Inwazja z Ganimedesa - Philip K. Dick - ebook

Inwazja z Ganimedesa ebook

Philip K. Dick

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Rebis
  • Język: polski
Opis

PIERWSZE POLSKIE WYDANIE.

Ziemię podbili przybysze z Ganimedesa, obdarzeni zdolnościami telepatycznymi kosmici, którzy wyglądem przypominają wielkie robaki. Ludzkość bez szczególnego oporu ogłosiła kapitulację i jedynie nieliczne grupy partyzanckie podjęły walkę z okupantem. Doktor Rudolph Balkani, szef Biura Badań Psychodelicznych, odkrył sposób na pokonanie Ganimedejczyków. Stworzył urządzenie zniekształcające rzeczywistość, dzięki któremu ludzie mogą się wyrwać spod ich telepatycznej władzy. Niestety, Balkani jest wiernym sługą najeźdźców i nie zamierza pozwolić na to, żeby wynalazek został użyty przeciwko nim.

Okupowana Ziemia z powieści Dicka przypomina (...) nowoczesne dystopie, jak seriale Black Mirror czy Opowieść podręcznej, film Elizjum czy powieść Player One. (...) Dla czytelników z lat 60. to pewnie była czysta fantazja, dla nas karykatura czasów, w których żyjemy. Wojciech Orliński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 231

Oceny
4,0 (11 ocen)
6
2
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamWrzalik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
mjelski

Nie polecam

Chaotyczna, źle napisana. Skończyłem bo takie mam postanowienie. Na szczęście krótka. Nie ma co się rozpisywać. Nie polecam nikomu.
00



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Jak zarobić na otwarcie drzwi

Inwa­zja z Gani­me­desa nie jest naj­lep­szą powie­ścią w dorobku Phi­lipa K. Dicka. Nie był zresztą jej samo­dzie lnym auto­rem, poma­gał mu Ray Nel­son, pisarz, który – jak twier­dził – w grud­niu 1964 roku poczę­sto­wał Dicka LSD.

Pod wpły­wem tego doświad­cze­nia Dick zaczął uwa­żać, że jest sta­ro­żyt­nym Rzy­mia­ni­nem, i mówić „bez­błędną łaciną”. Jedy­nym świad­kiem był oczy­wi­ście Nel­son, który po latach powie­dział Anthony’emu Peake’owi, że nie umiałby odróż­nić łaciny uda­wa­nej od bez­błęd­nej.

Jedno nie ulega wąt­pli­wo­ści: Dic­kowi ten towar wszedł zde­cy­do­wa­nie moc­niej. Ray Nel­son pozo­stał sobą – dru­go­rzęd­nym wyrob­ni­kiem popkul­tury. Tym­cza­sem Dick w poło­wie lat 60. prze­żywa prze­łom rów­nie wyraźny, jak u Beatle­sów – któ­rym mniej wię­cej w tym samym okre­sie LSD pod­su­nął den­ty­sta Geo­rge’a Har­ri­sona, prze­mie­nia­jąc ich nie­od­wra­cal­nie z „czte­rech chłop­ców w grzecz­nych gar­ni­tur­kach” w Orkie­strę Klubu Samot­nych Serc Sier­żanta Pie­prza.

Dic­kow­ski prze­łom dopro­wa­dzi go do sza­leń­stwa i do two­rze­nia naj­więk­szych arcy­dzieł w jego twór­czo­ści. Jedno łączyło się zresztą z dru­gim. Valis, Ubik, Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach? (sfil­mo­wane jako Blade run­ner), Boża inwa­zja czy Przez ciemne zwier­cia­dło to jed­no­cze­śnie i arcy­dzieła, i zara­zem oso­bi­ste kro­niki pogrą­ża­nia się w mroku.

Zgod­nie z beatle­sow­ską meta­forą, Inwa­zja z Gani­me­desa to coś jak Help! czy Rub­ber Soul. Jesz­cze nie jest to psy­cho­de­lia Sier­żanta Pie­prza, ale mamy już wyraźne odej­ście od skocz­nych, prze­sło­dziu­teń­kich prze­bo­jów typu She loves you, yeah, yeah, yeah.

Dick żegna się więc z bez­tro­ską pulp SF, którą z powo­dze­niem upra­wiał w latach 50. Jego utwory z tego czasu, zwłasz­cza opo­wia­da­nia, z grub­sza trzy­mały się kanonu wymy­ślo­nego jesz­cze w latach 30. przez Hugona Gerns­backa i Jose­pha Camp­bella. Obce cywi­li­za­cje, trze­cia wojna świa­towa, poza­ziem­skie kolo­nie, sztuczna inte­li­gen­cja, lata­jący samo­chód, sre­brzy­sty ska­fan­der: wszy­scy znamy ten ste­reo­ty­powy zestaw gadże­tów i dida­ska­liów towa­rzy­szą­cych kla­syce science fic­tion.

Dick od początku doda­wał do tego swój cha­rak­te­ry­styczny ele­ment, zazwy­czaj zwią­zany ze zwąt­pie­niem boha­tera w rze­czy­wi­stość albo w swoją toż­sa­mość. Powiedzmy, „wszy­scy uwa­żają go za kosmitę/robota/sza­leńca, on nie wie, jak im udo­wod­nić, że się mylą – a potem się oka­zuje, że jed­nak się nie mylili”. Do połowy lat 60. jesz­cze na tyle to jed­nak kon­tro­luje, że jego książki nie odstają od tego, co piszą inni czo­łowi auto­rzy SF tego okresu – można je bez­piecz­nie sytu­ować gdzieś mię­dzy Hein­le­inem a Elli­so­nem.

W dru­giej poło­wie lat 60. Dick odla­tuje ku wła­snym regio­nom. Inwa­zja z Gani­me­desa jest jakby booste­rem – pierw­szym czło­nem rakiety kosmicz­nej. Mało kto się eks­cy­tuje booste­rami, odpa­dają sobie w pierw­szych minu­tach lotu, ale to dzięki nim Apollo czy Ende­avour mogły reali­zo­wać swoje misje.

Pry­watne życie Dicka bar­dziej jed­nak przy­po­mina nie­udaną misję waha­dłowca OV-099 Chal­len­ger z 1986. Jego booster się nie odłą­czył, tylko eks­plo­do­wał, zamie­nia­jąc sta­tek w ogni­stą kulę. Dick za ten swój „odlot” z końca lat 60. zapła­cił cenę zatra­ce­nia się w nar­ko­ty­kach, destruk­cji życia rodzin­nego, finan­so­wego ban­kruc­twa, utraty zdol­no­ści odróż­nia­nia uro­jeń od rze­czy­wi­sto­ści, próby samo­bój­czej…

I przej­ścia do histo­rii lite­ra­tury. Bo w odróż­nie­niu od innych ofiar psy­cho­de­licz­nych lat 60. potra­fił swoje prze­ży­cia opi­sać w kolej­nych książ­kach. Nie bar­dzo miał zresztą inne wyj­ście. Nie potra­fił zara­biać ina­czej, niż pisząc, więc pisać musiał, bo zwłasz­cza w Ame­ryce wszyst­kie pro­blemy mają tylko jedno jedyne roz­wią­za­nie, zazwy­czaj zwią­zane z prze­ka­za­niem komuś pew­nej ilo­ści zie­lo­nych papier­ków.

Już Inwa­zję Dick pisze bar­dziej z eko­no­micz­nego przy­musu niż z potrzeby serca. Nancy Hac­kett, jego czwarta (!) żona, uro­dziła w 1967 roku córkę, Isę. Pobrali się rok wcze­śniej, głów­nie z powodu tej ciąży.

Dick pod­jął ostat­nią w swoim życiu próbę pro­wa­dze­nia nor­mal­nego życia rodzin­nego na ame­ry­kań­ską modłę – z dom­kiem na przed­mie­ściach, samo­cho­dem i nie­pra­cu­jącą żoną. Z tym, że jego wła­sne dochody lite­rac­kie były wciąż na tyle skromne, że Nancy jed­nak musiała pra­co­wać.

Jako urzęd­niczka na poczcie zara­biała 2,50 dol. na godzinę (dzi­siaj 19,33 dol.). To wię­cej niż Dick jako popu­larny, nagra­dzany pisarz. Jak pisze jego bio­graf, Law­rence Sutin, bar­dzo to Dicka fru­stro­wało i prze­kła­dało się na obse­sję na punk­cie pie­nię­dzy.

Obse­sję, któ­rej zawdzię­czamy kapi­talne lite­rac­kie frag­menty takich powie­ści jak Ubik. Jej boha­ter jest uwię­ziony w pokoju, bo nie stać go na opłatę, któ­rej doma­gają się drzwi. Wcze­sną wer­sję tej sceny widzimy w Inwa­zji z Gani­me­desa.

Tutaj z kolei boha­terka prze­by­wa­jąca w „brud­nym i zde­wa­sto­wa­nym pokoju hote­lo­wym dru­giej kate­go­rii” zostaje upo­mniana przez „star­czy, acz wciąż prze­ni­kliwy głos” hote­lo­wej sztucz­nej inte­li­gen­cji nastę­pu­ją­cymi sło­wami: „Panie Pła­cący Gościu, nie pró­buj się odda­lić, nie ure­gu­lo­waw­szy rachunku w recep­cji na par­te­rze”. „Ja tylko wyj­rza­łam przez okno” – sumi­tuje się boha­terka.

Inwa­zja z Gani­me­desa dzieje się mniej wię­cej w naszych cza­sach. Auto­rzy SF z tam­tej epoki chęt­nie fan­ta­zjo­wali o pierw­szych deka­dach XXI wieku. I jako czy­tel­nicy z tej epoki doce­niamy geniusz Dicka wła­śnie w takich sce­nach.

Wszyst­kie inne pro­gnozy fan­ta­stów oka­zały się prze­cież zawodne. Nie mamy ani lata­ją­cych samo­cho­dów („jono­lo­tów”), ani poza­ziem­skich kolo­nii, ani też takiej sztucz­nej inte­li­gen­cji jak w tej powie­ści – w któ­rej nawet pocho­dzący z 1999 roku hotel dru­giej kate­go­rii jest w sta­nie pro­wa­dzić z gościem poga­duszkę o jaz­zie. Real­nie ist­nie­jące tech­no­lo­gie tego typu, jak Siri, Alexa i Google Home, na próby narzu­ce­nia takiego tematu roz­mowy pró­bują nam coś sprze­dać za skromną opłatą albo dekla­mują hasło „jazz” z Wiki­pe­dii.

Ale z jed­nym Dick tra­fił bez­błęd­nie. Z ową „skromną opłatą”. Dzi­siej­sza cywi­li­za­cja wymy­śla coraz bar­dziej wyra­fi­no­wane spo­soby pobie­ra­nia od nas mikro- (oraz cał­kiem makro-) płat­no­ści za wszystko. Także za rze­czy, które kie­dyś były po pro­stu bez­płatne. Kto wie, może jesz­cze docze­kamy i drzwi, które za darmo mogą się otwo­rzyć dopiero po godzi­nie cze­ka­nia. Żeby otwo­rzyły się już teraz, trzeba będzie uiścić skromną opłatę (plus VAT).

Inni pisa­rze tam­tej epoki nie mieli tak traf­nych pomy­słów, bo ich życie było zbyt udane. Lata 60. to sam śro­dek zło­tej ery kapi­ta­li­zmu. Nawet z pen­sji urzęd­niczki na poczcie można się było wtedy nie­źle utrzy­mać. Mini­malna płaca w USA to teraz 7,25 dol. za godzinę i w dzi­siej­szych cza­sach nie­wy­kwa­li­fi­ko­wana pra­cow­nica sek­tora usług, taka jak Nancy Hac­kett, ma nie­wiel­kie szanse na dużo wię­cej.

Ale wtedy ame­ry­kań­ski sen zdaje się na wycią­gnię­cie ręki – dla każ­dego. Wystar­czy miesz­kać w tej kra­inie marzeń, a szybko zaro­bimy na dom, samo­chód i obo­wiąz­kowy ele­ment tego zestawu, czyli tro­phy wife, piękną, nie­pra­cu­jącą żonę, pasa­żerkę naszego cud­nego samo­chodu i gospo­dy­nię naszego wypie­lę­gno­wa­nego domu.

Wkrótce cała Ame­ryka obu­dzi się z ame­ry­kań­skiego snu, zazwy­czaj z ręką w noc­niku. Dick to prze­bu­dze­nie prze­żył wcze­śniej niż inni. Dla­tego kiedy tzw. poważni pisa­rze eks­cy­to­wali się takimi tema­tami, jak snu­cie się od czapy auto­sto­pem albo życie sek­su­alne klasy śred­niej, Dick już swoim boha­te­rom fun­do­wał zmar­twie­nia mniej wię­cej podobne do tych, jakie naprawdę mają ludzie z XXI wieku: jak zaro­bić na otwar­cie drzwi?

Kiedy więk­szość Ame­ry­ka­nów czuje się ludźmi suk­cesu, Dick ponosi życiową porażkę za porażką. Samo­chody go już nie inte­re­sują, w lipcu 1964 roku spo­wo­do­wał dacho­wa­nie, gdy jechał z ówcze­sną kochanką, Gra­nią David­son. Od tego czasu zaczął bać się samego sie­bie jako kie­rowcy, praw­do­po­dob­nie słusz­nie.

Bał się też swo­jej byłej żony, Anne Rubin­stein. To była trze­cia z kolei, ale pierw­sza, z którą roz­sta­wał się w burz­li­wych oko­licz­no­ściach. Poprzed­nie (Jeanette Mar­lin i Kleo Apo­sto­li­des) Dick po pro­stu porzu­cił, gdy się nimi znu­dził.

Roz­sta­nie z Anne nie było takie pro­ste. Może dla­tego, że mieli dziecko (Laurę, pierw­szą córkę Dicka). Może dla­tego, że nie był jej pierw­szym męż­czy­zną. Może dla­tego, że była od niego bogat­sza. Może dla­tego, że zdia­gno­zo­wała pro­blemy psy­chiczne Dicka i pró­bo­wała go zmu­sić do tera­pii. W każ­dym razie pisarz z tego roz­wodu wyszedł zdru­zgo­tany. Bał się adwo­ka­tów byłej żony, agen­tów FBI, psy­chia­trów, sie­bie samego, wła­snego cie­nia. W następ­nej deka­dzie jego cho­roba pogor­szy się na tyle, że zacznie na doda­tek bać się cesa­rza Nerona i twa­rzy na nie­bie, która mówi mu zło­wro­gie rze­czy (a także zaka­mu­flo­wa­nej komu­ni­stycz­nej orga­ni­za­cji do spraw infil­tra­cji ame­ry­kań­skiej science fic­tion, dzia­ła­ją­cej w Kra­ko­wie pod kryp­to­ni­mem L.E.M.).

Jako pisarz czuł się nie­speł­niony. Począt­kowo trak­to­wał science fic­tion jako fuchę, dzięki któ­rej będzie mógł się utrzy­my­wać pod­czas pisa­nia naprawdę istot­nych powie­ści – jak Wyzna­nia łga­rza (napi­sane w 1959, opu­bli­ko­wane w 1975) czy Czło­wiek o jed­na­ko­wych zębach (napi­sany w 1960, opu­bli­ko­wany pośmiert­nie w 1984). W 1963 roku jed­nak agen­cja Scotta Mere­di­tha zwró­ciła mu te maszy­no­pisy z infor­ma­cją, że nikt tego nie chce wydać – za to bez trudu znajdą mu wydawcę na kolejną powieść SF.

Dick więc taśmowo tłukł fan­ta­stykę, która nawet gdy jest słaba, to jed­nak jest dobra. Jak Inwa­zja z Gani­me­desa. Swoje lęki i fru­stra­cje Dick prze­lał w ory­gi­nalną dys­to­pię. Inwa­zja nie jest opo­wie­ścią o bru­tal­nym reżi­mie wzo­ro­wa­nym na dwu­dzie­sto­wiecz­nych tota­li­ta­ry­zmach. W tej powie­ści pod­da­li­śmy się jako ludz­kość prak­tycz­nie bez walki, a oku­panci narzu­cili nam ustrój, w któ­rym znaczna część spo­łe­czeń­stwa może się jakoś urzą­dzić, o ile pogo­dzi się z rolą „wasala”.

Oku­po­wana Zie­mia z powie­ści Dicka przy­po­mina więc nowo­cze­sne dys­to­pie, jak seriale Black Mir­ror czy Opo­wieść pod­ręcz­nej, film Eli­zjum czy powieść Player One. Panuje w nich ustrój, który jest jakimś wcie­le­niem kapi­ta­li­zmu, a cza­sem nawet cze­goś w rodzaju demo­kra­cji. Posłu­szeń­stwo nie jest wymu­szane pałką czy kara­bi­nem – to są środki sto­so­wane tylko w osta­tecz­no­ści. Na co dzień wystar­czy moty­wa­cja eko­no­miczna. Dla czy­tel­ni­ków z lat 60. to pew­nie była czy­sta fan­ta­zja, dla nas kary­ka­tura cza­sów, w któ­rych żyjemy.

Świat jest dziś zadłu­żony na 60 try­lio­nów. „Wobec kogo, wobec Marsa?” – taki obra­zek-pyta­nie krąży po Face­bo­oku. A może jed­nak wobec Gani­me­desa? To by nam wresz­cie wszystko wyja­śniało…

Woj­ciech Orliń­ski

Dedykacja

dla Kir­sten i Nancy

1

O trze­ciej nad ranem na sto­liku noc­nym Rudol­pha Bal­ka­niego, szefa Biura Badań Psy­cho­de­licz­nych, zadzwo­nił wide­ofon. Dzwo­nił długo, zanim Bal­kani zare­ago­wał, choć – jak to czę­sto ostat­nio bywało – nie spał już od wielu godzin.

– Tak, tu Bal­kani.

– Potrze­buję infor­ma­cji – odpo­wie­dział mu stro­skany głos z dru­giego końca linii. Bal­kani od razu go roz­po­znał: to był prze­wod­ni­czący Rady Bez­pie­czeń­stwa Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych. – Pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy poga­dać…

– Byle zwięźle – prze­rwał mu Bal­kani. – Jestem chory.

– Sły­szał pan trans­mi­sję?

– Jaką trans­mi­sję? – Bal­kani podra­pał się po zaro­śnię­tym pod­bródku.

– Ulti­ma­tum obcych. Nada­wali na wszyst­kich kana­łach tele­wi­zji i radia…

– Nie zwy­kłem mar­no­wać czasu na roz­rywkę w mass mediach – odparł Bal­kani. – Co zapro­po­no­wali?

– „Przy­no­simy wam pokój. Przy­no­simy wam jed­ność”.

– Niech pan mi oszczę­dzi pro­pa­gandy. Rozu­miem, że żądają bez­wa­run­ko­wej kapi­tu­la­cji Ziemi.

– Tak jest. Ale czy pan nie pra­cuje nad jakimś nowym psy­cho­ga­dże­tem, dok­to­rze? Nad bro­nią, która mogłaby ich zatrzy­mać?

– To prawda – odparł Bal­kani lekko iro­nicz­nym tonem. – Nie­stety, zatrzy­ma­łaby i nas. Prawdę mówiąc, zatrzy­ma­łaby wszystko na tej pla­ne­cie i w jej oko­li­cach, co tylko posiada wła­sny umysł.

– O ile mi wia­domo, mógłby pan uod­por­nić nie­któ­rych na jej dzia­ła­nie. Na przy­kład klu­czo­wych przy­wód­ców.

– Jesz­cze nie. Jedy­nym anti­do­tum oka­zać się może rady­kalna psy­cho­te­ra­pia, nad którą pra­cuję. Ale jeśli tylko da mi pan tro­chę czasu, a także zastępy, powiedzmy, „ochot­ni­ków” do udziału w moich eks­pe­ry­men­tach, to…

– Musimy ją mieć natych­miast! – wark­nął prze­wod­ni­czący Rady Bez­pie­czeń­stwa. Po chwili, z wyraź­nym tru­dem, zdo­łał odzy­skać pano­wa­nie nad sobą i na jego obli­czu na wide­ofo­nie znowu malo­wał się spo­kój. – Co zatem pan dora­dza?

– Ja nie dora­dzam – odrzekł Bal­kani. – Jestem tylko sza­ma­nem tego ple­mie­nia, nie jego wodzem. Two­rzę małe laleczki voodoo, a pań­skim zada­niem jest decy­do­wać, czy zaczniemy wbi­jać w nie szpilki. Mimo to chciał­bym pana pro­sić o przy­sługę.

– Mia­no­wi­cie?

– Jeśli posta­nowi pan użyć tej broni, niech pan mi o tym nie mówi. Nie chcę wie­dzieć.

To rze­kł­szy, Bal­kani prze­rwał połą­cze­nie, prze­wró­cił się na drugi bok i dalej usi­ło­wał zasnąć.

– Zbyt nie­wy­spe­cja­li­zo­wani – mruk­nął Mek­kis, spo­glą­da­jąc z nie­sma­kiem na schwy­ta­nego czło­wieka. – Ale gdyby tak pod­dać ich selek­tyw­nej hodowli…

Tuż obok ucha Mek­kisa zafur­ko­tał Cza­so­mierz i pod­po­wie­dział cicho:

– Panie, lepiej zacznij się szy­ko­wać na spo­tka­nie z Wielką Radą.

– Tak, tak, oczy­wi­ście – odparł Mek­kis.

Strze­lił dłu­gim, smu­kłym języ­kiem, tra­fia­jąc w guzik na kon­soli obok kanapy. Gar­de­ro­biani zja­wili się nie­mal natych­miast, gorącz­kowo ćwier­ka­jąc mię­dzy sobą. Mek­kis zgar­bił się, by uła­twić im zada­nie.

Podob­nie jak wszy­scy przed­sta­wi­ciele gani­me­dej­skiego gatunku domi­nu­ją­cego, był istotą bez­nogą i bez­ręką, z grub­sza przy­po­mi­na­jącą wyglą­dem wiel­kiego robaka. Nie potrze­bo­wał wła­snych koń­czyn. Jego rękami i nogami byli wasale; był to jedyny cel ich ist­nie­nia. Po to przy­szli na świat, po to ich wyho­do­wano.

A teraz pra­co­wi­cie wzu­wali naj­pięk­niej­szy, czer­wono-poma­rań­czowy, ofi­cjalny worek na jego dłu­gie ciało. Nie wypa­dało wystą­pić w mniej efek­tow­nym ubra­niu w dniu, który mógł się oka­zać naj­waż­niej­szy w całej jego karie­rze admi­ni­stra­cyj­nej. Maleńcy cze­sa­cze tań­czyli wokół głowy Mek­kisa, spraw­nie ukła­da­jąc dłu­gie rzę­ski, a czy­ści­ciele obra­biali języ­kami jego policzki. Raz jesz­cze spoj­rzał na poj­ma­nego czło­wieka. Nie­szczę­śnicy, pomy­ślał. Trzeba było nie przy­cią­gać naszej uwagi swoją obec­no­ścią w tym sys­te­mie.

Oso­bi­ście uwa­żał, że ta wojna była błę­dem, ale cóż – stało się.

– Za późno na łzy – wymam­ro­tał do sie­bie. – Ale bycie wasa­lem chyba nie jest takie złe, co, przy­ja­ciele?

– Nie, nie, jest cał­kiem w porządku – zaćwier­kał róż­no­rodny tłu­mek wyspe­cja­li­zo­wa­nych istot, nie prze­sta­jąc krzą­tać się wokół Mek­kisa w mozol­nym pro­ce­sie przy­go­to­wań.

– Pod­bój, oku­pa­cja, wchło­nię­cie – tak się to zawsze odbywa. Pierw­sze dwie fazy mamy już za sobą i obyło się bez wiel­kich pro­ble­mów… a dziś, jeśli się nie mylę, wcho­dzimy w fazę trze­cią. – I tu wła­śnie zaczyna się moja rola, dodał w myślach.

Żeby zyskać abso­lutną pew­ność, wezwał swoją Wyrocz­nię.

– Co powiesz o mojej przy­szło­ści? – spy­tał Mek­kis.

– Cho­dzi o dziś? – upew­nił się pre­kog.

– Tak, mówże wresz­cie!

– Zbie­rają się nad tobą moce ciem­no­ści, panie. To dzień two­ich wro­gów!

Mek­kis obli­zał ner­wowo wargi i spy­tał:

– A dalej?

– Jesz­cze wię­cej ciem­no­ści, głę­boki mrok i wresz­cie… O mój dobry panie, ciem­ność ogar­nie nas wszyst­kich!

Mek­kis pogrą­żył się w nie­we­so­łych myślach. Wyrocz­nia odra­dzała inwa­zję na Zie­mię; stąd też wziął się i jego scep­ty­cyzm w tej spra­wie. Jed­nakże inwa­zja zakoń­czyła się suk­ce­sem i nie­któ­rzy zaczęli powąt­pie­wać w moc Wyroczni. Być może, dumał Mek­kis, przy­szłość jest jed­nak nie­od­gad­niona. Łatwo jest rzu­cać nie­kon­kretne, prze­ra­ża­jące pro­gnozy, któ­rych nikt tak do końca nie rozu­mie, a potem mówić: „Widzi­cie? Wła­śnie o to mi cho­dziło”.

– Te moce ciem­no­ści – ode­zwał się. – Czy mogę jakoś ich unik­nąć?

– Dziś? Abso­lut­nie nie. Póź­niej – małe szanse. Jeżeli roz­wią­żesz zagadkę Dziew­czyny Zni­kąd.

– Jakiej znowu Dziew­czyny Zni­kąd? – Mek­kis z naj­wyż­szym tru­dem zapa­no­wał nad sobą.

– Moje zdol­no­ści są ogra­ni­czone, a dar widze­nia blak­nie. Widzę jed­nak, że z przy­szło­ści nad­cho­dzi coś, czego nie umiem opi­sać sło­wami. Jakby olbrzy­mia otchłań, która pró­buje nas wcią­gnąć. Już teraz jest tak wielka, że zakrzy­wia stru­mień czasu. Im bli­żej się znaj­dziemy, tym trud­niej będzie jej unik­nąć. O panie, tak się boję! Ni­gdy dotąd nie czu­łem stra­chu, a teraz przy­tła­cza mnie groza.

W żaden spo­sób nie uniknę dziś nie­szczę­ścia, pomy­ślał Mek­kis, więc rów­nie dobrze mogę mu wyjść na spo­tka­nie, nie krzy­wiąc się i nie bled­nąc. Nie umiem kon­tro­lo­wać prze­zna­cze­nia, ale mogę kon­tro­lo­wać wła­sne reak­cje.

Mach­nię­ciem języka przy­wo­łał tra­ga­rzy i wyru­szył w stronę Sali Wiel­kiej Rady.

Na ścia­nie Sali Wiel­kiej Rady wisiał ogromny zegar. Wszy­scy, który przy­na­le­żeli do tak zwa­nej Frak­cji Postę­po­wej, zasia­dali wła­śnie po tej stro­nie sali – pod zega­rem. To wła­śnie oni, frak­cja zegara, parli ku woj­nie z Zie­mią. Ci, któ­rzy zasia­dali po prze­ciw­le­głej stro­nie, kon­ser­wa­ty­ści albo anty­ze­ga­rowcy, bez powo­dze­nia sprze­ci­wiali się tym pla­nom. I wła­śnie do tej frak­cji nale­żał Mek­kis.

Gdy jak zawsze z pompą poja­wił się w Sali, prze­ko­nał się, że po kon­ser­wa­tyw­nej stro­nie nie ma nikogo – wszy­scy zgro­ma­dzili się wokół przy­wódcy frak­cji zegara. Kiedy tra­ga­rze posta­wili go na gru­bym, mięk­kim dywa­nie, był oszo­ło­miony i w pierw­szej chwili nie mógł się ruszyć.

Wcze­śniej jed­nak zło­żył sobie w duchu moralną przy­sięgę, więc nie­spiesz­nie i jakby z bólem ruszył ku niszy po stro­nie anty­ze­ga­row­ców. Dotarł­szy na miej­sce, samotny i zgar­biony w for­mal­nej pozie ocze­ki­wa­nia, powiódł wzro­kiem po sędzi­wych idio­tach z ławy. Nie mógł się uwol­nić od roz­wa­żań o ciem­no­ści, która miała się czaić tuż-tuż.

Wygrali wojnę, myślał, a to daje im dobry punkt pod­par­cia: mogą wma­new­ro­wać elek­to­rów w raty­fi­ko­wa­nie wszel­kich spi­sków, które sobie wyma­rzą. Jed­nakże ja się nie pod­dam. I nie będę wyda­wał roz­ka­zów. Będę tylko ich wyko­nawcą.

Zauwa­żyw­szy jego przy­by­cie, elek­to­rzy przy­stą­pili do kolej­nego punktu tej jakże istot­nej sesji.

– Pod twoją nie­obec­ność – nad­szedł komu­ni­kat od Zbio­ro­wego Umy­słu – roz­po­czę­li­śmy pro­ce­durę podziału wła­dzy nad Ter­ra­nami. Natu­ral­nie i tobie przy­pad­nie w udziale sto­sowne tery­to­rium; nie zosta­łeś pomi­nięty.

– Którą to par­celę prze­zna­czy­li­ście dla mnie? – odparł Mek­kis ze sto­sowną dozą iro­nii.

Nie miał wąt­pli­wo­ści, że naj­mniej war­to­ściowy skra­wek, smętne resztki pla­ne­tar­nego łupu. Wyczu­wał poprzez Zbio­rowy Umysł sar­do­niczne roz­ba­wie­nie Wspól­noty i wie­dział, że to on jest obiek­tem drwiny: zebrani wyraź­nie rado­wali się jego fru­stra­cją i bez­rad­no­ścią.

– Podaj­cie mi nazwę par­celi – rzu­cił, zbie­ra­jąc siły, by przy­jąć z god­no­ścią nawet naj­bar­dziej obe­lżywą ofertę.

– W twój zarząd – oznaj­mił z nie­skry­waną satys­fak­cją główny elek­tor – odda­jemy par­celę Ten­nes­see.

– Pozwól­cie, że zasię­gnę infor­ma­cji – odparł Mek­kis i nawią­zał tele­pa­tyczną łącz­ność z biblio­te­ka­rzem w swo­jej rezy­den­cji.

Chwilę póź­niej w jego umy­śle poja­wiły się obrazy, szcze­gó­łowy opis, dane sta­ty­styczne oraz mapa par­celi. I jej wycena.

Mek­kis zasłabł.

Gdy się ock­nął, leżał w sali audien­cyj­nej w rezy­den­cji kar­dy­nała majora Zency’ego. Ktoś życz­liwy prze­trans­por­to­wał go do domu przy­ja­ciela.

– Pró­bo­wa­li­śmy cię przy­go­to­wać – powie­dział Zency. Leżał nie­opo­dal, zwi­nięty w szy­kowny kłę­bek. – Chcesz wody i lautu? Otrzeź­wią cię.

– Pnag­drule – zaklął siar­czy­ście Mek­kis.

– Cóż, poży­jesz jesz­cze wiele lat. Prę­dzej czy póź­niej…

– Prze­pra­co­wa­łem całe życie. – Spró­bo­wał unieść przed­nią część ciała i zacho­wać rów­no­wagę. – Nie pojadę tam. Zre­zy­gnuję ze służby publicz­nej.

– Wtedy już ni­gdy… – zaczął Zency.

– Nie chcę już ni­gdy wcho­dzić do Wspól­noty – prze­rwał mu znowu Mek­kis. – Zamiesz­kam na sate­li­cie. Samot­nie. – Czuł się fatal­nie, jakby nadep­nęła go jedna z tych wiel­kich, a prze­cież niż­szych, nie­zgrab­nych, dwu­noż­nych form życia. – Pro­szę, daj mi pochłep­tać.

Gor­liwy sługa z domo­stwa Zency’ego nie­mal natych­miast posta­wił przed nim wypo­le­ro­waną, ozdobną misę. Mek­kis chłep­tał z zamknię­tymi oczami, bez prze­ko­na­nia, a Zancy przy­glą­dał mu się z tro­ską.

– W tej par­celi – ode­zwał się po chwili – roi się od nie­spa­cy­fi­ko­wa­nych Negrów. Wysoko w górach kryją się też hordy Indian Chi­pua i Chawkta. To klo­aka wszyst­kich pod­bi­tych kró­lestw. A oni o tym wie­dzą; tylko dla­tego mi ją powie­rzyli. Celowo! – Zasy­czał w naj­zu­peł­niej bez­sku­tecz­nej furii. – Jesz­cze wody – rzu­cił, spo­glą­da­jąc na słu­żą­cego, bez­na­dziej­nie niż­szą istotę, która zbli­żyła się czym prę­dzej.

– Być może – zasu­ge­ro­wał tak­tow­nie kar­dy­nał major Zency – to kom­ple­ment z ich strony. Dosta­łeś par­celę, w któ­rej naprawdę jest wiele do zro­bie­nia… To wła­ści­wie jedyny obszar, któ­rego nasze siły zbrojne nie zdo­łały zneu­tra­li­zo­wać. Wygląda na to, że wła­dza się pod­dała, prze­ka­zuje ci naj­trud­niej­sze zada­nie, któ­rego nikt inny nie potrafi wyko­nać.

Mek­kis drgnął mimo­wol­nie. Ta opcja, choć zala­ty­wała lito­ściwą racjo­na­li­za­cją, nieco go pobu­dziła. Roz­wa­żał ją zresztą już wcze­śniej – i odrzu­cił z przy­czyn etycz­nych. Lecz Zency, któ­rego sza­no­wał, zdjął z niej brze­mię, otwo­rzył ją na nowo. Mimo to Mek­kis nie chciał tego zada­nia. Jakim cudem miałby osią­gnąć suk­ces tam, gdzie woj­skowi ponie­śli klę­skę? Miał jesz­cze w pamięci strzępy donie­sień o Negrach z Ten­nes­see, par­ty­zan­tach słu­żą­cych pod roz­ka­zami fana­tycz­nego i zdol­nego przy­wódcy, Percy’ego X, który sku­tecz­nie uni­kał wszel­kich homo­tro­po­wych puła­pek przy­go­to­wa­nych spe­cjal­nie dla niego. Oczyma wyobraźni widział już swoją kon­fron­ta­cję z tym czło­wie­kiem, bo prze­cież nale­żało się spo­dzie­wać, że Rada zażąda reali­za­cji w Ten­nes­see, jak we wszyst­kich innych par­ce­lach, stan­dar­do­wego pro­gramu pod­boju: znisz­czyć lokalną struk­turę wła­dzy i zastą­pić ją mario­net­ko­wym władcą.

– Powiedz im – zwró­cił się do kar­dy­nała majora – że jestem chory. Że połkną­łem zbyt duże jajo gorka i utknęło gdzieś w moim prze­wo­dzie pokar­mo­wym. Że będę miał szczę­ście, jeśli nie pęknę – pamię­tasz, co spo­tkało Cpo­grba w zeszłym roku, gdy zeżarł bodaj cztery jaja gorka za jed­nym posie­dze­niem? To był widok: kawałki Cpo­grba we wszyst­kich kątach jadalni!

Wspo­mnie­nie na chwilę obu­dziło w nim cie­plej­sze uczu­cia: wspo­mnie­nie o pięk­nym, myślo­wym zjed­no­cze­niu Wspól­noty, o zbio­ro­wym poczu­ciu rado­ści i przy­jem­no­ści, bez ema­na­cji ponu­rego poczu­cia obo­wiązku ze strony samego jądra wie­lo­mó­zgo­wego umy­słu – ławy elek­to­rów i potęż­nych jed­no­stek zasia­da­ją­cych pod zega­rem.

– Spójrz na to ina­czej – pora­dził mu kar­dy­nał major. – Jeżeli odnie­siesz suk­ces, twój woj­skowy poprzed­nik wyj­dzie na dur­nia. Prawdę mówiąc, cała frak­cja mili­tarna wyj­dzie na dur­niów.

– To prawda – odparł wolno Mek­kis.

W jego umy­śle pomału for­mo­wał się plan. W tej chwili Ten­nes­see było kotłem mniej lub bar­dziej auto­no­micz­nych, feu­dal­nych orga­ni­zmów, sku­pio­nych wokół co bar­dziej rzut­kich wła­ści­cieli plan­ta­cji czy fak­to­rii han­dlo­wych – tak było, odkąd roz­padł się cen­tralny rząd Ziemi. Zada­niem Mek­kisa było więc wybra­nie jed­nego z owych mikro­ty­ra­nów i wynie­sie­nie go do rangi suwe­rena całej par­celi, wysoko ponad zazdro­snych kon­ku­ren­tów. Nie była to łatwa misja; bez względu na to, kogo by wybrać, decy­zja wzbu­dzi­łaby sprze­ciw, a nawet nie­na­wiść pozo­sta­łych. A gdy­bym tak, dumał Mek­kis, wybrał Percy’ego X? Kto inny byłby bar­dziej wdzięczny za peł­nię wła­dzy, a przez to i bar­dziej potulny jako mario­netka? Natu­ral­nie kupcy-ksią­żęta zaraz zaczę­liby zaja­dle gda­kać, ale tego nale­żało się spo­dzie­wać przy każ­dym wybo­rze. Czyżby więc ist­niał spo­sób na jed­no­cze­sne spa­cy­fi­ko­wa­nie Negrów i Indian, a przy tym roz­wią­za­nie pro­blemu wła­dzy lokal­nej?

– To prawda – powtó­rzył Mek­kis, tym razem z nutą nadziei w gło­sie. Nie myślał już o wyco­fa­niu się.

Pro­rok z jego sztabu nie­wąt­pli­wie miał rację: tego dnia poja­wiło się na jego dro­dze coś, czego nale­żało się strzec. On zaś, jak zawsze, nie pró­bo­wał uni­ków – sta­wił czoło zagro­że­niu.

I jak zwy­kle dostrzegł roz­wią­za­nie, które mogło mu przy­nieść korzyść.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Gany­mede Take­over

Copy­ri­ght © 1967, Phi­lip K. Dick and Ray Nel­son

Copy­ri­ght rene­wed © 1995, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isa Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Inwa­zja z Gani­me­desa, wyd. I, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-904-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer