle gospodarzy szczekały i ujadały jak oszalałe aż do samego zachodu wrześniowego słońca.

Dopiero ciemność nocy, zalewająca mrokiem odchodzący dzień, wystudziła warczące pyski czworonogów.

13 Wino

Bartek był dla Natalki życiową odskocznią.

Nigdy nie spotkała innego mężczyzny, który w tak trafny, subtelny, a zarazem podniecający sposób potrafiłby słowami malować obrazy — czy to rzeczywiste, realne, czy fikcyjne, na pograniczu absurdu.

Kochała w nim ten dar. Lubiła wymieniać z nim listy, maile czy nawet krótkie wiadomości na komunikatorze. Ale nigdy nie spodziewała się, że będzie pisał dla niej wiersze.

Maile, które odbierała jej skrzynka pocztowa, były wypełnione mądrością, optymizmem, dojrzałością poglądów, a czasami były w nich dołączane pliki z pisanymi przez Bartosza opowiadaniami, pełnymi magicznego, subtelnego erotyzmu i głębokiej, namiętnej treści.

Nieraz zatracała się w jego pisarskim kunszcie, nie doczytując do końca jego słów. Lądowała wtedy w łóżku, bawiąc się ze swoimi wibratorami. Musiała zaspokoić ten nagły impuls podniecenia, wzbierające emocje i pragnienie, dziko masturbując ciało do końcowego spełnienia.

Fascynowała się jego pięknymi opisami, subtelnością doboru słów, zbilansowaną mądrością i humorem.

W jego tekstach skrywała się głębia uczuć oraz trafność i ostrość przekazu. Był inteligentny i jak na mężczyznę miał niezwykle lekkie pióro. Wszystko, co dla niej tworzył i pisał, pulsowało w jej głowie, w sutkach i pomiędzy udami.

Dzisiejszy senny poranek przywołał wspomnienia pierwszego wiersza, który otrzymała od niego krótko po tym, kiedy ich drogi życiowe ponownie się zeszły. Ilekroć go czytała, delektowała się lampką schłodzonego wina, a później sięgała niżej, pomiędzy nogi, do rozgrzanej poezją myszki, zatracając się w subtelnych, miłosnych słowach.

Po kilku podobnych akcjach nauczyła się wiersza na pamięć i kiedy nikogo nie było w pobliżu, recytowała go często na głos, zachwycając się prostotą jego przekazu.

Sięgnęła i dziś po białe półsłodkie wino, odkorkowała butelkę, napełniła kieliszek i delektując się nutą smakową napoju, przypomniała sobie jego treść w myślach:

W porannych świtu promieniach

Obnażasz ciało senne

I w wybudzonych pragnieniach

Myśli krążą bezwiedne

Nachylasz usta

Wilgotne rosą

By stłumić ryk pożądania…

Przyjemność na wargach niosą

Pełne słodkiego oddania

Splecione dłonie w rozkoszy

W kwiatowym zapachu łona

To uczta kochanków, smakoszy

Pędu podniet odsłona…

Wirują czułości ponęty

Emocje w ciągocie zgrania

Rozkoszy sznur rozciągnięty

W mgle porannego wstawania

Zmieszane w popiele ekstazy

Ciała bez okryć bezwstydne

I ręka co czule miziała

W błogości puchu milknie

Sięgnęła do szuflady po swój najlepszy wibrator, którego póki co nie musiała jeszcze chować przez dziećmi. Przyłożyła go do swoich koronkowych, przezroczystych czarnych majtek, włączyła drgania i poszybowała razem z nim.

Gniewomir Gmyz, jej były mąż, był w tym czasie z Józiem i Rózią na zaplanowanej tydzień wcześniej uczcie w McDonaldzie. Dzieci odwiedzał regularnie, zgodnie z wyrokiem sądu.

I to była jedyna rzecz, jaką jej imponował.

14 Ślady opon

Wracały z zajęć szkolnych — prawie jak co dzień — na rowerach. Tylko zimą i w paskudne dni korzystały ze szkolnego autobusu, który krążył po okolicznych wioskach, zabierając młodzież do szkoły.

Zanim wyruszyły w drogę powrotną do swoich domów, Kasia Suchomska, starsza siostra Zuzi, wysłała na Messengerze wiadomość do swojego chłopaka Jakuba. Napisała, że dzisiaj wieczorem chciałaby się z nim spotkać przy małym boisku do koszykówki obok sklepu.

Szkoła w Malachinie, do której uczęszczała od ponad dwóch lat, uczyła zawodu kucharza i dawała jej nadzieję na dobrą pracę. Dziewczyna pasję do gotowania wyssała wraz z mlekiem matki.

Rodzice, zanim pociechy się urodziły, wyjechali za pracą za granicę, żeby dorobić nieco grosza, tak potrzebnego na ich nowej, wspólnej drodze życia.

Po ślubie zakotwiczyli w Almere, urokliwej miejscowości portowej położonej niedaleko Amsterdamu. Tam oprócz spędzenia miodowych dni pełnych seksu i namiętności wnikali w świat wielkiej zachodnioeuropejskiej gastronomii.

Matka Kasi i Zuzi, Karolina, przed objęciem posady adiunkta konserwatorskiego w Kaszubskim Muzeum Etnograficznym pracowała jako pomoc pierwszego kucharza, a jej druga połówka i przyszły ojciec dziewczynek, Adam, kelnerował w zewnętrznym ogródku restauracyjnym.

Jednak wykonywana praca nie była spełnieniem marzeń młodej pary, chociaż dawała pewną satysfakcję i zadowolenie, zwłaszcza kiedy kolejne eurotysiaki wpływały na ich wspólne konto. Holenderska miejscowość miała swój czar — czar ekonomiczny. Była też ich tymczasowym domem i miejscem, gdzie spłodzili swą pierwszą córeczkę, Kasię.

Po kilku latach emigracji zarobkowej wrócili na ojcowiznę. Potrawy przyrządzane rękami matki dziewczynek smakowały kaszubskimi lasami i holenderskimi wiatrakami. Kobieta wkładała w gotowanie całą swą słowiańską duszę, co spowodowało, że wszystkie kobiety w rodzinie stały się okrągłymi kluseczkami.

— Gdzie leziesz z tym rowerem — fuknęła Kasia na popychającego ją łokciem kolegę z klasy, także prowadzącego dwukołowca, i wyjechała z przyszkolnego parkingu na ścieżkę tuż przed chłopakiem.

— Kaśka! Chodź! — zawołała ją zza bramy szkoły Ania Górnowicz, po czym z trudem wyciągając z głębokiej skórkowej torebki czerwoną paczkę Westów, dodała: — Zanim pojedziemy do chaty, wypalmy po szlugu.

Długimi pomalowanymi na czerwono paznokciami wyjęły po papierosie. Odcień lakieru bardziej pasował do koloru paczki fajek niż do torebki czy ubrań, w których stały.

Zapalniczką odpaliły ich czuby i zaciągnęły się synchronicznie. Ich równe, miarowe oddechy dawały złudzenie podłączenia ich tchawic jednym przewodem do wspólnej pary płuc.

— Kurde, dawno nie jarałam. — Kasia wydmuchała dym. — Muszę po drodze kupić w Lewiatanie mocne gumy miętowe, bo matka ma nos jak tapir. Sama pali, ale drugiemu żałuje — fuknęła z pretensją w głosie, wydmuchując nosem szaroniebieski dym.

— Moja myśli, że jeszcze piję Kubusie! Ja pierdolę, chyba kawowe! — zawtórowała z nieco wymuszonym uśmiechem Ania, pociągając dosyć odważnie i głęboko kolejną porcję oparu z nikotynowego kopciucha.

— Już któryś dzień zakładam podpaskę. Miałam dostać okres w niedzielę, ale coś się pierdyknęło i nie mam. Ostatnio Kuba nie miał przy sobie gumek, jak poszliśmy na całość. Powiedziałam mu: „jak chcesz ze mną być, to musisz mieć kasę nie tylko na gumy do żucia, ale i na gumy na wacka” — wyżaliła się Kasia i ostentacyjnie wystrzeliła palcami skremowanego do połowy peta w pobliskie krzaki.

— Ale masz wymagania. Szczerze mówiąc… niezbyt wygórowane — uśmiechnęła się ciepło Ania, siadając na rower, i dodała: — Pojedźmy dzisiaj na skróty przez Sadzyród, może trafimy po drodze na grzyby, a i wrzosów byśmy nazbierały do domu.

Dwa rowery górskie osiemnastolatek przemknęły obok tylnego ogrodzenia szkoły. W tle słychać było ich rozmowę o dzisiejszym niezbyt mądrym zachowaniu Rafała w stołówce.

Droga trochę im się dłużyła, tym bardziej że leśna ścieżka była jak na tę porę roku dosyć sucha, a kwitnące wrześniowe wrzosy rosnące na miedzy rozdzielającej koleiny ścieżki nie ułatwiały pedałowania.

Las milcząco spoglądał na wijące się na piasku ślady opon i swym szumem wtórował skrzypieniu kół rowerowych. W połowie drogi minął ich samochód leśniczego.

— Kaśka, dobrze, że nie jarałyśmy podczas jazdy, bo by nas Limanowski opierdolił i jeszcze podkablował starym — odezwała się zdyszanym głosem Ania.

— Niedługo zrobimy sobie przerwę na dymka — stwierdziła koleżanka.

Na horyzoncie powoli się ściemniało, więc dziewczyny przycisnęły stopy do pedałów, by przed zmrokiem zdążyć wrócić do swoich domów

— Kurde, Kaśka, widziałaś? — zlęknionym głosem odezwała się Ania. — Tam ktoś jest!

— Boże, kto ma być? — odpowiedziała Kasia, nie zwalniając tempa.

— O tam! W lesie. Widzisz? Przemknęło mi… o tam! Coś wielkiego mignęło za drzewami. Kurde, nie wiem, co to. Porusza się powolnym krokiem, jakby…

— Chyba masz jakieś zwidy. To na pewno były tylko Westy? Nie wkręciłaś w tytoń czegoś jeszcze? — zakpiła Kasia.

Dziewczyny równocześnie zatrzymały swoje rowery, a ponieważ nie miały zamontowanych nóżek, położyły je na przydrożne zielonkawe, miękkie mchy i po cichutku weszły głębiej w las, żeby zobaczyć odkrycie Ani.

Zachodzące słońce zarumieniło chmury niczym lica zaintrygowanych młodych kobiet i ukośnymi, prawie równoległymi do ziemi promieniami zaglądało w głębiny leśnego poszycia, śledząc co przez dzień narosło, przegniło, wyzieleniało lub zakwitło.

Nagle ni stąd, ni zowąd razem ze spotęgowanym, nieprzyjemnym szumem lasu zaświergotały ptaki skupione w brzozowym zagajniku.

Dziki, niemiarowy ćwierkot żegnał swym jazgotem odchodzący dzień, jednocześnie witając zmęczone jazdą dziewczyny i zapraszając je głębiej w głuszę boru.

Niedaleko płynącego leniwie strumyka, wśród gęstych, potężnych sosen, zobaczyły dziwną grę świateł i cieni, a wokół nich powbijane drewniane kołki, pomiędzy którymi stały milczące duże kamienie ustawione w okrąg.

W kamiennym kręgu za kształtem przypominającym potężną ludzką istotę wystawał czub szałasu zrobiony z iglastych gałęzi, trzcin oraz traw, a przy nim dogasało ognisko.

Postać w światłocieniach lekko się poruszyła, a z kształtu przypominającego głowę jakiegoś stwora wyłoniły się szaro­brązowe, ledwo widoczne potężne rogi.

Chwilę później wokół leśnej zjawy pojawiła się mlecznobiała mgła, delikatna i przezroczysta jak halka młodej kochanki, podobna do tych, które tworzą się wieczorną porą na moczarach i trzęsawiskach.

Z pobliskich gęstych drzewek rosnących na skraju lasu w mgłę weszły trzy nagie, małoletnie, wątłe dziewczyny i rozpoczęły rytualny taniec. Tańczyły powolnie i sennie, lecz z każdą upływającą minutą pląsały dynamiczniej, przechodząc w namiętne, władcze i przerażające podskoki.

Uczennice stały zdziwione, lekko przestraszone, sparaliżowane. Patrzyły przed siebie w zaklęty kamienny krąg zastygłym, zatrwożonym wzrokiem.

Tuż za nimi bezszelestnym krokiem skradał się cień, zbliżając się do pleców zdziwionych uczennic.

— O ja pierdolę, co to? — odezwała się Kasia i było to jej ostatnie pytanie tego dnia, na które zresztą nie dostała już odpowiedzi.

Usłyszały za sobą szmer, ale nie zdążyły nic powiedzieć, wykrzyczeć ani wykrztusić z siebie. Nawet nie mrugnęły oczami, kiedy ogarnęła ich ciemność i niepohamowana błogość.

Nikt więcej nie zobaczył tego, co one. Nikt nie słyszał głosów, zgiełków i wrzasków. Resztki wieczornych wydarzeń rozpłynęły się jak opar w powietrzu leśnego oddechu wraz ze śladami opon rowerowych odciśniętych na piasku.

15 Leon

Było już po pierwszej w nocy, kiedy Leon, zmęczony po całym dniu pracy, przecierał zachlapane piwskiem i jadłem ławy oraz siedziska w karczmie. Przygasił światła, które jeszcze nie tak dawno rozświetlały podchmielone twarze miejscowych biesiadników, i zakasał rękawy, żeby domyć w zlewie pozostałe po nich kufle, szklanice oraz pokale.

Kochał swoją pracę, kochał zarządzać pensjonatem i karczmą. Był dla tych dwóch obiektów sercem, które pompuje w ich ściany pozytywną energię, siłę i wigor.

Ludzie czuli się w gospodzie swobodnie. Zawsze panowała w niej atmosfera lekkości i swojskości. Dla odwiedzających ją klientów była niemal drugim domem, a dla miejscowych pijaczków — często jedynym.

Rzadko kiedy dochodziło tu do awantur czy bijatyk. Za to można było wspólnie popolitykować, ponarzekać, dowiedzieć się o wszystkim — kto, co, z kim i po co, a także pośmiać się szczerze, nieraz do łez, przy rozmowach zakrapianych alkoholem.

Żona właściciela dzieliła z Leonem nie tylko łoże, ale też pasję oberżysty, pomagając mu przy organizowaniu posiłków i sprzątaniu oraz dbając o obejście karczmy i pensjonatu.

Wszyscy w Borzych Dołach i okolicy wiedzieli, że najpiękniejsze malwy i rudbekie rosną właśnie przy ścianie karczmy Wentyczów, bo są podlewane magiczną ręką Pelasi. Pozytywna, energetyczna moc tego miejsca przyciągała swoich i nieswoich — miastowych, a miłość, która napędzała ten małżeński tandem, wylewała się sowicie na wszystkich, którzy kiedykolwiek dotarli w to miejsce.

Dzisiejszego wieczoru Pela położyła się do łóżka wcześniej, zmęczona praniem i prasowaniem pościeli, obrusów i ręczników, zostawiając uprzątnięcie karczmy na barkach ukochanego.

Kiedy Leon wypłukiwał ostatnie bąbelki piany płynu ze szklanic, zamyślił się pochylony nad zlewem i westchnął głęboko. Dawno już nie słyszał głosu swojej córki Alicji. Mimo że zawsze wspierał ją we wszystkich podejmowanych przez nią decyzjach jako przykładny ojciec, jakoś nie potrafił pogodzić się z wyborem swej jedynej córki. Alicja wyjechała do Włoch parę lat temu i wraz z ukochanym Emileno zamieszkała w południowej części Półwyspu Apenińskiego.

16 Materia

— Godzina 3:33 tejże nocy —

Wiatr zerwał się nagle, niczym stado gap siedzących na gałęzi, budząc do życia nieruchome listki, igły i szyszki leżące w mchu u podnóży drzew. Kora okalająca pnie zadrżała, a soki wypełniające ich wewnętrzne słoje zostały na kilka chwil wchłonięte z powrotem w korzenie i dalej w poszycie lasu.

Owady zastygłe nocnym chłodem przebudziły się z robaczego snu i panicznymi drganiami czułek, żuwaczek, skrzydeł i odnóży próbowały zrozumieć przyczynę niespodziewanego falowania podłoża.

Drgania stawały się coraz bardziej niepokojące, jakby mocą swej wibracji chciały zrzucić wszystkie igły i listowia z krzewów jałowców, leszczyn oraz czeremch.

Wśród dużych granitowych kamieni obrośniętych porostami i ułożonych w dwa półkola zmaterializował się niezidentyfikowany niewidzialny obiekt. Zawisł kilka centymetrów nad ziemią, wyrzucając spod swojego niewidzialnego obrysu grudy ziemi, mchów, traw, patyków, korzeni oraz wszystko to, co żywe zamieszkiwało w podszyciu i ściółce lasu.

Nie było słychać żadnego dźwięku, szmeru, szumu czy hałasu — prócz tego, który swoim istnieniem wzbudzał i poruszał łodygami i listowiem roślin, runa leśnego oraz ściółki w tej opuszczonej części lasu.

Obiekt nie był widoczny dla nikogo. Kiedy zaczął podnosić się nieco wyżej, wszystkie pędraki, owady, chrząszcze, żuki, muchy, gąsienice oraz inne paskudztwa próbowały oddalić się z miejsca jego odziaływania, uciekając w popłochu na zewnątrz półokręgów.

Kamienie drżały, a nad nimi unosiła się delikatna, wręcz niezauważalna łuna fluoroscencyjna, tajemnicza, groźna i nieprzewidywalna.

Niedostrzegalna materia powiększyła swoje zarysy, dotykając swą zewnętrzną, drgającą warstwą boczne powierzchnie głazów. Swą zaborczą, głodną objętością chciała pochłonąć wszystko wokół.

Kształt robił wrażenie. Na zewnątrz skupiona była cała jego energia, a środek stanowił bezkresną, nijaką pustkę, w której mógłby się zapaść cały świat.

Kiedy nieznany stwór metafizyczny objął wszystkie leśne kamienie, nastąpiła cicha eksplozja tego, co sam stanowił i z czego był zbudowany, a drgający energetyczny zarys został wchłonięty w jego wewnętrzną pustkę.

Zniknięcie materii nastąpiło w czasie krótszym niż mrugnięcie powieki. Las i wszystko, co żyło lub rosło w jego otoczeniu, natychmiast się uspokoiło. Na chwilę zamilkło.

Nic, co wcześniej istniało w tym miejscu, nie będzie już takie samo.

Pelagia, śpiąc nieco nerwowo, przewróciła się na drugi bok, czując silne ręce męża obejmujące ją w delikatnym sennym uścisku.

17 Natalia

Lubił, kiedy Natalia nęciła go swym ciałem. Miała tę przewagę nad innymi kobietami, że zdobywając to, czego pragnęła, nie musiała stosować przewrotnych taktyk łowczyń podstępem doprowadzających swe ofiary do łóżka.

Tego wieczoru nalał jej do kieliszka wina i usiadł wygodnie w fotelu z twarzą skierowaną w jej stronę.

Przysiadła naprzeciwko, pociągnęła ustami alkohol i czując na języku jego słodkawą cierpkość, spojrzała podniecającym wzrokiem na jego krocze.

Odwzajemnił ruch jej głowy podobnym spojrzeniem, starając się przeniknąć wzrokiem strukturę materiału okalającego jej ciało. Nie miała na sobie bielizny, a delikatny krój sukienki na ramiączkach podkreślał jej opaleniznę.

Nagle Bartek rzucił tym swoim zdecydowanym głosem, który odbijając się od sufitu, ścian i mebli pomieszczenia, podniecająco wybrzmiał w jej uszach.

— Pragnę cię, Natusiu — uśmiechnął się szczerze, nie potrafiąc ukryć wzmagającego się w nim naprężenia.

— Chodź do mnie, proszę, i pocałuj mnie tak, jak tylko ty potrafisz — odpowiedziała czule, lekko rozchylając założone na siebie nogi. Spojrzał pożądliwie w miejsce, gdzie kończyły się jej uda, a zaczynała falbana sukienki, i zobaczył delikatną gęsią skórkę powoli pojawiającą się na jej nogach.

Widok ten podniecił go tak szalenie, że zerwał się z fotela i podchodząc, rozchylił jej nogi nieco szerzej, jednocześnie przed nią klękając.

Poddała się jego dotykowi, czując na sobie jego ciepłe dłonie, tuż poniżej linii łydek. Poczuła zdecydowany ruch rozwierający jej podniecone już kończyny.

— Wiesz, że tak bardzo kocham twoje stopy? — stwierdził czułym głosem, przykładając usta do miękkiej podeszwy jednej z nich.

— Są twoje, Bartku. I dobrze chyba wiesz, że maluję je tylko dla ciebie — odpowiedziała, podkładając mu je jeszcze śmielej do pieszczot.

Zawsze, kiedy oglądali programy publicystyczne czy filmy, siedząc na kanapie, zerkał ukradkiem na ich kształt, skanował dyskretnie owalność jej palców, podążał wzrokiem za strukturą i wgłębieniami linii papilarnych. I po prostu patrzył na nie — jak na arcydzieło namalowane pędzlem francuskiego artysty.

Niejednokrotnie zachwycał się kolorem jej paznokci, o które bardzo dbała, jakby były jedyną wizytówką jej kobiecości.

Dotykał je, kiedy siedziała obok, dłońmi delikatnie penetrującymi palce i ich zakamarki.

Gładził wtedy swoimi opuszkami pomalowane płytki. Chciał wydobyć z nich jeszcze większy blask i połysk.

Robił to delikatnie, wręcz rytualnie, a że bardzo brakowało jej takich pieszczot, z wielką ochotą poddawała się tym subtelnym zabiegom.

Gniewomir, jej były mąż, był typem faceta — drwala. Nie widział sensu i przyjemności w tego typu zachowaniu, a spółkowanie z Natalią, kiedy była jeszcze jego żoną, ograniczał do czynności dających zadowolenie wyłącznie jemu.

Rozpalony Bartosz smakował stopy Natusi bez większego pośpiechu, lubił gładkość jej pięt i to bezwstydne poruszanie się jej palców w jego ustach.

Oprócz stóp kochał jej jasne włoski łonowe, niepodgolone, delikatne, które swym trójkątnym kształtem wskazywały kierunek głębszych penetracji.

Zanurzył więc w nie delikatnie swoje palce, a potem obniżył położenie opuszków, starając się dotrzeć do warg, pewnie już rozchylonych na boki.