Jazda na rydwanie - Julian Hardy - ebook

Jazda na rydwanie ebook

Julian Hardy

4,0

Opis

Rok 1938, Bydgoszcz. Osiemnastoletni Robert Meissner mieszka ze swoją zgorzkniałą matką, pragnąc w końcu rozpocząć samodzielne, dorosłe życie. Dzięki sąsiadce, pani Anieli, która zawsze ma dla niego czas i słowa otuchy, łatwiej jest mu radzić sobie z trudami codzienności. W końcu nadchodzi moment, na który długo czekał - powołanie do wojska otwiera Robertowi drzwi do nowych przygód, doświadczeń i podróży. Wojenna zawierucha rzuca go w różne części Europy, a zadania, jakie postawi przed nim los, będą niezmiernie wymagającym egzaminem jego dojrzałości.

Jazda na rydwanie” to epicka, pełna napięcia i emocji powieść, w której wydarzenia historyczne przeplatają się z porywającymi wątkami miłosnymi, a odmalowane z pietyzmem realia życia z czasów II wojny światowej pozwalają przenieść się do świata, którego już nie ma.

Świetna, wciągająca powieść! Napisana z epickim rozmachem i pieczołowitością w odtwarzaniu historycznych detali.. Nie ma nic wspólnego z nostalgiczną aurą Sienkiewiczowskiego „Latarnika”, jest raczej skrzyżowaniem powieści szpiegowskiej i erotycznej, z przyprawą balzakowskiego motywu człowieka wspinającego się po drabinie społecznej i ekonomicznej. Wszystko to opowiedziane bez fałszywych nut, z literacką swadą.
Zbigniew Wojnarowski – pisarz

Julian Hardy stworzył wielki fresk z okresu II wojny światowej. To opowieść o wręcz nieprawdopodobnych losach i przygodach głównego bohatera, na którego największy wpływ ma historia, przedstawiona nie tylko jako tło wydarzeń, ale przenikliwa diagnoza rzeczywistości.
Andrzej Dębkowski, gazetakulturalna.zelow.pl

Jazda na rydwanie” to kunsztownie napisana, epicka powieść o ludzkim losie, który potrafi kreować najbardziej nieprzewidywalne scenariusze. Ta historia o miłości, pożądaniu, trudnych decyzjach i dziejowych zawirowaniach, mających wpływ na życie jednostki, trzyma w napięciu do ostatniej strony. Nie sposób oderwać się od tej książki!
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1092

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
4
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. ŚWIĘTO WIOSNY

Kwiecień 1938 r., Bydgoszcz

Zagrzmiało dwukrotnie. Odległe gromy z jasnego nieba zwiastowały wiosenną burzę. A może to bogowie zwoływali się na ucztę? Co uradzą przy biesiadnym stole? Pozostawią za sobą radosne śmiechy i zapach ambrozji czy porozbijane w gniewie naczynia i świat potrzaskany?

Robert Meissner wyszedł ze szkoły wyjściem od Reymonta. Stał wśród obsypanych młodymi listkami drzew i wdychał zapachy. Piękny dzień, nawet w niebie dzisiaj radośnie – pomyślał i odruchowo spojrzał w górę. Nad jego głową, na trzech poziomach, wiosna odgrywała swój spektakl. Na najwyższym pierzaste cirrusy grały w berka z wiatrem. Niżej jaskółki zawzięcie atakowały stada muszek. A nad samą ziemią para bąków odgrywała taniec godowy, wirując wokół niewidocznej osi. Tak się zapatrzył, że nie usłyszał dziewczęcego głosu. Zawołała po raz drugi, głośniej.

– Robert, co żeś się tak zamyślił?

Usłyszał wprawdzie wołanie, nadal jednak nie reagował. Od dawna nikt go tak nie nazywał. W szkole i na podwórku był Koniu. Tak właśnie: Koniu w wołaczu. Nie pamiętał już, kto przed laty wymyślił tego Koniu. Przezwisko nie było obraźliwe. Nawet do niego pasowało, przynajmniej wtedy. Miał wysokie czoło, pociągłą twarz, wydatną szczękę z siodełkiem pośrodku brody i zapadnięte policzki. Jeśli spojrzeć obiektywnie, jego fizjonomia rzeczywiście przypominała koński łeb. Z resztą ciała było podobnie. Nogi długie, chude, z wystającymi kolanami i stopami, które nie wyglądały wprawdzie jak kopyta, ale w proporcji do reszty były za duże. I tak został Koniu. Nie przepadał za swoim przezwiskiem, nie miał już końskiej twarzy, jednak się do niego przyzwyczaił.

– Robert, nie słyszysz?

Dopiero teraz zrozumiał, że dziewczyna woła właśnie jego. To Pyza, zdrobniale Pyzik, koleżanka z pierwszej licealnej dziewcząt. Siedziała na murku i machała nogami. Wyglądało, jakby na niego czekała. Podszedł do niej.

– Cześć!

Chciał powiedzieć „Cześć, Pyza!”, na szczęście w porę ugryzł się w język. Jeżeli ona nie nazywała go Koniu, on nie powinien nazywać jej Pyzą. Nie przepadał za Koniu, ona bez wątpienia nienawidziła tej Pyzy. Zapomniał imienia, to nieszczęsne przezwisko przylgnęło do niej na dobre. Zupełnie jak Koniu do niego. Usiłował sobie przypomnieć, nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

Po raz pierwszy przyjrzał się jej dokładnie. W białej bluzce i granatowej, plisowanej spódnicy, mundurku dziewcząt z „Dwójki”, wyglądała uroczo. Jedynym odstępstwem od regulaminu była rozpięta o guzik za głęboko bluzeczka. Jaka wysoka! Nie zauważył, kiedy tak wystrzeliła w górę. Włosy do ramion, czarne, poskręcane w loki. Z pewnością nie była piękna urodą, jakiej się oczekuje od debiutującej aktoreczki. Nie miała ślicznej twarzy, widział drobne mankamenty. Nos troszkę za długi, usta zbyt szerokie, kości policzkowe nieco wystające. Dwa małe pryszcze na policzku. Nie był zresztą pod tym względem lepszy. Ale te oczy! Przepastne, czarne, o migdałowym, orientalnym owalu. Roześmiane. Pod nimi niewielkie, dodające uroku woreczki. Nie była lalką, lecz urokliwą, pełną życia panną. Owszem, pucułowatą, jednak nazwanie jej Pyzą było teraz draństwem. Wysmuklała, nabrała kobiecych kształtów, urosły jej piersi. Nie przypominała niskiej i grubej dziewczynki, jaką zapamiętał sprzed dwóch lat. Na murku, dyndając nogami, siedziała atrakcyjna dziewczyna. Mijali się codziennie, a on nie dostrzegał przemian, jakie w niej zachodziły.

Wika wiele by dała, żeby pozbyć się tej okrutnej Pyzy, była jednak bezradna. Od szkolnego przezwiska nikt jeszcze nie uciekł. Przed dwoma laty postanowiła zrobić wszystko, aby straciło rację bytu. Przestała podjadać, jeździła na rowerze, chodziła na lekcje jazdy konnej i tańca. Przez ten czas wyrosła i wypiękniała. Część kilogramów zgubiła, część poszła w dodatkowe centymetry. Do zrzucenia pozostało naprawdę niewiele. Pyza, która przylgnęła do niej jak rzep i nie chciała się odczepić, była obecnie przezwiskiem zdecydowanie krzywdzącym.

Przeszła do rzeczy bez zbędnych słów.

– Nie wiesz, jak mam na imię? – Było jej przykro, że nie pamiętał, ale przynajmniej nie nazwał jej Pyzą. Nie obraziła się. – Wiktoria, Wika. W następną sobotę jest zabawa dla klas licealnych – zagaiła. – Przyjdziesz?

– No nie wiem, nie zastanawiałem się. Prawdę powiedziawszy, nie umiem tańczyć.

– Wybierzmy się razem. Poćwiczymy i nie będziesz podpierał ściany. Do balu jeszcze dziesięć dni, mnóstwo czasu. Wystarczy, jeśli się postaramy. Co o tym myślisz?

– Naprawdę chciałabyś? Będziesz mnie uczyła?

Nie powiedział wszystkiego. Fakt, nie tańczył najlepiej, na szkolną zabawę nie chciał jednak pójść z zupełnie innej przyczyny. Nie miał ochoty siedzieć przy stoliku w towarzystwie klasowych oferm i gapić się z zazdrością, jak inni tańczą z najładniejszymi dziewczynami. Przypomniał sobie katastrofę sprzed roku. Wtedy załamał się po czwartej odmowie. Koleżanki najwyraźniej za nim nie przepadały. Wyszedł grubo przed końcem i pomaszerował prosto do swojej dobrej wróżki, pani Anieli, wylać u niej żale na świat, a na kobiety w szczególności.

Wikę podjęcie decyzji o zaproszeniu Roberta wiele kosztowało. W końcu to chłopcy są od zapraszania dziewcząt, nie odwrotnie. Nie miała jednak wyboru, bo kto poprosi do tańca Pyzę? Żeby się koledzy naśmiewali: „Wszystkie odmówiły, więc tylko Pyza ci pozostała”? Znała te teksty. Niejedną noc przepłakała, kiedy docierały do jej uszu. Robert nie był wyśnionym rycerzem, przynajmniej kilku pociągało ją bardziej, mieli już jednak dziewczyny. W grę wchodzili jeszcze koledzy z innych szkół, lecz bała się, że odmówią, a na dokładkę rozpowiedzą, że ich zapraszała. Tego by już nie zniosła. W jej chłodno kalkulującej główce Robert był drugim, ale bezpieczniejszym wyborem.

– Dlaczegóż by nie…

– Wspaniale. Gdzie będziemy ćwiczyć?

– U mnie w domu. Mam gramofon i płyty. Podejrzewam, że jesteś beznadziejny, ale jeżeli poćwiczymy, będzie dobrze.

– Co na to twoi rodzice? Możesz mnie zaprosić?

– Tatusia nie ma, on zawsze w pracy, mama jest wyrozumiała, we wszystkim się zgadzamy, a brat jest młodszy, więc go przegnam, żeby nam nie przeszkadzał.

– To kiedy zaczynamy?

– Gdzieś się spieszysz?

– Ani trochę, nie mam na dzisiaj żadnych planów.

– Myślałam, że gnasz do domu zakuwać matmę, kujonie.

– Oj, Wika, daj spokój.

Był nastawiony pokojowo. Nie mogło być inaczej, tak go oczarowała.

– Tylko nie obiecuj sobie za wiele. Jest mi potrzebny partner do tańca, do niczego więcej. Mam chłopca, ale jest z Torunia i nie może przyjechać na naszą zabawę. – Tego chłopca, wiedziona intuicją, wymyśliła na poczekaniu.

– O! – Nie umiał ukryć rozczarowania. – Ale skoro jesteś zajęta…

– A gdybym nie była zajęta, coś by to zmieniało?

Mogła być Pyzą, inteligencji jej jednak nie brakowało.

– Nie, skądże, ale szkoda. Twój chłopak jest na pewno starszy?

Wiek pozostawał istotnym kryterium atrakcyjności. Starszy chłopak bił na głowę młodszych rywali. Zupełnie jak u morsów.

– Nooo. O dwa lata, jest studentem. I jest taaaki przystojny. Ale niedawno się na niego zbiesiłam. Może nawet z nim zerwę. Chciałbyś, żebym go rzuciła?

Nie miała do tej pory wielu okazji do flirtowania. Wiadomo, Pyza. W trakcie rozmowy odkrywała w sobie ten dar i to odkrycie ją upajało. Tym chłopakiem z Torunia zupełnie go dobiła. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie miał żadnego doświadczenia we flirtach i w odróżnieniu od niej brakowało mu talentu do takich słownych potyczek.

– Zrobisz, jak zechcesz. – Jedynie taka, niezbyt błyskotliwa, odpowiedź przyszła mu do głowy. Ona pierwsza zwróciła na niego uwagę. Zapewne dlatego z każdą chwilą piękniała w jego oczach.

Nie jest wcale gruba, żadna z niej pyza. Jest taka ładna. Wiedział, że jej ojciec, inżynier Kawecki, pracuje w Polskim Kablu. Wika od czasu do czasu urządzała prywatki, co peszyło go jeszcze bardziej. Nigdy nie był zapraszany na domowe imprezy urządzane przez kolegów i koleżanki z zamożniejszych domów. Zamknięte towarzystwo, do którego przepustką była pozycja rodziców. Jego spowijała gęsta jak mgła aura obojętności. Dotąd specjalnie mu to nie przeszkadzało.

Wika doszła do wniosku, że przesadziła i speszyła chłopaka, który był jej potrzebny. Żeby to szybko odkręcić, zaczęła wyjaśniać kroki do one-stepa. Naturalnym gestem położyła dłoń na jego ramieniu, tak jej podpowiadała intuicja. Poczuł, że w miejscu, którego dotyka, skóra pulsuje żywym ogniem. Nie umiał się skupić na skomplikowanych krokach.

Dotarli do ładnej, położonej w głębi ogrodu willi. Nie imponowała wielkością, jednak wszystko w niej było proporcjonalne i pełne małomiasteczkowego uroku. Drzwi otworzyła elegancka kobieta w średnim wieku. Podobieństwo z córką było widoczne. Pomyślał, że jej matka ładnie się starzeje. Miała ciepłe, mądre oczy i sympatyczne kurze łapki.

– To jest Robert, mamo. Chodzi do naszego liceum. Będziemy się uczyli tańczyć.

– Miło mi pana poznać, zapraszam. – Uśmiechała się przyjaźnie. Córka wtajemniczyła ją wcześniej w swoje plany.

Zaprowadziły go do salonu umeblowanego meblami gdańskimi. Wykonane z ciemnego dębu, bogato rzeźbione, stwarzały atmosferę mieszczańskiej solidności. Mama Wiki wyszła na chwilę. Wróciła z herbatą i domową szarlotką.

– Zanim zaczniecie tańczyć, zjedzcie coś.

Nie wiedział, jak się zachować. Mieszkał w oficynie, dwa szczeble drabiny społecznej niżej. Szczebel wyżej byli ci, którzy mieszkali od frontu. Na samym szczycie elita, dzieci wyższych urzędników i zamożnej inteligencji, jak Wika Kawecka. Podziały wśród dorosłych przenosiły się na uczniów. Siedząc w salonie Wiki, zrozumiał, jak bardzo brakuje mu obycia. Nigdy w takim domu nie był i nie wiedział, co wypada. Ten salon, gdańskie meble, towarzystwo eleganckich, pewnych siebie kobiet. Wszystko to go przytłaczało. Na szczęście obie panie zadbały, żeby czuł się swobodnie, a szarlotka była doskonała. Mama Wiki posiedziała chwilę, potem zostawiła ich samych.

– Mamy dwie godziny, zwiń dywan!

Klasnęła jak instruktorka tańca i włączyła gramofon – najnowszy model z napędem elektrycznym. Na licealnych potańcówkach tańczono popularne tańce: bostona, shimmy, one-stepa, walca, walczyka, tango, mazura, charlestona. Zaczęli od walca. Poszło nieźle, Robert umiał tańczyć walca. Żeby nie tracić czasu, przeszli do mazura. Mazura też znał. Wika zrobiła wielkie oczy.

– Czy ty mnie przypadkiem nie zrobiłeś w konia?

Dostali głupawki i nie mogli się w żaden sposób uspokoić. Aż jej mama zajrzała, żeby sprawdzić, co ich tak rozbawiło.

– A cóż to za hałasy, moi państwo?

Próbowali wyjaśnić, jednak bez przerwy wybuchali śmiechem. Wreszcie Wika, ocierając łzy, wyjaśniła, dlaczego im tak wesoło.

– Koniu nie zrobił cię w konia. Znam tylko dwa tańce. Kroków nauczyła mnie sąsiadka, starsza pani, która tańczyła kiedyś w balecie.

Miał słuch i nieźle się poruszał, więc szło im doskonale. Wika prowadziła. Okazało się, że tańczy bardzo dobrze. Brała lekcje w prywatnej szkole tańca dla panien i tańczyła na prywatkach. Na tych, które sama urządzała. Na inne nie chodziła, nawet jeśli była zapraszana.

– Na razie ja poprowadzę, potem ty przejmiesz wodzenie. W tańcu – dodała znacząco – potrzebujemy zdecydowanych mężczyzn, którzy poprowadzą.

– A już ty szczególnie potrzebujesz, żeby ci ktoś mówił, co masz robić. Czy zezwalasz swojemu chłopakowi, aby tobą dyrygował?

– Prawdę mówiąc, mój chłopak mię nuży. Muszę pomyśleć o zmianie. – Obserwowała, jak zareaguje. – Wymienię go na innego, naturalnie studenta.

Na szczęście przeszli do one-stepa i nie mogła go dłużej dręczyć.

– Dzisiaj to ostatni taniec. Jutro też masz się postarać.

– Jak najbardziej, pani profesor, stanę na głowie, obiecuję.

One-stepa zatańczyli z przytupem, bawiąc się doskonale. Nawet się spocili, ona niewiele, za to on porządnie.

Jakie ma urocze rumieńce, a że policzki troszkę pucułowate? Jeszcze nigdy nie był tak blisko z dziewczyną. Odkrył właśnie, że to niezrównane przeżycie. Nozdrza wypełniały odurzające zapachy. Nuta jej potu, woń kwiatów we włosach i coś jeszcze. W tajemnicy przed mamą użyła kropelkę jej perfum. W tańcu przybliżał głowę i wdychał czarujący bukiet.

Skończyli punktualnie, jak zaplanowała.

– Całkiem nieźle. Nie przypuszczałam, że tak udatnie1 nam pójdzie.

– Bardzo jesteś łaskawa. Dla rezerwowego to wielki zaszczyt.

– Ależ proszę. – Dygnęła przed nim jak dobrze wychowana panienka. – Jeszcze jedno. Jak u ciebie z ubraniami?

Lekko zaczerwienił się ze wstydu.

– Kiepsko. Urosłem ostatnio, więc już dawno należało kupić nowe.

Tu był jego słaby punkt. Pocerowane, niemodne, czasami przenicowane ubrania zamiast zachęcać do zawarcia znajomości, odstraszały nieliczne dziewczyny, które mogły się nim zainteresować. Na lepsze stroje nie było go jednak stać.

– Są ci potrzebne spodnie i koszula. Najlepiej dwie, jak się spocisz, będziesz mógł zmienić. Wielu tak robi na balach.

– Ty też zmieniasz bluzkę? – Po raz pierwszy pozwolił sobie na więcej niż poprawność.

– Ja się nie pocę. Ale na wszelki wypadek, gdybym była rozrywaną, wezmę zapasową.

– Z pewnością będziesz. Do takiej ślicznej dziewczyny ustawi się kolejka.

Właśnie powiedział swój pierwszy komplement. Nawet nieźle wypadł. Jej się spodobał. Nic by nie miała przeciwko takiej kolejce.

– Chyba nie jesteś zazdrosny?

– A może jestem?

– Żeby być zazdrosnym, trzeba mieć do tego jakiś grunt. Zazdrosnym może być mąż, narzeczony, kochanek. – Uśmiechała się ironicznie. – Do której kategorii ty aspirujesz? Niech zgadnę: narzeczonego!

– Ale ty jesteś okrutna!

Zauważył już, że ona ogrywa go łatwo i z wdziękiem, a w szermierce słownej nigdy jej nie dorówna.

Szybko powróciła do tematu jego stroju.

– Znam jednego krawca. Jest niedrogi i solidny. Jeżeli zechcesz, jutro po lekcjach zaprowadzę cię do niego.

– Jesteś kochana. W wakacje zarobiłem trochę pieniędzy. I tak bym musiał kupić coś z ubrań, a ty mi przynajmniej doradzisz.

– Postaram się.

– To do jutra.

Wracał zygzakami i w podskokach. Im bliżej domu, tym podskoków i zygzaków było mniej. Nie cieszył się jak jeszcze przed chwilą. Zawsze tak było. Dom nie był tym dobrym miejscem, do którego wracamy we wspomnieniach i nosimy w sercu przez całe życie. Mieszkał z matką, Jadwigą Meissner, w maleńkim dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze oficyny przy Nowodworskiej. Wychowywała go samotnie.

Ojcem Roberta był Piotr Sahajdaczny, zawadiacki oficer wywodzący się z kozackiej szlachty, która przed wiekami osiadła w Rzeczypospolitej. Rotmistrz Sahajdaczny służył w stacjonującym w pobliskim Toruniu 18 Pułku Ułanów. Kiedy Jadwiga powiedziała mu, że jest w ciąży, odmówił ślubu. Nie pociągała go i nie miał zamiaru przez resztę życia płacić za szaleństwa nocy świętego Antoniego. W ową upalną czerwcową noc za dużo wypił i stracił głowę. Poczęli Roberta na nadwiślańskich błoniach. Piotr miał dwadzieścia dwa lata, był podporucznikiem, a świat stał przed nim otworem. Z niezrozumiałych powodów syna nie uznał, alimentów nie płacił.

Robert wyrastał na ładnego, pogodnego i mądrego chłopca. Zawstydzona Opatrzność postanowiła w ten sposób wynagrodzić mu brak ojca, nie miała jednak żadnego wpływu na matkę. Jadwiga Meissner nienawidziła mężczyzn, przenosząc na płeć męską zbiorową odpowiedzialność za postępek Sahajdacznego.

Rodzina Meissnerów mieszkała we Lwowie od pokoleń. Przybyli do Galicji z austriackiego Tyrolu. Podczas wojennej zawieruchy młodziutka Jadwiga straciła rodziców i przywędrowała za pracą do Bydgoszczy. Jeszcze we Lwowie skończyła szkołę ekonomiczną. W Bydgoszczy pracowała jako księgowa w Bydgoskiej Fabryce Maszyn. Zarabiała tyle, że była w stanie utrzymać ich dwoje, również w trudnych czasach wielkiego kryzysu.

Była kobietą pozbawioną ciepła, wręcz zimną. Nie potrafiła zapewnić synowi czułości, dotyku, pocałunków, pieszczot, słów miłości i poczucia bezpieczeństwa, którymi inne mamy tak szczodrze obdarowują swoje dzieci. Miał matkę, która ciągle narzekała, ciągle go krytykowała i ciągle czegoś zabraniała, nie dając w zamian matczynej miłości. Nieustannymi przesłuchaniami, tyradami, a jeśli zaszła potrzeba – podstępem, wyciągała z małego chłopca jego najskrytsze tajemnice po to tylko, aby je obwieścić całemu światu.

Wracając ze szkoły z podbitym okiem, był z siebie dumny. Taka jest kolej rzeczy. Chłopcy bili się od zawsze i będą się bili do końca świata, ponieważ leży to w ich naturze. Dziewczynki niezawodnie to wyczuwają. Chętnie się bawią z największymi łobuzami, maminsynków nie lubią.

Jego rozpacz uosabiała powracająca z pracy matka. Wydobywała z niego imię rywala, następnie szła na skargę do rodziców kolegi, który miał nieszczęście z nim zadrzeć, a nawet do szkolnej wychowawczyni. Nie przespał wiele nocy, rozpaczając po takich interwencjach. Co następnego dnia wygadywali koledzy, jakich obelg musiał wysłuchać, ile razy do lima pod okiem dołączało boleśniejsze, na sercu – tylko on wiedział.

Kiedy był starszy, uświadomił sobie, że nie zdarzyło się jej powiedzieć czegoś pogodnego. Nigdy nie pochwaliła ani jego, ani kogokolwiek. W jej ponurym świecie wszyscy byli źli, wszyscy czemuś winni. Słowa nie służyły wymianie myśli, lecz karaniu i zadawaniu bólu. Musiał wysłuchiwać sączonego z jej ust jadu dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie spoczęła, dopóki nie postawiła na swoim. Niezależnie od okoliczności, niezależnie, jak istotna była sprawa, musiała mieć rację.

– Czy mogę pójść na podwórko, mamo?

– Odrobiłeś już lekcje, Roberciku?

Nienawidził tego Robercika. Prosił, żeby go tak nie nazywała. Jak grochem o ścianę.

– Tak, mamo, odrobiłem.

– Co miałeś zadane?

Karnie wymienił zadania domowe, chociaż pilno mu było na podwórko.

– Ta pokaż, co masz w kieszeniach.

Robiła to rzadko, lecz akurat dzisiaj miała ten kaprys.

– Co to jest? – Trzymał w ręku pudełko zapałek.

– To zapałki, mamo. Pudełko jest puste. Do zabawy.

– W co się będziecie bawili, syneczku?

– Pójdziemy do parku i będziemy się bawili w budzik. To taka fajna zabawa. Łapiemy do pudełka pszczołę i przykładamy do ucha. Ona wtedy bzyczy jak budzik. – Uśmiechał się na myśl o czekającej go zabawie.

Powiedziała „syneczku”, uśpiła jego czujność. Zamiast powiedzieć: „Jeszcze nie wiem”, wyznał prawdę.

– Kategorycznie zabraniam tej idiotycznej zabawy. Nie pójdziesz dzisiaj na podwórko!

– Ale, mamo, co złego w takiej zabawie? Wszystkie dzieci się tak bawią. Jak pszczoła już pobzyczy, to ją wypuszczamy. Nie robimy jej krzywdy.

– Tobie, głuptasie, stanie się krzywda. Użądli cię! Od użądlenia osy można umrzeć.

Nienawidziła pszczół i os. Jak zresztą wszelkich stworzeń, dużych i małych. Z wzajemnością. Jeżeli bzyczący huncwot wleciał do mieszkania, rozpoczynała taniec świętego Wita. Wymachiwała rękami, próbując odgonić przybłędę. Zdarzało się, że podrażniona osa odpłacała użądleniem, pogłębiając jej nienawiść do bzyczącego bractwa.

– Lubię się bawić w budzik, wszyscy lubimy, będę ostrożny, mamo, obiecuję. Pszczoła mnie nigdy nie użądliła. Naprawdę.

– Ta się ze mną nie handrycz. Wiesz, że tego nie znoszę – prychnęła.

Dalsza rozmowa przebiegała według ustalonego scenariusza. Prędzej czy później musiał przyznać, że zabawa w budzik jest niebezpieczna, że jest jej wdzięczny, ponieważ go uchroniła przed użądleniem, i więcej nie będzie się tak bawił.

– Tak, mamo, zrozumiałem. Miałaś oczywiście rację.

Jak dziecko ma się mierzyć z dorosłym, własną matką, która zapewnia, że chce dla niego jak najlepiej, a nieustannie go krzywdzi? Nachodziły go myśli o ucieczce z domu. Marzenie ośmiolatka – uciec jak najdalej. Był za mały, aby zrozumieć przyczynę, zrozumieć niesprawiedliwość, z jaką traktuje go los. Był za mały, żeby się odciąć emocjonalnie od dręczącej go kobiety. Była matką, a on, jak każde dziecko, kochał matkę. Wołanie „mamo”, gdy nie słyszał w odpowiedzi „słucham cię, synku”, pozostawiało w ustach gorzki posmak. Wystąpiły symptomy nerwicy, chociaż ani on, ani matka nie zdawali sobie sprawy, jaka jest przyczyna jąkania, dlaczego niemal codziennie wymiotuje. Jadwiga Meissner była zbyt prymitywna, żeby pojąć związek pomiędzy objawami nerwicowymi syna a swoimi metodami wychowawczymi.

– Mamusiu, bardzo, bardzo cię proszę.

– Proszę, zgódź się.

– Mamusiu, proszę, co ci zależy?

Nie pojmowała znaczenia chwytającego za serce słowa „proszę”. Dla niej ten, kto prosił, chciał odebrać coś, co się jej należało. Nienawidziła mówić „tak”, ponieważ wyrażenie zgody było równoznaczne z przyznaniem się do porażki. Rzadsze i rzadsze prośby chłopczyka odbijały się od nieczułego serca.

Jej apodyktyczność przybierała najróżniejsze formy. Prawie nigdy nie udawało mu się dokończyć zdania. Już w połowie wiedziała, co ma do powiedzenia i przerywała. Swoje sprawy do niego przedstawiała, na nic się nie oglądając, nie było dla niej świętości. Czy jadł, czy odrabiał lekcje, czy niósł akurat wazę gorącej zupy, cokolwiek. Nie stanowiło dla niej problemu natychmiastowe wstrzymanie każdej aktywności. Jeżeli coś do niego miała, wymagała niepodzielnej uwagi, bezzwłocznego wykonania polecenia.

Miała też inne obsesje. Szczególnie dwie dawały mu się we znaki, pomimo że same w sobie nie wyglądały groźnie. Problemem była ich nagminność. Chora wyobraźnia chorej kobiety podpowiadała wykroczenia, za które synowi należy się reprymenda. Większość owych przewin, na ogół drobnych, była wyimaginowana. Po prostu źle się czuła, jeżeli przez dłuższy czas go nie krytykowała. Czegoś jej wtedy brakowało. Drugi irytujący zwyczaj polegał na wydawaniu polecenia zrobienia czegoś, co właśnie robił albo przed chwilą skończył robić.

Nie wiadomo, co nią powodowało. Najbardziej prawdopodobne było, że zbierała plusy w jakimś paranoicznym konkursie na antymatkę. Była jak automat, którego pan konstruktor nie wyposażył w sprzężenie zwrotne i z tego powodu nie docierały do niego informacje o reakcji otoczenia na jego poczynania. Dlatego nigdy ich nie korygował, niezależnie od konsekwencji, do autodestrukcji włącznie.

Z tym wszystkim czuł, że jest nikim. Z wiekiem twardniał jednak i zaczynał rozumieć, że pozbawiła go dzieciństwa, pozbawiła poczucia bezpieczeństwa, odebrała pewność siebie. Doświadczał zła w czystej jego postaci.

Jakim sposobem zachował pogodę ducha, pogodny uśmiech, pozostanie niewyjaśnioną tajemnicą. Mimo to płacił nieswoje rachunki. W szkole nie był lubiany. Nie potrafił dociec przyczyny. W podstawówce, owszem, bywał złośliwy. Szybko jednak zrozumiał, że to do niczego dobrego nie prowadzi. W gimnazjum bardzo się zmienił. Przestał dokuczać, był uczynny, dawał ściągać, nie wymądrzał się i nie wyrywał do odpowiedzi. Odkrył zalety powściągliwości. Niechęć rówieśników jednak pozostała. Nie umiał zgłębić jej natury. Może dziewczyny wyczuwały zło, które w jego duszy zasiała matka. Niebezpieczeństwo, przed którym przestrzegała kobieca intuicja. Wika na szczęście żadnego zła nie wyczuła.

Ciepło i miłość odnalazł u Anieli Ćwiklińskiej – sąsiadki, która mieszkała na pierwszym piętrze ich oficyny. Starsza pani pięknie przeżyła swoje życie. Młodziutka Aniela przyjechała do Warszawy z prowincji. Debiutowała jako tancerka w rewii. Występowała w warszawskich teatrach i kabaretach. Prześliczna i powabna, potrafiła wykorzystać swe uroki. Kochanków miała legiony. Przez buduar uroczej Anieli przewijali się dziedzice rodzinnych fortun, ogniści oficerowie carscy, synowie przemysłowców, rasowi bogacze. Latami umiejętnie łączyła niezbyt imponującą karierę artystyczną z wygodnym życiem utrzymanki. Bywała muzą poetów i malarzy. Przychodzili dla ponętnego ciała, którym ich obdarowywała szczodrze i bezinteresownie, oraz w poszukiwaniu natchnienia. Literaci i podobne im pięknoduchy przy kielichu absyntu dyskutowali w jej przytulnym gniazdku o Młodej Polsce. Byli wśród nich prawdziwi rewolucjoniści, którzy w wolnej ojczyźnie zasłużyli na własną ulicę.

Burzliwa młodość przeminęła, a pani Aniela nadal wiodła ciekawe życie. Lata wojenne stanowiły w jej biografii sekretną kartę. Nie wiadomo, co wtedy porabiała. Przy Nowodworskiej zamieszkała w 1926 roku. Zarabiała na życie lekcjami gry na pianinie. Raz w roku sprzedawała cenną błyskotkę z kolekcji, którą przewidująco zachowała na jesienne lata. Pieniądze z lekcji uzupełniane dochodami ze sprzedaży klejnotów pozwalały żyć na przyzwoitej stopie.

Poznała Roberta, kiedy poszedł do pierwszej klasy. Na prośbę matki opiekowała się nim do jej powrotu z pracy. Miała pięćdziesiąt lat i niezaspokojony instynkt macierzyński. Chłopiec przebojem zdobył jej serce. Opowiadała zapamiętane z dzieciństwa baśnie. Siedział na kanapie, zasłuchany, z piernikiem toruńskim w rączce i ufną trwogą w sercu. Były to jego najpiękniejsze chwile.

Pani Aniela okazywała mu serce, ratowała rozdeptywaną duszę, rozmawiała jak z dorosłym i o wszystkim, co jego interesowało. Nigdy nie narzucała swojej woli. Przekonał się, że również on może mieć rację, nie musi zawsze ustępować. To ona uczyła go gry na pianinie, podtykała niemoralne powieści, które pożerał jak grzeszny zakonnik dzieła z Indeksu. A przede wszystkim z uwagą wysłuchiwała wszystkiego, co miał do powiedzenia. Kiedy podrósł, odwdzięczał się drobnymi przysługami. Przynosił węgiel z piwnicy, rąbał drewno na podpałkę, robił zakupy, wyżymał ciężkie pranie i rozwieszał we wspólnej suszarni na poddaszu. Ratunek w osobie wyrozumiałej, ciepłej i mądrej pani Anieli nadszedł w ostatniej chwili. Do przełomu doszło przed czterema laty. Do Jadwigi Meissner dotarło wreszcie, że syn bardziej kocha starszą panią z pierwszego piętra niż matkę. Zabrała się energicznie za jego dyscyplinowanie.

– Masz od dzisiaj przestać chodzić do tej… do tej… – póki co zmełła w ustach obelgę – Ćwiklińskiej. Mój błąd, że cię do niej posyłałam, ale nie miałam innego wyjścia. Niedawno się dowiedziałam, że ta kobieta się źle prowadziła. Nie ma potrzeby, żebyś ją odwiedzał.

– Mamo, co w tym złego, że raz na jakiś czas wpadnę do pani Anieli? Ona tyle wie, bardzo się o mnie troszczy, lubi mnie, rozmawiamy.

– No właśnie, rozmawiacie. Czy nie mówiłam, że była lafiryndą? Masz przestać do niej chodzić! Ta zrozumiałeś?! – już się nie hamowała.

Bardziej go zranić nie mogła. Nazwanie pani Anieli, osoby mu najbliższej, lafiryndą było tą kroplą, która przelała czarę goryczy. Pojął, że nic nie jest winien kobiecie, która go urodziła, bo ona jest zła. Niedobrze się stało, że przez wszystkie te lata maltretowania nigdy nie płakał. Gdyby po słowach tak okrutnych wybuchał płaczem, matka być może ograniczyłaby swe zapędy pedagogiczne. Lecz nie płakał, tylko w milczeniu przełykał krzywdy zamiast łez, a ona nie widziała powodu do zmiany postępowania. Wszak wszystko robiła dla jego dobra. Jak choćby w ten dzień, dwa miesiące temu. Nieopatrznie wyznał, że po lekcjach co bardziej przedsiębiorczy chłopcy obmacują koleżankom piersi. Bogiem a prawdą wyciągnęła od niego tę skandaliczną informację podstępem. Zapytała, obiecując, że nikomu nie powie. Na wywiadówce, z mściwym błyskiem w oku, obwieściła to zaskoczonym rodzicom. Wymieniła nawet nazwiska jawnogrzeszników płci obojga. Przecież dziewczynki, które się pozwalają obmacywać, są współwinne. Nie dopowiedział, że jedną obmacuje kilku i ona nie ma wtedy wiele do powiedzenia, ponieważ dwóch ją przytrzymuje. Napawała się spojrzeniami, jakimi obrzucali ją oburzeni rodzice. Jeżeli były nienawistne, czuła się najlepiej. Jakie to przyniesie konsekwencje, jej nie obchodziło.

O tym, co zrobiła, dowiedział się następnego dnia. Był to najgorszy dzień w jego życiu. Został najbardziej znienawidzonym i pogardzanym uczniem w klasie. Wieść o podłej zdradzie i o postępku matki obiegła zresztą całą szkołę.

– Koniu: jąkała i kapuś!

Nie wiedział, gdzie się podziać, przepłakał wiele nocy. Dla kolegów i koleżanek, szczególnie tych obmacywanych, był od tej pory trędowaty. Wstydził się powiedzieć pani Anieli, bo to on zawinił. Wygadał się, choć powinien przewidzieć, jakie będą skutki tej jego niedyskrecji.

Nazywając uroczą starszą panią lafiryndą dlatego, że miłością i oddaniem zajęła w sercu syna miejsce jej przeznaczone, Jadwiga Meissner popełniła błąd. Nieokrzepły w życiowych zmaganiach czternastolatek został postawiony przed diabelską alternatywą. Dana przez naturę miłość do matki czy ratowanie własnej duszy, resztek szacunku dla siebie. Zbuntował się. Wypowiedział naturze jej prawa, wypowiedział matce posłuszeństwo, które miał wyryte w sercu.

Przez lata wypracował zdumiewający sposób przekazywania myśli. Rozmawiając z nią, każde – literalnie każde – zdanie poddawał autocenzurze. Rozpatrywał wszelkie możliwe reakcje matki. Zastanawiał się, co może wykorzystać przeciwko niemu. Jeżeli analiza wypadła negatywnie, zmieniał treść albo z niego rezygnował. Ta unikalna umiejętność pozwoliła wyleczyć się z jąkania. W nadzwyczajnym tempie, bez pomocy psychologów, psychiatrów, logopedów. Jąkała, kiedy zdanie ułoży się w głowie i zaczyna je wypowiadać, z góry wie, na którym słowie się zatnie. Zacina się właśnie dlatego, że wie. Potrafił nawet w trakcie mówienia zastępować krytyczny wyraz synonimem, jakby znał na pamięć słownik wyrazów bliskoznacznych.

Chcąc uniknąć rozmów korekcyjnych, przed którymi nie miał się gdzie skryć, spotykał się z panią Anielą w parku. Gawędzili sobie, siedząc na ławce pod kasztanem. Nie wiadomo, jak by się ta zimna wojna skończyła, zapewne po raz kolejny uległby emocjonalnemu szantażowi, który pozostawał niezawodną bronią matki. Swoją ofiarę, własne dziecko, szantażowała cynicznie, bez skrupułów.

Zrządzeniem Opatrzności wtedy właśnie Jadwiga Meissner zapadła na gruźlicę. Choroba miała nieostry przebieg, jednak ją wyczerpywała. Nie była już w stanie narzucać swojej woli w każdej, nawet nieistotnej sprawie. Zabrakło sił, żeby dręczyć syna tak długo, aż ustąpi.

Odczuwał niewyobrażalną ulgę i nawet się tego uczucia nie wstydził. Gotów był oddać duszę diabłu, byle koszmary nie powróciły. Dom pozostał miejscem pozbawionym szczęścia, lecz zdatnym już do zniesienia, chociaż jeszcze niedawno z każdego kąta wypełzało szaleństwo. Przestał zwracać uwagę na to, co mówiła. Potrafił, patrząc jej hardo w oczy, wycedzić: „Idź do diabła!”, trzasnąć drzwiami i zejść piętro niżej.

Pierwsze kroki skierował naturalnie do pani Anieli. Musiał się z nią podzielić swoim szczęściem.

– Poznałem dziewczynę. Ma na imię Wika i jest cudowna!

Pani Aniela wysłuchała zachwytów i opisów niezliczonych zalet Wiki z wyrozumiałością. Z przenikliwością kobiety znającej życie dostrzegła w tych jego zachwytach nadzieję na głębokie uczucie. Co jakiś czas zadawała dociekliwe, lecz życzliwe pytanie. Udzieliła też kilku wskazówek. Radząc mu, jak powinien postępować z dziewczyną, z góry wiedziała, że i tak postąpi po swojemu.

Zakochany młody dureń nawet najlepszych rad nie posłucha – rozmarzyła się. Wychodził z ociąganiem, najchętniej rozprawiałby o niej do rana. Zamiast pójść do domu, długo jeszcze wałęsał się po parku, przeżywając swoje szczęście. Pani Aniela odprowadzała go wzrokiem. Widząc jego swobodny, jak nigdy jeszcze, krok, przeniosła się wspomnieniami w odległą przeszłość. Niżynski… Jak on lekko tańczył.

Rok 1913. Niezapomniany wieczór kwietniowy. Na scenie „Balety Rosyjskie” Diagilewa, prapremiera Święta wiosny. Siedziała w loży Teatru Maryjskiego w Petersburgu z generałem Brusiłowem. Była jego kochanką. W sąsiedniej loży piękny jak młody bóg Jesienin2 z żoną – Isadorą3. Kłaniał się i rozjaśniał świat swoim naiwnym uśmiechem wiejskiego chłopca. Jak Robert, kiedy opowiadał o swojej dziewczynie.

Do domu wrócił późno, matka już spała. Jej nic nie powie. Gdyby się nieopatrznie wygadał, chciałaby wiedzieć, kim są jej rodzice, ile zarabiają, jaki mają dom, i w ten sposób zbrukałaby pierwsze kochanie. Dlatego nie powie.

W domu Wiki Kaweckiej, po wyjściu Roberta, odbyła się ważna rozmowa.

– No i jak, mamo?

– Nooo… – pani Hanka zawiesiła głos.

– Och, nie dręcz mnie, powiedz, co o nim myślisz. – Wika straciła cierpliwość.

– Myślę, że Bodo to on nie jest, ale ujdzie. Ujdzie… A jak ci poszło?

– Doskonale! Nie wiedziałam, że oni są tacy, no wiesz, naiwni. Jak naopowiadałam o swoim chłopaku, zwiesił nos na kwintę. Dałam mu do zrozumienia, że nie jest bez szans, tylko się musi baaardzo postarać. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Kocham cię, mamusiu. Pędzę do krawca.

Pani Hanka brakiem powodzenia córki i jej ohydnym przezwiskiem martwiła się jeszcze bardziej niż Wika. Prawdę mówiąc, to ona podpowiedziała, żeby zamiast się wypłakiwać w poduszkę w oczekiwaniu na księcia z bajki, wzięła sprawy w swoje ręce.

– Czemu sama nie zaprosisz jakiegoś sympatycznego chłopca? Nie musi być najprzystojniejszy, wystarczy, że się przy nim pokażesz. Potem pójdzie gładko. Ci, do których wzdychasz, będą zabiegali o wpis w karneciku. Przekonasz się!

Pobiegła do pracowni Abrahama Nomberga. Krawiec był godny zaufania, jednak, jak każdy dobry fachowiec, nie był tani. Za bardzo wszak zależało jej na sobotniej zabawie, aby taka błahostka ją powstrzymała. Po drodze przeskakiwała z nogi na nogę, jakby grała w klasy.

– Panie Abrahamie, przyprowadzę kolegę ze szkoły. U niego się nie przelewa, a ma pójść ze mną na bal. Zróbmy tak. Pan poda najniższą cenę, żeby nie dopłacać. To raptem spodnie i dwie koszule. On się nie może o naszej rozmowie dowiedzieć – wyrecytowała jednym tchem.

– Rozumie się i powodzenie składam.

Tym razem to Robert na nią czekał.

– Jak ci minął dzień? – wpatrywał się w nią z zachwytem i niezbyt mądrym wyrazem twarzy.

– Doskonale. A tobie? – Podziw odebrała jako należny hołd.

– Nadzwyczajnie.

Nadzwyczajność polegała na liczeniu minut do spotkania z nią.

– Idziemy do krawca.

Z wdziękiem weszła mu na głowę, a on się jej podporządkował. Nomberg powitał ich uprzejmie. Rodzina Kaweckich ubierała się u niego od lat.

– Dzień dobry, szanowne państwo. Jaki szykowny kawaler! Z panienką Wiką piękna z was para.

Nie skomentował, jedynie lekko poczerwieniał. Wika zarumieniła się jeszcze bardziej, jednak – ku jego zaskoczeniu – nie sprostowała. Okazało się, że doskonale wie, jakich koszul on potrzebuje.

– Dopasowana w ramionach, luźna w rękawie, wykładany kołnierz w stylu romantycznym – instruowała krawca. – Będziesz wyglądał jak Lord Byron.

Widziała, że wprawdzie chudy, ale ma wypukłą klatkę i w tym fasonie będzie mu do twarzy. Taki krój nie pasował na chuderlaka, lecz dla niego był doskonale dobrany.

– I koniecznie białe guziki w błękitnym odcieniu. Tak, te przystają.

Widać było, że moda ją pasjonuje.

Po uzgodnieniu szczegółów Robert zadał najważniejsze pytanie.

– Ile to będzie kosztowało?

Miał odłożone dwadzieścia trzy złote, wątpił jednak, czy to wystarczy.

– Przyszedłszy do ceny, uszyję taka jedna koszula za pięć złoty.

Dla krawca najważniejsze było, żeby panienka wyszła zadowolona.

– Doskonale – ucieszył się. – Naprawdę świetna cena. Prawdziwa okazja.

Wierzysz w okazja, chłopcze? Życie cię nauczy, że okazja nie ma – pomyślał Nomberg, wzdychając.

– Spodnie dobrze leżące w stanie, szersze w nogawkach. Na dole nieco zwężone. Naturalnie delikatna wełna. Taka lejąca się. Kolana nie będą się wypychały – wyjaśniła, chcąc się wykazać zmysłem praktycznym.

Krawiec dokładnie go obmierzył.

– Za spodnie jak dla szanowny pan zaledwie piętnaście złoty.

Na szczęście niewiele zabrakło, w razie czego doniosę.

– Mam, proszę pana, tylko dwadzieścia trzy. Może sam przyszyję guziki? – zaproponował. Trochę wstydził się przed Wiką.

Krawiec machnął ręką. Przywykł do targowania, a zobaczywszy Roberta, spodziewał się, że będzie gorzej.

– Szanowny pan mnie wyjścia nie zostawiasz. Uszyję ubrań z guzikiem za dwadzieścia trzy.

Wika chętnie by mu pożyczyła dwa złote, nie chciała go jednak zawstydzić.

Potańcówka, szumnie nazywana balem, była z wytęsknieniem wyczekiwana przez licealistów. Tych, którzy nie podpierali ścian. Przygotowania nie poszły na marne, Robert i Wika pięknie się prezentowali. Wdzięk i elegancja tańczącej pary rzucały się w oczy. Dziewczyna wpisywała do karnecika chętnych na kolejne tańce, a Robert bezradnie się przyglądał. Kilku chłopców z drugiej licealnej zamierzało najwyraźniej odbić mu partnerkę. Takie miała plany. Pokazać się i wymienić Roberta na któregoś z tych, do których od dawna wzdychała.

Tańczyła z Władkiem z klasy maturalnej, najmłodszym synem starosty. Starsi bracia zadbali o edukację seksualną młodego. Robił to już z wiejskimi dziewuchami. Wiką nie był specjalnie zainteresowany. Chciał jedynie pokazać kolegom, że żadna mu się nie oprze.

– Widzę, Pyziku, że Koniu się w tobie zabujał. Nawet ładnie wyglądacie, ale do siebie nie pasujecie. Zasługujesz na kogoś lepszego.

Była zirytowana, nazwał ją Pyzikiem, jemu jednak gotowa była wybaczyć wszystko. No, niemal wszystko. To do niego najczęściej wzdychała. Powiedziała zatem coś, co mogło go zainteresować. Niech nie myśli, żem jest gęś.

Władek trafnie odebrał zachętę, podniecała go myśl o ściąganiu majteczek Pyzie, która mu się coraz bardziej podobała. Żeby wziąć zadatek, manewrował w kierunku najciemniejszego kąta. Zamiast podejść do sprawy jak należy, stworzyć nastrój, na którym dziewczynie zależało, poszedł na skróty i obmacywał jej piersi. Nie wziął pod uwagę, że ona w tych sprawach była zielona.

Robert zauważył oczywiście te oburzające manewry. Chusteczka wysunięta z kieszonki, krawat w kretyńskie wzorki… No po prostu bubek…! Palant! Co ona w nim widzi? – Był zazdrosny jak Otello, właśnie przerabiali Szekspira. – Zatańczyłem z nią parę razy i już ten kretyn mi ją odbija. Podchodzi i bierze jak swoją. A ona się do niego mizdrzy jak, jak… No nie, Desdemona była wierna.

To, co zrobił Władek, to było dla niej za szybko i zaszło za daleko. Odtąd, sama nie wiedząc dlaczego, chętnym na taniec wyjaśniała, że właśnie obiecała kilka kolejnych Robertowi.

– Karnecik gdzieś się zapodział.

Kiedy orkiestra zrobiła przerwę, młodzież wysypała się przed budynek, chcąc w zakamarkach ogrodu skryć się przed ciekawskimi. Wika i Robert znaleźli się w najdalszym jego zakątku.

– Pierwszorzędnie nam idzie, naprawdę. Nie przypuszczałam, że tak dobrze wypadniemy.

– To przede wszystkim twoja zasługa. – Komplementy wychodziły mu coraz lepiej.

Stali w półmroku, on wielce speszony. Nie wiedział, jak się zachować, nie był jeszcze tak blisko z dziewczyną. No i sceneria – noc, ogród. Chciał ją objąć, ale jak? Pani Aniela trafnie przewidziała, pogrążył się w jej oczach i wyleciały mu z głowy wszelkie jej rady. Wreszcie zebrał się na odwagę i otoczył Wikę ramieniem. Niezdarnie i niepewnie. Był przekonany, że go zaraz odepchnie i jeszcze wyśmieje. Jednak nic takiego nie zrobiła. Zapytała:

– Ciekawe, czy umiesz całować. Sprawdzimy? Tak na próbę?

Długo czekała na tę chwilę, kiedy przestanie być Pyzą, a będzie tą dziewczyną, za którą uganiają się chłopcy. Nie chciała marnować tego dnia tylko dlatego, że Władek był taki niegodziwy.

– Tak na próbę – zgodził się skwapliwie.

Pierwszy raz się całował. Stali pod starym wiązem, więc odruchowo przyparł ją do drzewa. Całym ciałem czuła jego docisk. Była podekscytowana, a nawet podniecona. Większość koleżanek miała już swoich chłopców. Kiedy zadzierały nosa, zazdrościła im. Nareszcie i ona się całowała, poznawała smak pocałunku. Nie mogli przestać. Gdy im się wreszcie udało, zmieszani i zawstydzeni tkwili w bezruchu, dotykając się jedynie dłońmi. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Wika, bardziej obyta, podjęła rozmowę.

– Potrafisz całować – pochwaliła na wyrost. – Podobało ci się?

Nie sprzeciwiała się, więc pocałował ją ponownie. Poszło jeszcze lepiej. Nie zderzyli się zębami.

Orkiestra zaczęła grać, więc wrócili na parkiet. Tańczyli bostona, potem tango. Zmęczeni przysiedli na chwilę i pili lemoniadę. Wodzirej zawołał:

– Biały walc! Panie proszą panów.

Niektóre dziewczęta już wcześniej zwróciły uwagę na Roberta. Urok tej pary nie mógł ujść ich uwagi. Nawet dwie chciały z nim zatańczyć i jednocześnie ruszyły w jego kierunku. Wika zauważyła oczywiście to małe zamieszanie. Zrobiła się zazdrosna. Aby nie wypaść gorzej, zaprosiła Marka, który już wcześniej chciał z nią tańczyć. A on zapytał wprost:

– Chodzisz z Koniu? Nie wiedziałem.

– Ależ skąd! Nie, jesteśmy tylko… no… dzisiaj tańczymy.

– Umów się ze mną. Zapraszam do kina, potem pójdziemy na lody.

Nie było go na liście marzeń, w sekretnej klasyfikacji stał jednak nieporównanie wyżej od Roberta. Chodził do klasy maturalnej, był przystojny, świetnie grał w piłkę, wystrzałowo się ubierał i podobał się dziewczynom. Takiego chłopaka wszystkie by jej zazdrościły. Wahała się. Przed chwilą całowała się z Robertem, teraz podrywa ją Marek. Dwa lata wyrzeczeń nie poszły na marne.

– No, Pyza, jak będzie?

Koszmarnie! Właśnie stracił swoją szansę.

– Wspaniale, że zapraszasz, ale na randki brak mi czasu. Mam inne zajęcia.

– Daj znać, jak zmienisz zdanie. Będę czekał.

Robert tańczył z Brigitte, pogodną Niemką, która chodziła do jednej klasy z Wiką. Nie była tak ładna, lecz miała w sobie to coś: nadzwyczajne piersi, i jak mało która poruszała biodrami. Mieszkała w sąsiedniej kamienicy. Znali się, a na podwórku dzieciaki gadały, jak im pasowało, po polsku lub niemiecku. Rozmawiali po niemiecku. To był ukłon w jej stronę.

– Wika jest twoją dziewczyną?

– Niee, tylko ze sobą tańczymy.

– To mi nie wygląda na „tylko tańczenie”. Jesteście dzisiaj nierozłączni.

– „Z Wiką nie ma żartów – w miłości czy w gniewie. Co myśli, nikt nie zgadnie; co zrobi, nikt nie wie”4.

Rozbawił ją do łez.

Wika zawrzała słusznym oburzeniem. A to ciećwierz! Ledwo go spuściłam z oka, już podrywa tę krowę! Następny taniec był wolny, nadający się do przytulania, jak również do robienia wymówek.

– Coś jej naopowiadał? – naskoczyła na niego. – Nawet stąd słyszałam, jak wam wesoło. Może zmienisz partnerkę? Mię tak nie rozśmieszałeś – irytowała się.

– Nie chcę zmieniać partnerki. Chcę z tobą tańczyć, rozmawiać, chodzić na spacery, całować cię, tylko ty mi się podobasz.

Poczuła w sercu przyjemne ciepło, zdobył się na kolejną deklarację.

– Skąd ci przyszło do głowy, że ja mam ochotę się z tobą spotykać?

– No, nie wiem, ale bardzo bym chciał.

– I sądzisz, że jak się raz jeden pozwoliłam pocałować, to marzę o randkowaniu z tobą?

– Na pewno chcesz wrócić do tego swojego chłopaka. – Śmiałość szybko go opuszczała.

– Gdybyś nie flirtował z Brigitte, to kto wie? Może bym wybrała ciebie.

– O jakim flircie mówisz? Raz zatańczyliśmy.

– A co ją tak rozśmieszyło?

– Spytała, czy jesteś moją dziewczyną.

– I co jej powiedziałeś? – zainteresowała się.

Powtórzył jej ten wierszyk.

– I to ją aż tak rozśmieszyło? – Też parsknęła śmiechem.

– No właśnie.

– Twoje szczęście, że nie próbowałeś udawać mojego chłopaka. – Wyjaśnienie ją usatysfakcjonowało. Nie drążyła więcej tematu.

– Gdzie byś mię zaprosił, gdybym się zgodziła? – Patrzyła na niego teraz łaskawszym okiem.

– Może spacer nad Brdą, potem lody u Wiktora?

Była to najlepsza kawiarnia w Bydgoszczy. Położona na bulwarze, z widokiem na zakole rzeki, przytulna, pachnąca kawą. Ulubione miejsce spotkań zakochanych.

– Niech będzie, dam się zaprosić – przyzwoliła łaskawie. – Ale tylko dlatego, że lubię lody od Wiktora, więc sobie za wiele nie obiecuj.

Samo domniemanie, że może coś sobie obiecywać, wielce mu pochlebiało. Odprowadził ją pod sam dom. Po drodze się całowali, a Wika za nic by nie wyznała, co naprawdę się z nią dzieje. On już wiedział, co czuje. Tak bardzo mu się podobała. Zauroczyła go urodą, uśmiechem, dowcipem, sposobem poruszania, zapachem, spojrzeniem. Wszystkim. Mógłby ją całować bez końca. Nieustannie o niej myślał. Umówili się na randkę w niedzielne południe na Plantach.

Po śniadaniu poszedł do pani Anieli o wszystkim jej opowiedzieć. Wika go zaczarowała. Pani Aniela znała ten stan. Jej kochankowie, wprawdzie nie po pierwszych pocałunkach, byli w podobnym. Jej syn – tak o nim myślała – przeżywał pierwszą miłość. Mogła podpowiedzieć, jak się dobrać do Wiki, za nic jednak nie odarłaby jego uczucia z magii, nie pozbawiła przeżywanych na jej oczach rozterek.

Niepokoiła się, widząc, jak podle potraktował go los. Nie miał ojca, okazało się, że ma bezduszną matkę. Nadchodziły chwile, kiedy naprawdę się o niego obawiała. Również ona odetchnęła, gdy Jadwiga Meissner zachorowała. Nie przeszkadzało jej, że mijając ją na schodach, okazuje oblicze Meduzy5. Z rozbawieniem patrzyła, jak zachowując pozory, nieudolnie ją obraża. W ustach mełła nieodmiennie tę „kurwę”. Wymawiała bezgłośnie, lecz tak poruszała wargami, żeby Aniela wiedziała. Na nic innego nie było jej stać. Widząc, że syn nic sobie z jej słów nie robi, a kiedy wprost obraża Anielę, karze ją, schodząc piętro niżej, poprzestawała na epitecie „ta kobieta”. To określenie tolerował, chociaż wiedział, jaka bezbrzeżna nienawiść się za nim kryła.

Pani Aniela była tak szczęśliwa, widząc, jak Robert otrząsa się z destrukcyjnego wpływu matki, że zniosłaby nawet wykrzyczaną w twarz obelgę. Cieszyła się razem z nim, gdyż i ona miała udział w tym sukcesie.

Wysłuchała z wyrozumiałością peanów na cześć Wiki. Zorientowała się, że Robert nie za bardzo wie, co dziewczyna może mu dać, wobec tego, zamiast podpowiadać, zacytowała poetę:

 

Kto po wzięciu pocałunku

i po dalszy ciąg nie sięga,

godzien stracić to, co zyskał,

stary, głupi niedołęga…

 

Kolejną zwrotkę dopowiedziała już w myślach.

 

Mówisz, że to gwałt? Lecz gdybyś

duszę kobiet dobrze znał ty,

wiedziałbyś, że nic milszego

nie ma dla nich nad te gwałty…6

 

Pierwsza miłość to nie pora na branie gwałtem. Te mądrości muszą na swój czas poczekać. Najlepiej, jeśli sam do nich dojdzie.

Przyszedł nad Brdę przed czasem. Na pewno nie przyjdzie. Umówiła się, żeby mi przytrzeć nosa. Na jej widok twarz mu pojaśniała, serce zabiło mocniej. Jednak przyszła! Wika, najcudowniejsza dziewczyna na świecie. Wzięła go pod rękę. Czegóż więcej mógł chcieć? Chłopak jak on, przeciętny z przeciętnych, nawet nie marzył, że dziewczyna z dobrego domu pójdzie z nim do łóżka. Szczytem oczekiwań były pocałunki, może niewinne pieszczoty.

Uważała podobnie. Przez myśl jej nie przeszło, że to właśnie on będzie tym pierwszym. Chciała jedynie czuć to samo, co pod wiązem. Oparła się o drzewo i zamknęła oczy. Natychmiast poczuła na ustach jego wargi. Rozchyliła je i wysunęła język. Miała ochotę poznać smak nieprzyzwoitych pocałunków. Była otwarta, do pewnych granic oczywiście. Masturbowała się, marząc o niektórych kolegach albo aktorach. Nie mogła się powstrzymać, pomimo że ksiądz Ozga, szkolny katecheta, grzmiał, jaki to straszny grzech. Na spowiedzi pytał dziewczyn, czy to robiły. Nie wprost, ale tak, żeby było wiadomo, o co chodzi. Była na tyle roztropna, by się nie przyznawać.

Poczuł jej język w ustach, zakręciło mu się w głowie i stracił kontrolę nad sobą. Ona zaś znalazła się w innym świecie. Czuła więcej i bardziej niż za pierwszym razem. Głucho westchnęła, nie rozumiejąc, co się z nią dzieje. Dlaczego jestem tak podniecona? To są chyba te motylki w brzuchu. Czy z innym będzie tak samo? Nieźle. Całujemy się, a ja myślę o innych. Jej język śmielej zatrzepotał.

Kiedy się wreszcie od siebie oderwali, pogłaskała go delikatnie po twarzy.

– Podobam ci się, prawda?

– Zakochałem się w tobie! – wyrwało mu się bezwiednie.

Kiedy ta deklaracja padła, zrozumiał, że jest najszczerszą prawdą. Teraz to Wika całowała jego, było jej niewyraźnie. Chciała go wykorzystać, a on wziął wszystko na poważnie. Oj, Koniu, co ja z tobą teraz pocznę? Tego mu nie wyjawiła, lecz robiła to, co jej wychodziło najlepiej, flirtowała.

– Potrafisz dziewczynę zbałamucić! Zaś ja daję wiarę wszystkim twoim zapewnieniom. Jestem niemądra, prawda?

– Jesteś najcudowniejszą dziewczyną na świecie.

Pogoda była piękna, panował nietypowy jak na kwiecień gorąc. Doszli do końca bulwaru i nie mieli ochoty wracać, poszli więc dalej drogą ciągnącą się wzdłuż rzeki. Natrafili na polanę. Mieli ją tylko dla siebie. Usiedli na trawie.

– Powiedz, co ci się u mnie podoba?

Wbrew pozorom zadała trudne pytanie. Był zbyt nieśmiały, żeby wymienić piersi albo tyłek. A te były bez wątpienia mocnymi stronami Wiki. Czuł, że porusza się po niebezpiecznym terenie.

– No… oczy, brwi, śliczny nosek. I jesteś taka zgrabna! – Na nic innego się nie odważył.

– Zaledwie tyle? I nic więcej ci się u mnie nie podoba?

– Wszystko mi się podoba.

– Zechciałbyś rozwinąć temat? – Jego zakłopotanie ją rozbawiło.

Nie wiedział, co powiedzieć, więc postanowiła mu pomóc.

– A moje piersi? Czy ci się podobają?

Jak już sama zapytała, przemógł nieśmiałość.

– Są takie piękne. Jak senne marzenie.

Przynajmniej się nie bierze do obmacywania. Przez myśl mi nie przeszło, że Władek potrafi być taki bezczelny.

– Jakie znowu marzenie, przecież tu jestem. Jeżeli bardzo pragniesz, może zezwolę dotknąć. Chciałbyś?

– Naprawdę? Pozwolisz dotknąć?

Coś się w nim wtedy przełamało. Poczuł, że nieśmiałość mu ciąży i musi się jej jak najprędzej pozbyć. Próbował ją dotknąć. Zaśmiała mu się w nos i uchyliła. Jak Władek mnie obmacywał, obraziłam się, a jemu wszystko uchodzi, wcale się na niego nie gniewam. Oj, Wika, pilnuj ty się!

– Nie obiecałam, że pozwolę dotykać teraz. Powiedziałam, że może kiedyś…

Jej słowa już do niego nie docierały. Doskoczył, objął ją i przycisnął do trawy. Wyrwała się i uciekła. Na skraju polanki leżała kłoda. Wystarczająco duża, żeby się za nią schować. Gonili się wokół niej. Miał niewielką szansę schwytania Wiki, chyba że zechce pomóc. Tak wypadło, że spóźniła się przy zawracaniu, a on ją wtedy złapał. Zdyszana i zaróżowiona czekała, co zrobi, a samo czekanie było ekscytujące. Musiał ją tam dotknąć. Wyciągnął rękę, jednak coś kazało mu się powstrzymać. Trwali tak przez dłuższą chwilę, wreszcie zamknęła oczy i drżąc, podała mu swoją pierś.

– I jak się teraz czujesz, bezecniku? Nie chciałeś czekać, aż zezwolę, tylko wziąłeś siłą. Czy już zawsze będziesz mię zmuszał do wszystkiego przemocą?

Branie siłą ma swój urok. Kiedy ją przytrzymywał, a ona się wyrywała, czuł, jak jej ciało się pręży, a ona dyszy podnieceniem. Z trudem nad sobą panował.

– Wiesz, że niczego bez twojej zgody nie wezmę. Przysięgam! Nie będę cię nakłaniał, żebyś robiła coś wbrew sobie.

Wika chrząknęła, zadowolona z tej deklaracji.

– Co teraz powiesz o moich piersiach? Nadal ci się podobają czy zmieniłeś zdanie? Znalazłeś może jakieś mankamenta?

– Twoje piersi są takie… takie… Nie ma piękniejszych!

Kiedy jej dotykał, czuła, że dzieje się z nią coś niesamowitego. Jak tak dalej pójdzie, skończę zupełnie nie tam, gdzie zamierzałam. Uświadomiła sobie, że niewinny flirt zaczyna wymykać się spod kontroli, a jej to zupełnie nie przeszkadza. Trudno, nic nie poradzę. Muszę się tylko bardziej pilnować.

– Chodźmy na te lody. U Wiktora będę przynajmniej bezpieczna.

W podziękowaniu za błyskotliwy dowcip pocałował ją w policzek.

– Proszę, jaki się szarmancki zrobiłeś. Gdyby nie ta brutalna napaść na bezbronną kobietę, pewnie bym się dała nabrać.

– Przecież nie byłem brutalny! – zaprotestował oburzony.

– I jeszcze nieustannie mi przerywasz! Widzę, że żadna przy tobie nie jest bezpieczna. Najlepiej zajmij się Brigitte. Ona z pewnością przystanie na wszystko, co ci przyjdzie do głowy.

– Wiesz dobrze, że inne dla mnie nie istnieją.

– Nie wątpię. Nie istnieją, dopóki nie zniknę za rogiem.

– Jesteś niemożliwa, ale twoje dowcipy są nadzwyczajne. Lubię, jak się nade mną pastwisz.

– A to paradne! Ja ci przymawiam, ponieważ na to absolutnie zasługujesz, a ty masz z tego przyjemność. Nie wiesz przypadkiem, dokąd nas to zaprowadzi?

Do Wiktora. Tym razem byli zgodni. Zjedli pyszne lody, a on zapłacił. Chciała się dołożyć, jednak nie pozwolił, pomimo że były to jego ostatnie pieniądze.

– Mam do ciebie prośbę.

– Słucham. Gdzie tem razem chcesz mię dotknąć?

Polubił jej żarty. Były cięte i z klasą.

– Gdybyś przypadkiem znała kogoś, kto potrzebuje korepetycji… mogę dawać z matmy i historii.

Spodobało się jej, że sam rozwiązuje swoje problemy. Pewno, że pomogę, nieuków nie brakuje. Od dzisiaj jest moim chłopakiem. Dobrze, żem posłuchała dobrych rad mamy i zaprosiła go na bal. Tylko plany miałam zupełnie inne…

– Obiecuję, zrobię, co mogę.

Miał zmartwienie. Potrzebował pieniędzy. Tak chciał zaimponować swojej dziewczynie, że nieustannie o nich myślał. Pragnął zapraszać ją na lody, na tańce, jak koledzy z zamożnych domów. Dla niej był gotów na wszystko. W wyobraźni ratował ją z wszelkich opresji. Wymyślanie takich przygód stało się jego pasją. Nie wiedział niestety, jak zdobyć pieniądze. Na zarabianie brakło już czasu. Zresztą, ile mógł zarobić, był przecież uczniem. Przez chwilę naturalna dla jego wieku uczciwość walczyła z próżnością, z chęcią imponowania dziewczynie. Rezultat był łatwy do przewidzenia. Zdecydował, że ukradnie coś wartościowego. Co jest wartościowe? Wiadomo, złoto! Tylko gdzie ja znajdę złoto?

Odpowiedź nadeszła sama. Na lekcji religii. Pękaty jak imbryk ksiądz Ozga z namaszczeniem wykaligrafował na tablicy temat katechezy. Siódme przykazanie: „Nie kradnij!”. Rozejrzał się po klasie. Spochmurniał na widok Roberta. Nie udało się usunąć go ze szkoły. Na radach pedagogicznych próbował coś w tej materii zrobić, natrafiał jednak na mur niechęci. Dyrektor, nauczyciel historii, nauczycielka geografii, która się w historyku podkochiwała, i inni nie pozwolili posłać aroganckiego bękarta na zieloną trawkę. Wiadomo, poczęty w grzechu, którego piętno będzie nosił całe życie. Wielu księży myślało podobnie. Uczniowie pisali w ciszy i skupieniu, on przeniósł się w czasy inkwizycji. O czym ksiądz śnił na jawie, zdradzać nie wypada. Nigdy się ze swoich marzeń nie wyspowiadał.

Robert z ponurą miną siedział nad pustą kartką. Jakkolwiek by się starał, i tak dostanie pałę. Po co się wysilać? Na szczęście za każdym razem, kiedy katecheta próbował wywalić go ze szkoły, rada pedagogiczna usadzała go.

Wtedy doznał olśnienia. Złoto jest w kościele, zawsze tam było, dużo złota! Okradnie kościół św. Stanisława, w którym Ozga był proboszczem. Nie miał wyrzutów sumienia. Jak sprzedać ukradzione przedmioty, pomyśli później. Nie wszystko naraz. Kielich mszalny, monstrancja, patena, złota puszka i relikwiarz. Te dewocjonalia poznał na religii, a były jeszcze inne.

Nieźle się obłowię! Muszę wziąć worek, żeby wszystko zabrać. Nic nie zostawię katabasowi7! To będzie zemsta za moje krzywdy. Chyba nie mogę się pomodlić za powodzenie, chociaż dlaczego nie? Czy to Bóg go zatrudnił, czy się sam na synekurę wprosił?

Nie zdąży ukraść i spieniężyć sprzętów liturgicznych do niedzieli, ale na przyszłą randkę powinien być gotowy. Im szybciej to zrobi, tym lepiej, nie ma co zwlekać, bo się jeszcze z tego zwlekania rozmyśli. No i straci mniej nerwów. Co jest potrzebne do włamania? Solidny łom, worek, latarka i saperka. Łom i worek znalazł w piwnicy. Saperkę pożyczył od kolegi.

Zaschło mu w gardle, ręce drżały, czoło pokryły kropelki potu, tętno przyspieszyło. Z trudem nad sobą zapanował i z duszą na ramieniu wyruszył na swój pierwszy skok. Przekradając się ciemnymi zaułkami, dotarł do kościoła, który był położony wyjątkowo korzystnie. Okolica odludna, las blisko. Przeskoczył przez płot przykościelnego cmentarza, dotarł do tylnych drzwi i łomem wyważył je z zawiasów. Odgłosy, jakie się rozległy, były głośne jak wystrzały armatnie. Zamarł, gotów do ucieczki. Nikt się nie pojawił, było cicho, aż dzwoniło w uszach. Owinął głowę chustą, zostawiając szparę na oczy, jak w gangsterskich filmach. Dotąd nie znalazł się w tak wielkim niebezpieczeństwie. Mógł jedynie zgadywać, jak się zachowa. Niespodziewanie przestał się bać. Myśli miał klarowne, oddech spokojny, a tętno lekko przyspieszone.

Pochłonęła go aksamitna ciemność nasycona zapachem stearyny. Drzwi prowadzące na zakrystię były zamknięte, więc je również wyłamał. Wszedł do środka i zapalił latarkę. W pomieszczeniu było jedno ozdobione witrażem okno. Centralne miejsce zajmowała solidna, okuta szafa. Spróbował ją otworzyć. Mimo że się natężył, sztaby nie ustąpiły. Zbierał siły do kolejnej próby, gdy wtem usłyszał szuranie. Ktoś szedł przez kościół. To nie był duch, odgłosy pochodziły z tego świata. Zgasił latarkę. Drogę ucieczki miał odciętą. W ostateczności mógł wyskoczyć przez okno. Nie otwierało się, więc musiałby je wybić.

Ksiądz Ozga wracał z brydża. Grał słabo, nie wynik się jednak liczył, ale z kim grał. Jego partnerami byli ludzie wpływowi. Podczas gry gawędzili o ważnych sprawach. Brydżyk był zakrapiany, więc nabrał ochoty na kielicha przed zaśnięciem, a na plebanii wódka się skończyła. Wszedł do zakrystii, nie zwracając uwagi, że drzwi są otwarte. Wszedł i stanął oko w oko z zamaskowanym bandytą. Strach go sparaliżował.

Robert uderzył owiniętym w komżę łomem, trafiając w skroń. Ozga upadł na podłogę. Chłopak spojrzał na leżącą bez ruchu bryłę. Wtedy dotarło do niego, że zabił człowieka! Krew uderzyła mu do głowy. Czytał w bulwarówkach opisy brutalnych morderstw popełnianych przez zaskoczonych na gorącym uczynku włamywaczy. Planując swój skok, nawet o tym nie pomyślał. Jemu morderstwo nie mogło się przytrafić! Bryła drgnęła i zajęczała, ksiądz ożył. Odczuł niewyobrażalną ulgę. Wyciągnął sznur z jakiejś sukienki i związał księdzu ręce. Ozga odzyskał przytomność i płaczliwie błagał o litość. Chłopak obszukał mu kieszenie. Znalazł wypchany portfel i pęk kluczy. Jeden pasował do szafy. Pakował do worka wszystko, jak leci. Przerażony ksiądz nie protestował. Robert się nie odzywał, żeby Ozga nie rozpoznał go po głosie.

Wyszedł z kościoła i przeskoczył przez płot. Przemykał ulicą Kapliczną. Od Fordońskiej nadchodził patrol. W ostatniej chwili schował się we wnęce budynku. Serce waliło jak oszalałe, zagłuszając stukot butów. Kiedy go minęli, odczekał chwilę, przeciął Fordońską i zapadł w las. Był wreszcie bezpieczny. Z ostrożności nie zapalił latarki. Szedł wolno, uważając na wystające korzenie, gałęzie i doły. Dopiero za miastem wybrał odpowiednie miejsce i wykopał dół. W portfelu znalazł pięćdziesiąt złotych – akurat dzisiaj księdzu szła karta. Pieniądze włożył do kieszeni. Portfel wrzucił do worka, który ukrył w wykopie. Zakopał dół, starannie zamaskował ślady. „Przestępcy wpadają przez przypadek” – doradzali początkującym kryminalistom autorzy kryminałów. Na koniec porobił znaki. Świtało. Ozga z pewnością wszczął alarm i cała policja w Bydgoszczy została postawiona na nogi, dlatego wyszedł z lasu dopiero wtedy, kiedy na ulicach zaroiło się od spieszących do pracy robotników. Do domu wrócił przed siódmą. Matka krzątała się przy śniadaniu. Dziwiło ją, że się gdzieś szwendał po nocy, ale o nic nie pytała.

– Zarobiłem na korepetycjach. – Dał jej trzydzieści złotych.

Przytuliła go. Zawsze się wtedy irytował, lecz tego nie okazywał. Nie potrafił wybaczyć, więc musiał udawać. Jej czas minął – choćby go przytulała sto razy dziennie, przeszłości nie zmieni. Z jej oczu poleciały łzy. Wydała ostatnie pieniądze, a do wypłaty pozostały trzy dni.

Był z siebie dumny. Jak Robin Hood obrabował bogatego opata, a pieniądze rozdał ubogim. Matka była bez wątpienia uboga.

Następnego dnia mieli religię. Katecheta pojawił się w szkole z obandażowaną głową. Nie mógł się pohamować i przez pół godziny grzmiał o mękach piekielnych, jakie czekają bandytę, który podniósł rękę na Kościół. W takich chwilach głos księdza, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, stawał się piskliwy.

– Kto okradł Pana Boga, jest na wspak przesiąknięty złem. Jego grzech śmiertelny na obliczu śmierci będzie mu wypomniany, znakiem czego zbawienia ten zbrodniarz nie dostąpi. Będzie się smażył w piekle! – wykrzyknął mściwie.

Nieustannie prosił o modlitwę i ofiarę na odkupienie dewocjonaliów. Wyglądało, że najbardziej zależy mu na datkach. Na przerwach wszyscy dyskutowali o napadzie. Koledzy prześcigali się w obrzucaniu obelgami bandyty, który obrabował Kościół. Słuchając ich, doskonale się bawił.

Po lekcjach zaszedł do biblioteki. W encyklopedii, tej z Europą na byku8, wyczytał, że temperatura topnienia złota wynosi ponad tysiąc stopni, więc zrezygnował z pomysłu przetopienia łupu. Nawet na oko była to za wysoka temperatura. Dowiedział się również, że złoto jest łatwo kowalne. Potrzebował jedynie bezpiecznego miejsca, gdzie go nikt nie nakryje, i narzędzi.

Umówili się z Wiką na sobotę. Zaprosił ją na zabawę ludową, potańcówkę pod gołym niebem. Na plantach nad Kanałem Bydgoskim było miejsce specjalnie do tego przeznaczone. Drewniany podest, na którym tańczyło kilkadziesiąt par. Wika nigdy na takiej zabawie nie była. Idę na randkę z moim chłopakiem – powtarzała, zachwycona perspektywą randki i tańców.

Grała wojskowa orkiestra, było gwarnie i wesoło. Bawili się doskonale, tańczyli tylko ze sobą. Wyjaśnił, że takie tutaj panują obyczaje. Nie chciał, żeby tańczyła z innymi, było to proszenie się o kłopoty. Na tańce przychodzili chłopcy z robotniczych dzielnic. Z nimi żartów nie było. Przypadkowy partner mógł wpaść na pomysł, że to jemu należą się następne tańce, jak również względy dziewczyny. Przez cały wieczór niewiele się działo. Pod koniec niektórzy sporo wypili. Jeden, szczególnie agresywny, przyczepił się i próbował odciągnąć Wikę. Nie było wyjścia, musiał się o nią bić. Przeciwnik był kilka lat starszy, niższy, ale dużo więcej ważył i cieszył się zasłużoną sławą awanturnika. Na wiadomość, że będą się bili o dziewczynę, zgromadził się tłumek widzów. Wika, nieświadoma swojej roli trofeum dla zwycięzcy, stanęła nieco z boku i wystraszona śledziła rozwój wydarzeń. Widzowie byli zgodni, z jej chłopaka zostanie mokra plama. Przestraszyła się wtedy jeszcze bardziej i zbladła.

Walka nie trwała długo. Serią lewych prostych powstrzymywał chaotyczne ataki przeciwnika. Tańcząc na nogach, był dla niego nieuchwytny. Wyczekał, aż się odsłoni, wtedy uderzył. Prawym sierpowym trafił bezpośrednio na szczękę i było po zabawie. Niedoszły partner Wiki z trudem dźwigał się na nogi. O dalszej walce nawet nie myślał. Kibice patrzyli z niedowierzaniem. Chudy dryblas bez trudu rozłożył ich kompana. Robert, nie czekając na rozwój zdarzeń, wyprowadził Wikę z parku. Było już późno, więc i tak by wychodzili. Wpatrywała się w niego z podziwem. Wprawdzie nie znosiła przemocy fizycznej, on jednak walczył w jej obronie. Czuła się jak dama dworu, która rzuciła rękawiczkę swojemu rycerzowi.

– Ale chryja! Czy możesz wyjaśnić, co się wydarzyło i jakżeś to zrobił? – W pytaniu nie było tym razem ironii.

– Od pewnego czasu trenuję boks. W szkole nikt o tym nie wie. Koledzy się nabijali: maminsynek i takie tam. Ciągle obrywałem, było mi wstyd. Miałem tego dosyć, dlatego zacząłem trenować. Wiesz, jak to jest.

Kilka lat temu zgłosił się do sekcji bokserskiej Zawiszy Bydgoszcz. W wojskowym klubie boks stał na wysokim poziomie. Trener przyglądał się chuderlakowi z rezerwą. Widząc jego determinację, zgodził się jednak na trening próbny. Okazało się, że ma wrodzony talent, robił szybkie postępy.

Wiedziała, jak to jest. Nauczyła się, że słowa potrafią zadać ból. Jej ta nieszczęsna Pyza pozostawiła podobne sińce, jak jemu pięści kolegów.

– Ten łobuz, który się tobie narzucał, nie miał szansy.

– Nic ci się nie jest? – język się jej plątał z wrażenia.

– Nawet mnie nie trafił.

– Należy ci się podziękowanie.

Pocałunek był słodki, zaś księżyc życzliwie im przyświecał. Kiedy się żegnali, była rozkojarzona. Pierwszy raz przeżyła taką przygodę. I musiała przyznać, że było to ekscytujące doświadczenie.

– Spotkajmy się jutro. Będę wiedziała, jakie masz korepetycje.

Nie zdradził, że pieniądze nie są już potrzebne. Sprawiłby jej przykrość. Z natury delikatny, szanował uczucia innych. Rozumiał, jakie to istotne, ponieważ matka się z nim nie liczyła. Nie chciał być taki jak ona.

– Zrobiłam to specjalnie dla ciebie.

Jej pierwsze wyznanie. Nie padły magiczne dwa słowa, ale było blisko. Tylko – co powiedzą koleżanki? Ona i Koniu. Będą dokuczać, nabijać się z jego byle jakich ubrań, ze wszystkiego. Nawet z tej nieszczęsnej oficyny. Przypomną sobie, że nie ma ojca. Słowo „bękart” nie padnie. Od czasu, kiedy dyrektor szkoły przywołał do porządku księdza, który nazywał tak Roberta, nikt sobie na takie draństwo nie pozwalał. Znajdą inne sposoby, będą robić złośliwe przytyki. Co tam, niech gadają. W domu również szykuje się niezła przeprawa. Owszem, podoba się mamie, ale przecież nie jako chłopak ukochanej córeczki.

W niedzielę, tradycyjnie, poszli na błonia. Wika przyniosła koszyk z kanapkami i owocami. Zabrała też pled, na którym wygodnie się zmieścili. Na polanie szybko się rozpakowali. Wtulona w niego sięgnęła do koszyka, z którego wyjęła kartkę zapisaną jej eleganckim, kobiecym pismem. Data, adres, nazwisko, przedmiot i cena za lekcję. Przeczytał, ile zarobi, i zmienił zdanie. Za sprawą talentów negocjacyjnych Wiki suma była wyższa, niż oczekiwał, a pieniądze się przydadzą. Jak to zakochani, rozmawiali przyciszonymi głosami.

– Jestem szczęściarzem, że mam taką dziewczynę.

– Coś ty!

– Może ja na ciebie nie zasługuję? Jesteś za ładna, za mądra i w ogóle. Jak ci się odwdzięczę?

– Pozwól, głuptasie, że sama będę decydowała, kto na mnie zasługuje. Jak myślisz, czemu żem cię zaprosiła na bal? Tak przypadkiem, bo nikogo nie było pod ręką? Ja też lubię nasze spotkania. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, kiedy zostałam twoją dziewczyną. To na pewno wina mojej kiepskiej pamięci. A czem się wywdzięczysz? Przychodzi mi do głowy kilka pomysłów. Poczekam, aż będziesz miał pokaźniejszy dług. Teraz chcę ponownie usłyszeć, co ci się we mnie podoba. Tem razem nie pomiń żadnego szczegółu.

– Nogi masz piękne. Takie długie i smukłe, że trudno od nich oderwać wzrok. A jaki zgrabny tyłek. Dasz dotknąć?

Wiedziała, że tak chłopcy nazywają ich pupy. To takie podniecające, kiedy twój chłopak mówi, że masz zgrabny tyłek i jeszcze pcha się z łapami!

– Zaledwie tyle, nic więcej? Myślałam, że ci się bardziej podobam.

– Twoje piersi! Są miękkie i jednocześnie takie sprężyste.

Do czegoś się to dotykanie przydało. Przynajmniej wie, jakie mam piersi. Była z nich bardzo dumna. Łazienkowe lustro, niemy powiernik, służyło nieustannemu potwierdzaniu tej opinii.

– Jak możesz chwalić coś, czego nie widziałeś? – Zatkało go tak, że zaniemówił. – No co, zamurowało cię?

– Pokażesz mi swoje piersi? Naprawdę?

– Może tak, a może jednak nie. Sama nie wiem. Chyba nie pokażę. Muszę się zastanowić. Ale staraj się, staraj. Myślałam, że się na mnie rzucisz i rozerwiesz mi bluzkę, jak wczoraj.

– Przecież ja…! Skąd ci… Nie… – protestował przeciwko takiej insynuacji.

– Widzę, że nabierasz manier – przerwała nieudolne tłumaczenia. Ale ten tyłek? Fuj! Gdzieś się takich skandalicznych wyrazów nauczył? Na pewno od kolesiów z klubu bokserskiego. W naszym liceum nikt się tak nie wyraża.

Zmienił podejście. Po co się tłumaczyć, skoro można całować? Po kilku pocałunkach sama nabrała ochoty na więcej. Pokaże kawałeczek ciała, taki niewielki, tylko – co pokazać? W końcu nie ma się czego wstydzić. Od walki bokserskiej zaczęła się też interesować jego ciałem.

– Zdejmuj koszulę, chcę cię obejrzeć. Nie kupię kota w worku.

Na plaży chłopcy i dziewczęta opalali się obok siebie. Nie wzbudzało to większych emocji. Czym innym było zdjęcie koszuli, kiedy byli sami. Poczuł się niezręcznie, jednak ją z ociąganiem ściągnął. Dzięki wyczerpującym treningom był proporcjonalnie zbudowany. Z pewnością nie jak atleta, ale mięśnie wyraźnie rysowały się pod skórą. Szerokie ramiona, wypukła klatka piersiowa, płaski brzuch. Jedynie ta chudość. Mogła policzyć żebra. Skóra na nich była mocno naciągnięta. Jednak i to się jej podobało. Widziała filmy z Jamesem Stewartem. Nawet się w nim podkochiwała, a też był chudy.

Nie przypuszczała, że tak wygląda, oceniała po zapadniętych policzkach. Widywała kolegów w strojach do zajęć fizycznych i w samych kąpielówkach na plaży. Nie przypominali Roberta. Był jednym z wyższych w szkole. Miał aż sto osiemdziesiąt dwa centymetry. Podniecało ją, że jest taki wysoki. Poskręcane w kędziory czarne włosy i wyraziste piwne oczy. Bez skrępowania gładziła go po torsie. Śledziła palcem falistą linię, jaką tworzyły sterczące nad klatką piersiową żebra. Oszołomiony, zamknął oczy. Wice też było łatwiej, kiedy nie patrzył. Przestała, a on jeszcze długo czuł jej dotyk.

– Opowiedz o treningach. Wiesz, że wczoraj byłeś niesamowity? Nigdy bym nie pomyślała, że potrafisz tak boksować.

– Trenuję od trzech lat. Zgłosiłem się do klubu, jak Horst, ten Niemiec z „Jedynki”, po raz kolejny złoił mi skórę.

– Horst, ten rudzielec z odstającemi uszami?

– Właśnie on. Trener uważa, że mam talent, jednak nie mam zacięcia na zawodowego boksera. Wystarczy mi w zupełności boks amatorski.

Trenować zaczął, kiedy choroba pozbawiła matkę energii niezbędnej, aby mu się przeciwstawiać. Wcześniej nawet o tym słyszeć nie chciała. Wymusiła na nim przyznanie, że boks jest brutalnym sportem i nie będzie go uprawiać. Po tej rozmowie wymiotował żółcią. Potem poszedł prosto do pani Anieli, która miała swoje sposoby, żeby go postawić na nogi. Tego już naturalnie Wice nie zdradził.

– Lubisz się bić?

– W ringu tak, nawet bardzo. To uczciwa walka. Jeden na jednego. Ta sama waga, takie same rękawice, przejrzyste zasady. Nie wolno uderzać poniżej pasa. A ciosy zadane rękawicą nie bolą tak, jak się wydaje. W życiu jest inaczej, dlatego wolę boks.

Ścisnęła jego biceps, wypukły i twardy jak kamień.

– Z tobą czuję się bezpieczna.

– Do bezpieczeństwa nie jestem ci potrzebny. Takiej pięknej dziewczyny nikt nie skrzywdzi.

– Nie bądź naiwny. Właśnie te ładne są krzywdzone najczęściej.

– W takim razie jestem potrzebny, będę cię bronił.

Resztę dnia przegadali. O szkole, o nauczycielach, o kolegach i koleżankach, o wszystkim, co było dla nich ważne.

– Jak spędzisz kanikułę?

– Pojadę do Włocławka, do Celulozy9. Mama załatwiła pracę.

Bardzo chciała, żeby wakacje spędzili razem. Jednak również z jej strony istniała przeszkoda.

– Wyjeżdżamy z mamą i bratem do Francji. Ciocia wyszła za Francuza. Mają śliczny domek nad morzem, widziałam zdjęcia. Jeszcze u niej nie byliśmy. Gdyby to był inny wyjazd, tobym się wymigała, żeby spędzić wakacje z tobą. Za to następne wakacje będą nasze. Będziemy po maturze i będziemy dorośli. – A ja stracę z tobą cnotę. Uśmiechnęła się tajemniczo. – Praca w Celulozie jest na pewno ciężka, dasz sobie radę?

– Przynajmniej dobrze płacą. Jestem silny, więc sobie poradzę. Jak będzie ciężko, pomyślę o tobie. Jeżeli już mówimy o tym, co nas czeka po maturze, mam pewne obawy.

– Obawy? Czego się boisz?

Pomyślała, że teraz powie, że wydarzy się coś złego i ją zostawi.

– Powiem, tylko obiecaj, że nikomu nie powtórzysz.

– Obiecuję, kochany. – Uwielbiała wszelkie sekrety.

„Kochany”. Pierwszy raz tak go nazwała. Dla niego wielkie przeżycie.

– Myślę, że w przyszłym roku będzie wojna.

– Wojna? – przestraszyła się. – Przecież nic nie zapowiada wojny.

– Tak się wszystkim zdaje. Ja uważam inaczej. Wojna będzie. Wezmę w niej udział, bo dostanę powołanie do wojska. Chociaż nie mam ochoty, nie będę zgrywał bohatera. Obawiam się, że jak zacznę kochać ojczyznę, to mnie będzie bolało.

– Wszyscy