Iszsza. Skrzydła - Elżbieta Kosobucka - ebook

Iszsza. Skrzydła ebook

Elżbieta Kosobucka

0,0

Opis

Wrogiem nie jest drugi człowiek, a zło, któremu muszę się oprzeć w mojej duszy, aby na zadaną krzywdę odpowiedzieć miłością

Iszsza – radosna dziewczyna z sercem otwartym na drugiego człowieka – traci bliskich. Wkrótce potem doświadcza kolejnej straty – bezpiecznego domu na Insuli. Wbrew jej woli z dnia na dzień musi odnaleźć się w Metropolis w realiach diametralnie odmiennych od znanych jej dotychczas. Dobro, którym dzieli się z potrzebującymi przykuwa uwagę ludzi biznesu i polityki, zaś strach o utratę przez nich władzy sprawia, że zaczynają nastawać na jej życie.

Ratunek nadchodzący z nieoczekiwanego, a nawet niechcianego źródła Iszsza przyjmuje z wdzięcznością. Co robić, jeśli wróg okazuje się…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja, redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Projekt okładki

Elżbieta Kosobucka

Ilustracje na okładce

© pixundfertig, carloyuen | pixabay.com

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie lub przedruk całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody autora.

Wydanie I, Gdynia 2025

tekst © Elżbieta Kosobucka, 2025

ISBN 978-83-975326-1-8

Wydawca

Elżbieta Kosobucka

e-mail: [email protected]

Prolog

Dziewczyna stała kilkanaście metrów od wierzchołka góry. Przed jej lazurowymi jak niebo oczami roztaczał się spektakularny widok: strome zbocze usłane soczyście zieloną trawą, a nad nią błękitne czyste niebo. U podnóża, daleko w dole majaczyło ogromne miasto. Z tego miejsca wyglądało niegroźnie, niczym plama na mapie ze szklanymi, lśniącymi drapaczami chmur. Iszsza, mając pod stopami darń, cieszyła się poczuciem spokoju.

Porywisty wiatr smagał jej skupioną twarz, rozwiewając jasnobrązowe pukle włosów z rozświetlonymi od słońca pasemkami. Wyjęła powoli skrzydła i przypięła je do pleców. Silne podmuchy utrudniały zadanie, jednak nie poddawała się. Były w niej determinacja, a także wiara w Boga, który prowadził ją w każdym momencie życia. Skrzydła dawały jej wolność, niezależność, a zarazem jedność ze światem stworzonym w swym nieskażonym pięknie. Ta wiara i determinacja pomagały w walce o dobro w duszach ludzi.

Smutek ogarniał ją na myśl, że w tym miejscu, na które patrzyła, pozorna obecność drugiego człowieka, naprawdę była jego nieobecnością. Ludzie żyjący w izolacji od innych, niezamieniający ze sobą słowa, gdy się mijali, nieuśmiechający się do siebie wzajemnie. Zamknięci w swoich światkach, myślach, z oczami utkwionymi w monitorach, uszami zasłuchanymi w treści wybrane przez siebie samych. Tak poranieni, urażeni i niewrażliwi na innych, że zamknięci w sobie przed życiem. Egzystencja w schematach z bojaźnią do pokazywania siebie prawdziwych.

Dziewczyna nie rozumiała tego zjawiska odmiennego kulturowo od tego, co znała jako mieszkanka Insuli – wyspy na środku oceanu. Smutny uśmiech wypełzł na jej usta, pokręciła głową i skupiła się na miejscu, w którym była. Po kilku nieudanych próbach wzbicia się i ratowaniu przed upadkiem przyklęknięciem na kolano, wreszcie wzniosła się ponad ziemię.

Wprawnie sterując lotem, panowała nad wiatrem. Prądy powietrzne wykorzystywała do optymalnego pokonania trasy. Kilkanaście albo kilkadziesiąt minut później wylądowała bezpiecznie na placu, zdjęła skrzydła, a smród miasta wtargnął w jej nozdrza. Szła szybko, myśląc o zmianach, które miała wprowadzić, gdy dostrzegła dziecko biegnące radośnie przed siebie. Jego śmiech był jak melodia dla jej uszu, ale kierunek obrany przez chłopca był zły. Pobiegła za nim najszybciej jak umiała, pokonując kolejne metry bez wytchnienia. Malec niczego nieświadom, pędził przed siebie, a ona nie spuszczała go z oczu, modląc się, aby zdążyła go uratować. Widziała jak na zwolnionym filmie przesuwające się przed nią obrazy. Bose stópki kilkakrotnie wdepnęły w sam środek kałuży, wywołując jeszcze większą radość ich właściciela. Iszszy zaczynało brakować tchu, ale odległość między nią a dzieckiem malała z każdym susem. W tej właśnie chwili jego prawa stopa dotknęła drogi, która tylko przez parę sekund była wolna od niebezpieczeństwa. Serce dziewczyny mocniej zabiło, gdy wzmogła wysiłek i przyskoczyła do czteroletniego brzdąca, który stracił równowagę i wylądował twarzą w kałuży. Niemal od razu porwała brudne dziecko na ręce i wyrwała go poza zasięg zagrożenia. Maluch nie zdał sobie nawet sprawy z tego, jak bliski był śmierci.

Usiadła zdyszana na kamieniu i posadziła sobie chłopca na kolanach. Wyjęła chustkę i przetarła mu ubłoconą buzię, która wyrażała zaniepokojenie. Nie mógł się zdecydować czy się popłakać, czy uśmiechnąć, gdy dobiegła do nich młoda kobieta. Jej przerażona, ale i wdzięczna twarz mówiła wszystko. Padła przed Iszszą trzymającą dziecko na kolanach i przygarnęła synka do piersi. Maluch wtulił się w nią ufnie, postanawiając jednak się rozpłakać. Ona ponad jego ramieniem spojrzała na tę, która uratowała jej dziecko.

– Jesteś nią – powiedziała szeptem.

Iszsza zmarszczyła czoło. Wróg czy przyjaciel? Nie wiedząc, z kim miała do czynienia, nie zareagowała.

– Słyszałam o tobie. Ty się nie poddajesz, nie zrażasz. Dobro masz wpisane głębiej w siebie niż rozwagę. Dziękuję za uratowanie mojego dziecka. Po tym, co zrobiłaś jestem po twojej stronie – wyszeptała, wstając z kolan i pospiesznie się oddaliła.

Iszsza wstała z kamienia i dotarło do niej, że była w miejscu dla niej niebezpiecznym. Rozejrzała się wokoło, rejestrując, że parę osób zwróciło na nią uwagę, ale nie podjęły działania. Nie rozglądając się, z pochyloną głową, szybkim krokiem skierowała się do długiego tunelu prowadzącego do wyjścia z niebezpiecznej strefy.

Kłęby oparów osnuły jej nogi, a nad głową betonowy strop zamykał dostęp światłu. W tym miejscu zamordowano ostatnio kilka osób. Szarość zawładnęła otoczeniem, a masa cieni poruszała się nieprzerwanym nurtem w obie strony. Próbowała oczyścić umysł i nie dawać dostępu niepokojącym myślom. Niewiele widziała oprócz jaśniejszego punkciku kilkaset metrów przed nią. Oddawała życie Temu, który jej je dał.

Gdy przebyła połowę drogi, dobiegł ją jakiś hałas, ale nie spojrzała w stronę, z której dochodził. Nie zwolniła kroku ani go nie przyspieszyła, nie chcąc przyciągnąć zła do siebie. W tej właśnie chwili poczuła czyjś dotyk na plecach. Drgnęła z wrażenia, ale czuła, że był dobry, wiedziała to jeszcze zanim dotarł do jej uszu cichy głos:

– Jestem z tobą, jesteś bezpieczna.

Odetchnęła, odganiając w ten sposób pierwszą falę strachu. Mając tego dwumetrowego mężczyznę za sobą, wiedziała, że w razie kłopotów będzie jej bronił. Mogła się rozluźnić. Podziękowała Bogu w sercu za wysłanie pomocnika. Reszta drogi minęła szybciej niż pierwszy jej odcinek. Mężczyzna i kobieta nawet na moment nie zwolnili tempa. To, że on szedł z dłonią na jej plecach, pokazując wszystkim, że była pod jego opieką, nie oznaczało, że mieli zwracać na siebie niepotrzebnie uwagę.

Światło słoneczne poraziło im oczy. Odeszli jeszcze parę kroków, Iszsza zatrzymała się i odwróciła do mężczyzny, a jego ramiona już czekały na nią rozpostarte. Objęła go w pasie, wtulając się w niego.

– Dziękuję. – Podniosła twarz, spoglądając mu w oczy.

– Czekałem na ciebie. To było nieroztropne z twojej strony – powiedział z powagą.

Skinęła głową, przyznając mu rację.

– Mój Anioł Stróż. – Słowa popłynęły z jej ust.

– Nie zawsze nim byłem – powiedział ze smutkiem.

***

Dziewczyna otworzyła oczy i rozejrzała się po przytulnym pomieszczeniu. Za oknem światło wskazywało, że był wczesny poranek. Odetchnęła głęboko i próbowała wygonić z serca niepokój, który pozostał po tym, co jej się przyśniło.

Insula

Strumyk wił się między bujną zielenią, a jego woda ochlapywała mnie nieprzerwanie. Przeskakiwałam po wystających nad powierzchnię kamieniach. Kucnęłam i przyjrzałam się ławicy kolorowych rybek, które wprawnie omijały przeszkody stojące na ich drodze. Wstałam i odbiłam się mocniej, gdyż kolejny wystający wierzchołek był w znacznej odległości. Doskoczyłam do niego i zachwiałam się. Zamachałam rękami, łapiąc równowagę. Zaśmiałam się, gdy stopa zanurzyła się na moment w chłodnym strumieniu. Potem już tylko trzy skoki i wylądowałam na „mojej polanie”.

Byłam tu w każdej wolnej chwili. Lubiłam obcować z naturą, dawała mi wytchnienie i ukojenie, a nade wszystko przestrzeń na spotkanie z Bogiem. On pokazywał mi kim jestem, w czym byłam dobra, a co przeszkadzało mi kochać innych. Czasami po takim spotkaniu niemal lewitowałam ze szczęścia, widząc piękno moich talentów, innym razem ze łzami w oczach błagałam Go o wybaczenie za naganną postawę. Bez względu na to, w jakim stanie emocjonalnym kończyłam modlitwę, zawsze owocem było poznanie – czułam, że wzrastałam i wiedziałam, jak nad sobą pracować.

Gdy myśli mi się uspokoiły i cisza wypełniła wnętrze, a świat zewnętrzny przestał mnie zajmować, pojawiła się we mnie pustka, którą przygotowałam dla Niego, aby mnie wypełniał. Trwałam i trwałam…

– Iszszo! – Głos Rut niósł się ponad roślinnością.

Nie odzywałam się, tkwiąc w bezruchu. Umysł szybko wszedł w rozproszenie i zaczęłam ponownie przyjmować otaczającą mnie rzeczywistość. Potrzebowałam chwili na opuszczenie pustelni, w której przebywała moja dusza. W bezruchu czekałam, aby ta wesoła zazwyczaj dziewczyna podeszła bliżej.

– Iszszo, wychodź, to nie czas na żarty! – W jej głosie usłyszałam rozżalenie.

Byłam gotowa, ale zawahałam się czy nadszedł już czas, aby jej się pokazać. Może jeszcze się z nią podroczyć? Widziałam z daleka na jej twarzy niepokój, więc zaniechałam realizacji mojego planu.

– Coś się stało? – Wyszłam do niej na ścieżkę.

– Tu jesteś. – Drgnęła nieznacznie na mój widok.

Miałam przeczucie, że to nie moje nagłe pojawienie się wywołało w niej tę reakcję. Czułam, że coś było nie tak. Jej zwykle radosna twarz, wygięte w uśmiechu usta, lśniące oczy, teraz wyrażały niepokój.

– Złe wieści? – Próbowałam przeniknąć przez jej skupienie, wyczytać, co było przyczyną tej powagi.

– Tak. – Ciężko westchnęła.

– Powiesz?

Pokręciła przecząco głową.

– Chodź ze mną do mojej mamy.

Nie miałam pojęcia, co mogło wywołać niepokój w przyjaciółce, więc nie tracąc czasu, ruszyłyśmy do osady. Jej mama była dyrektorką szkoły, którą w tym roku kończyłam. W planach miałam studia na Uczelni M.M.G, która była dla mnie wymarzonym miejscem, ale nie sądziłam, aby odpowiedź z uczelni była źródłem stanu emocjonalnego Rut.

– Wiesz o co chodzi? – Wstrzymałam oddech.

– Nie, ale sądzę, że to złe wieści – powiedziała przygnębiona.

Przyspieszyłam więc, bo chciałam mieć to za sobą. Masa przypuszczeń przeleciała mi przez głowę, ale żadne z nich nie wydawało się realnym scenariuszem złych wieści. Przyjaciółka zatrzymała się przed bramą. Widziałam jej smutną minę i to, że nie chciała ze mną iść, przeczuwając, że wydarzyło się coś niedobrego. Rozumiałam ją, była wrażliwą duszyczką, mimo to poczułam się na moment opuszczona. Uśmiechnęłam się do niej pokrzepiająco. Tę drogę pokonywałam niemal codziennie, ale nigdy nie wydała mi się taka trudna. Niepokój w oczach Rut sprawił, że bałam się tego, co mnie na jej końcu dzisiaj czekało.

Dotarłam do chłodnego korytarza dającego wytchnienie od upału. Kroki wybijały rytm na kamiennej podłodze. Stanęłam przed skromnymi drzwiami prowadzącymi do gabinetu dyrektorki. Zapukałam i natychmiast usłyszałam zaproszenie.

– Dzień dobry, ciociu. – Tak naprawdę nie była moją ciocią, tylko najlepszą przyjaciółką mamy i jednocześnie moją matką chrzestną.

– Usiądź, moje dziecko – powiedziała miękko, niemal szeptem, z wyrysowaną na twarzy miłością do mnie.

– Ciociu? – Poczułam ukłucie niepokoju, widząc jej zatroskaną twarz.

– Iszszo, skarbie, wiesz, że jesteś dla mnie bardzo ważna. – Usiadła na krześle obok i wzięła moje dłonie w swoje.

– Wiem, ciociu. – Utkwiłam wzrok w jej migdałowych oczach.

– Masz wielu przyjaciół na wyspie, na których możesz liczyć. Na mnie możesz liczyć. Jestem z tobą kochanie. – Jej głos się łamał.

– Stało się coś złego? – Niepokój wzrósł we mnie jeszcze bardziej.

O czym mówiła? Co ją tak poruszyło? Dlaczego miałam liczyć na innych?

– Bardzo mi przykro, że przynoszę złe wieści. Kochanie, twoi rodzice nie żyją, zginęli w wypadku. Samolot rozbił się nad oceanem i nikt nie przeżył. Był wybuch na pokładzie, usterka silnika – mówiła, a w jej oczach szkliły się łzy.

Jej głos docierał do mnie jakby przez watę w uszach. Moi rodzice lecieli do Metropolis, mieli się spotkać ze studentami kilku tamtejszych uczelni. Ich wykłady były zaplanowane od wielu miesięcy. To niemożliwe, potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Wypadki lotnicze się nie zdarzały i to od dawna. Wypadki komunikacyjne były prehistorią, a jednak mówiła mi to osoba, której usta nie skalały się kłamstwem. Ukryłam twarz w dłoniach i bez udziału świadomości wyrwał mi się z gardła niemal niesłyszalny krzyk, a potem wyartykułowałam:

– Nie! To nie może być prawdą. Po wykładach wracają do domu, do mnie. Za pięć dni będą z powrotem. Obiecali mi, a oni nigdy nie złamali danego słowa… – mówiłam coraz ciszej, a łzy kapały mi po policzkach.

– Iszszo, spełnienie tej obietnicy nie zależy od nich. – Szept Menahel ledwo przebijał się do mojej świadomości.

Znowu zakryłam twarz dłońmi i kręciłam głową, zaprzeczając rzeczywistości. Wstałam przygnębiona i poszłam na polanę, aby wyżalić się Temu, który nad wszystkim czuwał. Oddałam mu serce, ból i łzy.