Insygnia nocy - Tomasz Szulżycki - ebook + książka

Insygnia nocy ebook

Tomasz Szulżycki

4,0

Opis


"Insygnia nocy" to seria zbrodni wstrząsająca opinią publiczną. Nikt nie wie, kto morduje i jakie są motywy tych makabrycznych zdarzeń.

Gdzieś w cieniu tych mrocznych wydarzeń, rodzi się uczucie między samotnym, bezdomnym mężczyzną, a miłą dziewczyną, pracującą w sklepie. Quincy nie wie, że pozornie bezwartościowy prezent, który kupuje dla ukochanej na bazarze, wplącze ich oboje w niebezpieczne wydarzenia, a na niego samego rzuci podejrzenia, jakoby był mordercą.

Czy uczucie, które zaczyna łączyć go z nowo poznaną dziewczyną wytrzyma tak ciężką próbę? Czy ukochana mu zaufa? Czy uwierzy w jego niewinność, gdy wszystkie fakty dotyczące zbrodni zdają się świadczyć przeciwko niemu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Szulżycki

Insygnia nocy

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2012

Copyright © by Tomasz Szulżycki, 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok

ISBN: 978-83-63548-29-2  

Wydawnictwo Psychoskok

ul. Chopina 9, pok. 23 , 62-507 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

http://wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

[email protected]

Książkę dedykuję Joannie, bez której całe przedsięwzięcie jej

napisania, nie miałoby szans powodzenia. Serdecznie dziękuję

Ci za wszystkie rodzaje wsparcia, których udzieliłaś: bez słów

Twojej konstruktywnej krytyki, celnych uwag, słów pokrzepienia

w gorszych chwilach oraz nieustannego motywowania i niezachwianej

wiary w sukces projektu, nie poradził bym sobie z tak

trudnym zadaniem. Twoje wsparcie było tak silne, jak to tylko

było możliwe. Myślę, że bez najmniejszych wątpliwości możesz

czuć się i nazywać współautorką tej książki.

Rozdział I

„Quincy”

Quincy również i dzisiejszego popołudnia usiadł na przylegającej do parku ławeczce, po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko budynku przy St. John's Street 17. Gdy sięgnąć okiem przed siebie, widziało się maleńki sklep z zabawkami, który od lat sygnowany był tym samym szyldem: "Zabawki u Morgana". Na zegarach widniała już godzina piąta po południu i to z dużym okładem, toteż o tej porze roku, na trzy dni przed Wigilią Bożego Narodzenia, było niezwykle mroźno. Ulice rozświetlały latarnie, promieniujące ciepłym światłem i bożonarodzeniowe ozdoby. Quincy nerwowo rozcierał ręce, ubrane w rękawiczki bez palców. Mróz nie przeszkadzał mu aż tak bardzo. Zresztą, zdążył już się do tego przyzwyczaić. Nie była to jego pierwsza zima spędzona na ulicach miasta. Był bezdomny od dobrych kilku lat. Wszystko to było nieważne. Przychodził tutaj tylko po to, żeby na nią popatrzeć. 'Jane' - powtarzał sobie w myślach jej imię. Zawsze się wtedy uśmiechał. Nigdy nie odważyłby się spytać jej o imię. Wypatrzył je na plakietce przyczepionej do służbowego stroju. 'Jane'. Pracowała tu od prawie dwóch lat. A on przychodził tu niemal codziennie. Wystarczyło, że na nią patrzał. Na bok odchodziły czarne myśli o tym, że nie ma się gdzie podziać, że jest mróz, że śniadanie jest rzeczą bardziej niż niepewną. Siadał przed sklepem, jak przed kominkiem.

Z jasno oświetlonej sklepowej wystawy biła ciepła łuna, cały budynek otoczony był niezwykłą poświatą. Wyciągał wtedy ręce przed siebie, jak gdyby faktycznie chciał się ogrzać. Może i naprawdę tak było, skoro wytrzymywał siarczysty, zapierający mroźnym powietrzem dech w piersiach, chłód.

Któryś z przechodniów potrącił jego wyciągnięte ręce, kiedy tak siedział zaklęty, niczym w transie.

- Uważaj, włóczęgo! - rozłożysty w barkach mężczyzna, nie przestając przeć na oślep przed siebie, obrzucił go potępiającym spojrzeniem.

- Hej! Mam na imię Quincy! - krzyknął za przechodniem, po czym uśmiechnął się serdecznie.

- Świr - skwitował przechodzień, po czym zniknął w tłumie.

Quincy siedział dalej uśmiechnięty, jak gdyby nigdy nic. Zbliżała się osiemnasta, zatem sklepowe elektryczne rolety "Zabawek u Morgana" zaczęły powoli osuwać się w dół, niczym kurtyna kończąca spektakl jednej aktorki i jednoosobowej publiczności.

- Do zobaczenia jutro, Jane - powiedział szeptem Quincy, uśmiechnął się, jak najserdeczniej potrafił, zamknął na chwilę oczy, po czym wstał i zaczął iść w kierunku napierającego tłumu, pod prąd. Na jego widok ludzie rozsuwali się, obchodząc go łukiem. Przyzwyczaił się do tego. Przywykł nawet do obelg rzucanych w jego stronę.

- Tak to jest, kiedy jesteś włóczęgą - tłumaczył sobie.

Z kieszeni poszarpanego, starego szarego płaszcza, wyjął czekoladowy cukierek z nadzieniem z alkoholu. Zabrał go z recepcji jakiegoś bardzo ekskluzywnego hotelu, którego obcojęzycznej nazwy nawet nie próbował zapamiętać. Łakocie przygotowane tam były jako darmowy poczęstunek, dla klientów. Zabrał i wyszedł w tym samym momencie, kiedy ochrona obiektu zainteresowała się jego osobą. Nigdy nie szukał kłopotów.

- Po co dobrowolnie pakować się w kłopoty, prędzej, czy później same cię znajdą, prawda Q?

Teraz wyjął cukierek, odpakował niecierpliwie, tak jak robią to małe dzieci i szybko pogryzł. Chwilę później poczuł, jak alkoholowy wkład rozgrzewa gardło, a później rozchodzi się przyjemnie po całej klatce piersiowej.

W swoim planie dnia, oprócz podziwiania sklepowej witryny, miał jeszcze jeden stały punkt. Codziennie, o godzinie siódmej wieczorem, udawał się do przytułku dla biednych i bezdomnych, gdzie rada miejska Caladonu ufundowała dla potrzebujących ciepłe posiłki i nocleg. Zapisał się tam trzy lata temu, za namową starego przyjaciela z ulicy - Billa, z którym dzielił tam niewielki pokój.

Spojrzał na zegar, znajdujący się na fasadzie jakiegoś urzędu. Miał jeszcze 45 minut. Z St. John's Street do przytułku położonego przy Dragons Square można było pójść dwiema drogami. Wybrał dłuższą, przez park, żeby wypełnić czas spacerem. Quincy zawsze starał się być punktualnie, o ile tylko obowiązywały go jakieś wyznaczone czy umówione terminy.

- Może i jestem włóczęgą, ale włóczęgą dżentelmenem, a dżentelmen nigdy się nie spóźnia. Tym razem również był na czas. Barbara, główna kucharka i dyżurna przytułku przywitała go promiennym uśmiechem.

- Siemasz, Qunicy.

- Nie najgorzej - uśmiechnął się, po czym z uszanowaniem skinął głową do całej załogi kuchni.

Zwyczajowo zajął stolik w rogu sali, przy grzejniku, zdjął rękawiczki i czapkę, położył na żeberkowanym, niewielkim grzejniku, celem ich osuszenia. Odkaszlnął ochryple.

- Wszystko w porządku? - spytała Barbara.

- Tak, dam sobie radę - uśmiechnął się i niczym stary szelma puścił oko.

- Twoja kolacja, proszę - rzekła, stawiając przed nim talerz gorącej zupy jarzynowej.

Podziękował grzecznie. Odprowadził do kuchni jej zgrabne, kołyszące się biodra, a potem, zły na siebie, odpędził wszelkie myśli i zabrał się do jedzenia.

Sala powoli zaczynała się zapełniać. Po kilku minutach zjawił się Bill, który zajął puste miejsce przy jego stoliku. Quincy skończył już jeść i teraz sączył z kubka gorącą kawę.

- Witaj Quincy. Jak minął dzień? - zagaił Bill.

- Znośnie.

- A co u Twojej gołąbeczki?

Ktoś, kto nie znał Billa, mógłby nie wytrzymać jego ironicznego poczucia humoru. Ktoś inny, ale nie Quincy, który ze swoim starym przyjacielem niejedno zobaczył i przeżył. Było oczywiste więc, że w tym zdaniu zawarta była duża dawka ironii, ale z drugiej strony także i zawoalowanej, przyjacielskiej ciekawości i troski.

- Nie powinieneś się nią tak zadręczać. Nie służy Ci to - zawyrokował Bill.

A było w tym zdaniu więcej prawdy, niż im obu się zdawało. Quincy często nie dosypiał, miewał koszmary, po całodniowym pobycie w mieście - nocą nie czuł się najlepiej. Bill, jako jego współlokator wiedział o tym dobrze.

- Potrafię o siebie zadbać. I jeżeli pozwolisz, sam będę decydował, co dla mnie dobre, a co nie - stanowczo odrzekł.

- Posłuchaj rad starego Billa, a dobrze na tym wyjdziesz - podsumował jego towarzysz, osuszając talerz po zupie kawałkiem bułki.

Było coś w głosie starego przyjaciela, co kazało Quincy'emu posłuchać rady, jak rozkazu. Uwolnić się od brzemienia i zrezygnować z marzeń.

- Pożyjemy, zobaczymy - wstał i odnosząc talerz do kuchni, poklepał kumpla po ramieniu.

Quincy odniósł talerz do zmywalni, po czym zwyczajowo udał się do Barbary po termos gorącej herbaty, który zabierał ze sobą do pokoju, w którym spędzał noc. Udał się do maleńkiej izdebki na pierwszym piętrze. Skrzypiące schody głośno trzeszczały pod naporem jego stóp. Wszedł do pokoju numer sto sześć na końcu krótkiego korytarza. Otworzywszy drzwi, zapalił górne światło, które stanowiła mała, dająca ledwie wątłą poświatę żarówka. Postawił termos na małym nocnym stoliku, który obok dwóch prostych łóżek, dębowej szafy, biurka i krzesła, stanowił skromne umeblowanie pokoju. Spokojnie zdjął płaszcz, powiesił go w szafie na jednym z dwóch wieszaków. Usiadł na brzegu łóżka, odkorkował termos i nalał do kubka dymiącej ciepłem herbaty. Rozluźnił guziki koszuli, wypił łyk gorącego napoju, po czym położył się na łóżku na wznak.

- Boże - szepnął - kocham ją, po czym jak gdyby przestraszył się własnych słów, ukrył twarz w poduszce i gorzko zapłakał.

Wkrótce potem zasnął snem mocnym i spokojnym. Nie słyszał nawet, kiedy wrócił Bill i tak samo, kiedy jego przyjaciel wyszedł.

Kiedy się obudził, usiadł na łóżku i spojrzał w okno. Za szybą padał gęsty śnieg. Padał wielkimi płatami, przykrywając całe miasto śnieżną pierzyną. Herbata w termosie była jeszcze ciepła. Wysączył jej łyk, który rozbudził go do reszty. Łóżko Billa było starannie zasłane, a na stoliku przy jego łóżku stała maleńka kartka pomiętego papieru. Widniał na niej tylko krótki wyraz, napisany niezgrabnymi drukowanymi literami, jakby w pośpiechu: QUINCY.

Mężczyzna zbliżył się do stoliczka, podniósł karteczkę i na jej odwrocie przeczytał: "Przyjacielu, stary druhu! Wybacz, że nie mogę przekazać Ci tej wiadomości osobiście, ale niestety musiałem wyjść, pilnie. Spotkaj się ze mną dziś o godzinie szesnastej trzydzieści przy ulicy Santa Maria numer 5. Twój zawsze wierny przyjaciel, Bill".

Co ciekawe, na odwrocie liściku pismo było staranne i równe, jak gdyby zostało przygotowane wcześniej. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby kartka podpisana została w wielkim pośpiechu, jakby Bill wahał się do ostatniej chwili, żeby ją tu zostawić.

Quincy był nieco zmieszany. Zastanawiał się, dlaczego przyjaciel nie przekazał mu tej informacji wczoraj. To pytanie musiało pozostać bez odpowiedzi, przynajmniej do godziny 16.30. Do tego czasu pozostało jeszcze siedem godzin. Quincy zaścielił starannie łóżko, wypił resztki herbaty i zszedł na dół. Przywitał się z personelem kuchni, najserdeczniej zaś z Barbarą.

- Dzięki, Twoja herbata ratuje życie.

Barbara uśmiechnęła się nieśmiało, spuszczając wzrok.

- Czy spotkałaś może Billa, kiedy wychodził dziś rano?

- Kiedy przyszłam do pracy już go tutaj nie było. Ale jedna z dziewczyn mówiła, że zachowywał się  jakoś dziwnie.

Quincy podniósł brwi zdziwiony, po czym zmienił wyraz twarzy na wyraźnie pytający. Barbara odczytała jego twarz, jakby domyślając się, że Quincy czeka na wyjaśnienia.

- Carmen! Pozwól do nas - krzyknęła w głąb kuchni.

Po chwili zjawiła się Carmen, która okazała się młodziutką, śliczną kobietą o ciemnych, kręconych, hebanowych włosach i anielskim spojrzeniu. Quincy przyznał w duchu, że to spojrzenie jest w stanie stopić wszystkie śniegi, które spadły na Caladon w ciągu nocy.

- Carmen opowie Ci wszystko, a ja tymczasem zmykam do pracy - rzuciła szybko Barbara, uśmiechnęła się i zniknęła w kuchni.

'No tak, zostałem sam na sam z tą anielicą', powiedział w myślach, ale nie musiał długo czekać, aż eteryczna istota zaczęła mówić słodkim, dziewczęcym głosem.

- No więc pan Bill wyszedł tuż około siódmej. Przedtem jednak wszedł do kuchni i jak nigdy dotąd zaczął się uśmiechać, ściskać wszystkim ręce i składać  życzenia świąteczne. A przecież do Wigilii jeszcze całe dwa dni.

- Czy pan Bill mówił coś o tym, dokąd wychodzi?

- Niestety nie, panie Quincy. Pytał tylko, czy byłabym tak łaskawa i przekazała panu serdeczne pozdrowienia i przypomniała o spotkaniu. Tyle wiem, przepraszam, że nie mogę bardziej pomóc, panie Quincy - powiedziała, wbijając swoje anielskie oczy w podłogę.

- W porządku, byłaś bardzo pomocna - rzekł w jej stronę i uśmiechnął się promiennie. Zaczął iść w stronę wyjścia, a Carmen w swoją stronę - do kuchni. W ostatniej chwili odwrócił się i powiedział głośno:

- Hej, Carmen! Mów mi po prostu Quincy.

Dziewczyna uśmiechnęła się, obróciła na pięcie i popędziła do kuchni.

Quincy zapiął płaszcz pod szyję, udał się w stronę grzejnika i wziął czapkę i rękawiczki, które zostawił poprzedniego dnia. Nagrzane rękawiczki na pewno przydadzą się na zewnątrz. Kiedy otworzył drzwi, mroźne powietrze wdarło się do środka, niczym bezpański pies, czekający tylko na uchylenie dzielącej go od ciepłego wnętrza bariery. Lodowate powietrze kłuło w płuca. Quincy ruszył pewnym krokiem, w stronę zabudowań przy ulicy Dervish.

Piękne kamienice pięły się wysoko w górę. Ulice nie były jeszcze zatłoczone, być może to za sprawą niskich temperatur i padającego śniegu, być może zaś dlatego, że większość mieszkańców miasta albo zmierzała do pracy, albo wędrowała od sklepu do sklepu, koczując w długich kolejkach. Mężczyzna powtarzał sobie zawsze, że Boże Narodzenie to sprawdzian stanu ducha, a nie portfela. Z kosza przy chodniku wyjął wczorajsze wydanie "Caladon News" i zaczął przeglądać je pobieżnie. Masa świątecznych reklam, kilka drobnych ogłoszeń, dział nekrologów, a na głównej stronie szpalta zaczynała się dumnie brzmiącym nagłówkiem: "Caladon - świąteczne miasto marzeń". Artykuł napisany przez burmistrzowskich propagandzistów wychwalał miasto, a przede wszystkim jego urzędników pod niebiosa. 'Bełkot'. Nim Quincy skończył wypowiadać to słowo, gazeta wylądowała w koszu zaledwie dwie przecznice dalej. Nie wiedząc co zrobić z czasem, zaczął krążyć po wąskich uliczkach i alejkach.

'I tak prędzej czy później trafię do niej' - zaśmiał się w duchu. Jak zwykle w tej kwestii nie mógł się mylić i po blisko dwóch kwadransach bezcelowej tułaczki trafił w znajome miejsce przy St. John's Street. Oszronione szklane drzwi nie chciały mu zdradzić, co dzieje się w środku. Postanowił zrobić coś, czego wcześniej nie próbował. Wszedł do środka. Krótkie spojrzenie w stronę kasy wystarczyło, żeby ją dojrzeć. Była piękna. W krótkie, ciemne blond włosy wsunięta była ozdobna spinka. Uczesana była starannie, a kosmyki włosów zachodziły jej za uszy. Quincy wpatrywał się przez dłuższą chwilę w ten widok jak w obraz, po czym udał się między regały, niby to szukając czegoś. Zaśmiał się krótko pod nosem. Nie mógł nikogo oszukać: nie był w stanie kupić niczego, co znajdowało się w sklepie, a już tym bardziej przychylnego spojrzenia Jane. Jego strój zdradzał wszystko. Jedynymi powodami, dla których mógł wejść do takiego miejsca jak to była albo chęć ogrzania się, albo pokusa kradzieży. Nikt z tych wszystkich rzucających piorunujące spojrzenia klientów nie starał się znaleźć choć cienia dobrych intencji w osobie Quincy'ego. Żebrak - to wszystko, co widzieli.

Kiedy tak krążył w labiryncie sklepowych półek i kontuarów, pogrążając się w rozważaniach na temat sprawiedliwości (a raczej jej braku) u członków kaladońskiej socjety, nie zauważył, że ktoś podszedł do niego z tyłu.

- Dzień dobry - rozbrzmiał za nim kobiecy głos.

Quincy zesztywniał nagle, jakby nadepnął bosymi stopami na potłuczone szkło. Powoli odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. To była ona. Stała tuż przed nim, uśmiechając się szczerze. Oczy błyszczały jej niesamowicie. Ręce miała założone pod biustem, ale Quincy szybko przerzucił wzrok z powrotem na jej twarz.

- Ja.... ehm... dzień dobry - wykrztusił.

- Wygląda na to, że nie zauważył pan informacji - wskazała na kartkę przyklejoną tuż przy wejściu, której treść głosiła o zaczynającej się właśnie przerwie, w związku z czym, w sklepie nie powinno być ani jednego klienta. - Wygląda również na to, że był pan bardzo zajęty szukaniem czegoś. Może mogę w czymś pomóc?

- Ja... ummm... ja tylko szukałem prezentu dla kogoś - z jego ust wyszło kłamstwo, którego oboje byli świadomi. Jego niezbyt szczególna prezencja zdradzała i tłumaczyła wszystko.

- W takim razie musi to być ktoś bardzo szczególny, skoro oddaje się pan poszukiwaniom z takim pietyzmem.

Quincy był zbyt zszokowany, żeby cokolwiek odpowiedzieć.

- Tymczasem został pan tutaj uwięziony sam na sam ze mną. Nie pozostaje mi nic innego jak... - 'wezwać policję', dokończył w duchu mężczyzna - ...zaprosić pana na filiżankę gorącej kawy.

Quincy zbaraniał do reszty, a Jane uśmiechając się jeszcze piękniej, wskazała mu ręką drogę do pokoiku na zapleczu. Powłóczył za nią nogami, wchodząc do małej kwaterki z tyłu sklepu.

- Niech mi pan poda płaszcz, panie... ? - jej pytanie zawisło na chwilę w próżni, po czym wreszcie dotarło do niego.

- Quincy - wycedził szybko.

- Panie Quincy, byłabym zaszczycona, gdyby zechciał mi pan towarzyszyć przy drugim śniadaniu.

"Miasto i czas cudów" - przypomniał sobie zdanie z gazety.

- Niezaprzeczalnie będzie to dla mnie wielka przyjemność - odrzekł.

Usiedli przy okrągłym stoliczku, wymienili spojrzenia, po czym Jane wstała i zaczęła krzątać się przy szafkach i blacie, przygotowując kawę. Aromat świeżo zmielonych ziaren wypełnił pokoik. Jane postawiła przed nim gorącą filiżankę, a na środku stolika talerzyk z maślanymi bułeczkami posypanymi płatkami migdałów. Patrzył na słodkości nie mniej łakomie niż na jej cudowną twarz. Głośno przełknął ślinę, co nie umknęło uwadze dziewczyny.

- Proszę się poczęstować - powiedziała patrząc na niego i podsuwając talerz ze smakołykami. Quincy chciał sięgnąć po pachnące pieczywo, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń. Brudne paznokcie i niezadbane dłonie przyprawiły go o rumieniec wstydu. 'No pięknie. trafiła mi się jedyna szansa na milion, a ja wyglądam jak śmierć na chorągwi'. Z zamyślenia wytrąciła go wyciągnięta dłoń Jane, a w niej talerzyk z poczęstunkiem.

- Smacznego - uśmiech nie znikał z jej wydatnych, pełnych ust.

- Dziękuję, Jane.

- Skąd znasz moje... Ach, to - spojrzała na plakietkę, po czym roześmiała się głośno. - W takim razie część oficjalną mamy już za sobą.

Podczas śniadania atmosfera nieco rozluźniła się. Quincy ośmielony jej czarującym uśmiechem i przyjaznym nastawieniem zaczął wypytywać o sklep, o jej pracę, ona zaś odpowiadała chętnie. Kiedy przyszła kolej na jej pytania, nieśmiało zaczął opowiadać jej o sobie, o życiu, które wiódł.

- Po tym wszystkim, co tu usłyszałaś, zapewne wolisz, żebym już sobie poszedł.

- Chyba powinieneś już iść Quincy - odrzekła.

- Wiedziałem - powiedział z zażenowaniem - dzięki za śniadanie.

'Jałmużnę' - pomyślał.

- To nie tak - zaprotestowała, odczytując ton głosu i to, co dopowiadał sobie w głowie - po prostu kończy mi się przerwa.

Zdumiony Quincy po raz kolejny nie wiedział, co rzec. W końcu wydukał jedną ze swych poetycko i banalnie brzmiących mądrości.

- Czasami przypadek stanowi o chwilowym szczęściu. Los czasami jest naprawdę ślepy, zderzając dwoje ludzi, takich jak ja i ty. Żegnaj, Jane.

- Żegnaj? Brzmi, jak byśmy mieli się już nigdy nie spotkać. Jutro mam przerwę o tej samej porze. Żegnaj Quincy, lub jeśli wolisz - 'do zobaczenia'.

Choć mężczyzna nie wierzył własnym uszom, wyraźnie brzmiało to jak zaproszenie. Z "Zabawek u Morgana" udał się przed siebie, w dół St. John's Street. Kiedy dotarł do skrzyżowania, skręcił i poszedł wzdłuż Kensington Church Road i wszedł do małego kościółka położonego w zadrzewionym zaciszu. Usiadł w ostatniej ławce i zaczął modlić się w duchu, choć tak naprawdę nigdy nie był szczególnie gorliwym chrześcijaninem. Dziękował w ciszy za to niezwykłe spotkanie i prosił w nadziei o pomyślność dnia jutrzejszego. Trwał w modlitwie dłuższy czas. Ze stanu mistycznych uniesień wyrwał go rytmicznie wybijający godzinę szesnastą, donośny dźwięk dzwonu. Przypomniał sobie o spotkaniu z Billem, a nie chcąc się spóźnić, ruszył czym prędzej ulicą Kensington. Do Santa Maria pieszo można było dotrzeć w 40 minut.

- Jestem spóźniony - rzucił przed siebie, w pustkę.

Nie tracąc trzeźwości umysłu, obrócił się na pięcie i popędził w przeciwnym kierunku, w stronę skrzyżowania z Ten Hands Avenue. Tam, sprawdziwszy uprzednio rozkład jazdy, wsiadł w tramwaj, którego trasa wiodła przez Santa Maria. Choć niedawno wyszedł z kościoła, w chwili, gdy wsiadł do tramwaju, ponownie powierzył swój los Najwyższemu, błagając, aby oddalił kontrolerów komunikacji miejskiej z dala od tramwaju linii numer 45. Wysiadł bezpiecznie na przystanku przy Santa Maria, w śnieżne popołudnie, 22 grudnia, 1999 roku.

W sklepowej witrynie "Różności O' Sullivana" dojrzał godzinę szesnastą dwadzieścia. Śnieg przestał padać, ale zaczynało już zmierzchać, toteż niebo było stalowoszare. Quincy w miarę możliwości wygładził długą płachtę palta i ruszył przed siebie w dół Santa Maria. Złotą piątkę, która oznaczała cel jego podróży zauważył przy maleńkiej kawiarence opisanej prostymi, białymi literami: "Bistro". Zdziwił się, dlaczego Bill miałby umawiać się z nim w takim miejscu. Quincy nie miał w kieszeniach płaszcza złamanego grosza. Przypuszczał, że Bill tym bardziej. Mimo wszystko uprzednio sprawdziwszy dla pewności adres na pomiętej karteczce z pokoju 106, wszedł do środka.

Wnętrze kawiarenki było skromnie wyposażone, co nie przeszkadzało w stworzeniu eleganckiej, minimalistycznej atmosfery. Quincy omiótł wzrokiem wnętrze lokalu. Nigdzie jednak nie mógł wypatrzyć swojego przyjaciela. W kąciku sali para zakochanych, gruchających niby dwa gołąbki. Kilka młodych dziewczyn głośno gaworzących przy długim stole, ustawionym wzdłuż wschodniej ściany. Poza nimi, w centrum sali przy małym, dwuosobowym stoliczku siedział nieco podstarzały dżentelmen w schludnym, trzyczęściowym garniturze. Dżentelmen nerwowo spoglądający na kieszonkowy zegarek na łańcuszku, który co chwila wyciągał z wewnętrznej kieszeni marynarki. Dżentelmen o dziwnie znajomej twarzy... Jednym słowem… Bill!

Quincy nie wierzył własnym oczom, jednakże był pewny, że to jego stary przyjaciel. Podszedł nieśmiało do mężczyzny.

- Bill? - rzekł cicho.

Mężczyzna teraz odwrócił się i w pełnym oświetleniu, oczom Quincy'ego ukazała się znajoma twarz współlokatora z małego pokoju przy Dragon's Square.

- Bill! To naprawdę Ty? - nie dowierzał własnym oczom młody mężczyzna. Poczciwa twarz znajomego i elegancki garnitur, który podług oceny niewprawnego oka Quincy'ego musiał kosztować fortunę, nigdy dotąd nie chodziły ze sobą w parze.

- Nie kto inny przyjacielu, nie kto inny.

- Ale… - zawiesił głos.

- Zanim zaczniesz pytać o cokolwiek, zdejmij płaszcz i siadaj. Właśnie zamówiłem dla nas dwie pyszne porcje pieczonej kaczki w pomarańczach.

Ledwie zdębiały Quincy zdążył osunąć się na krzesło, zjawił się kelner, który na ozdobnych talerzach przyniósł dwie przepyszne porcje pieczonej kaczki, której aromat chwycił obu mężczyzn za gardło z siłą kaladońskich zbirów. W ciszy zjedli posiłek, choć Quincy co chwilę rzucał Billowi pytające spojrzenia. Ten jednak ze stoickim spokojem przyjął lustrujący wzrok swojego towarzysza. Kiedy skończyli jeść i kelner przybył zabrać naczynia, Bill zamówił dwa kieliszki zapewne drogiego koniaku, po czym poklepał się po brzuchu i jak gdyby nigdy nic, powiedział:

- Dawno tak dobrze nie zjadłem - uśmiechnął się błogo.

- Bill, możesz mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi? Myślałem, że ty… Że nie… Po prostu powiedz mi, co się tu dzieje. Proszę Cię Bill - spojrzał tym razem błagalnie na przyjaciela.

- No dobrze. Sądzę, że jestem Ci winien wyjaśnienia, Joaquin - powiedział. Użył jego pełnego imienia, a i poważny ton jego wypowiedzi nie wróżył nic dobrego.

Quincy wsłuchał się w szczerą do bólu opowieść przyjaciela. Słuchał prawie ze łzami w oczach historii o jego chorobie, o tym, że jego stan jest bardzo poważny, że być może niewiele czasu mu zostało.

- To rak, Joaquin. Pieprzony rak - Bill również nie był w stanie powstrzymać łez i ostrych słów. - Za młodu, kiedy jeszcze miałem pracę, pobierałem pensję za harówkę w zakładach chemicznych. To stamtąd mam ten cudowny nabytek, przynajmniej tak powiedział lekarz. Dowiedziałem się o tym miesiąc temu, Quin. Żałuję teraz, że nie powiedziałem Ci wcześniej. Niemniej, zasłużyłeś na prawdę przyjacielu. Nikt tak bardzo, jak Ty - zakończył Bill.

Quincy nie mógł wykrztusić słowa. Nie przypuszczał, że dzień, który zaczął się tak pięknie - od spotkania z Jane, mógł mieć tak parszywy finał. Przez godzinę rozmawiali jak prawdziwi bracia. O wszystkim. Chociaż znali się, jak łyse konie, nie chcieli, żeby pozostały między nimi jakieś niedopowiedziane historie. Bill powiedział mu o tym, że czas, który mu pozostał, chce wykorzystać na podróż na południe kraju - do żony, której pomimo rozwodu nigdy nie przestał kochać i do córki, której nigdy nie miał okazji poznać. Opowiedział, jak awansem wziął z pomocy socjalnej zasiłek pogrzebowy, które z racji braku jakiejkolwiek rodziny (z żoną rozwiódł się przed laty, córki nigdy nie widział i zapewne utracił do niej prawa rodzicielskie już dawno temu) i okazaniu odpowiedniego zaświadczenia lekarskiego, wypłacono mu bez problemu. Okrągłe pięć tysięcy dolarów. Opowiedział również o tym, że przed laty zgromadził na koncie pokaźną sumkę, którą trzymał w depozycie na stare lata. Przyznał, że wybrał życie ascety i wyrzutka, mimo, że udało mu się zgromadzić małą fortunę. 'Cierpienie przypomina o błędach i uszlachetnia' - powtarzał co kilka zdań. Quincy usłyszał o tym wszystkim, co go dręczy, czego tak naprawdę pragnie, jakim był człowiekiem. I tak oto, przy stoliku w Bistro przy ulicy Santa Maria numer 5 siedział człowiek ogołocony z wszelkich, jak mu się wtedy zdawało, tajemnic, rozgrzeszony z wszelkich czynów, których dokonał oraz pozbawiony złudzeń, które towarzyszyły mu przez całe życie. Bill Andrews i jego duchowy syn Joaquin Collins - złączeni komunią wspólnych cierpień, marzeń, a w tamtej chwili - także łez.

- Bill, tak mi przykro. Bill, jest coś, co mogę dla Ciebie zrobić?

- Miałem nadzieję, że o to zapytasz Joaquin. Weź to - przesunął w jego stronę maleńki kartonik. Q. wziął go do ręki przeczytał nadruk:

Caladon Bank

17-20 Grimson Street

8CXJ23 Caladon

Z dopisanym ręcznie niezgrabnie, imieniem i nazwiskiem:

Sebastian Willoughsby

- Bill, co to jest?

- Musisz odnaleźć tego człowieka. On udzieli Ci dalszych wskazówek. Wiem, że nie zmarnujesz tych pieniędzy.

- Bill, ale ja nie mogę przecież…

- Posłuchaj Joaquin. Mój czas dobiega końca, mnie te pieniądze już się nie przydadzą. Pobrałem z depozytu jedynie część pieniędzy, na podróże i dla mojej córki, aby i jej niczego nie zabrakło. Przyjacielu, pragnę, żebyś wziął te pieniądze i żył swoim życiem. Nie zapominaj nigdy o tym, kim byłeś, co przeżyłeś, i że za swojego druha miałeś nie kogo innego, jak starego Andrewsa.

- Bill…

Kiedy opuścili kawiarenkę, na zewnątrz było już ciemno i znowu sypał gęsty, biały puch. Bill jeszcze tej nocy miał opuścić miasto statkiem. A to oznaczało, że już nigdy mieli się nie zobaczyć. Kiedy dotarli do doków, do odcumowania statku było jeszcze dość czasu, by mogli usiąść w portowym kambuzie i opróżnić solidną butelkę importowanej whisky. Wyszli z kambuza mając już nieźle w czubie. Wreszcie dotarli do drewnianej kładki prowadzącej na statek. Ucichły gromkie śpiewy i ustały braterskie uściski. Quincy zrozumiał, że kocha tego człowieka. Poczciwego staruszka, dobrego Billa. To on pokazał mu, jak przeżyć na ulicy, jak odnaleźć się w wielkim mieście. Wreszcie to dzięki niemu po raz pierwszy zobaczył Jane, kiedy pewnej zimy rozdawali ulotki na ulicach. Teraz pozostały tylko wspomnienia. Ze łzami w oczach wymienili ostatni, dżentelmeński uścisk dłoni, spojrzeli sobie w oczy. Będą pamiętać. o sobie, cokolwiek by się stało. Trwali tak w ciszy, dopóki doker nie dał znaku, że już pora. Bill Andrews, najlepszy przyjaciel Joaquina, wspiął się po trapie na pokład, oparł się o burtę i patrzył na młodzieńca. Kiedy statek odpływał, Andrews uchylił kapelusz na znak pożegnania, ruszając w ostatnią podróż swojego życia.

- Kocham Cię Andrews, stary pryku! - nie zawahał się wykrzyczeć Quincy. Statek był już daleko, a on usiał na skrzyniach z portowym ładunkiem. Teraz został sam, mając w pamięci najwspanialszego człowieka, jakiego znał i mały kartonik w kieszeni płaszcza. Teraz został on sam, zasypany śniegiem Caladon i uśmiech Jane.

Była pierwsza w nocy, kiedy usłyszał kroki nadchodzącego stróża i szybki oddech psa. Wstał, zawinął się czym prędzej na pięcie i parł przed siebie, w ciemną, ziejącą pustką po stracie przyjaciela noc. O tej porze nikt nie otworzyłby mu już przytułku, aby móc spędzić noc w pokoju 106.

Bez protestu za to przywitały go podwoje parkowej ławki, na której się położył. Modlił się trzeci raz tego długiego wieczora. Najpierw, żeby bezpiecznie przetrwać noc i wszystko się jakoś ułożyło, a w chwilę potem, żeby znaleziono go rano skostniałego na śmierć, a parszywy towarzysz - życie - wreszcie dał mu spokój. W końcu zamknął powieki i zasnął ciężkim snem umęczonego życiem człowieka.

Obudziło go dwóch policjantów. Posłusznie spełnił ich służbowo brzmiące sugestie i odprowadzany czujnym wzrokiem udał się na St. John's Street. Dochodziła godzina przerwy śniadaniowej Jane. Na kilka minut przed zamknięciem sklepu Quincy, który dreptał w miejscu przed sklepem, celem rozgrzania się, wszedł do środka. "Zabawki Morgana" zawsze przyciągały klientów atrakcyjnymi cenami i niezmienną od lat wysoką jakością produktów. Dzisiaj również nie brakowało zainteresowanych. Jane cierpliwie obsłużyła wszystkich przed rozpoczęciem przerwy. Quincy wiedział, że już dawno go zauważyła. Kiedy podeszła, aby zamknąć drzwi i zmienić plakietkę z 'otwarte' na 'przerwa', odezwała się.

- Boże, Quincy, co się stało? - spytała ze strachem. W chwili, kiedy zobaczył swoje odbicie w przeszklonych drzwiach, zrozumiał jej pytanie. Wyglądał jak strzęp człowieka. Był nieogolony, oczy i nos miał czerwone, a ręce sine i żylaste.

- Przepraszam, jeżeli pozwolisz, wszystko Ci opowiem. Przede wszystkim dzień dobry Jane - powiedział jednym ciągiem.

Zaprowadziła go na zaplecze. Nastawiła wodę, aby zaparzyć świeżej kawy. Zdjęła postrzępione rękawiczki z jego skostniałych palców. Mężczyzna poddawał się wszelkim jej zabiegom bez słowa sprzeciwu. Miał odmrożone dłonie. Ledwo je czuł. Zaczęła rozcierać jego dłonie własnymi i chuchać ciepłym powietrzem. Quincy patrzył na nią, ale nie odzywał się. Po chwili, dzięki Jane, powoli zaczął odzyskiwać czucie w palcach, które zaczęły też przybierać bardziej naturalny kolor. Jane wstała, otworzyła górną szafkę i wyjęła z niej apteczkę. Odnalazła małe pudełeczko, odkręciła i zaczęła smarować mu dłonie żółtawą maścią.

- Specjalna maść na odmrożenie - powiedziała krótko.

Po kilku minutach takiego nacierania, mężczyzna poczuł wreszcie rozchodzące się w dłoniach ciepło. Poczuł się nieswojo i w pierwszej chwili chciał cofnąć swoje brudne ręce. Ale wtedy poczuł jej dotyk… Najdelikatniejszy dotyk, jaki kiedykolwiek dane mu było odczuwać. Jane miała piękne, zadbane dłonie, smukłe palce i niezwykle delikatną skórę. Subtelny dotyk jej rąk sprawiał mu niekłamaną przyjemność. Wreszcie odeszła od niego i usiadła po drugiej stronie małego stolika.

- Kawa! - niemalże wykrzyknęła kobieta. Po chwili na stoliku pojawiły się dwa wysokie kubki wypełnione po brzegi świeżo parzoną, aromatyczną kawą.

- Dziękuję - były to pierwsze słowa, które wypowiedział od dobrych kilkunastu minut.

- Musisz o sobie dbać, inaczej kto będzie mnie odwiedzał w porze śniadania? - odpowiedziała Jane z humorem i błyskiem w oku. Słowa te były jak balsam dla jego duszy. Quincy wrzucił do kubka kilka kostek cukru, stanowczo za dużo. Ręce trzęsły mu się okropnie, bynajmniej nie tylko na skutek zimna, lecz także na wspomnienie wczorajszego wieczoru i nocy.

- Jane, muszę Ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego - rzekł krótko i stanowczo.

Kobieta wyszła z pokoiku. Quincy powiódł za nią wzrokiem, wychyliwszy głowę przez framugę drzwi zaplecza. Podeszła do wejściowych szklanych drzwi i tym razem wywiesiła tabliczkę 'Zamknięte'.

- 'Poświęci czas tylko dla mnie' - z egoistyczną radością powiedział w duchu Q.

Rozmawiał z nią długo, wdając się we wszelkie szczegóły, które pamiętał z wczorajszego dnia. Jane nie przerywała mu ani słowem, słuchając niczym kapłan udzielający spowiedzi. Kiedy skończył, podeszła do niego, objęła za szyję i przytuliła do siebie. Przeszło na niego ciepło jej ciała. Zapach perfum drażnił jego nozdrza. Ona zaś ścisnęła go tak mocno, że poczuł krągłość jej piersi na swoim torsie. Zrobiło mu się gorąco. Pocałowała go w policzek, a on zapłakał rzewnie.

- Biedaku.

Quincy przylgnął do niej, niczym dziecko do matki i płakał długo. W końcu, w jej ramionach znalazł spokój, którego nie spodziewał się znaleźć nigdzie indziej. Jeszcze w tej samej chwili zaprosiła go do siebie, oferując kolację, schronienie i rozmowę, jeżeli tylko znajdzie na to chęć i siły. Długo oponował, zanim się zgodził. Tym razem był pewien, że kobieta robi to z dobrego serca, nie zaś z litości. Późnym popołudniem zgasili sklepowe światła, przekręcili z chrzęstem zamek w szklanych drzwiach i poszli pod rękę wzdłuż St. John's Street. Potem Jane kupiła dwa bilety na tramwaj i pojechali do jej mieszkania na Devonshire, na obrzeżach miasta. Kiedy dotarli na miejsce, był już wieczór.

Mieszkanie Jane mieściło się w długiej kamienicy, na drugim piętrze. Dotarłszy pod drzwi, Jane wyjęła z niewielkiej torebki pęk kluczy, zważając, by zbytnio nie hałasować. Po chwili dębowe drzwi otworzyły się i Jane weszła pierwsza do mieszkania. Przestąpiwszy próg sięgnęła do włącznika. Po chwili mieszkanie rozświetlił miękkim, ciepłym światłem żyrandol. Quincy ciągle stał przed otwartymi drzwiami.

- Posłuchaj Jane, zrobiłaś już dla mnie wystarczająco dużo, Nie chciał bym się narzucać, nie chcę sprawiać niepotrzebnego kłopotu. Zawsze mogę spędzić noc w przytułku - powiedział lekko przytłumionym głosem.

- Wejdź Quincy, nie sprawiasz żadnego kłopotu. Jak widzisz, mieszkam sama, dawno nie miałam z kim porozmawiać. Będzie mi bardzo miło, jeżeli zgodzisz się być moim gościem.

Quincy nie kazał długo się przekonywać. Wszedł do środka, po czym delikatnie zamknął za sobą drzwi. Salon był skromnie, ale starannie umeblowany. Prowadził do niego krótki korytarzyk, który wyłożony był drewnianymi panelami. Panował tu ciepły, domowy klimat. Na komodzie stały rozmaite kwiatki i roślinki, na ścianach wisiały kolorowe obrazy w ramach ozdobnych.

- Rozgość się. I podaj mi swój płaszcz, chyba, że zamierzasz w nim spędzić resztę wieczoru - powiedziała Jane, po czym zaśmiała się cichutko.

Mężczyzna zdjął płaszcz, czapkę i postrzępione rękawiczki. Jane odwiesiła wszystko na wieszak. Usiedli na niewielkiej sofie. Quincy westchnął cicho. Było mu wygodnie i ciepło.

- Posłuchaj Quincy. Nie zrozum mnie źle, ale może masz ochotę skorzystać z kąpieli? Przygotuję dla Ciebie czysty ręcznik i gorącą wannę. Znajdą się też jakieś ubrania na zmianę, poprzedni lokator zostawił dwa kartony swoich rzeczy, po które nigdy się nie zgłosił.

Q. zawstydził się. Spojrzał po sobie. Fakt, jego odzienie nie było w najlepszym stanie. Jane zaprowadziła go do pomieszczenia, w którym znajdowała się wanna pełna już gorącej wody.

- Oto Twój ręcznik, przybory do golenia i ubrania na zmianę. Mam nadzieję, że będą pasować. Nie musisz się spieszyć. Zajmij się sobą, a ja w tym czasie przygotuję nam coś do jedzenia - powiedziała swoim miękkim, kobiecym głosem, po czym udała się do drzwi. Quincy w ostatniej chwili złapał ją za rękę. Ścisnął ją lekko, w przyjacielskim uścisku.

- Jesteś doprawdy wspaniałomyślna Jane. Dziękuję Ci z całego serca.

- To nic takiego, naprawdę. Gdybyś czegoś potrzebował, wołaj, będę w kuchni - uśmiechnęli się od siebie, wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym Jane wyszła z pomieszczenia, a Quincy zamknął drzwi na zasuwkę. Odłożył przybory do golenia na umywalkę, a ubrania na brzegu półki naściennej. Powoli zaczął rozpinać flanelową koszulę. Zdjął ją, złożył starannie i odłożył na podłogę, w kąt. Powoli zdjął starą, przetartą koszulkę i ciemny podkoszulek. Je również odłożył na bok. Stanął przed lustrem. Musiał powstrzymać się, żeby nie krzyknąć. Nogi się pod nim ugięły. Oparł się o umywalkę. Odbicie w lustrze przedstawiało przeraźliwie wychudzonego człowieka. Quincy przysunął się bliżej, żeby dobrze się sobie przyjrzeć. Mógł dosłownie policzyć swoje żebra. Brzuch miał zapadnięty, ramiona chude i żylaste. Z dawnych muskułów, którymi mógł się pochwalić jako młodzieniec, nie pozostało już prawie nic. Twarz była zarośnięta, ogorzała, czupryna gęsta, cienie pod oczami przydawały mu upiornego wyglądu. Sięgnął po zestaw do golenia. Po kilkunastu minutach gęsta broda zniknęła, odsłaniając nieco tylko bardziej ludzką twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi. Następnie zanurzył się w ciepłej, ale już nie gorącej wodzie w wannie. Tyle mu wystarczyło. Leżał w bezruchu kilka dobrych minut. Czuł się dobrze, ciepło otaczało całe jego ciało. W następnej chwili wstał, wyszorował dokładnie całe ciało szorstką gąbką i mydłem, wymył dokładnie włosy szamponem.

Kiedy wyszedł z wanny, zostawił w niej mętną i ciemną ciecz, z którą do spływu odpłynęły brud, złe myśli i problemy. Ponownie stanął przed lustrem. Przeczesał czyste już włosy dłońmi. Sięgnął po ubranie przygotowane przez Jane. Ubrał nowe skarpetki, nieco luźne jeansy oraz czarną koszulkę polo z niewielkim kołnierzykiem. Przygładził nieco włosy, zaczesując je w lewą stronę. Sięgnął po pastę do zębów, przepłukał nią usta. 'Oto nowy, lepszy Quincy' - pomyślał. Na niewielkiej półeczce tuż obok lustra, zauważył pośród innych kosmetyków o nieznanych mu nazwach i zastosowaniach, mały flakonik z perfumami. "Fleur de Roquai" - przeczytał obcojęzyczną nazwę. Nieco niżej znajdowała się przetłumaczona nazwa: "Kwiaty z potoku". Odciągnął koreczek, aby powąchać. Wziął głęboki pełny wdech. Tak, był to ten sam zapach, który uderzył mu do głowy kilka godzin wcześniej, w sklepowym zapleczu. Stał tak dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, po czym pomyślał, że najwyższy czas wracać do Jane, która zapewne zaczęła się już niecierpliwić. Zatknął korek, odstawił pojemniczek na swoje miejsce. Pozbierał wszelkie rzeczy, które należały do niego w jedno miejsce, po czym zgasił światło i wyszedł do salonu.

W pokoju pachniało już domowo przygotowanym jedzeniem. Aromat pieczonego kurczaka szybko dotarł do jego nozdrzy. Jane zapraszała go do stołu. Usiadł na jednym z wysokich, obijanych jasną tapicerką krzeseł. Stół wyglądał, jak gdyby został przygotowany na jakieś wielkie przyjęcie. Znajdowało się na nim wszystko, o czym uczyła szkoła savoir- vivre'u. Podczas jedzenia niemiłe uczucie zakłopotania powoli ustępowało niekłamanemu zadowoleniu. Quincy czuł się dobrze i uśmiech prawie nie schodził z jego ust. Jane okazała się świetną kucharką i jeszcze lepszą towarzyszką rozmów. Po udanej kolacji, zasiedli w dwóch głębokich fotelach, które czule obejmowały ich ciało szerokim wezgłowiem i ramionami. Pili herbatę i rozmawiali.

- Myślałeś już, co zrobisz z pieniędzmi, które zostawił Ci Bill? - poruszyła temat Jane.

- Naprawdę nie wiem. Szczerze? Jeszcze to do mnie nie dociera. W jednej chwili jestem bezdomnym, który cały swój majątek nosi w kieszeniach płaszcza, a dobę później mam pokaźną sumę na koncie, siedzę tutaj z Tobą i rozmawiam w najlepsze. Wszystko wygląda jak jakiś sen. Jak marzenie, którego nic nie może zepsuć. Ale tak poważnie to nie wiem, co z tym wszystkim zrobię. Waham się nawet, czy powinienem był przyjąć ten prezent wtedy od Billa - na wspomnienie przyjaciela zawiesił na chwilę głos i zamyślił się. Zastanawiał się w duchu, gdzie podziewa się teraz stary Andrews i co się z nim dzieje.

- Bill chciałby żebyś z tego korzystał, pamiętasz, jak opowiadałeś mi, co Tobie powiedział, wtedy, w kawiarni? Pragnął, żebyś żył własnym życiem, był szczęśliwy, korzystał z każdego dnia.

- Widzisz, Jane… - Spojrzał głęboko w jej prześliczne, błyszczące oczy. - Kiedy żyjesz tak jak ja, niewiele jest Ci potrzebne do szczęścia. Żyjesz z dnia na dzień, jedyne, czego tak naprawdę potrzebujesz, to talerz ciepłej zupy i dach nad głową, żeby bezpiecznie przetrwać zimę. Dni mijają jednakowo, a Ty żyjesz marzeniami na temat tego, co by było, gdybyś miał kupę pieniędzy. Myślisz o normalnym domu, podróżach, kupnie auta. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy to, o czym marzyłem, naprawdę się stało. Teraz mam pieniądze i nie wiem, jak żyć. Nie wiem, co z nimi zrobię. Moje życie przez kilka lat było tą właśnie rutyną, o której Ci mówię. Może i nie był to cudowny czas, ale nie było w nim żadnych nieprzewidzianych zdarzeń - każdy następny dzień powielał schemat poprzedniego. A teraz… Teraz właściwie boję się życia, tego, co przyniesie jutro. Pomimo całego bezsensu mojego dotychczasowego życia, było mi dobrze. Nie użalałem się nad sobą, nie pragnąłem więcej. A znalazłem się w strasznej sytuacji. Przeraża mnie wizja sytuacji, w której raz zasmakowawszy tak zwanego prawdziwego szczęścia, dobrobytu, stabilizacji, musiałbym wrócić do życia na ulicy. Nie wiem sam, Jane, muszę jeszcze nad tym wszystkim pomyśleć, potrzebuję więcej czasu, to wszystko dzieje się stanowczo za szybko.

Młoda kobieta chwyciła go po przyjacielsku za dłoń i uścisnęła czule. Quincy opuścił wzrok, wbijając go w dno filiżanki.

- Posłuchaj mnie. Dopóki nie postanowisz, co dalej zrobisz, możesz zostać tutaj - powiedziała powoli Jane.

- Nie wiem, czy powinienem. Nie chciałbym sprawiać Ci problemów, nie chcę być ciężarem.

- Quincy, hej, spójrz na mnie. Nie myślisz chyba, że robię to wszystko z litości? Fakt, znamy się krótko, ale… Zdążyłam Cię już bardzo polubić. Nie będę Cię zatrzymywać, ale jeśli tylko masz ochotę, zostań, przynajmniej na dzisiejszą noc. Jest już prawie dziesiąta, a za oknem szaleje zamieć. Nie ma mowy, żebyś błąkał się po mieście w taką pogodę. A potem zrobisz, co będziesz uważał za słuszne, dobrze?

Mężczyzna długo się wahał, zanim odpowiedział. Nie rozumiał sam siebie. Przecież szalał za tą kobietą, kochał ją całym sercem. Z drugiej strony jednak, czuł się nie najlepiej, z tym, co robi. Miał wrażenie, jak gdyby wkraczał do zakazanego mu świata, jakby nie tu było jego miejsce. Mimo wszystko, nie mógł sobie odmówić spędzenia choćby i tych kilku jeszcze godzin z nią.

- Dobrze Jane. Zostanę dzisiaj. Co będzie jutro, pomyślimy. Jutro z samego rana powędruję do banku, aby zobaczyć, jak cała sprawa wygląda.

- Jeśli chcesz, mogę Ci towarzyszyć. Co roku na dzień przed Wigilią sprzedażą w sklepie zajmuje się właściciel, pan Morgan. Przy okazji wypełnia różne dokumenty, faktury i podobne sprawy. Ja mam wolne.

- Dobrze. Może jeśli pójdziesz ze mną, będzie dobrze. - Tak naprawdę Quincy pomyślał o tym, że jeżeli pójdzie sam, ochrona banku wyrzuci go stamtąd szybciej, niż zdąży przestąpić progi budynku. Towarzystwo Jane może więc okazać się przepustką bezpieczeństwa przez wiele nieprzyjemności - poza tym na pewno jesteś zorientowana bardziej niż ja, w świecie finansjery i bankowości.

- W porządku. Myślę, że skoro planujesz wyjść z samego rana, powinniśmy iść już spać. To był długi dzień pełen różnych wrażeń.

-'Co to, to na pewno' -  pomyślał mężczyzna.

 - A Ty musisz wypocząć. Chodź za mną, pokażę Ci Twoją sypialnię.

Quincy odstawił niewielką filiżankę na stół. Podniósł się z fotela i posłusznie poszedł za Jane. Kobieta zaprowadziła go do pokoju, który znajdował się pomiędzy salonem a kuchnią. Kiedy weszli do środka i Jane zapaliła światło, jego oczom ukazało się wnętrze o ścianach w ciepłych, pastelowych kolorach. Pod sufitem wisiał okazały, ozdobny żyrandol. Wzdłuż jednej ściany komoda, naprzeciw zaś, szerokie, starannie zasłane łóżko.

- No więc tu będziesz spał. W szufladzie komody znajdziesz dodatkowy koc, gdybyś potrzebował. W razie, gdybyś miał z czymkolwiek problem, śpię w pokoju obok. Możesz po prostu zapukać w ścianę, albo do drzwi. To chyba wszystko.

Na moment oboje poczuli się niezręcznie. Zapadła dłuższa chwila ciszy. Jane przez moment wpatrywała się w mężczyznę. Quincy zaś wpatrywał się w nią. Chciał coś zrobić, jakoś ją pożegnać, podziękować za ten wspaniały wieczór. Pocałunek w policzek wydał mu się zbyt odważny. Na przyjacielski uścisk też nie był w stanie się zdobyć. Zawiedziony i zły na siebie, że nie potrafi ofiarować nic ponadto, powiedział:

- Dziękuję. Dobranoc Jane - po czym uśmiechnął się najserdeczniej, jak umiał.

- Dobranoc Quincy. Śpij dobrze - powiedziała cichutko kobieta, obróciła się i wyszła. W pokoju pozostał po niej tylko zmysłowy zapach perfum. Quincy rozebrał się, zostając tylko w podkoszulku i bokserkach, po czym nakrył się pościelą pod samą szyję. Przysunął się do ściany tak blisko, jak to tylko było możliwe, przyłożył do niej jedną dłoń i zasnął twardym snem.

Tuż za ścianą, po jej drugiej stronie, Jane nie mogła zasnąć. Po jej głowie błądziły rozmaite myśli. Zastanawiała się, co tak naprawdę zrobiła. Wpuściła prawie obcego mężczyznę do domu. Z drugiej zaś strony, było w nim coś nieokreślonego, nieuchwytnego, co sprawiało, że mu ufała. Poza tym, był niezwykle sympatyczny. Zastanawiała się nad tym człowiekiem. Co z nim teraz będzie, co zrobi z pieniędzmi, które zostały mu ofiarowane. Ciekawiło ją, jak rozwinie i potoczy się ich znajomość. Cokolwiek by nie było, życzyła mu dobrze.

Kiedy wreszcie zasnęła, nie był to spokojny sen. Jakiś koszmar odwiedził ją tej nocy. Czuła się niezbyt pewnie, podświadomie wykrywała jakieś zagrożenie, które ma nadejść niewiadomo skąd. Śniło jej się, że siedziała na jednym z ulicznych chodników, boso, pod ścianą. Naprzeciw niej, w świetle latarni stał jakiś wysoki mężczyzna, ubrany w ciemny prochowiec, długi do samej ziemi. Spod niego wystawały tylko spiczaste, błyszczące buty. Na głowie miał czarny kapelusz z niewielką, czerwoną obwódką. Rondo kapelusza rzucało cień na twarz, której nie mogła dostrzec. Jednakże to, co wzbudzało w niej strach, było dobrze widoczne. Były to czerwone, jakby płonące żywym ogniem oczy, wpatrzone prosto w nią. Strach był tak paraliżujący, że nie mogła odwrócić głowy od tego petryfikującego spojrzenia. Przyparta do muru, skuliła się w sobie. Na całej długości ulicy nie było nikogo, prócz nich. Mężczyzna powolnym krokiem ruszył przed siebie w jej stronę. Jego płonące źrenice rozjarzyły się jeszcze bardziej. Jane zaczęła krzyczeć, zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jest sama i nikt jej nie usłyszy. Mężczyzna zaśmiał się demonicznie, a odgłos jego śmiechu odbijał się od ścian budynków zwielokrotnionym echem. Oddech Jane przyspieszył, serce wyrywało się z piersi. Jej prześladowca wyciągnął ku niej chude, kościste dłonie. Krzyczała coraz głośniej…

- Jane! Obudź się, Jane, słyszysz! - powoli dochodził do niej jakiś głos, jakby z oddali - co się stało, Jane?

Przerażona kobieta powoli zaczęła orientować się w sytuacji. Nad nią pochylał się Quincy, trzymając ją za ramiona. Ona zaś siedziała na łóżku, rozpalona i oblana potem. Przez uchylone drzwi wdzierał się wąski snop światła zapalonego w biegu na korytarzu.

- Ja chyba… Chyba miałam zły sen. Śniło mi się coś okropnego, jakiś mężczyzna - Quincy słyszał jak oddychała ciężko i jak mocno uderza jej serce - Nie wiem, czy zasnę.

- Jeśli chcesz, mogę posiedzieć przy Tobie, dopóki nie zaśniesz - zaproponował bez wahania mężczyzna.

- Zrobiłbyś to dla mnie? - zapytała Jane poprawiając zmierzwione włosy.

- Oczywiście. Przyniosę Ci szklankę wody. Poczekaj chwilę, zaraz wracam.

Quincy pospiesznym krokiem udał się w stronę kuchni. Po kilkunastu sekundach wrócił, stawiając szklankę chłodnej wody na nocnym stoliku Jane.

- Spróbuj zasnąć, posiedzę tu przy Tobie.

Jane skinęła głową na znak potwierdzenia, po czym nakryła się kołdrą. Quincy przysunął do jej łóżka krzesło stojące dotychczas w rogu pokoju. Usiadł naprzeciw łóżka. Jane wysunęła dłoń spod okrycia i złapała go mocno za rękę.

- Nie puszczaj, dopóki nie zasnę - prośba ta zabrzmiała tak niewinnie i jednocześnie tak poważnie, jak prośba dziecka, które boi się zasnąć po ciemku. Quincy nic nie powiedział. Siedział naprzeciw niej, pogrążając się w myślach i walcząc ze zmęczeniem. Wreszcie, sam nie wiedział kiedy zasnął.

Następnego ranka, po obfitym śniadaniu, Quincy i Jane wyszli do banku. Było kwadrans po dziewiątej i widać było, że święta Bożego Narodzenia już wkrótce. Na ulicach było niesamowicie tłoczno. Po wąskich chodnikach długimi sznurami przesuwały się pielgrzymki zakupowiczów, wędrujące od jednej do drugiej wyprzedaży. Jane szła z Quincym pod ramię. Rozmawiali i wyglądali niczym stare dobre małżeństwo. Do Grimson Street, na której znajdował się bank pieszo można było dojść w około 25 minut, niespecjalnie się nawet spiesząc. Z racji tego, że nie było dużego mrozu, postanowili się przejść. Młodemu mężczyźnie po głowie kołatały się różne myśli. Prawdę mówiąc, to mocno się denerwował na myśl o pieniądzach.

- Jane, może Ty masz jakiś pomysł, co zrobić z tymi pieniędzmi?

- Quincy, nie mogę Ci niczego podpowiadać, bo wiem, że natychmiast się tym zasugerujesz - zaśmiała się pod nosem - To musi być Twoja decyzja, proszę, nie pytaj mnie więcej o to. Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne.

- No tak. Już prawie jesteśmy. Wejdź ze mną do środka.

Gdy