JAK PANCERZ - Tomasz Tkacz - ebook

JAK PANCERZ ebook

Tomasz Tkacz

0,0

Opis

Powieść historyczna, awanturniczo-przygodowa. Choć przenosi czytelnika w burzliwe czasy początku XVI wieku, nie jest ociekającą krwią historią samotnego, niepokonanego i nieugiętego rycerza, zabójcy czy mściciela. Przeciwnie, to hołd ku czci łaknącej ładu strony ludzkiej natury. To opowieść o dążeniu do spełnienia marzeń, pomimo nieszczęść i upadków, na przekór niesprzyjającym okolicznościom. To znak ufności w potężną siłę nadziei na lepsze jutro.
Honor, godność i człowieczeństwo, jak trzy gwiazdy Oriona na zimowym niebie, wskazują bohaterom prostą drogę ku miesiącom letnim i czasom obfitym. Czy jedyną, słuszną i wartą wyrzeczeń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Tomasz TKACZ

 

 

J A K    P A N C E R Z

HISTORIA PANA GODZIEMBY

A.D. 1521–1522

 

 

 

 

 

 

Redakcja i korekta: korekto.pl, autor

Projekt okadki: autor

Obraz na okadce: Bartosz Podgórski, www.kolorowakontemplacja.pl

 

Strona autorska:

www.jakpancerz.pl

Copyright © by Tomasz Tkacz, 2024

 

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

 

 

Od autora

 

Droga czytelniczko, drogi czytelniku!

Na początku spieszę z krótkim przypomnieniem. Ruś to nie Rosja, Rusin to nie Rosjanin, a ruski to nie rosyjski. Rusini to historyczne narody wschodniosłowiańskie, a w dawnej Polsce również określenie wyznawców prawosławia.

Powieść ta jest mocno osadzona w realiach XVI-wiecznej Polski. Opisywane zdarzenia, w części inspirowane ocalałymi zapiskami z epoki Jagiellonów, jak również kultura (stroje, uzbrojenie, zwyczaje, poglądy, religijność, kuchnia i elementy języka) – są zgodne z realiami historycznymi. Jednak to nie historia jest tu najważniejsza, a bohaterowie. To oni każdego dnia toczą swoją walkę z przeciwnościami losu. Dokonują brzemiennych w skutki wyborów, ulegają skrajnym emocjom. Mimo nieszczęść, nieustannie, z uporem próbują kierować swoimi losami ku bezpiecznej, szczęśliwej przyszłości.

Waldemar Łysiak w swojej przedmowie do powieści Rok 1809 Wacława Gąsiorowskiego (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1986) napisał: [...] ziarno martwej prawdy historycznej, podlane życiodajną wodąwyobraźni autora, kiełkuje na glebie tęsknot odbiorców ku Wellsowskim wehikułom czasu.Zdanie to zapadło mi w pamięć na dekady. Po latach własnoręcznie uzbierane ziarenka, ogrzane ciepłem moich dłoni i szeptem skrycie wypowiedzianego życzenia, pragnę oddać czytelnikom. Niechaj wzrastają.

 

X 2023      Tomasz Tkacz

 

Gdzież są rycerze, bitni żołnierze,

Gdzie ich męstwo, ich siła?

Z niemi pospołu, poszła do dołu,

W grobie się położyła1

 

Kości spróchniałe! powstańcie z mogiły,

Przywdziejcie ducha i ciało i siły!2

Wstęp

 

Słońce szybko zniżało się ku zachodowi, pragnąc, jak zdać by się mogło, czmychnąć czym prędzej przed coraz chłodniejszymi podmuchami jesiennego wiatru, zwiastuna nadciągającej mroźnej nocy. Brodaty woźnica z czarnymi pejsami szczelniej okręcił się wełnianym płaszczem i zszedł z kozła swojej wiklinowej kolasy. Wyprężył plecy, rozciągając zmarznięte i stężałe od długotrwałego siedzenia mięśnie, po czym podszedł niezgrabnie do mężczyzny w czarnym płaszczu, siedzącego opodal na przydrożnym kamieniu. Ten trwał w bezruchu jak posąg, wpatrzony w pozostałości opuszczonego, popadającego w ruinę, drewnianego kasztelu. Jedynie siwe włosy poruszane wiatrem i ruchy sukna świadczyły o tym, że był to żywy człowiek, a nie dzieło dłuta.

Woźnica przez chwilę również wpatrywał się w spróchniałe i poprzechylane bale opłukiwanej wodami stawu palisady, po czym odezwał się cicho:

– Gdy pomarł stary dziedzic, nowy właściciel, pono rodzina tamtego daleka, tam oj kazał dwór nowy a wygodny pobudować. A nam czas, wasza miłość, ruszać, by przed zmrokiem do Częstochowy wrócić.

– Jeszcze nie! – odrzekł siwy, nie odwracając głowy. – Powiem, kiedy pora będzie. Na noc we Mstowie staniemy.

– Aleć…

– Wyrównam wam to srebrem.

– Podle woli waszej, panie.

Wrócił woźnica do kolasy, gdzie zaległ na ławce i skórę baranią zaciągnął na siebie. Osłonięty od wiatru, przysnął prawie natychmiast po zamknięciu oczu. Było już prawie ciemno, gdy poczuł szarpanie za ramię.

– Ruszaj, panie Samuelu, do Mstowa.

Uniósł się woźnica i dłoń pomocną ku siwemu wyciągnął.

– Nie trza. – Starzec, wsiadając, prawą dłonią pozbawioną kciuka w nieskrywany sposób przytrzymał się krawędzi wozu.

– Znaliście, miłościwy panie, tych ludzi, co tu mieszkali… – raczej stwierdził niż zapytał woźnica, gramoląc się na kozioł.

– Czy znałem? – Skrzywił się siwowłosy. – Starzyście, Samuelu, jako ja prawie i pewnie nieraz zadaliście sobie pytanie: czy co było, mogło inaczej się stać? Czy mogłoż się co lepiej zdarzyć? I czemuż lub przez kogo fortuna się odwróciła? Bolesne to rozważania, kiedy na końcu siebie tam znajdujesz. Czy ich znałem? Do dziś noszę ich w sercu... I pewnie do śmierci będę. Ruszaj!

Rozdział 1 – Powrót – przedwiośnie Roku Bożego 1521

 

Popołudniowe słońce zawieszone na bezchmurnym niebie malowało długie cienie na zmrożonym, kilkudniowym śniegu. Na trakcie można było dostrzec ślady jedynie kilku koni i wozu. Niedziwna to rzecz – siarczysty mróz od tygodni trzymał w objęciach okolicę. Tropów zaś zwierza dzikiego pełno było, gdzie tylko okiem sięgnąć.

– Ha! – wyrwało się z ust Jana na radosną myśl o polowaniu, na które obiecał sobie wybrać się rychło po powrocie do domu, gdy tylko siły wrócą i ból minie.

– Tak, wasza miłość...!? – Odwrócił głowę powożący, siedzący obok na koźle sługa.

– Nic, nic. Ja do siebie...

Wóz skrzypiał. Mimo woli myśli Jana uleciały ku domowi. Przez ponad rok wojennej tułaczki wzbraniał się przed takimi myślami, odpędzał je, starał się zastępować innymi, by nie cierpieć z tęsknoty. Ale teraz, gdy najdalej za dwa dni spodziewał się stanąć w rodzinnym progu, myśli te przynosiły radość. Sprawiały, że zapominał o zimnie, zmęczeniu i bólu wciąż jeszcze niezrośniętych, połamanych żeber lewego boku. Gdy zamknął oczy, wyobraźnia podsunęła mu widok Anny, ukochanej żony, stojącej w otwartych drzwiach domu z ich córeczką Kachną na ręce. Obie patrzyły na niego, uśmiechały się. Dziewczynka wyciągała ku niemu swe małe, jasne rączki...

Zmarznięta ziemia dudniła w rytmie końskich kroków. Wóz skrzypiał. Pocztowi jadący na wszystkich trzech wozach najwidoczniej spali lub rozmyślali jak Jan, bo uszu jego nie dobiegała żadna pieśń czy rozmowa. Nie słyszał też żadnego z konnych prowadzących za wozami kilkanaście luzaków. Ale był pewien, że jechali w ślad.

– Da Bóg wkrótce łożnicą poskrzypieć jako ten wóz – odezwał się woźnica z uśmiechem.

– Cichaj, Budzisz!

– Cichaj... A waszej miłości nie ckno do ba... do jej miłości?

– Cknienie babom... jej miłości ostawiam.

Woźnica zarechotał krótko i zamilkł, unikając spojrzeniem wzroku pana.

Jan zamknął oczy... Anna stała z Kachną na ręce, patrzyły na niego, uśmiechały się, dziewczynka wyciągała ku niemu ręce i coś mówiła... Nie słyszał co.… Wóz skrzypiał... Ziemia dudniła...

– Wasza miłość! Paszko! Paszko cwałuje a czapką macha.

Jan, wyrwany z letargu, zobaczył trzysta, może czterysta kroków prostej drogi zakończonej zakrętem na skraju lasu i zbliżającego się konnego, który w cwale, ryzykując upadek, kręcił zapamiętale nad głową czerwoną czapką w wyciągniętej ręce.

Rycerz wsunął do ust zawieszony na szyi, kościany gwizdek i gwizdnął krótko po trzykroć. Na dany sygnał Budzisz zjechał swoim wozem na lewy skraj traktu, a woźnica drugiego wozu zjechał na skraj prawy, po czym oba zaprzęgi zrównały się i stanęły, pozostawiając między sobą przestrzeń o szerokości kilku kroków, osłoniętą od tyłu wozem trzecim, zamykającym kolumnę. Zakotłowali się ludzie pod plandekami. Jan z trudem ześliznął się na ziemię i stanął przy ostatnim zaprzęgu.

– Szybciej! – zawołał. – Pawęże brać! I łuki!

– Wasza miłość! Zbrojni konno! – wykrzyczał Paszko, okrążając wozy i osadzając konia przed Janem.

– Wielu ich?

– A ot! – Chłopak wskazał na drogę.

Zza ściany lasu, na zakręcie, wyłoniła się grupa kilkunastu cwałujących, którzy najwidoczniej dostrzegłszy kres pościgu, przeszli w galop. Pocztowi dzierżący pawęże stanęli jeden obok drugiego między wozami, tworząc zasłonę przetykaną rohatynami z grotami skierowanymi w stronę nadjeżdżających. Za nimi stanęli łucznicy. Kilku pospiesznie usiłowało naciągnąć krygami kusze. Janowi podano jedną, gotową do strzału.

Nadjeżdżający zwolnili jeszcze bardziej i stępa, jakby dając sobie czas na zastanowienie, powoli zbliżali się do naprędce zbudowanej barykady. Stanęli. Po chwili jeden z nich ruszył, a gdy znalazł się w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt kroków, zatrzymał konia i zawołał:

– Któżcie wy!? Że uczciwym ludziom drogę tamujecie!

Jan przyłożył dłonie do ust i odkrzyknął tak głośno, na ile ból żeber mu na to pozwolił.

– A któżcie wy!? Co uczciwych ludzi po gościńcach pędzicie!

– Jam jest Marcin Borek! Podstarości olsztyński!3

Jan obejrzał się na pachołka.

– Paszko, konia!

Przywiódł chłopak ku rycerzowi klacz nerwowo rzucającą głową, parującą i buchającą z pyska parą. Poklepał ją uspokajająco po szyi.

– Janie! – zawołał z tyłu kolumny rosły, jasnowłosy jeździec, który dotąd, jak wszyscy konni, jechał za wozami. – Pozwól za siebie jechać!

– Nie, Staszko. Dam radę.

Dosiadł Jan klaczy, skrzywił się i zaklął cicho, lecz siarczyście. Lewą ręką ujął wodze, a prawą przyłożył do żeber bolących, ciasno obandażowanych. Ścisnął łydkami końskie boki i ruszył niespiesznie ku podstarościemu.

– Czołem waszmości – rzekł po chwili, gdy zatrzymał konia bok w bok z siwkiem, którego bogato zdobiony rząd, jak i strój siedzącego na nim imć Borka jednoznacznie wskazywały na bogactwo i wysoką pozycję jeźdźca. – Jam jest Jan Godziemba z Broniowa, dzierżawca na wsi Lgota od jaśnie wielmożnego pana starosty Mikołaja Szydłowieckiego.

– I ja waści czołem biję. – Podstarości na chwilę zaniemówił patrząc na Jana, jakby przypomniał sobie o czymś lub czegoś szukał w pamięci. – Miło poznać. Jak widzę, biegliście w sztuce wojennej. Przykro mi, że pogoń nasza jak napaść wyglądać mogła, ale nie byłoby jej, gdyby wasz pachołek wezwania do opowiedzenia się usłuchał, a nie czmychał jak rabuś przed toporem kata.

– Tako miał przykazane, by zbrojnych wypatrywać i ostrzegać, jak zoczy. Przecie to ziemia graniczna, niespokojna.

– Skąd jedziecie?

– Z Prusiech. Z wojny. W służbie króla jegomości biliśmy się z Krzyżaki. A co się stało z podstarościm imć Skrzydlowskim? Chyba nie co złego?

– Z urzędu ustąpił, na zdrowiu podupadłszy. W moje ręce imć pan starosta starostwo powierzył. Kupy zbrojne rabusiów, co ze Śląska w czas wojenny przyłażą, wytracać nakazał. Wiele ich więc baczcie.

– Za dwie, trzy niedziele pojadę na zamek waszej miłości się pokłonić, o interesach porozmawiać.

– Zawsze rad będę waszmości widzieć, jeśli sposobność będzie.

Marcin Borek, patrząc ciągle Janowi w oczy, ponownie zaniemówił na chwilę, jakby mocując się z myślami.

– W Przyrowie – zaczął po chwili – najlepsze jadło dają „Pod Białą Tarczą”. – Zawrócił konia. – Bywajcie, panie Janie.

– Bywaj, wasza miłość – odparł pan Godziemba, po czym przez chwil kilka w bezruchu przypatrywał się odjeżdżającym. Machnął potem ręką, znak swym ludziom do wsiadania na wozy dając.

– Niech będzie „Pod Białą Tarczą” – szepnął cicho pod wąsem.

 

* *

W Przyrowie poczet stanął jeszcze przed zmierzchem.

Jan bywał tu niejednokrotnie i znał to małe miasto, które swój ciągły rozwój zawdzięczało położeniu na jednym z głównych traktów wiodących z Krakowa do Wielkopolski. Handlowano tu głównie wełną, skórami, żywnością oraz żelaznymi kęsiskami i narzędziami. W bocznych uliczkach mieli swoje kramy szewcy, kaletnicy, tkacze i krawcy. Na obrzeżach zaś znajdowały się warsztaty bednarza, kołodzieja, cieśli i kowali. Trzy karczmy prowadziły tu wyszynk. Ta „Pod Białą Tarczą” znajdowała się w rynku, w bliskim sąsiedztwie okazałego, drewnianego kościoła parafialnego. Jan poprowadził jednak poczet traktem dalej, za miasto, gdzie znajdowała się karczma „Pod Kołem”. Na jej zapleczu, na nadrzecznej łące, pobudowane były trzy wielkie stodoły, które dzięki glinianym piecom dawały schronienie podróżnym, ludziom i zwierzętom, także w zimie.

– Witam! Witam jaśnie panów! – wołał z daleka karczmarz, Żyd w średnim wieku, stojący w pół drogi między traktem a karczmą. Ubrany był w długi do ziemi, barani kożuch i czapę. – Zupy gorące mam... I nocleg przy piecu... Jako przecie wiecie, panie – skończył, patrząc na Jana i rozpoznając w nim dawnego gościa. Karczmarz, znany powszechnie pod imieniem Balcer, ustąpił z drogi przed wozem, po czym szedł obok na równi z kozłem.

– Cały dzień tak na mrozie stoicie, panie karczmarzu?

– A jak tu, wielmożny panie, przy ogniu się grzać, kiedy głodnym, zdrożonym, zmarzniętym, może i na ostatnim tchu idącym drogę wskazać trzeba, abo i pod ramię wziąć, ulżyć w ciężkości.

– Ha, zwłaszcza trzosu... – Uśmiechnął się Jan. Balcer łypnął spod czapy czarnymi oczami.

– A ot, jak rezolucja zdrożonym wraca na widok karczmy i myśl o strawie. To dla mnie największa zapłata. Jakoś dawno, jaśnie panie, u nas byliście. Chyba zeszłej zimy...

– Wszystkich ugoszczonych pamiętacie, panie Balcer?

– Od pacholęcia, panie, tak mam, że mi lica w pamięć zapadają jako drzazgi. Jedno z tego dobre, że jak kto umknie, szkody narobiąc, abo by zapłaty uniknąć, drugi raz próżno mu fortelu tego i po latach próbować.

Godziemba kazał zatrzymać wóz, zszedł z niego i stanął przy karczmarzu.

– Każcie służbie poczet do stodoły gościnnej wieść i niech nam strawy i opału nie braknie. Naści tu tuzin gdańskich półgroszków wartych tyle co nasze, a nie świdnickie. Rankiem, przed drogą, policzym się do reszty. Izby mi nie trza. Jako moi w sianie zalegnę. Teraz „Pod Białą Tarczę” mi pilno.

– A jakże to?! Wasza miłość u mnie specjałów i trunków popróbować musisz...

– Jutro może. Dziś trza mi „Pod Tarczę”. – Jan obrócił się do woźnicy. – Dalej, Budzisz! Do stodoły. Masz mieć nad wszystkim pieczę! Ja z panem Beliną w nocy wrócimy.

Balcer wetknął gołą dłoń z monetami za połę kożucha, drugą rękę przycisnął do piersi i pokłonił się nisko.

– Waszmościowi ludzie tylko dobre zaznają. W czas wszystko będzie – rzekł do Jana i szybkim krokiem ruszył ku drzwiom karczmy. – I znów mi jeno płotki za groszki, a sum w cudzym więcierzu – wyszeptał ze złością pod nosem.

Przetoczyły się przed Janem trzy wozy, przejechali pierwsi konni z luzakami. Godziemba podniósł rękę i spojrzał na ostatniego z jeźdźców. Ten, dostrzegłszy gest rycerza, podjechał nie zwlekając.

– Tak, Janie?

– Daj, Staszko, strzemię, jedziemy wieczerzać.

Mimo pomocy konnego i oparcia stopy w zwolnionym strzemieniu, Jan z bólem i trudem, w akompaniamencie cedzonych przez zaciśnięte zęby przekleństw, zajął miejsce za siodłem.

– Trzeba było po żydzim grzbiecie. – Zaśmiał się Staszko.

– A niech go tam...!

– Dokąd?

– Do karczmy w rynku.

 

* *

W karczmie „Pod Białą Tarczą”, podstarości olsztyński Marcin Borek, wraz z dwoma towarzyszami, siedział przy stole u samych drzwi do kuchni, najodleglejszym od wejścia. Pan Godziemba zamierzał jedynie pokłonić się namiestnikowi i zasiąść przy innym stole, sprzątanym właśnie pospiesznie przez służkę. Nie dane mu to jednak było. Nim zbliżyli się ze Staszkiem do podstarościego, ten wstał z ławy, uniósł rękę w powitaniu i gromko wyrzekł:

– Panowie bracia, szlachetny pan Jan, obrońca Rzeczpospolitej, z towarzyszem! Powitajcie!

– Witamy! – ryknęli kompani powstając. Nowo przybyli skłonili głowy.

– I my waszmościom czołami bijemy. Jestem Jan Godziemba z Broniowa, a to pan Stanisław Belina z Parzna, druh mój oddany.

– A ot, waszmościowie z Zarembów Żurawscy. – Podstarości wskazał na towarzyszy. – Ojciec Leszko i syn Paweł, obaj w służbie olsztyńskiego zamku. Bądźcie gośćmi moimi, do stołu zapraszam.

Starszy szlachcic, siedzący dotąd naprzeciw Borka, przeszedł na drugą stronę stołu, zwalniając ławę. Jan prawą dłoń na piersi położył, pokłonił się i rzekł:

– Zaszczyt to dla nas, wasza miłość. I honor. – Zdjął barani kożuch, położył go na ławie i siadając nań dodał słowami rycerskiej pieśni: – Chociaż żołnierz nie ubrany, przecie ujdzie między pany...

Borek uśmiechnął się lekko, po czym zawołał:

– Karczmarzu! Jadła!

Barczysty, rudy grubas jak gdyby tylko na to czekał, wtoczył się do izby z dwoma parującymi, glinianymi misami w rękach. Za nim jak cień sunął pacholik, niosąc oburącz drewnianą misę wypełnioną prażonym grochem. Staszko pospiesznie zajął miejsce obok Jana, na swoim kożuchu.

– Witamy w naszej karczmie, jaśnie wielmożni panowie – rzekł grubas, stawiając misy przed nowo przybyłymi. Następnie cofnął się o krok, skłonił nisko, na ile pozwalała tusza, odebrał misę od chłopaka i również postawił ją na stole. – Lutoszek zaraz piwo doniesie albo miodu, jeśli wola…

– Piwa – urwał Jan, patrząc na zawartość mis: zasypane krupami i serem polewki na piwie, zalane dodatkowo zaprawą z jajek. Przed podstarościm i jego ludźmi stały kielichy z grubego, barwionego szkła, dzban i drewniana misa z przyprawianymi miodem plackami jęczmiennymi.

– I kielichy na małmazję4 – rzucił Borek do oddalającego się karczmarza.

Jan i Stanisław, pochyleni nad misami, szybko spożywali ich zawartość, na przemian dobierając sobie łyżkami prażonego grochu. Podstarości i jego ludzie nie mówili nic, jakby zasłuchani w melodię odgrywaną przez łyżki, misy i usta jedzących. Do szumu karczmianych rozmów co jakiś czas swoje akcenty dodawały strzelające w palenisku polana. Lutoszek donosił i stawiał na stole kolejno: dzban piwa, dwa gliniane kubki i dwa dodatkowe kielichy do wina, za każdym razem kłaniając się dwa razy: po podejściu i przed odejściem od stołu.

– Dobrze, że z Krzyżaki Pan Bóg królowi jego mości dopomógł – rozpoczął podstarości, gdy w misach zupy już resztki zostały, a tempo ruchu łyżek znacząco spadło – bo w innych sprawach srogo nas doświadcza. Lato deszczowe, zbiory liche, zima rychła i wciąż w sile. Głód, chłód i rabunki. Chłop chłopu kradnie, pan pana najeżdża. Na to wszystko śląski rabuś, w kupach nawet do trzech dziesięci, zuchwale sobie poczyna. Ale nie to najgorsze. Najgorsze... Najgorsze to...

Wtem drzwi karczmy otworzyły się z impetem i stanął w nich Paszko. Zmrużonymi oczami rozglądał się po rozświetlonej licznymi kagankami izbie. Jan i Staszko, podążając za spojrzeniem siedzącego przodem do drzwi Borka, odwrócili głowy. Twarz pachołka, wyraźnie opuchnięta z jednej strony, zbroczona była krwią w większej części. Gdy chłopak dostrzegł Jana, zerwał z głowy czapę, ruszył ku niemu pędem, „wasza miłość!” wołając, po czym padł przed ławą, jakby do stóp. Głowę spuścił nisko i wzrok utkwił w podłodze.

– Mów!

Paszko uniósł głowę, spojrzał załzawionymi oczami na Jana i wyrzucił z siebie:

– Wasza miłość! Lgota! Czarnym kirem obłożona!

Jan spojrzał zaskoczony na podstarościego, a ten z widocznym zmieszaniem przełknął ślinę.

– Właśnie waszmości mówiłem... Najgorsze to mór.

Godziemba zerwał się z ławy i pochylił nad Borkiem.

– Jaki mór?! Na rany Chrystusa!

– Dżuma. Czarna śmierć.

Jan poczuł bolesny skurcz serca, jakby zimny sztylet przeszył mu pierś. Świat wokoło zawirował, zahuczało w skroniach. Opadł na ławę z tępym spojrzeniem. „Nie może to być! Nie może to być!”, przeleciało mu przez głowę. „Chryste! Nie odbieraj mi ich!” Łypnął na podstarościego.

– Mów, co z nimi! Żoną moją i dzieckiem! – ryknął, lecz nie otrzymał słownej odpowiedzi. Borek, wytrzymując spojrzenie Jana, jedynie nieznacznie pokręcił głową na boki. – Nieeee! – Dwie wielkie pięści z rozmachem grzmotnęły w stół, który jęknął i zahuczał. Podskoczyły misy i dzbany. Poprzewracały, tłukąc się z brzękiem, kielichy. Jan skrył twarz w dłoniach i zapłakał.

Na kilka chwil w karczmie zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na skuloną postać płaczącego żołnierza. Gdy znów zrobiło się gwarno, powstał pan Belina.

– Bóg zapłać waszej miłości za wieczerzę – zwrócił się do podstarościego. – Bywajcie, wasze miłości.

Ujął Jana pod ramię i na wpół świadomego wyprowadził z karczmy. Paszko uniósł się z klęczek, chwycił z ławy kożuchy, skłonił podstarościemu i podążył za panami.

– Konia! – ryknął Staszko przed karczmą na stajennego, po czym wraz z pachołkiem ubrali Jana w szubę i z niemałym trudem wsadzili na Paszkową klacz. Gdy przyprowadzono konia Beliny, wsiedli nań obaj i ruszyli stępa, ciągnąc za sobą klacz za wodze.

– O Lgocie kto wam rzekł? – zapytał Belina, odwracając głowę do pachołka, który co chwila ocierał rękawem łzy, rozmazując jednocześnie krew.

– Pana starosty ludzie, co „Pod Kołem” też stali...

– Co rzekli?! – zakrzyknął Jan, wracając umysłem do panowania nad ciałem, powodując koniem poprzez dosiad i wyrywając wodze z ręki pachołka. – Gadaj!

Obaj jeźdźcy zatrzymali konie.

– Ano, że ludzie... w Lgocie... na czarną śmierć... wszyscy! Chłopy, baby, dziatwa... wszyscy! W trzy niedziele. To Budzisz im, że łżą... To oni, że za psa... to na stryk... i skoczyli... To i my. Panie Jezusie, Jezusie, co my teraz, sieroty, poczniem... Gdzie się podziejem?

– Ubili kogo? Abo wy?

– Nie, wasza miłość, ino cięgi i razy... aż Żyd z arkebuza odpalił. Gdzie my się podziejem?

Jan, mimo własnego cierpienia, patrząc w twarz nastoletniego chłopaka, doznał serii następujących po sobie uczuć. Zrazu żal przerodził się w głębokie współczucie, po czym zamienił w naznaczoną lękiem, jakby dziecięcą bezradność, by na koniec, na jedną krótką chwilę, stworzyć silne uczucie więzi łączącej go z tą niewinną istotą poprzez wspólnotę niedoli i uczucie równości doznanych krzywd. Położył dłoń na ramieniu chłopca i chciał powiedzieć coś ku pocieszeniu, lecz nie znalazł żadnych stosownych słów. Ścisnęło go w gardle, a do oczu napłynęły łzy.

Zastygli obaj na chwilę bez ruchu, a ich myśli uleciały ku utraconym bliskim: Jana ku żonie i córce, chłopaka ku rodzicom, dziadkom i młodszemu rodzeństwu.

Staszko, który nie miał nikogo bliskiego w zaatakowanej zarazą wsi, odczekał chwilę z szacunkiem dla uczuć przyjaciela, po czym sprowokował lekki ruch konia. Ręka Jana zsunęła się z ramienia Paszka.

– Janie, musimy do pocztu – wyrzekł, gdy wytrącony z zadumy żołnierz spojrzał mu w oczy.

– Ach, tak, do pocztu...

 

* *

Tej nocy zarówno panowie, jak i sługi nie spali w ogóle. Na ile to było możliwe, każdy starał się znaleźć na kwaterze ustronne miejsce, kąt lub choćby wał słomy, w którym mógłby się poczuć samotnie, by z dala od cudzych oczu lać łzy, drzeć ubiór, przeklinać i modlić się, a wszystko to po wielokroć i w różnej kolejności. Nastrój ten udzielił się również tym, którzy w Lgocie nie zostawili nikogo, a nawet, jak w przypadku Mazura Hanisza i Czecha Domamila, nigdy tam nawet nie byli. Ludzie podstarościego, choć zrazu rozsierdzeni bójką, opamiętali się jednak i mimo świeżych urazów na ciałach większości z nich, jak i honorach co poniektórych za szlachtę, choć niższego stanu się mających, uszanowali tę szczególną dla ludzi Jana chwilę – przenieśli się do drugiej stodoły, w której poganiana przez Balcera karczmiana służba naprędce rozpalała w glinianych piecach.

Po niejakim czasie, gdy emocje nieco ugasły, pocztowi, bez nijakiego rozkazu, jeden po drugim, podejmowali przygotowania do dalszej podróży. Na wiele godzin przed świtem orszak był gotowy do drogi i Janowi nie pozostało nic innego jak tylko siąść na koźle obok woźnicy i powiedzieć:

– Ruszaj, Budzisz…! W imię Boże…

Szczęściem noc była pogodna i księżyc, choć mniej niż w połowie lica rozjaśniony, dobrze oświetlał drogę dzięki wysokiej pozycji i zalegającemu śniegowi. Mróz znacznie zelżał i nie wdzierał się już pod kożuchy tak bezlitośnie jak dotąd, dzięki czemu godziny drogi mijały szybciej.

Nastał świt, potem południe. Śnieg pod końskimi kopytami zaczął plaskać, ale ziemia pod nim wciąż jeszcze była twarda.

Jan nie dowierzał w to, co usłyszał w karczmie. Wierzył, chciał wierzyć, że to wszystko nie jest prawdą. Ot, przyśniło mu się właśnie, gdy się zdrzemnął siedząc na koźle, albo złośliwy jakiś duch zbłąkany takie mu przed oczy pchnął obrazy. Przeżegnał się:

– Sen mara… – wyszeptał.

Budzisz spojrzał na Jana, ale szybko odwrócił głowę i tylko jakby sapnął ciężko:

– Amen.

Ilekroć Jan zamknął oczy, widział swoją żonę stojącą w progu domu z córką na ręce, patrzyły na niego, mówiły coś…

„Czy to możliwe, Panie Boże, że znów odebrałeś mi wszystkich, których kochałem? Że znów, jak Hioba, kolejny raz nękasz mnie swymi wyroki. Czemuż mi nie chcesz tego zapomnieć? Przecie jam teraz Twój sługa oddany. Tyleż już lat jam Ci w poprzek nie czynił ani nie myślał i o naukach Twoich nie zapomniał. Krwi niczyjej niepotrzebnie nie toczę. Sieroty przygarniam. Pomazańców Twoich własną piersią bronię. I ot, nagroda od Ciebie! Gdzież mi pójść, gdzież się skryć przed Twymi oczyma, byś ku innym zwrócił swoje srogie oblicze. Jeśliś tak nieopamiętany i nieubłagany w swoim do mnie gniewie, niech sam poniosę karę. Ubij mnie choćby gromem w jednym oka mgnieniu. Zrzuć w piekielne otchłanie, ale nie krzywdź już więcej istot niewinnych, tych duszków niebieskich…”

Krajobraz przybierał coraz bardziej znajome formy: ten zakręt, ta wierzba, jeszcze pacierz, może dwa do drogi do Lgoty. Gdy po niejakim czasie na nią skręcili, ujrzeli ustawiony na poboczu trójnóg z żerdek wysokości chłopa, związanych na szczycie długim pasem poczernionego sadzą płótna – znak śmierci.

– Jezusie! Czarny kir… – jęknął Budzisz i odruchowo ściągnął lejce. Wóz stanął, a za nim następne. Jan przerwał odmawianą w myślach kolejną zdrowaśkę i utkwił wzrok w powiewającym materiale. „A jednak… To prawda”.

– Czarny kir, czarny kir – szeptali do siebie ludzie wyskakując z wozów. Podeszli bliżej do znaku, stanęli w grupie i pozdejmowali czapki, jakby przed jakąś świętością. Za nimi stanęli podjeżdżający kolejno konni.

Jan podniósł się z kozła.

– Baczność! – zawołał, a wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. – Jeśli komu straszno dalej jechać, nie przymuszę. Tym, co ze mną do wsi jadą, to tylko rzeknę: nic nie dotykać! Nic nie jeść, nie pić. Ani psa wam nawet kopnąć nie wolno! Twarze nałęczami zawiązać, a żyć będziecie. Jeśli który zakazy złamie, niech od innych stroni albo sam mu łeb rozwalę!

– Prowadź, wasza miłość!

– Prowadź…

– Staniemy o strzał od wsi i niech mi się żaden nie wyrwie. Stać tam i czekać na rozkazy. Kto nie chce jechać? – Tu Godziemba odczekał chwilę, ale nikt się nie zgłosił. – Na wozy!

– Wasza miłość – odezwał się Paszko – może wprzódy polecieć?

– Nie trza. Tu zbójów chyba nie znajdziem.

Okrutnie dłużył się wszystkim ten ostatni odcinek drogi. Nawet zazwyczaj opanowany Budzisz popędzał batem konie częściej niż zwykle. Co zobaczą? Co zastaną we wsi? Wszystkich nurtowała ta myśl, a jednocześnie każdy odpychał ją od siebie tym bardziej, im dłużej władała umysłem i im wyraźniejsze obrazy stawiała przed oczami wyobraźnia.

Koń parsknął raz i drugi po chwili. Budzisz wyprężył się, ale zrazu nic nie rzekł. Po pewnym czasie zaś klepnął się w udo i krzyknął:

– Dym! Dym, wasza miłość! Dym czuć!

Jan wciągnął głęboko powietrze.

– Tak, dym! Znaczy żyw ktoś jeszcze!

Woźnica smagnął batem końskie zady. Zastukały orczyki, szarpnięty wóz zaskrzypiał głośno. Widoczny skraj lasu, którym jechali, przybliżał się szybko, a gdy go osiągnęli, ujrzeli w niewielkiej dolinie za pokrytymi śniegiem polami wieś – kilkadziesiąt domów, chat i stodół. Wszystkie miały strzechy pokryte śniegiem oprócz jednej, najbliższej, leżącej na wjeździe do wsi. Jej dach spowity był niczym mgłą dymem wydostającym się wprost poprzez strzechę.

– To u Wronów.

– Wolniej, Budzisz, i zatrzymaj przy brzozach.

Jan utkwił wzrok w jedynym w całej osadzie kominie, sterczącym ponad największym domem po przeciwległej stronie wsi. Nie dymił...

 

* *

– Stój! – Zza rogu chaty wychyliła się głowa w futrzanej czapie i rdzawy kabłąk napiętej kuszy. – Ani kroku... bo ustrzelę...!

Jan, który pieszo, samotnie zbliżał się do zabudowań, stanął zaskoczony. Nie spodziewał się takiego powitania. Dostrzegł, że ramię łuczyska oparte jest o ścianę domu, co wyklucza celny strzał, jednak nie zamierzał ryzykować.

– Wracajcie, skąd żeście przyleźli. We wsi mór.

Godziemba odsłonił twarz dotąd obwiązaną nałęczą.

– Jam tu pan! Moja wieś! Kto mi wzbroni?!

– A jak wam, panie...?

– Jan z Broniowa!

– Odstąpcie, panie, jeśli w zdrowiu późnych dni dożyć chcecie! Dżuma jednako panów, jak i chłopów kładzie.

– Toć to dżumie ostawcie i bełtem we mnie nie szyjcie!

Jan ruszył powoli naprzód. Zza chaty wyszedł młody mężczyzna w krótkim kożuchu. Opuścił kuszę. Na szyi, na grubym rzemieniu, zawieszony miał duży krzyż z brązu z sylwetką Zbawiciela.

– Ktoś ty? – zapytał Jan, zatrzymując się i ponownie obwiązując twarz tkaniną.

– Jestem brat Ignatius, z klasztoru mstowskiego5. Posługę ostatnią mieszkańcom niosłem – spojrzał w oczy Jana – i jej miłości dziedziczce, tako i córeczce waszej...

– Już mnie o tym uprzedzono. – Brwi żołnierza zbiegły się, a czoło zmarszczyło. – Azali żyw kto jeszcze?

– Nie, wasza miłość. Jeno my... Ja, z łaski Pana naszego, Deo gratias, wciąż narzędziem w Jego ręku. Nie dał to Bóg, w dobroci swojej, sczeznąć bez pochówku słudze swojemu, któren to byłby przez ptactwo i zwierza dzikiego rozszarpan niechybnie.

– Jeśli o sobie mówisz, to raczej byś w łożu żywota dokonał, a w chacie zwierz dostępu nie ma. A czemuż to wy... tyś, bratku, z kuszą się zasadził?

– Nie masz dnia, żeby chłopstwo okoliczne po łup łatwy nie przychodziło. Zrazu po jednym, pieszo, teraz kupami na wozach, jako i wy, przybywają. Czasem kuszą postraszyć, czasem przekleństwem na Święty Krzyż zagrozić i odchodzą. Ale całej wsi nie upilnuję. O rzeczy doczesne odeszłych nie dbam, żywności głodnym odmówić nijak, ale zarazę złodzieje rozwlec mogą. Przeto przeganiam, jak zoczę.

– Tom ci na chłopa wyglądał?

– Takie oczy mam, że z dala każdy jednako wygląda.

– Teraz słuchaj, braciszku, przejdziemy przez wieś, ty przodem, ja za tobą. I nie zbliżaj się nazbyt.

Ignatius rzucił się w stronę otwartych drzwi chaty.

– Jeno kuszę ostawię, bo ciężka.

– A wyście tak... całkiem zdrowi? – zapytał Jan, śledząc energiczne ruchy młodzieńca, nim ten zniknął w chacie.

– Deo gratias!

Po chwili ruszyli drogą między zabudowaniami.

– A gdzie psy są? Bydło, barany...

– Po pierwszych zgonach miłościwa pani, świeć, Panie, nad jej duszą, kazała prawie wszystkie zwierzęta do lasu wygnać, licząc, że je tam chłopi z innych wsi wyłapią. Dojnych krów ostało parę i kury. Psy za swą wierność gardła dać musiały, bo to jako zwierzęta najbliższe ludzi, jak my chorować i zarazę roznosić mogą. Tako mi ludzie rzekli, gdym tu przybył. Gniew Boży, powiadali, za to, żeście przeciw zakonowi świętemu rękę swą zbrojną podnieśli. Majaczył pono który w gorączce, że podle objawienia, którego doznał, za każdego z waszej przyczyny poległego, pół tuzina we wsi zemrzeć musi. Jasna pani Anna, świeć, Panie… w domu waszych miłości szpital urządziła. Tam febrą6 dotkniętych kłaść kazała, sama z córeczką i służbą, świeć, Panie, nad ich duszami, w chłopskiej chacie zamieszkała. Zdrowym po tej stronie wsi trzymać się nakazała. Mór, mówiła wszystkim, w zaduchu się kryje i z powietrzem wciągniętem do krwi się dostaje, którą to zapala, po czym z krwią do serca się przeciska, by zabić. Różne wywary, kadzenie i krwi zakażonej puszczanie chłopom zalecała, ale na nic to wszystko. A jak komu czernią palce i nos zaszły, tedy góra dwa dni życia ostawały.

Zakonnik zatrzymał się, odwrócił głowę i spojrzał Janowi w oczy przez krótką chwilę, po czym ruszył dalej, kontynuując:

– Gdym we wsi stanął, mniej niż połowa przy życiu była. Paru chłopów ponoć uciekło, ale albo wracali, gdy ich z sąsiednich wsi widłami i kamieniami jako psy wściekłe odganiano, albo pewnie zamarzali gdzie po lasach lub na traktach. Za nich takżem słał modły do Pana.

Mijali bezludne zabudowania i zagrody. Tu i ówdzie spod topniejącego śniegu wystawały porzucone sprzęty, narzędzia lub gliniane garnki. Gdzieś opodal wiatr poruszał otwartymi drzwiami, skrzypiąc i uderzając nimi na przemian w nierównym rytmie i z różną energią. Niebo całkowicie zasnute było ciemnymi chmurami, szybko i nisko płynącymi, jakby tuż nad strzechami.

– Oni tu są, mnichu. Prawda?

Ignatius zatrzymał się i spojrzał na Jana pytająco.

– Duchy, duchy zmarłych. Muszą tu być! Jak długo sam… Odkąd...?

– Pojutrze będzie cztery niedziele.

– Musiałeś coś widzieć... słyszeć... czuć ich obecność.

– In nomine Patris – zakonnik chwycił swój krzyż z brązu, uniósł go w geście przeżegnania – et Filii, et Spiritus Sancti. Zło nie ma nad nami władania. Ani mu się równać do mocy Zbawiciela! – Odwrócił się i szedł dalej.

Godziemba niespiesznie podążał za nim, rozglądając się na boki. Coraz to inny przedmiot przykuwał jego uwagę. A to wytarty próg chaty, na którym wyobraził sobie siedzącą dziewczynkę w szarym giezełku, śpiewającą sobie coś cichutko i rytmicznie przechylającą główkę na boki. A to zaśnieżony garniec wiszący na płocie przywiódł mu na myśl wieszającą go gospodynię, wykrzykującą coś w złości do swego chłopa. A to patrząc na wysłużony pieniek do rąbania drewna, ujrzał oczami duszy młodziana, który właśnie rąbnął siekierą poniżej trzepocących skrzydeł trzymanego za nogi koguta oraz chłopczyka przypatrującego się wszystkiemu z otwartą buzią.

„Zło nie ma władania... mówisz, bratku”, pomyślał Jan. „A więc jednak! Też ich czujesz! Są tu!”

– A jakżeś się ty tu uchował, że na zdrowego wyglądasz?

– Strzegłem się. Lico jako wy teraz obwiązywałem, chorych nie dotykałem, a zmarłych motyką do dołu włóczyłem. Dłonie śniegiem obcierałem i nad ogniem wygrzewałem często. I tak mnie Bóg ustrzegł w swej dobroci.

Zmierzchało już, gdy doszli do końca wsi i stanęli przed domem Godziembów. Obok, na ciemnym tle lasu, widzieli płonące opodal ogniska, a w ich świetle konie, wozy i sylwetki krzątających się ludzi. To pocztowi Jana, którzy zgodnie z jego poleceniem okrążyli wieś polami i tam stanęli na nocleg.

Rycerz stanął obok zakonnika na wprost otwartych drzwi do swego domu i zatopił spojrzenie w ciemnościach wnętrza. Znieruchomiał na chwilę, po czym wykonał szybki krok i znów stanął.

– Nie, wasza miłość – odezwał się Ignatius. – Nie wchodźcie tam. Na sześć tuzinów ludzi, którzy przekroczyli ten próg, tylko jam jeden przy życiu.

– Przecie jam też go przekraczał po wielekroć... A mogiły gdzie?

– A ot, za domem, właściwie to jedna...

– Jakże to jedna? Prowadź!

Mnich ruszył wzdłuż ściany domu.

– Bo to widzicie, przy pierwszych grzebaniach jasna pani, świeć, Panie, nad jej duszą, kazała dół kopać jako rów długi, szeroki jak chłopa wzrost. Na jednym końcu ogień palili, by ziemię odmrozić, na drugim grzebali tym, co ukopali po ogniu. I tak mogile długości przybywało. A wzdłuż niej, na każdy koniec dnia, jeden brzozowy krzyż wbijano. Tak stanęło krzyżów dziesięć i dziewięć. A tamte... o! Cztery ostatnie to moje już grzebanie, gdy sił lubo życia innym już nie stało.

Zatrzymali się przy wzgórku mogilnym, niewysokim, ledwie pod śniegiem widocznym. Jan złożył ręce, padł na kolana i począł się modlić żarliwie, by powstrzymać falę bólu, która wzbierała w nim coraz bardziej. Spuścił głowę, by łzy ukryć. Ignatius uklęknął również, chwycił swój krzyż i zaczął śpiewać psalm żałobny:

– Miserere mei, Deus, secundum magnam misericordiam tuam...7

Ludzie Jana, słysząc śpiew mnicha, chwycili żagwie z ognisk i poczęli podchodzić powoli. Pomni jednak rozkazów, zatrzymali się o kilkanaście kroków od mogiły. Jęli także płakać i modlić się, jak kto umiał. Zakonnik odśpiewał jeszcze Dominus Lux mea et salutare meum...8 i Dominus pascit me, nihil mihi deerit...9

Gdy śpiew ustał, Godziemba powstał energicznie i szybkimi kroki dopadł do najbliższego sługi, trzymającego żagiew. Wyrwał mu ją z ręki i, krzycząc: „Przeklęta wieś! Przeklęte miejsce!”, rzucił na dach swego domu. Przygasłe już jednak nieco, płonące drewno stoczyło się po obłożonej topniejącym śniegiem strzesze, szkody jej nie czyniąc. Jan wyrwawszy sługom inną żagiew, podbiegł i przytknął ją do strzechy. Skoczyły płomienie ku górze, powoli przybierając na wielkości i tempie rozprzestrzeniania. Żołnierz zerwał nałęcz z twarzy i cofał się powoli, patrząc jak ogień w niepowstrzymanej swej sile wspinał się ku kalenicy.

– Spalić! – ryknął Jan. – Spalić wszystko!

Rzucili się pocztowi ku zabudowaniom. Zakonnik oddalił się od gorejącego domu na bezpieczną odległość, po czym znów zaczął śpiewać Dominus pascit me... Rozbłyskały coraz to nowe zarzewia na coraz odleglejszych chatach i stodołach. Wiatr rozwiewał tumany szarego dymu.

Jan patrzył na swoje dzieło zniszczenia. Uderzył go brak trwożnych krzyków, głośnych lamentów i płaczu, które zwykle towarzyszą takim nieszczęściom jak pożary. Słychać jeno było trzaski trawionego ogniem drewna. Przez to chwila ta wydała mu się szczególną, znaczącą, świętą. Chwilą, która odmienia świat i ludzi, zawraca ścieżki zdarzeń.

Wtem szaleńcza myśl rozbłysła w umyśle rycerza, by wbiec w czeluści własnego gorejącego domu. Natychmiast, nim zapadnie się przepalona więźba…

– Nie! – wyrzucił z siebie. Oburzyła go własna słabość. Przeraziła niespodziewana bliskość krawędzi, której omal nie przekroczył.

„Nie!”, powtórzył w myślach z pełnym przekonaniem. „Nigdy!”

Wnet zaczęły trzaskać pękające łaty, porywając kęsy ognistej strzechy ku wnętrzu domu.

– Co śpiewasz, mnichu? Jak to po naszemu...?

– Pan jest moim pasterzem...

„Oto jak mnie pasie Pan...”, pomyślał Godziemba. „I wszystkich mi bliskich. Nie odkupię się nigdy! Nie minie mnie ogień piekielny za ten grzech”.

 

* *

Rankiem Godziemba, patrząc na ogrom zniszczeń, nie czuł żalu z powodu utraty wsi, ale też swoją decyzję z dnia poprzedniego za słuszną nie uważał. Ot, kolejny incydent w szeregu zdarzeń, w którym, niczym bezwolna kukiełka, od pewnego czasu brał udział. Tak to czuł. Stało się. Pogodził się z tym, przeciwnie do utraty bliskich.

Brat Ignatius, którego Jan uznał za całkowicie zdrowego, na noc otrzymał kilka skór baranich i miejsce przy ognisku. Dla Janowych ludzi żadne to wyzwanie, lecz i dla mnicha taki nocleg albo nie był pierwszyzną, albo potrafił przyjąć zrządzenia losu z godną podziwu pokorą. Obudziwszy się, wstał, porozciągał zesztywniałe mięśnie i niezgrabnie podszedł do Jana patrzącego na zgliszcza swojego domu. Stanął z boku i rzekł cicho:

– Pochwalone imię Pańskie... Zabierzesz, wasza miłość, do ludzi jakoś?

– Sam pojedziesz. Dam ja ci, panie bracie, jako dziękczynienie za twą posługę konia i rząd do niego, warte razem tyle, ile niejedna szlachcianka chciałaby mieć za posag. Nawet to jednak nie zrówna się z dobrem, któreś ty tym ludziom oddał, życie własne na pewną zgubę, jak zdawać by się mogło, wystawiwszy. Za tom ci winien wdzięczność dozgonną. Twoja rzecz, co przeorowi oddasz, jeśliś w zamiarze do klasztoru wracać. Jeśli co pragniesz jeszcze, a dać mogę, dam.

Godziemba urwał i chwilę przypatrywał się szyi mnicha. Gdy zmarszczył brwi i widocznie zacisnął usta, Ignatius jął powoli się cofać, nie znając intencji żołnierza, ale nieomylnie przewidując wybuch jego negatywnych emocji. Prawa dłoń Jana na krótką chwilę zniknęła za połą kożucha, po czym wystrzeliła w kierunku twarzy zakonnika, zatrzymując błyszczące ostrze dużego noża tuż przed jego nosem.

– Ani drgnij! Bo skaleczę.

Mnich zamarł. Jan postąpił ku niemu pół kroku, chwycił lewą ręką za kraj jego koszuli pod szyją i powoli, małymi ruchami noża odciął trzymaną tkaninę. Przysunął ją do własnej piersi i, spuściwszy głowę, przypatrywał się wzorowi brązowo-zielono-czarnej krajki.

– Tak, to koszula waszej miłości – rzekł zakonnik, poprawiając odzienie. – Dostałem ją, gdym własny habit postradał. Jej miłość mówiła: „Bierz, Ignatiusie, ze skrzyni Jana, jeśli ci co z ubioru potrzeba”.

Rycerz uniósł głowę, a trzymane przedmioty ukrył za pazuchą.

– Habit postradał? Jakże to?

– A no gdym klasztor opuszczał, dano mi strój brata Nicolausa, któren to roku ubiegłego odszedł w wieku sędziwem. Święty to człowiek był, a Łaska Pańska emanowała od niego i spływała na nas wszystkich w zakonie. Nosząc habit jego, jakoby uczeń i naśladowca, mogłem, zdaniem braci, na stawiennictwo brata Nicolausa przed obliczem Pana Boga liczyć. Jako widać, przydało się. Ale samo płótno, czasem osłabione, pękało nader często i w licznych miejscach. Raz, przy łożu kobiety w febrze, która to w histerię wpadała, gdym próbował odchodzić, urwałem strzęp sukni i jej darowałem. Ściskała go w ręku jako skarb najdroższy, aż do zgonu. Nie żałowałem więc strzępu sukni nikomu i wszyscy brali jak świętość jaką.

– A jakżeś tu trafił?

– Gdy wieść o Lgocie do klasztoru dotarła, całą noc nie mogłem spać z emocji. Znaczy... Zasypiałem i budziłem się. Modliłem się, zasypiałem i znów budziłem. I tak kilkakroć. A gdym już sam nie wiedział, co sen, a co nie, głos usłyszałem: „Adalbercie, Adalbercie... bądź jak Ignatius!” Zerwałem się z łoża, „Kto tu?!” spytałem. Nikogo nie było, a wszyscy bracia spali. Gdym trzeci raz: „...jak Ignatius!” usłyszał, wiedziałem, co muszę zrobić. Miłościwy ojciec przeor, gdym o swym zamiarze mu rano powiedział, kazał ratajowi wozem w ten sam dzień jeszcze mnie tu przywieźć.

– I tak stałeś się Ignatiusem? A kimże on był, ów...?

– To święty męczennik, co do Rzymu podążył, gdy tam cesarz Trajan począł chrześcijan wytracać. W drodze listy pisał, z których znać, że świadomie na pewną śmierć jechał, by stać się godnym naśladowcą Zbawiciela naszego. Skonał na arenie, przez lwy rozszarpan.

Jan odstąpił krok do tyłu, położył dłoń na bolącym boku i spojrzał głęboko w zielone oczy mnicha. Z szeregu myśli, które przemknęły mu przez głowę, najważniejszą wydała mu się ta o konieczności zmiany losu młodego mężczyzny, zawróceniu go z samobójczej ścieżki, którą podążał.

– Jak ci, braciszku, na chrzcie dali?

– Adam. Jestem Adam de Wody, tako ojciec mój się opowiadał, choć jam w Krakowie zrodzony.

– Zatem słuchaj, bracie Adamie: nie musisz wracać do klasztoru. Tam pewnie modlą się już za twą duszę, a rzeczy twoje między braci rozdzielono. Od nas, żeś przeżył, nikt się nie dowie. Z pieniędzmi za konia możesz zacząć nowe życie. Umiesz czytać i rachować, znajdziesz zajęcie na jakimś dworze albo kupiectwem się zajmiesz. Nie wracaj do Mstowa, taka moja rada.

– Nie godzi się słuchać! Jakże to ze ścieżki Pana zejść?! – Zakonnik chwycił swój krzyż i przeżegnał się szybko. – Szatan ustami waszej miłości przemawia! – Odwrócił się i odszedł w kierunku ogniska.

Kilka godzin zabrało ludziom Jana, na jego rozkaz, zasypywanie niedopalonymi belami i ziemią obu studni oraz zbieranie na miedzach i zwożenie wozem kamieni, którymi obłożyli później całą mogiłę. A to aby zapewnić spokój ciałom pochowanych, nawet jeśli leżały zbyt płytko. Biel wapiennych kamieni i brzozowych krzyży kontrastowała z czernią pogorzelisk i błotnistej ziemi.

Nim odjechali, uklęknęli wszyscy przed mogiłą, a brat Ignatius, na prośbę Godziemby, odmówił kilka modlitw i odśpiewał kilka psalmów.

 

* *

Wieże zamku Olsztyn ujrzeli z traktu na długo przed tym, jak zbliżyli się do wzgórza i leżącego przy nim miasta Olsztynek. W zasadzie Jan, wyznaczając marszrutę, nie wiedział, dokąd i w jakim celu jechać. Był zagubiony. Uznał jednak, że siedziba starostwa będzie najwłaściwszym celem dla jego pocztu niezależnie od tego, jakie decyzje podejmie później.

Brat Ignatius też jechał z nimi na swoim, właśnie przejętym w posiadanie, młodym gniadoszu o silnych nogach i wysokim kłębie.

Od pocztu odłączył się Czech Domamil, który to, wracając do ojczyzny z wojny pruskiej, przyłączył się do Godziemby. Jako jedyny ocalał z pocztu swego pana, niegdyś Janowego przyjaciela i towarzysza w wojnie. Z Lgoty, po serdecznym pożegnaniu, ruszył wprost przez Śląsk do swego domu, niosąc smutne wieści miast łupów i sławy.

Nim stanęli w miasteczku, Jan wiedział już, co zrobi. Postanowił rozpuścić poczet, to jest pozwolić odejść po zapłacie wszystkim, którzy mieli w tych stronach rodziny i którzy żyć w tych stronach pragnęli. Pozostałych zaś zamierzał odesłać do swojego ojca, do Broniowa, gdzie mogliby znaleźć nowy dom i pracę, czy to jako kmiecie, czy też w służbie. Zdobyczne konie, które według jego niegdysiejszych planów miały dać początek nowej hodowli, również postanowił odesłać pod Szydłowiec, gdyż nie było możliwe w stronach tych w najbliższym czasie uzyskać sum pieniędzy równych ich wartości. Może podstarości mógł dać godną cenę, ale jeśli, to tylko za jednego konia, może dwa.

Zgodnie z Jana przewidywaniami podstarościego nie było w mieście. Załoga zamku, gdy Jan powołał się na w rzeczywistości niebyłą obietnicę imć Borka dotyczącą schronienia dla jego pocztu, zezwoliła im na nocleg w na wpół pustych stajniach poza murami. Zdwojono jednak liczbę uzbrojonych stajennych, chroniąc zwierzęta i majątek starostwa. Pan Godziemba polecił zakupić w pobliskiej karczmie dwie beczki mocnego piwa i kilka garnców miodu. Wiedział, że trunki dobrze wpłyną na upadłe morale jego ludzi, ale i pozwolą uzyskać od stajennych wszystko, czego im brakowało do zaspokojenia potrzeb ludzi i zwierząt.

Tę noc Jan i Staszko spędzili wraz z pocztowymi, opróżniwszy we dwóch duży dzban mocnego, węgierskiego wina.

Nazajutrz przygotowano bratu Adalbertowi vel Ignatiusowi, lub inaczej bratu Adamkowi, jak nazywali go Janowi ludzie, jego konia, na którym, po pożegnaniu i przeżegnaniu, wyruszył w podróż traktem na Mstów. Spoglądali wszyscy długo na jadącego stępa mnicha, dopóki nie zniknął za rogiem domu na zakręcie drogi. Zdobył sympatię pocztowych dzięki długim, nocnym opowiadaniom, które snuł, cierpliwie odpowiadając na liczne pytania dotyczące Lgoty i jej mieszkańców. Godziembie wydawał się on bardzo bliskim i dalekim jednocześnie. Budzącym sympatię, ale dalece różnym i nieodgadnionym.

Wkrótce drogą na Przyrów wyruszył poczet Janowy pod komendą Stanisława Beliny, który zgodził się odprowadzić go do Broniowa. Nikt nie prosił o zwolnienie ze służby, by zostać w tych stronach. Nikt nie oparł się ciekawości i chęci spróbowania nowego życia w innym miejscu, mając w zanadrzu, jak im to obiecano, możliwość powrotu w razie takiej chęci. Jan pozostawił przy sobie jeno dwóch pachołków, Paszka i Mazura Hanisza, młodzianów, sieroty bez bliskich na tym świecie, z którymi, jak to sobie umyślił, czekać zamierzał na przybycie podstarościego. Zakwaterował się w izbie nad karczmą, gdzie spędzał następne dni, odpoczywając, rozpamiętując, jedząc tłusto i pijąc dużo.

Rozdział 2 – Na rozdrożu – przedwiośnie i wiosna Roku Bożego 1521

 

Jaśnie Miłościwy Panie Ojcze!

Nadzieję żywię, żeście w zdrowiu i przy siłach i że troskom, jako i wszelakim trudnościom codziennym dzielnie czoła stawiacie, jako i ja to czynię, idąc za przykładem Waszym, dawniej przeze mnie widzianym i zapamiętanym, a takoż dziadów naszych, Godziembów, których to dzielność chwaliliście historiami licznemi.

Rok ostatni spędziłem, będąc w służbie miłościwie nam panującego Króla Zygmunta, stając z pocztem, jako żołnierz zaciężny, razy kilkanaście w wielkich bitwach naprzeciw krzyżackiej i brandenburskiej potęgi, jak i w mniejszych potyczkach, w ilości kilku dziesięci. Wszystkie te przypadki, w tym jeden szczególny, z łaski Pana, dzięki odwadze szlachetnego pana Stanisława z Parzna, rodem z Belinów, przyjaciela mojego i druha oddanego, a także dzięki wierności ludzi moich, bez uszczerbku większego na zdrowiu mojem, przebyłem. Jednak inne srogie klęski zesłał Pan Bóg na mnie, żonę moją i córkę wraz ze wsią całą ludu pobożnego morem dżumy wytracając. Przeto z wojny się wróciwszy, sługi wierne pocztu mojego, którym nigdzie się teraz podziać, do Was, Miłościwy Ojcze, poprzez wspomnianego Stanisława odsyłam i Waszej opiece powierzam. Dobrzy to ludzie, biegli w sztuce wojennej, którym żem wielokroć słusznie zawierzał i którym życie i zdrowie zawdzięczam.

Posyłam Ci, Wasza miłość, konie przeze mnie z wojny do hodowli przyprowadzone, kiedy nijak mi teraz się nimi zajmować. Wszystkie wielkiej urody, siły i szybkości. Jako profit Wasz, za koniów chowanie, niechaj przyszły źrebiąt przychówek będzie.

W zdrowiu bywajcie, Jaśnie Miłościwy Panie Ojcze, takoż w pogodzie trwajcie w dniach następnych, aż do naszego, na co wciąż nadzieję żywię, pojednania przed Panem Bogiem.

 

Jan Sixtus syn Wasz oddany.

 

* *

Pisarz prowentowy podniósł głowę znad listu leżącego na pulpicie i spojrzał na siedzącego w ciężkim, obijanym szkarłatem krześle sędziwego, szlachetnego Święsława Godziembę, który wsparłszy się ciężko ramionami na podłokietnikach, utkwił wzrok w podłodze u swych stóp. Długie, zwisające, siwe włosy skrywały jego oblicze, jednak bielejące, zaciśnięte na rzeźbionym drewnie palce dłoni zdradzały przepełniające go wielkie emocje. Trwał tak chwilę, lekko, powoli kołysząc głową, jakby przytakując, po czym spytał:

– Jaki dziś mamy dzień?

– Sobota, wasza miłość – odpowiedział pisarz.

– Tedy trza nam jutro do Szydłowca, spokój dusz opłacić.

Po kolejnej chwili milczenia starzec uniósł głowę i zwrócił wychudłe oblicze w stronę klęczącego przy drzwiach sługi, ściskającego w dużych dłoniach futrzaną czapę.

– Wozy wpuścić na majdan, a konie za grodzie za lamusem.

Sługa skłonił się szybko i wymknął się przez drzwi, uchylając je jedynie tyle, na ile było to konieczne. Stary Godziemba powoli powstał i unosząc głowę wyprostował swoją szczupłą, lecz jeszcze pozbawioną starczych cech sylwetkę. Pisarz niespiesznie ruszył w kierunku kąta izby, gdzie stała wielka skrzynia na ubrania.

– Wiesz, Szymosiu – zaczął stary po chwili – myślałem, żem już wszystko najgorsze widział i wycierpiał. Że jedyne co zostało, to zgon własny. A tu masz, kolejna niedola. I jak zawsze, nie masz takiej radości, żeby cierpienie przeciwważyć. Ból zawsze silniejszy.

Szymon narzucił na ramiona pana na Broniowie ciemnozielony płaszcz z tkanej wełny, po czym spiął go spinką na jego piersiach. Wrócił do skrzyni i przyniósł z niej wykończoną futerkiem czapę ze śnieżnobiałymi, czaplimi piórami przypiętymi czerwoną, oprawną w srebro zaponą. Podał ją Godziembie, po czym, gdy ten ją zakładał, ruszył w kierunku drzwi, które otworzył i stanął przy nich z głową w pokłonie i prawą dłonią na piersi. Poprzez długą sień, a potem ciężkie, okute drzwi wyszli przed dom: starzec, a za nim pisarz. Otwartą bramą, rozpiętą między modrzewiowymi zabudowaniami, wjeżdżały kolejno trzy wozy, w ślad za rosłym konnym ubranym w szary żupan pod skórzanym kaftanem z futrzanym kołnierzem. Jeździec, dostrzegłszy wychodzących z domostwa, skierował ku nim konia, z którego po chwili zeskoczył i podszedł energicznym krokiem. Prawą ręką zdjął z głowy czapkę, dwornie skłonił się nisko i zastygł w tej pozycji.