Jedno słowo za dużo - Abbie Greaves - ebook + książka

Jedno słowo za dużo ebook

Greaves Abbie

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Będę cię kochać aż do końca świata...

Mary, codziennie od siedmiu lat – tuż po skończeniu pracy i aż do późnego wieczora – stoi przed jedną z londyńskich stacji kolejowych, trzymając w ręku napis: Wróć do mnie, Jim.

Pracuje w supermarkecie, jest także wolontariuszką w lokalnym kryzysowym Telefonie Zaufania. Podczas jednego z dyżurów odbiera, jak jej się zdaje, telefon od swojego Jima. Czy to rzeczywiście on, czy może Mary całkiem traci rozum?

Poznali się trzynaście lat wcześniej. Ona śliczna, choć nieśmiała, on bogaty i zabójczo przystojny, para jak z obrazka i historia (z pozoru) jak z romansu. Mary dzięki ukochanemu nabiera pewności siebie, spełnia swoje marzenie o byciu artystką – szyje i haftuje niezwykłe mapy, on podkreśla, że Mary jest jego ratunkiem i ostoją. Jednak po paru latach na ich związku pojawiają się rysy z powodu chronicznej depresji Jima. Kiedy Mary w końcu nie wytrzymuje napięcia i wybucha, Jim znika bez śladu. Od tamtej pory codziennie czeka na niego na dworcu, jakby chciała samej sobie udowodnić, że mimo wszystko wciąż jest jego opoką, i że on musi kiedyś do niej wrócić…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 410

Data ważności licencji: 11/19/2027

Oceny
4,0 (175 ocen)
68
59
37
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinagrzelak

Dobrze spędzony czas

ℝ𝕖𝕔𝕖𝕟𝕫𝕛𝕒🌻 Poprzednia książka autorki, a zarazem jej debiut, czyli „Ciche dni” to było coś fantastycznego i nie mogłam doczekać się kolejnych! Pojawiła się w końcu powieść „Jedno słowo za dużo”, a ja rzuciłam się na nią z naprawdę wysokimi oczekiwaniami. Czy zostały one spełnione? Podsumujmy!😊 Główną bohaterką jest Mary, która od siedmiu lat, codziennie przychodzi na stację i stoi z napisem „Wróć do domu, Jim”. Dla wszystkich podróżujących jest niewidzialna, dopóki nie zauważa ją Alice- dziennikarka, która postanowi dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii i, finalnie, znaleźć Jima. Autorka zmienia perspektywę i opisuje zarówno punkt widzenia Mary, Jamesa, jak i Alice, której życie wychodzi w pewnym momencie na pierwszy plan. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, co podsyca ciekawość i podnosi napięcie, a także tłumaczy, krok po kroku, jak wyglądało kiedyś życie zakochanej, irlandzko-brytyjskiej, pary. W końcu Alice wpadnie na kilka tropów i wraz z Kitem- koleg...
10
Maadlenm

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
Ewunia051180

Nie oderwiesz się od lektury

Zakończenie trochę mnie rozczarowało ale warto po nią sięgnąć. książka pięknie opisuje emocje z jakimi się borykamy każdego dnia
00
Marzenabw

Z braku laku…

nie
00
martitynka

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze napisana, ciekawa fabuła. Polecam
00



Tytuł oryginału: The Ends of the Earth

Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Antonina Nowakowska

Fotografia wykorzystana na okładce

© Robin Röcker/Unsplash

Copyright © Abbie Greaves 2021

Copyright © 2021 Rafferty Writing Ltd

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska

ISBN 978-83-287-1703-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Dla Mamy i Taty, których cierpliwość do mnie jest, mówiąc oględnie, inspirująca.

* * *

2018

Mary O’Connor jest już stałym elementem dworca Ealing Broadway. Jak większość mijanych po drodze obiektów, łatwo ją przeoczyć lub zlekceważyć. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W Mary nie ma nic byle jakiego – wręcz przeciwnie.

Włosy ma starannie upięte w kok z tyłu głowy, ciemne kosmyki lśnią niczym świeży kasztan. Mary od lat nie była u fryzjera, uważa to za ekstrawagancję, na którą nie zasługuje; dobre geny sprawiają jednak, że jej włosy i tak wyglądają świetnie. Te same geny zapewniły jej także regularne rysy twarzy, wydatne kości policzkowe i zgrabny orli nos. Nawet bez śladu makijażu jej oczy są ogromne. A ich spojrzenie czujne, mógłby powiedzieć ktoś spostrzegawczy. Albo udręczone.

Każdego wieczoru Mary dziarskim krokiem przychodzi tu zaraz po pracy, prosto z pobliskiego supermarketu, w którym ustawia towary na półkach. Nie ma czasu iść najpierw do domu, żeby się przebrać, skoro kończy zmianę o wpół do szóstej.

Kiedy Mary zbliża się do dworca, jej ciało przechodzi na autopilota. Zajmuje swoje stanowisko pod betonowym dachem przy wejściu, kilka metrów przed bramkami biletowymi, na lewo od kiosku, w którym sprzedają lurowatą kawę. Kiedy już przyjmie odpowiednią pozycję, wyjmuje tekturkę z napisem. Zawsze nosi ją przy sobie, w tylnej kieszeni plecaka, złożoną na pół wzdłuż biegnącego pośrodku zgięcia, które powoli się przeciera. Nie tylko tekturka się starzeje, mówi sobie w duchu Mary, ściągając wargi, gdy pod lewą łopatką przeszywa ją ostry ból. I pomyśleć, że w zeszłym tygodniu skończyła zaledwie czterdzieści lat. Emocjonalnie jest jednak tak wykończona, że czuje się o co najmniej dwadzieścia lat starsza.

Jest wysoka, ma ponad metr osiemdziesiąt, więc poświęca chwilę na sprawdzenie, czy umieściła tekturkę tak, by znajdowała się na oszacowanej przez nią „przeciętnej wysokości wzroku człowieka”. Następnie rozkłada ją i odsłania swoją wiadomość całemu światu. Będzie zmieniała chwyt, kiedy palce zaczną jej drętwieć; cały czas jednak uważa, żeby nie przesłonić nawet kawałka napisu: WRÓĆ DO DOMU, JIM. Każde słowo się liczy, a każda sylaba jest wyryta w jej sercu.

– Jim? – zagaduje wracających z pracy pasażerów, którzy mijają ją, wpatrzeni w swoje telefony albo w jedną z darmowych lokalnych gazet, które ostatecznie kończą zdeptane na ziemi pod jej nogami. W ciągu ostatnich kilku lat niepokojąco wzrosła liczba osób, które zdają się coś jej odpowiadać. Tak naprawdę jednak mówią do tych ledwie widocznych bezprzewodowych słuchawek, wyglądających jak małe białe apostrofy w ich uszach. Dziwaczny widok. I pomyśleć, że to oni patrzą na Mary, jakby miała zaburzony kontakt z rzeczywistością.

W dni, kiedy panuje szczególnie duży ruch, zdarza się, że ktoś przystaje i pyta ją o Jima. Na ogół jest to życzliwa i zatroskana osoba, która sądzi, że Mary wpadła w jakieś tarapaty (albo może upadła na głowę) i potrzebuje chwili rozmowy. Pomimo jej schludnego wyglądu w każdym miesiącu trafia się parę osób, które próbują wcisnąć jej też jakieś pieniądze. Jak jednak wyjaśnić, że jest nie tyle bezdomna, ile pozbawiona jedynego człowieka, z którym pragnie tworzyć dom? Wszyscy zawsze odchodzą, zanim Mary zdąży znaleźć właściwe słowa.

Zimą kończy swoją wartę, kiedy dłonie ma tak zdręt­wiałe, że tekturka z nich wypada – mniej więcej po dwóch godzinach w jej cienkich wełnianych rękawiczkach. To zawsze przepełnia ją nowym poczuciem winy. Czy nie zwija się zbyt wcześnie? A jeśli Jim zjawi się akurat wtedy, kiedy będzie otwierała drzwi mieszkania? Po blisko siedmiu latach tego czuwania, po pełnych sześciu cyklach zim, wiosen, lat i jesieni pogodziła się już z owym niedającym spokoju poczuciem niedopełnienia swego obowiązku związanym z zimową zmianą czasu.

Teraz jednak, na początku sierpnia, może tu stać aż do dziesiątej wieczorem. Czyli, według jej zegarka, srebrnego na cienkim łańcuszku, przechowywanego pieczołowicie prezentu od niego, ma jeszcze godzinę. Mary wytrzyma ból nóg, ramienia i serca, bo i tak nie ma dokąd iść, wcale nie chce wracać do mieszkania, w którym panuje cisza ciężka niczym w mauzoleum.

Wytrwa tę godzinę, a potem, dobrze to wie, będzie żałowała, że nie może zostać przed dworcem na zawsze. Będzie czekała, aż zacznie się słaniać na nogach. Nie da za wygraną, nie skończy z tym, nie rozpocznie nowego rozdziału. Nie podda się. Nie. Będzie czekała, czekała i dalej czekała. W końcu czy nie to właśnie obiecała Jimowi?

Na końcu świata, w Ealing. Zawsze.

Rozdział 1

2018

O dziesiątej wieczorem Mary kręci głową na boki. Rozlega się trzask, a po nim seria drobnych chrupnięć przypominających szelest liści pod stopami. Ten, kto powiedział, że stanie to klucz do dobrego zdrowia, nie spędza na nogach ponad dwunastu godzin dziennie. Mary składa tekturkę, chowa ją z powrotem do plecaka i rozgląda się po raz ostatni. Mimo że do tej pory powinna już się uodpornić na rozczarowanie, widok hali dworcowej bez tej jednej twarzy, którą pragnie ujrzeć, boli.

Ponieważ jest wtorek, Mary nie ma czasu iść do domu przed swoją zmianą, trwającą od jedenastej do trzeciej nad ranem, w Nocnej Linii, lokalnym kryzysowym telefonie zaufania. Mary dyżuruje w tych samych godzinach również w czwartki, a wzięłaby nawet więcej zmian, gdyby Ted, prezes zarządu i osoba odpowiedzialna za grafik, nie zaprotestował w obawie, że Mary będzie zbyt zmęczona. Prawdę powiedziawszy, Mary jest tak wyczerpana – emocjonalnie i fizycznie – że zapomniała już, jak to jest czuć się inaczej. Ma nadzieję, że piętnastominutowy spacer z dworca do szkoły podstawowej imienia Świętej Katarzyny, głównej siedziby charytatywnej Nocnej Linii, ożywi ją na tyle, że będzie potrafiła sensownie rozmawiać przez telefon.

Mary zgłosiła się do Nocnej Linii trzy miesiące po tym wszystkim, co stało się z Jimem, kiedy już zaczęła pełnić swoją wartę na dworcu, ale wciąż miała poczucie, że to za mało. Utrata Jima spowodowała pustkę w jej życiu, utworzyła wielki ziejący krater, grożący pochłonięciem jej w całości. I choć wyglądało na to, że nigdy nie uda się go wypełnić, Mary wiedziała, że musi przynajmniej podjąć próbę uratowania tych strzępów przyszłości, jakie jej jeszcze zostały.

Zatem kiedy na lokalnej tablicy ogłoszeń pojawił się anons w sprawie nowych wolontariuszy, kilka dni po tym, gdy rozpoczęła pracę w SuperShopie, Mary odruchowo urwała listek z adresem mailowym i numerem telefonu i schowała go do kieszeni spodni. Przez kilka dni nic z tym nie robiła. Za każdym razem, kiedy myślała, żeby wysłać e-mail na podany adres, w jej głowie, niczym diabełek wyskakujący z pudełka, pojawiała się jedna z ulubionych sentencji jej mamy: „Nie możesz nikomu pomóc, dopóki nie pomożesz samej sobie”.

W tym aforyzmie, jak w większości podobnych, była pewna logika, gdyby jednak wyłącznie ludzie niepotrzebujący pomocy oferowali ją innym, to pewnie w ogóle nikt by nie pracował w organizacjach charytatywnych. Poza tym Mary spełniała większość wymaganych kryteriów – była zaangażowana, niezawodna, potrafiła słuchać. Miała pewne obawy co do swojej zdolności zachowania „spokoju w sytuacjach kryzysowych”, powiedziała sobie jednak, że działalność w Nocnej Linii to doskonała okazja, by się tego nauczyć.

Nigdy jeszcze nie była tak bombardowana informacjami jak podczas kilku pierwszych sesji szkoleniowych. Ted na początku zaznaczał jej najważniejsze strony w opas­łym podręczniku, szybko jednak zarzucił tę praktykę. Wyczuł być może, że Mary jest wystarczająco sumienna, żeby przeczytać całość od deski do deski. Tyle czytania, a i tak Mary wzięła sobie do serca tylko jedno zdanie, zdobiące tekturową teczkę motto organizacji: Przestrzeń do mówienia.

Hasło to sprawiało, że myślała o Jimie, co samo w sobie nie było niczym nowym, ale teraz w jej myśleniu o nim zaszła pewna zmiana. Tyle razy odtwarzała w głowie wszystkie rozmowy, które odbyli, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że nawet gdyby zapamiętała wszystko idealnie, te szeregi słów nie oddałyby całej historii. Mary obiecała sobie, że będzie ofiarowywała dzwoniącym do Nocnej Linii tyle przestrzeni, ile tylko zdoła.

Chociaż jej samoocena w ostatnich latach dramatycznie spadła, wie, że jest dobrą wolontariuszką. I pomimo obciążeń, jakie wiążą się z tym zajęciem, uświadomiła sobie, że w Nocnej Linii czuje się swobodniej niż gdziekolwiek indziej ostatnimi czasy. Ma poczucie celu, co dobrze jej robi po emocjonalnych burzach codziennej warty. Ściany klasy przynoszą jej ukojenie. No i jest jeszcze towarzystwo innych wolontariuszy, których naprawdę polubiła.

Z nich wszystkich najdłużej zna Teda, chociaż on niezupełnie zalicza się do wolontariuszy. Odkąd dwa lata temu zmarła jego żona, podjął decyzję, że na czas przeżywania żałoby wycofa się z rozmów telefonicznych. Pełni teraz funkcję „kierowniczą”: grafik, organizacja pracy, całe to nudziarstwo. Swego czasu mijali się z Mary jak nocne statki, dopóki w zeszłym roku jego najmłodszy syn nie wyjechał na studia, a Ted wyznał Mary, że czuje się tak, jakby stracił sens życia.

No to jest nas dwoje, pomyślała Mary, po czym zdobyła się na to, żeby go spytać, czy miałby ochotę wybrać się kiedyś na spacer. Od tamtej pory wspólna przechadzka w niedzielne popołudnie obojgu im weszła w nawyk. Kilka tygodni temu wyprawili się razem do Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew, żeby świętować jego pięćdziesiąte urodziny – jeśli świętowaniem można określić zjedzenie dwóch rożków w kawiarni.

– Dobry wieczór – odzywa się Mary, wchodząc do klasy.

Ted stoi tyłem do niej. Jak zwykle ma na sobie koszulkę polo i szorty khaki, a pod lampą jego ogolona na łyso głowa błyszczy jak żarówka. Mary widzi, że jest akurat w trakcie nalewania herbaty do termosu. Ten jednak nie chce współpracować. Pojemnik ze stali nierdzewnej chwieje się na brzegu stołu.

– Mary!

W swym entuzjazmie, by ją powitać, Ted rozchyla dłoń i termos spada z łoskotem na podłogę. Oboje, Mary i Ted, wzdrygają się.

– Co za koszmarne urządzenie – mówi Ted, kiedy termos toczy się pod stół. Mary zawsze zdumiewa, jak neutralnie brzmi jego głos w jej irlandzkich uszach. Ani śladu akcentu, choć Ted ma swobodny sposób bycia luzaka z East Endu.

– Jak podróż, udana? – zagaduje Mary.

Ted kiwa głową, a Mary dostrzega jego opaleniznę. Zawsze był ogorzały – pewnie to jeden z plusów bycia zamiłowanym ogrodnikiem – ale teraz po dwuipółtygodniowym pobycie u swoich starych rodziców w Dorset opalił się na brąz. Odmłodziło go to o dziesięć lat.

– W porządku, dziękuję. Chociaż ciężko mi patrzeć, jak powoli podupadają na zdrowiu.

Mary stara się nie myśleć o swojej mamie posuwającej się w latach, z kostkami spuchniętymi jak piłeczki tenisowe, co widać powyżej bamboszy. Dobra córka, upomina się w duchu, spędzałaby wieczory, masując matce stopy, a nie stercząc przed dworcem odległym o osiemset kilometrów. Prędko spycha tę myśl w otchłań podświadomości.

– Powinienem pędzić. – Głos Teda wyrywa Mary z zadumy. Wygląda na to, że milczała dłużej, niż jej się zdawało, bo kiedy wraca do rzeczywistości, widzi, że Ted się waha, niepewny, czy ma ją uściskać na pożegnanie. Zamiast tego Mary posyła mu swój najbardziej przekonujący uśmiech.

Po jego wyjściu zajmuje swoje miejsce i w oczekiwaniu na pozostałą dwójkę stałych wolontariuszy Nocnej Linii owija sobie sznur od telefonu wokół palca wskazującego.

Po chwili widzi przez okno, jak Kit i Olive przechodzą przez jezdnię. Kit – dwudziestoparolatek o niespożytej energii uczniaka – opowiada właśnie jakąś anegdotę. Rudoblond włosy bez przerwy wpadają mu do oczu i Mary wyobraża sobie, że Olive – emerytowana kręgarka – z trudem się powstrzymuje, by nie zaproponować mu gumki do ich upięcia. Kit ma regularne rysy i urodę lidera boysbandu, ale z bardzo niedbałym podejściem do szczegółów swojego wyglądu, przez co zawsze sprawia wrażenie, jakby właśnie wrócił z jakiegoś festiwalu. I pomyśleć, że w ciągu dnia pracuje w banku inwestycyjnym!

– Wydaje mi się, że to lekka przesada – stwierdza Olive, kiedy wchodzą.

Odwraca się i macha do Mary, po czym kieruje się do krzesła obrotowego dla nauczyciela. Rozpina rzepy sandałów i wysuwa z nich stopy. Olive jest starą przyjaciółką Teda i działa w Nocnej Linii od samego początku. Co w pewnym sensie wyjaśnia, dlaczego czuje się tu jak u siebie.

– Jak się masz, amigo?

Kit, jak słyszeli ostatnio pozostali wolontariusze, zainstalował sobie apkę do nauki hiszpańskiego. A teraz wygląda na to, że będą już słuchać o tym bez końca.

Przez chwilę panuje cisza, aż Mary spostrzega, że on zwraca się do niej.

– Ja?

– Co nowego? – nie daje za wygraną Kit.

– Niewiele. – „Nic” byłoby bardziej trafne. Jak jednak miałaby mu wyjaśnić, że jej życie nigdy nie zbacza z ustalonego kursu, na który składają się praca w supermarkecie, codzienne warty przy dworcu i dwa wieczory tygodniowo tutaj, w Nocnej Linii? Mary może sobie tylko wyobrażać, jakie intensywne życie, w sensie zawodowym i imprezowym, prowadzi on w City. Ostatnie, czego pragnie, to czyjakolwiek litość.

– Jakieś wakacje na horyzoncie?

Zanim Mary zdoła wydusić odpowiedź, dzwoni telefon najbliżej Olive.

– Zajmij swoje miejsce! – warczy Olive do Kita. – Zaczynamy.

Wkrótce w sali zapada cisza, gdy wszyscy troje po kolei odbierają telefony. Pierwsza rozmowa Mary jest długa, trwa ponad dwie godziny. Dzwoni młody człowiek, od którego odeszła żona, zabierając ze sobą kilkuletnie bliźniaki. Nigdy nie jest łatwo słuchać, jak ktoś mówi, że nie wie, po co miałby rano wstawać z łóżka, a Mary bez wątpienia ma dla takich stanów więcej zrozumienia niż większość ludzi. Chociaż nie może się do tego przyznać. Wolontariusze są anonimowi i nie mogą nawet aluzyjnie napomykać o swoim życiu osobistym. To krzepiące, odkrywa Mary, przedstawiać się jako próżnia. Ma świadomość, że przychodzi jej to zbyt naturalnie, by mogło być zdrowe.

Kiedy Mary się rozłącza, ma kilka minut dla siebie. Wgryza się w twixa, którego zostawił dla niej Ted, i nalewa sobie świeżą filiżankę herbaty. Wracając później do tej chwili, będzie się zdumiewać, że najbardziej niezwykłe wydarzenia idą zazwyczaj w parze z najzwyklejszymi chwilami. Na razie jednak przełyka kęs batonika i podnosi słuchawkę.

– Dobry wieczór, witam w Nocnej Linii. Zanim zaczniemy, mu…

– Halo? – Męski głos po drugiej stronie linii załamuje się, jakby ktoś zakrywał mikrofon dłonią.

– Halo, dobry wieczór, tu Nocna Linia. Na początek muszę zadać kilka py…

– Chciałem powiedzieć, że tęskniłem za tobą.

Z początku Mary nie wierzy własnym uszom. Działa tu wystarczająco długo, by sądzić, że słyszała już wszystko.

– Jesteś tam? – pyta głos. Dźwięk jest stłumiony, ale też wyraźnie bełkotliwy.

– Tak, tak… – Mary kładzie wolną dłoń na biurku i widzi, że drży mimo całkowitego napięcia ręki. Przez sekundę próbuje się skupić na tu i teraz. Bezskutecznie jednak, myślami cofa się całe lata, do chwili, w której się poznali. Ale to przecież niemożliwe…?

– Słyszałaś, co powiedziałem? – Słowa mężczyzny zdają się zlewać, to niewątpliwie efekt wypicia pół butelki whisky, jeśli nie więcej. Tętno Mary galopuje.

– Tak. Słyszałam, dziękuję. Tę… tęskniłeś za mną. – Zająkuje się na tym słowie. Cienka strużka nadziei spływająca wzdłuż kręgosłupa Mary przerodziła się teraz w powódź zalewającą wszystkie komórki i tkanki jej ciała.

– Tęskniłem za tobą.

Mary ogląda się przez lewe ramię, żeby sprawdzić, czy Olive lub Kit nie podsłuchują. Czuje się jednocześnie opiekuńczo drapieżna jak tygrysica i bezbronna jak ofiara w zasięgu jej pazurów.

– To jeden z najgorszych dni, jakie miałem od lat. Czuję się taki samotny, jakby nie było nikogo, kto by mnie wysłuchał. Trudno jest znaleźć w sobie siłę, by ciągnąć to dalej, jeśli nie ma się nikogo, do kogo można się zwrócić. Poza tobą. Ty zawsze byłaś przy mnie. Nigdy się ode mnie nie odwróciłaś. Jesteś moją bezpieczną… – Trzaski na linii. Mary nie słyszy ostatniego słowa, ale może je sobie sama dopowiedzieć.

Przystanią…

Kiedy przykłada dłoń do czoła, jest lepkie, to ten rodzaj ciepłej wilgoci, która pojawia się, zanim wirus dopadnie cię na dobre. Kolejny trzask pobudza jej rozgorączkowany umysł do działania.

– Gdzie jesteś? – udaje jej się wykrztusić. Musi to wiedzieć. Nawet jeśli nie otrzyma konkretnej lokalizacji czy współrzędnych, ani nic, co umożliwiłoby odszukanie go, wystarczy jedno słowo. Jedno słowo, tylko tego jej trzeba. Okay. Bo jeśli on dzwoni po takim czasie, musi być jakiś powód. Bo, o Boże, co, jeśli on jest w niebezpieczeństwie albo chory, albo…

– Tego nie mogę ci powiedzieć. Nie teraz. Chciałem tylko, żebyś mnie usłyszała, Mary.

Zapiera jej dech.

– Znasz moje imię – szepcze, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

– Słucham? – I znowu ten szelest po drugiej stronie linii, który zniekształca głos niczym źle nastrojone radio.

– Jesteś tam? Halo? – Mary chce, żeby on ją usłyszał mimo kiepskiego połączenia. Przezwycięży zakłócenia dzięki sile swojej desperacji. – Halo? – Znowu to samo potworne poczucie, że powiedziała nie to, co trzeba. Nie może go stracić, nie teraz. – Halo?

Zanim jednak zdąży wymówić kolejne słowo, połączenie zostaje przerwane.

Mary, zataczając się, rusza w stronę drzwi. Ledwie widzi na oczy, nie patrzy, dokąd idzie, w głowie kotłują jej się najgorsze możliwe scenariusze. Siedem lat milczenia rozpadło się w proch w ciągu minuty. Dlaczego? Dlaczego teraz? Przyciska rozpalone czoło do szyby w drzwiach, klamka wbija jej się w brzuch. Co to wszystko znaczy?

Patrzy swojemu odbiciu głęboko w oczy, jakby próbowała tam znaleźć coś, czego mogłaby się uchwycić.

Ale widzi tylko Jima podczas ich pierwszej wspólnej nocy; widzi jego pełną czułości twarz i słyszy jego chropowaty głos.

Rozdział 2

2005

Mary pamięta doskonale, gdzie stała w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła Jamesa. Nie z powodu zrządzenia losu czy punktu, w który trafiła strzała Kupidyna. Nie miała wtedy czasu na takie banialuki. Pamięta, bo kilka sekund wcześniej w tym miejscu z żaroodpornego naczynia z kurczakiem w winie wylała połowę sosu na swoją najlepszą białą koszulę.

Trudno o gorszy moment. Zostało niecałe pół godziny do przybycia państwa młodych, którzy zapłacili wystarczająco dużo, by spodziewać się, że podczas przyjęcia weselnego szefowa kelnerek nie będzie przebrana za danie główne. Do tego sos był strasznie gorący. Obsługiwanie wesela w lipcu w pełnym rynsztunku było już i tak wystarczająco uciążliwe bez poparzeń.

Mary odciągnęła koszulę od stanika, żeby ochłodzić skórę. Miała na sobie jedną z tych niedorzecznie skąpych balkonetek, na kupno których namówiła ją Moira, więc dobrze wiedziała, że piersi są odkryte. Rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliżu.

– Wszystko w porządku? – zawołał mężczyzna stojący w drzwiach.

Kto to jest, u licha? Nikt z cateringu. Mary by zauważyła, gdyby któryś z ich pracowników wyglądał jak model w cywilu. Jeden z gości weselnych? Nie – przybył zdecydowanie zbyt wcześnie i nie był odpowiednio ubrany, luźne spodnie i jedna z tych koszul bez kołnierzyka. Kto by pomyślał, że męska moda prosto z wybiegu trafi aż do hotelu Stormont w Belfaście? Z pewnością nie Mary.

Rozległo się mało wdzięczne plaśnięcie, kiedy pomidorek koktajlowy spadł na dywan ze swojej tymczasowej pozycji na jej lewej piersi.

Mężczyzna stłumił śmiech i dotknął językiem kącika ust. Miał ten rodzaj krótkiego zarostu, który dziewczyny w recepcji szeptem określały mianem „designerski”, kiedy zjawiali się nadziani uczestnicy wieczorów kawalerskich. Mary nigdy jakoś to nie pociągało, aż do teraz.

– Chce mi pan pomóc? – zapytała. Była zażenowana, owszem, ale jej wzburzenie łagodziła dzika ciekawość wobec nieznajomego, który szedł teraz w jej stronę. Ani na chwilę nie spuszczał jej z oka.

– Mówi pani do mnie?

– Tak, do pana. Czy jest tu jeszcze ktoś, kto się na mnie gapi?

Znów się uśmiechnął, tym razem szerzej, z pewnością siebie, która sugerowała, że widział już mnóstwo dziewczyn w bluzkach oblanych sosem.

– Nie chodzi mi o to, że musi mi pan pomagać. – Mary zdała sobie nagle sprawę, że przeholowała, w końcu kim ona niby była, żeby prosić gościa hotelowego o pomoc w sprzątaniu. – Sama jestem sobie winna.

– No cóż, przyjechałem za wcześnie.

W dodatku gościa z Anglii. Mary zastanawiała się, czy oni rzeczywiście zgłaszają skargi do dyrekcji, czy to była tylko taka rzucona kiedyś od niechcenia uwaga taty.

– Na wesele? – Mary machnięciem głowy wskazała plan rozmieszczenia gości ustawiony na sztaludze w rogu sali.

– Chciałbym! Przyjechałem na konferencję. Dla chirurgów. Specjalizujących się w otolaryngologii.

Serio? Wyglądał na trochę starszego od Mary, która sądziła, że w wieku dwudziestu siedmiu lat ma już wystarczające doświadczenie życiowe, by móc dokładnie określić wiek mężczyzny. Miał góra trzydzieści pięć lat. To mogło tłumaczyć jego pewność siebie. Może także tę głębię spojrzenia i zmarszczki w kącikach oczu. Wciąż się w nią wpatrywał wygłodniałym wzrokiem. Niemalże dzikim.

– Obawiam się, że nic na ten temat nie wiem… – Mary urwała. Jej mózg przestał funkcjonować. – Mógł­by pan, eee… spytać w recepcji.

– Ale podoba mi się ten widok tutaj.

Co on powiedział? Mary miała nadzieję, że w tym szaleństwie, które ją ogarnęło, nie zaczęła słyszeć jakichś głosów.

Mężczyzna podszedł kilka kroków i zatrzymał się przy zabłąkanym udku kurczaka, jakieś dwa metry od Mary. Dawno nie stała z żadnym mężczyzną oko w oko, większość mieszkańców Belfastu sięgała jej mniej więcej do ramienia. Ten Angol był od niej dobre osiem centymetrów wyższy: idealny wzrost, by zapinać mu guzik pod szyją, gdyby tylko go miał.

– Jest pani pewna, że nie potrzebuje pomocy?

Mary pozwoliła sobie na to, by przez parę sekund patrzeć mu w oczy – głębokie, ciepłe, piwne, przywodzące jej na myśl zlizywanie z noża czekoladowego kremu. W jego rysach też było coś zawadiackiego. Miał bliznę biegnącą w poprzek lewej brwi. Mary umierała z ciekawości, skąd się tam wzięła.

Drżały jej dłonie zaciśnięte na kuchennej rękawicy.

– Nie, dam sobie radę. Ale bardzo panu dziękuję za propozycję.

– James. Jestem James.

– Tak, no cóż, dziękuję ci, James.

– No to zmykam.

Czemu, na miłość boską, nie powiedziała nic więcej? Nie chciała, żeby to było ich ostatnie spotkanie. Nie mog­ło być. Jakie jednak miała inne wyjście? Musiała przygotowywać weselny obiad, no i zmienić koszulę.

Poruszył się. Zamiast jednak skierować się do wyjścia, chwycił leżące na obrusie kurze udko. Wgryzł się w nie z rozkoszą psa, który przez tydzień błąkał się bez jedzenia.

– Pyszne.

Mary była tak wstrząśnięta, że kiedy ruszył w stronę drzwi, nawet nie drgnęła. Była tak wstrząśnięta, że kiedy wyszedł na korytarz, po czym odwrócił się i wsadził jeszcze głowę do sali, żeby ją spytać, jak ma na imię, powiedziała mu.

Wesele minęło Mary jak we mgle. Obsługiwała już zresztą tyle takich imprez, że często tak bywało. To popołudnie jednak okazało się inne: za każdym razem, gdy widziała gościa z bujną ciemną czupryną, czuła skurcz żołądka w nadziei, że to może James; za każdym razem, kiedy poprawiała tę zapasową koszulę, która opinała jej się zbytnio na biuście, ogarniała ją fala gorąca na wspomnienie jego zachłannego spojrzenia.

Kiedy przyjęcie wreszcie dobiegło końca, została, żeby posprzątać. To było podwójnie płatne, a każdy grosz zasilał rodzinny budżet, chociaż mama zawsze się wzbraniała przed przyjęciem od Mary koperty z gotówką. Mama chciała, żeby Mary zostawało dość pieniędzy, by mogła także „żyć swoim życiem”. Przez kilka pierwszych lat oznaczało to parę szklaneczek wódki z colą, kiedy Mary wychodziła na miasto z dziewczynami z pracy.

Ale kiedy szkoła się skończyła, towarzystwo z tych wspólnych wieczorych wyjść zaczęło się przerzedzać, aż zostały już tylko Mary i jej najlepsza przyjaciółka Moira. Wszystkie inne dziewczyny poszły na studia, zaczęły kursy kosmetyczne albo księgowości, a w przypadku Ciary Campbell – kursy spawania. Mary widziała tylko jedną korzyść z tego rozsypania się dawnej paczki: trudniej było stwierdzić, jak szybko inni idą do przodu w swoim życiu.

Mary zgarnęła resztę sztućców, starając się nie myśleć o tym, że wszystko sprzysięgło się, by ją uwięzić w tej pracy, która miała być jedynie tymczasowa. Już jedenaście lat pracowała w hotelu Stormont, zaczęła popołudniami po szkole, jako szesnastolatka. Sama świadomość, że powinno się rozpocząć nowy rozdział, to za mało, niełatwo jest podjąć jakieś konkretne kroki, zwłaszcza jeśli się nie wie, co innego można by robić. Były, co prawda, mapy materiałowe, które chętnie szyła w wolnym czasie, ale to jedynie hobby, nic więcej. Mama oprawiła jedną z jej map Belfastu – najlepszą, jak dotąd – i powiesiła w holu, ale to tylko przypominało Mary, że nie udało jej się zrobić kariery artystycznej. Mieszkanie w domu rodzinnym nie ułatwiało sprawy, wygoda nigdy nikogo nie zachęca do rozwinięcia skrzydeł.

Zaczęła zbierać kieliszki. Jeden wyglądał na pęknięty, więc się zatrzymała i uniosła go do światła, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest uszkodzony. Patrząc na swoje odbicie, Mary stwierdziła, że wcale nie wygląda dużo starzej, niż kiedy zaczęła tu pracować. To te duże oczy, pomyślała. Zawsze zdawała sobie sprawę, że jest ładna, w takim klasycznym sensie, ale to było wszystko, do czego potrafiła się przyznać sama przed sobą. Została wychowana z dala od próżności, a mama zawsze powtarzała, że sama uroda daleko człowieka nie zaprowadzi.

– Mary?

Przeniosła wzrok w stronę drzwi.

– Udane wesele?

– Nie było moje.

– Tak, domyśliłem się. – Był jeszcze przystojniejszy, niż zapamiętała. Rozpiął guzik tej swojej idiotycznej koszuli i podwinął rękawy, tak że Mary mogła podziwiać opaleniznę na jego przedramionach. – Może teraz mógł­bym pomóc?

Czyli runda druga.

– Śmiało – powiedziała Mary, kiedy jej serce opadło z gardła na swoje miejsce. – Możesz zacząć zdejmować obrusy z tamtej strony. Trzeba je włożyć do kosza na brudy.

James podjął wyzwanie, a Mary musiała się powstrzymywać przed gapieniem na niego i upajała się faktem, że wrócił. Musiała się dowiedzieć dlaczego – ale jak go spytać, żeby nie wyjść na desperatkę ani na nadgorliwą? Postanowiła zapytać prosto z mostu. W końcu był Anglikiem, pewnie i tak nigdy go już nie zobaczy.

– To co cię tu sprowadza z powrotem? Chyba nie miłość do sprzątania?

– Ty.

– Co proszę?

– To, co usłyszałaś. – James podniósł wzrok. I znowu ten uśmiech. Nie mogła pojąć, jak to możliwe, że czuje takie porozumienie z tym nieznajomym, że wydaje jej się taki bliski. – Ty – powtórzył. – Jest w tobie coś… coś tajemniczego. Cicha, lecz zapalczywa. Tak, może to to. No i piękna, co też się liczy, ale nie w tym rzecz. Chcę cię rozgryźć. Tęskniłem za tobą przez tych ostatnich kilka godzin.

Mary nie miała pojęcia, jak zareagować. Czyż Anglicy nie słyną raczej z powściągliwości? Czy też była to kolejna bzdura rodem z filmów? Tak czy owak, Mary nie znała nikogo tak bezpośredniego w wyrażaniu swoich myśli i komplementów. Powinna podziękować Jamesowi, ale to wydało jej się zbyt buchalteryjne. Lepiej nie robić nic, co mogłoby zepsuć tę chwilę.

James wrócił do ściągania obrusów.

– Napijesz się? – Sięgnęła po otwartą butelkę wina i dwa czyste kieliszki.

– Już myślałem, że nigdy nie spytasz.

James usiadł obok Mary, muskając nogą jej nogę.

– Na zdrowie – powiedział, unosząc swój kieliszek. – Za wesela, konferencje i zaskakujące… spotkania.

Mary oblała się rumieńcem. Nigdy nie była zbyt przebojowa. Poza tym od bardzo dawna nie miała do czynienia z kimś takim jak on. Jej ostatnim facetem był Dean, a od ich zerwania minęły już trzy lata. Moira podejrzewała, że jej cipka zarosła pajęczyną. Mary nie bardzo mogła się z nią nie zgodzić.

– To skąd jesteś? – spytała, chcąc zmienić temat, zanim te myśli uwidocznią się na jej twarzy.

– Z Ealing. Z zachodniego Londynu. Byłaś kiedyś w Londynie?

Mary pokręciła głową. Była kiedyś w Calais na szkolnej wycieczce, ale to właściwie wyczerpywało jej doświadczenia wyjazdowe poza Irlandię Północną.

– Jest super, w każdym razie dla turystów. Do życia jest dość męczący. No i drogi. Ale tam się wychowałem i jakoś nie potrafię wyjechać.

Mary mogła to zrozumieć. James opowiadał trochę o atrakcjach turystycznych w swojej okolicy, pytał, czy dużo podróżowała, czy by chciała? Mary mogłaby gawędzić w nieskończoność z kimś tak zaangażowanym, czuła jednak dziwną niecierpliwość.

– I mieszkasz sam? – Może była zbyt ostrożna, ale chciała sprawdzić, czy nie depcze nikomu po piętach. Nie miała jak sprawdzić moralności tego faceta, nie licząc własnej intuicji, a w tej chwili wszystko w niej przewracało się tak gwałtownie, że miała obawy, czy on tego nie słyszy.

– Jestem zdeklarowanym kawalerem. – James położył rękę na sercu. – Z właściwą kobietą jestem monogamistą, ale wobec braku właściwej kobiety jestem…

– Sam – dokończyła Mary.

– Uroczo.

– To znaczy, że tutaj, dzisiaj, też jesteś w pokoju sam?

James uniósł gwałtownie brwi, a Mary zaklinała się w duchu, by nie podkopać własnej pewności siebie. Taka arogancja była do niej zupełnie niepodobna, a przecież zdawała się do niej pasować. Kiedy znów będzie miała taką okazję? W poniedziałek ten facet wróci do pracy po drugiej stronie Morza Irlandzkiego.

– Tak. Mam pojedynczy pokój.

Mary wiedziała, że to do niej należy pierwszy krok.

– Może moglibyśmy tam zajrzeć?

W recepcji pełnił dyżur nocny portier, monotonny szum drzwi obrotowych zakłócało jedynie niekiedy ciche pochrapywanie, kiedy zapadał w sen. Gdy czekali na windę, James objął Mary w pasie. Kiedy drzwi się otworzyły, popchnął ją lekko w ich kierunku, a potem stali razem, ona oparta plecami o jego pierś, a ich odbicie w metalowej tafli drżało delikatnie.

Winda jechała powoli i Mary była ciekawa, czy on ją pocałuje tu i teraz, jak zrobiłby to w filmie albo w którymś z tych wyznań w „Cosmopolitan”, gdzie kobietom płaci się pięćdziesiąt funtów, żeby opowiedziały o swoich najdziwniejszych skłonnościach seksualnych. Ale nie. Mary nie wiedziała, że powściągliwość może być aż tak frustrująca.

James miał pokój na piątym piętrze, najbardziej luksusowym, z największymi pokojami i eleganckim apartamentem na końcu. „Często rezerwowanym przez nowożeńców”, pomyślała Mary, drżąc w oczekiwaniu. Zanim dotarli do pokoju, James zabrał rękę z jej pleców i wyjął kartę do drzwi z kieszeni na piersi. Drzwi otworzyły się za pierwszym podejściem, a on wszedł w ciemność i poczekał, aż włączy się światło.

Mary weszła za nim, zatrzaskując drzwi biodrem. Ruszyła w głąb pokoju, ale usta Jima już przywarły do jej szyi. Kiedy całował jej skórę, powiódł dłońmi wzdłuż pas­ka jej spódnicy, wyjął koszulę ze środka i zdjął jej przez głowę jednym zgrabnym ruchem. Rozpiął jedyną haftkę stanika, a ona opuściła ręce, czekając, aż balkonetka z niej spadnie. Mary przyszło do głowy, że powinna chyba zająć się rajstopami, ale zanim zdążyła się zastanowić, jak to właściwie zrobić pod naporem ciała Jamesa, on pochylił się i zsunął je z niej aż do kostek, skąd mogła je łatwo skopać. Podniósł ją i zaniósł na łóżko.

Mary przyglądała się, jak James się rozbiera. Nie patrzył na nią, co, miała poczucie, ułatwiało sprawę, bo nie musiała kontrolować wyrazu twarzy ani wyobrażać sobie, że jest na jakiejś wystawie i ogląda wyjątkowy okaz. Ale to nie znaczy, że nie zauważyła jego kształtów, włosów na jego piersi zaczynających się kilka centymetrów poniżej obojczyków, dwóch linii tworzących V u dołu jego brzucha, które zdawały się wyrzeźbione ze spowijającego pokój mroku.

Kiedy podszedł do łóżka i nachylił się nad Mary, mus­kając zgrubiałymi palcami brodawki jej piersi, a potem przenosząc się ku wnętrzu jej ud, odniosła nagle wrażenie, że spotkali się już wcześniej. Nie powiedział, że jest w Belfaście po raz pierwszy. Czy to możliwe, że widziała go już tu, w hotelu? A może w jakimś barze w mieście?

Nie zdążyła rozważyć więcej możliwości. Jego głowa między jej nogami, jej palce w jego włosach, poduszka podłożona pod jej pośladki, na wszystko inne jej umysł był ślepy i głuchy.

Po wszystkim Mary dygotała, a kiedy James położył głowę na jej piersi, przyciskając ucho do jej zaróżowionej skóry, drżeli razem niczym pasażerowie dwuosobowego samolotu podczas podniebnej wyprawy.

Mary powiodła palcem wzdłuż blizny w jego lewej brwi. Jak to możliwe, żeby ktoś był jednocześnie tak znajomy i całkowicie nowy?

Już czuła, że wpadła po uszy.

Rozdział 3

2018

Po siedmiu latach w SuperShopie Mary powinna mieć wszystkie swoje obowiązki dosłownie w małym palcu. Rano układa towary na półkach, czasem (jeśli trzeba) przestawia jakieś promowane akurat produkty, a po południu siada za kasą i skanuje zakupy klientów aż do końca swojej zmiany. Dzisiaj jednak Mary ma nerwy w strzępach i sklepowa rutyna bierze w łeb.

Najpierw kiedy rozładowuje główki kapusty, nie zwraca uwagi na pojemność kartonu i orientuje się, dopiero kiedy stoi już po kostki w kapuście. Później z kolei jedna z klientek przez minutę czeka z kartą lojalnościową w wyciągniętej ręce, zanim Mary wreszcie to zauważy. Dopiero kiedy kobieta chrząka znacząco, Mary wraca do rzeczywistości i natychmiast pokornie przeprasza, ale nikt w kolejce nie wierzy, że z jej głową jest wszystko w porządku.

Janet, kierowniczka, zdejmuje Mary z kasy pod pretekstem, że jest jej potrzebna w magazynie. Gdy Mary wstaje, robi jej się słabo. Przetrwała większą część dnia bez snu i jedzenia, ale i tak trybiki w jej mózgu nie zwalniają produkcji chaosu. Mary wciąż odtwarza w głowie urywki dziwnej nocnej rozmowy, a każde wspomnienie ciepłego i znajomego głosu Jima zakłóca ostry ból.

– Co się dzieje? – syczy Janet, kiedy znajdują spokojny kąt przy pełnych po brzegi zamrażarkach.

U stóp Mary leży smętna zapomniana paczka groszku. Mary trąca butem rozmiękły woreczek i bawi się swoją plakietką z imieniem. Widziany do góry nogami napis „W czym mogę pomóc?” zaczyna jej tańczyć przed oczami.

– Mary, daj spokój, musisz mi powiedzieć. Chcę ci pomóc, ale musisz mi to umożliwić. W przeciwnym razie trudno mi będzie, no wiesz… – Janet podnosi rękę i zatacza nią koła ogarniające halę sklepową.

Mary wie, co Janet ma na myśli. Tylko dzięki niej Mary wciąż tu pracuje, mimo że kilka osób z kierownictwa zgłaszało wątpliwości po tym, jak widziało ją na warcie przed dworcem. Podobno powinna reprezentować markę SuperShop dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie tylko w czasie pracy. Nie miała pojęcia, że ludzie przywiązują aż taką wagę do prowadzenia się osób pakujących ich zakupy.

– Wiem… wiem… – mamrocze Mary. – Zadzwonił. Wczoraj wieczorem. – Te słowa wydobywają się z jej ust i teraz, kiedy wiszą w powietrzu między nimi, zaczynają się stawać przerażająco rzeczywiste. Mary na to właśnie miała nadzieję i o tym marzyła, nie może jednak pozbyć się poczucia, że skoro odezwał się do niej właśnie teraz, musi przeżywać jakąś traumę. Myśl, że on gdzieś cierpi, a ona nie może go pocieszyć, dosłownie ją dobija.

– Mary…

Nie musi tłumaczyć Janet, o kogo jej chodzi. Zawsze chodzi o niego. Janet zakłada za ucho kosmyk żarówiastych jaskraworudych włosów. Mają akurat promocję na farby do włosów.

– Wiem, że to bardzo dziwne. Tak długo nie dawał znaku życia, nie dzwonił, nie pisał, nie przysłał nawet pocztówki… A teraz coś takiego? – Mary podnosi wzrok i dostrzega sceptycyzm we wzroku Janet. – Pewnie myślisz, że oszalałam. I może tak jest. Prawie cały czas mam zresztą poczucie, że świruję, ale nie wtedy… Nie kiedy znów usłyszałam jego głos. Janet, naprawdę, to był on. Ja to wiem. Powiedział, że jestem jego „bezpieczną przystanią”. Jim zawsze tak o mnie mówił.

Mary łamie się głos i Janet pochyla się, żeby ją przytulić. Podobnie jak wszyscy inni nic nie wie o Jimie – o tym, dokąd wyjechał, o okolicznościach jego zniknięcia – ale każdy, kto ma oczy, widzi, jakie to odcisnęło piętno na Mary.

– Chcę tylko wiedzieć, że jest bezpieczny, cały i zdrowy. Że nie ma kłopotów ani… A jeśli mnie potrzebuje? Nie zniosłabym…

– No już dobrze. Nie nakręcaj się tak. Zacznijmy od początku, dobrze? – Mary usiłuje powstrzymać szloch. – Skąd wiesz, że to był on? Powiedział ci to? – Janet zniża głos, jakby mówiła do dziecka, które przestraszyło się czegoś w środku nocy i potrzebuje najdelikatniejszego ukojenia.

– To był jego głos. Powiedział, że za mną tęskni, a zadzwonił, ponieważ zawsze mógł na mnie liczyć, bo ja jedna nigdy się od niego nie odwróciłam.

– Byłaś wtedy w domu?

– Nie, w Nocnej Linii. Czyli musi wiedzieć, że tam bywam, albo właśnie to odkrył. Może jest w pobliżu i mnie tam zobaczył albo… Nie wiem dlaczego, ale wiem. Tutaj. – Mary uderza się w pierś tak mocno, że Janet boi się, czy się nie posiniaczy.

Chwyta rękę Mary i ujmuje ją w dłonie.

– Już dobrze, już dobrze. – Janet wyciąga z kieszeni pomiętą chusteczkę i podaje ją Mary. – Słuchaj, skarbie, sama nie wiem, co ci powiedzieć. Zawsze wiedziałam, że wszystkie klepki masz na miejscu, i nie zamierzam teraz zacząć w to wątpić. Porozmawiamy dłużej jutro, ale teraz sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pójdziesz do domu. Zaznaczę, że zwolniłam cię z powodów zdrowotnych, nie ma żadnego problemu. Po prostu idź do domu, odpocznij trochę. I proszę, nie wychodź już dzisiaj, dobrze?

Mary postanawia zignorować to ostatnie zdanie i przyciska pięści do oczu, żeby powstrzymać łzy.

– Dzięki. I przepraszam cię za to.

– Nie ma sprawy. Od czego są przyjaciółki? – Janet ściska ramię Mary. – Ale teraz muszę wracać. A ty się wymknij dyskretnie, tylko, eee… nie mów o tym innym, dobrze? Nie chcę, żeby mi tu wybuchł bunt! Jak ktoś spyta, mów, że masz migrenę. To wredne sukinsyny.

Mary stara się spędzać w swoim mieszkaniu jak najmniej czasu. Jeśli chodzi o rozmiary, jest to właściwie kawalerka, ale przy swoich zarobkach Mary nie może sobie pozwolić na nic większego. Ma kuchnię połączoną z salonem, niewielką sypialnię i łazienkę z najgłośniejszym na świecie wentylatorem. Wystarcza na jej potrzeby, zwłaszcza że nie ma zbyt wielu rzeczy osobistych, ale czasami, patrząc na szarą wykładzinę i odłażące tapety, zdumiewa się, jak to możliwe, że w wieku czterdziestu lat tkwi tu samotnie, podczas gdy w okolicach trzydziestki przyszłość wydawała jej się świetlana.

Odkąd Jim odszedł, Mary wie, że sama jest winna swemu wyobcowaniu. Mama dzwoni od czasu do czasu, żeby sprawdzić, co u niej słychać, ale Mary przybiera wtedy radosny, pełen werwy ton i wynajduje najrozmaitsze wymówki, byle tylko uniknąć jej odwiedzin. Wszyscy trzej jej młodsi bracia, którzy nie są Mary szczególnie bliscy, mają swoje dzieci, nawet Moira, niegdysiejsza imprezowiczka, jej najstarsza przyjaciółka z Belfastu, ma męża i dwoje maluchów. To dobra wymówka, by zerwać kontakt, choć w głębi ducha Mary wie, że raz na jakiś czas zwrotny esemes od niej byłby przez Moirę mile widziany.

W Londynie Mary ma znajomych – wolontariuszy z Nocnej Linii, Janet – ale ich relacje są bardzo płytkie. Od czasu do czasu Mary jest co prawda gdzieś zapraszana, ale zawsze odmawia. Większość tych zaproszeń dotyczy wieczorów, a wszyscy wiedzą przecież, że wtedy Mary jest na dworcu. Z początku próbowali ją namówić, żeby raz czy drugi zrobiła sobie wolne. Janet była szczególnie natarczywa – chciała, żeby Mary całkiem zrezygnowała z tekturki z napisem.

Najpierw Mary czuła się urażona. Kim niby jest Janet, żeby dyktować Mary, w jaki sposób powinna przeżywać swoją stratę? Z czasem jednak zrozumiała, że ta napastliwość brała się z troski. Raz Mary była bliska wyjaśnienia jej powodów swojej warty. W jej głowie zawsze były one jasne, stanowiły szkielet podtrzymujący jej istnienie w świecie bez Jima u boku: „Bo muszę coś robić; bo obiecałam, że bez względu na wszystko zawsze będę jego bezpieczną przystanią; bo miłość jest cierpliwa, inaczej to nie miłość”. Potem jednak gardło jej się zacisnęło i wymamrotała tylko ten sam refren, którym zawsze zbywała to pytanie: „Wszyscy musimy sobie jakoś radzić”.

Teraz Mary zatrzaskuje frontowe drzwi i idzie prosto do łazienki spryskać wodą opuchniętą twarz. Kiedy patrzy w lustro, prawie nie rozpoznaje w sobie tej dziewczyny, za którą kiedyś oglądano się na Antrim Road w piątkowe wieczory, tej, na widok której Jim stanął jak wryty – skradła mu serce i rozpoczął z nią zupełnie nowy etap życia. Zawsze mówił, że Mary jest „piękna”. Ale powiedzieć tak komuś to jedno, a sprawić, że ten ktoś tak się poczuje, to całkiem co innego. Za każdym razem, kiedy dłonie Jima zatrzymywały się na jej szyi, gdy zapinał jej z tyłu sukienkę, kiedy rozczesywał jej grzebieniem potargane włosy, czuła się w swojej własnej skórze trochę pewniej.

Myśl o jego dłoniach sunących po jej karku sprawia, że przeszywa ją bolesna tęsknota. Zataczając się, idzie na korytarz, by znów chwycić plecak, ale w pośpiechu przewraca chwiejną szafkę. Jej zawartość wysypuje się na podłogę, w tym również wszystkie listy i pocztówki, jakie kiedykolwiek napisał do niej Jim, trzymane w pudełku po butach o rogach poprzecieranych przez lata czułego dotykania.

Mary opada na kolana. To nie jest dobry moment na oddawanie się wspomnieniom. Jim zadzwonił i dopóki Mary nie dowie się, co to znaczy, musi zdwoić czujność. Właściwie już powinna być na dworcu z napisem w dłoni. A jeśli on się tam pojawi, jak za dawnych lat, spodziewając się, że Mary czeka na niego przy bramkach biletowych? Teraz szanse są większe niż kiedykolwiek przedtem. Miałaby nie być pierwszą osobą, która go zobaczy, przytuli? To nie do pomyślenia.

Zbiera z ziemi rozsypane pamiątki, ale większość z nich to pocztówki, teraz wyślizgujące się z jej drżących palców. Jim miał zwyczaj wybierać jedną z każdego miejsca, które odwiedzał, w Wielkiej Brytanii i za granicą, i pisał je po powrocie, kiedy Mary drzemała, a potem ustawiał tak, żeby je znalazła, krzątając się po domu. Dostała pocz­tówki z Groblą Olbrzyma, z każdą atrakcją turystyczną Londynu, jedną z konferencji w Singapurze i jedną z Waszyngtonu. Odwraca kartkę, która leży na wierzchu. Chyba z Brazylii.

Widziałem Copacabanę! I Głowę Cukru! No i centra konferencyjne (nudne jak nie wiem). Krótko mówiąc, zjeździłem pół świata, lecz i tak nigdzie nie ma takiego miejsca, gdzie wolałbym być, niż być z Tobą.

Na zawsze TwójJim

Mary zna już te słowa na pamięć. W pierwszych dniach, kiedy nie mogła spać z tęsknoty za Jimem, wyjmowała pocztówki i czytała je wszystkie po kolei, jakby mogły się złożyć razem w bajkę na dobranoc o szczęśliwszych czasach, która ukoiłaby ją do snu. W ostatnich latach jest dla siebie bardziej surowa. Stara się nie zaglądać do pudełka częściej niż raz w tygodniu i tylko wtedy, kiedy się martwi, że mogłaby zapomnieć sposób wyrażania się Jima.

– Gdzie jesteś, Jim? – szepcze, wodząc palcem po jego podpisie.

Nie wie, jak długo tak trwała w bezruchu, przywołując w myślach dotyk jego ciepłej dłoni w swojej dłoni, sterczący kosmyk włosów po przebudzeniu, nieśmiały uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie, kiedy spostrzegał, że znalazła jedną z jego wiadomości. W końcu przyciska pocz­tówkę do ust, po czym wypuszcza ją z rąk, póki jeszcze potrafi to zrobić. Sprzątanie może poczekać. Wychodzi z mieszkania, zarzucając na ramię plecak z nową energią.

Przez siedem lat porządek dnia Mary pozostawał niezmieniony. Modliła się o pocztówkę, esemesa, anonimowy e-mail – cokolwiek, co by świadczyło o tym, że Jim jest bezpieczny. Ale nie przyszło nic. Na telefon nawet nie liczyła, to byłoby zbyt wiele, zwłaszcza że Jim nigdy nie przepadał za rozmowami telefonicznymi. Do tego zawsze był wyjątkowo skryty. Więc skoro odezwał się teraz, w tak dramatyczny sposób… To było wołanie o pomoc, prawda? Na pewno tak. Mary na sekundę zaciska powieki, po czym mruga, żeby odpędzić maleńką iskierkę nadziei, że ten nocny telefon mógłby oznaczać powrót Jima do domu. Jeśli pragnie się zbyt wiele, nic z tego nie wychodzi.

Słyszy odgłosy dworca, zanim jeszcze go widzi. A kiedy już dostrzega jaskrawoniebieską fasadę, stwierdza, że w holu wejściowym nie sposób nic dojrzeć z powodu wypełniającego go tłumu spoconych podróżnych. Musiało dojść do jakiejś awarii, bo wygląda na to, że nikt nie przechodzi przez bramki biletowe, a kilka wystających z ludzkiej masy rąk trzyma telefony, usiłując sfilmować ten chaos, pewnie po to, by wyjaśnić swoim bliskim, dlaczego się spóźniają.

Mogłaby się bez tego obyć, zwłaszcza dzisiaj. Skoro ona nie może nic dojrzeć w tym gąszczu ciał, jak, na Boga, ktokolwiek miałby dostrzec ją? Gdyby Jim przyjechał… No, przynajmniej będzie wiedział, że próbowała, myśli Mary, pędząc na drugą stronę ulicy. Pora wkroczyć do akcji.

Jak można się było spodziewać, nikt nie jest zadowolony ze szturchańców i z mamrotanych przeprosin przepychającej się przez tłum wysokiej kobiety. Mary przywykła do pewnej dozy niechęci, kierowanej ku niej za to, że ma czelność zaznaczać swoją obecność w nieprzy­jaznej przestrzeni dworca, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone, ale dzisiaj ma wrażenie, że jest jeszcze gorzej, i szczególnie dotkliwie odczuwa pięści i palce wbijające jej się w żebra, przekleństwa, agresywne pchnięcia. Nie zamierza jednak dać się zastraszyć, nie kiedy ma tyle do stracenia. Z niemałym wysiłkiem dociera na swoje miejsce. Ociera krople potu z czoła i bierze kilka głębokich oddechów. Naokoło niej wciąż panuje ścisk, a chociaż raczej nie powiedziałaby, że cierpi na klaustrofobię, teraz jednak zaczyna się tak czuć.

Nagle tłum zaczyna na nią napierać. Ludzie znajdujący się wokół Mary ruszają gwałtownie do przodu. Wykręca szyję, usiłując zobaczyć, co się dzieje. Wygląda na to, że w jednym z pociągów otworzyły się drzwi, ale bramki biletowe pozostają zamknięte. Kretyni! Po co otwierać drzwi, skoro ten tłum i tak nie może tam się dostać? Jedyny efekt jest taki, że ludzie w popłochu zaczynają się tratować.

Mary nakazuje sobie zignorować panujący wokół chaos i skupić się na swoim zadaniu. Ale jak? W tym ścisku z trudem udaje jej się wyjąć tekturkę z plecaka. Czuje, że poci się pod pachami i na linii włosów. Co gorsza, palce też ma lepkie. Tekturka może jej się wyślizgnąć. Mary nie może do tego dopuścić. Od razu zostałaby zadeptana przez te wszystkie niecierpliwe, bezduszne stopy…

Wbija paznokcie w karton. Lepiej go zniszczyć niż całkiem utracić. Gdy jest już pewna, że tekturka jej się nie wyślizgnie, drżącymi rękami unosi ją na zwykłą wysokość. Jest tak ciasno, że musi trzymać łokcie przyciśnięte do boków. A ludzie i tak sądzą, że zajmuje za dużo miejsca. „Jezu!”, mamrocze ktoś. „To chyba nie najlepszy moment, co?!” – wykrzykuje ktoś inny, na tyle blisko twarzy Mary, że czuje na rozpalonym policzku krople jego śliny. „Z DROGI!”

Jakaś część niej chce właśnie to zrobić – zejść mu z drogi, wycofać się, usunąć na bok, wrócić do mieszkania, z dala od tego potwornego ludzkiego tornado. Ten ścisk, ten upał, ten zgiełk. To dla niej zbyt wiele. Wszystko to razem ją przytłacza. Ale potem znów wraca do niej myśl o Jimie, o ich rozmowie z ubiegłej nocy. Nigdy się ode mnie nie odwróciłaś. No i teraz też nie zamierza tego robić. Kiedy prostuje plecy, czyjś łokieć trafia ją prosto w żebra, a jej udręka przemienia się w furię. Jedną ręką puszcza tekturę i chwyta ten sprawiający jej ból łokieć.

– Na miłość boską, dajcie mi tu oddychać, do cholery!

Głos Mary jest trzy razy donioślejszy niż zwykle i tłum natychmiast cichnie. Ona jednak nie zdaje sobie z tego sprawy, bo dzwoni jej w uszach, hala dworcowa wiruje, przed oczami migają jej świetliste punkciki, a wśród nich rozbłyska czerwone oko kamery telefonu, która to wszystko rejestruje.

I tak oto Mary O’Connor staje się gwiazdą internetu.

Rozdział 4

2005

Mary przekręciła gołe nogi na bok i strzepnęła nitkę z dżinsowej spódnicy, musiała jej się przyczepić po mało owocnej porannej pracy nad ostatnią mapą materiałową. Po prawej stronie ławki leżała paczka czipsów do podziału i stał czteropak jasnego piwa. Czy to… nie za bardzo kumpelskie jak na drugą randkę? Cienka granica dzieliła luzackie podejście od przypadkowego ostudzenia romantyzmu spotkania. Ale Mary spanikowała w supermarkecie – do którego wina potrzebny jest korkociąg? – i chwyciła piwo, bo to było pierwsze, co jej wpadło w oko. Teraz nie miała innego wyjścia, jak robić dobrą minę do złej gry: James siedział już w taksówce wiozącej go z lotniska i nie zdążyłaby pobiec do sklepu po coś innego.

Druga randka – to była prawdziwa presja i Mary zdecydowanie ją czuła. Dwa tygodnie temu poranek po ich pierwszej wspólnej nocy również miał swoje wyzwania (brak ubrania na zmianę, niemożność odświeżenia makijażu), ale z Jamesem wszystko było takie naturalne, zanim musiał pędzić na samolot. Wziął od niej numer, pocałował ją na pożegnanie, a zaraz potem, zanim jeszcze zdążyła wyjść z jego pokoju hotelowego, przyszedł esemes: Mówiłem serio – chcę cię niedługo znowu zobaczyć, całuję James.

Następnego dnia zadzwonił i nie tracąc czasu na uprzejmości, oznajmił jej, że zarezerwował bilet do Belfastu na sobotę za dwa tygodnie: „Powiedziałem, że niedługo, prawda, o ile tylko jesteś wolna? Nie każ facetowi błagać, Mary. Jest w tobie jeszcze tyle tajemnic do odkrycia”. Mary poczuła, że od samego brzmienia jego głosu robi jej się słabo.

Moira całkiem chętnie zgodziła się wziąć za nią zmianę, chociaż była jak pies myśliwski, gdy tylko wyczuła podniecenie w głosie Mary. Próbowała bagatelizować sprawę, ale Moira i tak omal nie padła pod wpływem szoku. „Masz faceta? Wszystko z tobą w porządku?” Jakby Mary potrzebowała dodatkowego przypomnienia, że już przekroczyła lata młodzieńczej swobody i beztroski i pędzi prosto w wiek średni.

Pod jej ekscytacją czai się także poczucie winy. Odkąd przed pięcioma laty tata przestał pracować, ponieważ odkryto u niego guzy w płucach, Mary miała wyrzuty sumienia, ilekroć choćby godzinę przebywała poza domem. Bo co, gdyby coś się stało, kiedy jej nie będzie w pobliżu? Ta myśl była nie do zniesienia. Ale James przyjeżdża tylko na dwa dni, a ona nie będzie przecież daleko od domu. Mary nigdy by nie zapomniała o swoich obowiązkach – córki, siostry, przyjaciółki – ale po raz pierwszy od bardzo dawna zaświtała w niej nadzieja, że może także mieć własne życie niezależnie od nich.

– Jak dobrze cię widzieć.

Serce Mary podskoczyło. Nie sądziła, że James zjawi się tak szybko, ale z całą pewnością tu był – równie przystojny, jak zapamiętała, w letnim słońcu, ze skórzaną torbą podróżną na ramieniu. Położył ją u stóp Mary, a ona wstała i go pocałowała. To było to – ich jedyna szansa, żeby sprawdzić, czy wciąż między nimi iskrzy.

James nachylił się ku niej, swobodny jak zawsze. Dolną wargę miał spierzchniętą i Mary poczuła na swojej jej szorstką miękkość. Zanurzyła dłoń w jego włosach i przyciągnęła go bliżej, upajając się jego zapachem – dym z odrobiną sosny. Odurzający. Jego język musnął jej język. Mary poczuła, że chemia między nimi porywa ją, unosi ponad park i wyzwala w sposób zdecydowanie niestosowny w miejscu publicznym.

Odsunęła się.

– No więc witaj w Victoria Park.

James nie rozglądał się jednak wokół, usiadł na końcu ławki i oparł się wygodnie, żeby móc patrzeć prosto na Mary.

– Wyglądasz bosko.

– Och, tak, eee… dzięki. – Mary nigdy nie potrafiła przyjmować komplementów. Wybrała szmaragdową jedwabną bluzkę z krótkimi rękawami, marszczoną pod szyją, jeden z najbardziej kobiecych ciuchów, jaki miała w szafie. Dekolt był zbyt śmiały do pracy, ale wyglądało na to, że w końcu znalazł wdzięczną widownię. – Co porabiałeś przez te dwa tygodnie?

– Byłem zajęty. Jak zwykle. Wszelkimi możliwymi dolegliwościami uszu, nosów i gardeł.

Mary już otwierała usta, żeby zapytać o jego sprawy zawodowe, ale Jim ją uprzedził.

– Praca to ostatnia rzecz, o jakiej ktokolwiek chce rozmawiać. – Uniósł brew i Mary modliła się, żeby nie chciał rozmawiać o jej wyczynach z poprzedniego weekendu. – Lepiej mi powiedz, co chcesz naprawdę robić.

– Słucham?

– Docelowo. O czym marzysz, kiedy myślisz o swojej prawdziwej pracy. Uważam, że to wiele mówi o człowieku.

– Nie wiem.

Nigdy wcześniej nikt nie zadał Mary tego pytania. Zupełnie jakby James potrafił zajrzeć prosto w jej serce, czuła to już przy wylanym sosie z kurczaka, a jeszcze intensywniej czuła to teraz. Może wiedział, że w przeciwieństwie do tego, co właśnie powiedziała, zna jednak odpowiedź. Tyle że jeszcze nigdy nikomu o tym nie wspominała. To nigdy jakoś nie wydawało się istotne, nie było ważne wobec wszystkiego innego, co się działo. Ale po raz pierwszy od diagnozy taty Mary miała poczucie, że teraz, w obecności Jamesa, zdoła zajrzeć w przyszłość. Zapytał, ponieważ naprawdę chciał wiedzieć, jej plany miały dla niego znaczenie.

– Na pewno wiesz. Prawda? Inaczej skąd by się wziął ten rumieniec?

Mary wzięła głęboki wdech i odwróciła się nieznacznie, żeby móc obserwować jego reakcję tylko kątem oka.

– Chciałabym być artystką. Pracować z tkaniną. Robię takie mapy. – Mary wyjęła z kieszeni telefon. Otworzyła galerię i znalazła folder ze zdjęciami, których jeszcze nikomu nie pokazywała. Teraz, gdy już to powiedziała, poczuła potrzebę, by udowodnić, że to coś więcej niż kaprys.

James milczał przez kilka minut. Mary patrzyła, jak przegląda zestaw nieostrych zdjęć. Z braku prawdziwego aparatu musiała się zadowolić słabą rozdzielczością swojego samsunga.

– One są niesamowite, Mary. Przyjmujesz zamówienia?

– Właściwie nie. Robiłam je tylko na prezenty. Dla rodziny, nikogo więcej.

– Mogłabyś na nich zarabiać. I to sporo, gdybyś je sprzedawała właściwym osobom. Założyć własną firmę, ludzie zaczęliby cię polecać kolejnym klientom…

– Hej, hej, chyba się jednak trochę zagalopowałeś.

– Nie będę naciskał, na razie. Chodź tutaj.

– Co?

– Przysuń się. Skoro już trzymam twój telefon, na pewno będziesz chciała, żebyśmy zrobili sobie zdjęcie. Wydrukujesz je i powiesisz na ścianie…

– W ramce z serduszek, ma się rozumieć.

Uśmiechnął się.

– No chodź. – Objął ją w pasie i pstryknął zdjęcie. Odsunęła się, żeby się nie przyzwyczajać do jego dłoni tuż nad gumką majtek.

– Już sobie idziesz? – Ich twarze wciąż dzieliło nie więcej niż piętnaście centymetrów.

– Zanim zrobisz scenę.

James oblizał dolną wargę.

– Popsuj-zabawa. – Pocałował ją w policzek. – Czyli mapy to wielki plan, co cię zatem trzyma w hotelu?

– Zawsze tam pracowałam. – Mary wzruszyła ramionami, starając się, żeby wyglądało to bardziej na roztargnienie niż rezygnację. To nie było zbyt inspirujące, co? Praca polegająca na urządzaniu imprez dla innych ludzi i sprzątaniu po nich potem. – Zaczęłam na pół etatu jako szesnastolatka. Po skończeniu szkoły przeszłam na pełny etat.

– Ugrzęzłaś tam na dobre?

– Można tak to ująć.

Mary spodziewała się, że James będzie ją oceniał. W końcu sam pochodził z bogatej rodziny. Nie trzeba było kończyć wyższych studiów, żeby to stwierdzić. W ogólnym rozrachunku może nie był nawet aż tak dobrze sytuowany. Ale i tak miała poczucie, że on pochodzi z całkiem innego świata. I mówi zupełnie innym językiem. W każdym razie wyglądało na to, że nie musi się martwić, czy pensja wystarczy mu do końca miesiąca ani czy z powodu jednego niespodziewanego wydatku cała rodzina nie pójdzie na dno. Chciała mieć Jamesowi za złe to jego względne bogactwo – to, że mógł sobie dzięki niemu kupić znacznie więcej wolności – ale jakoś nie mogła.

– Mój tata jest chory – dodała.

– Przykro mi.

Sama nie wiedziała, dlaczego z tym wyskoczyła. To zabrzmiało dziwacznie, ni z tego, ni z owego złowieszcza prognoza rozsiewająca swoje zarodniki niczym dmuchawce.

– Nie, przepraszam. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Nie chcę, żebyś się nade mną litował.

– Nie martw się, wcale się nie lituję. Jesteś na to zbyt silna.

Mary uniosła w uśmiechu kąciki ust.

– Możesz mi o tym opowiedzieć, jeśli chcesz. Ale jeśli nie chcesz, możemy porozmawiać o czymś innym. Na przykład o mapie, którą dla mnie zrobisz.