Insomnia - Sarah Pinborough - ebook

Insomnia ebook

Sarah Pinborough

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Środek nocy skrywa w sobie szaleństwo…
Emma nie może spać. Sprawdzić okna.
Zaczęła cierpieć na bezsenność tuż przed swoimi czterdziestymi urodzinami.
Zamknąć drzwi.
Tak jak jej matka, która popadła w obłęd i zrobiła coś przerażającego.
Zajrzeć do dzieci.
Czy Emmę spotka to samo?
Dlaczego nie może spać?


Kolejna niesamowita, oryginalna i niezwykle wciągająca książka genialnej Sarah Pinborough. Insomnia sprawi, że nie będziecie mogli zasnąć przez całą noc… dopóki jej nie przeczytacie!
Alice Feeney, autorka "Daisy Darker"

Na wszystkie słowa świata! Sarah Pinborough jest królową rzeczy niemożliwych, a jej najnowszy niesamowity thriller sprawi, że nie zmrużycie oka przez całą noc.
Clare Mackintosh, autorka "Zakładnika"

Czyta się ją jednym tchem, a zdumiewające zwroty akcji zapierają dech w piersi. Nie prześpijcie jej – to jak dotąd najlepsze, co zaserwowała nam Sarah Pinborough!
Joe Hill, autor "Czarnego telefonu"

Trzymająca w napięciu. W miarę jak bohaterka stara się dowiedzieć, kto i dlaczego próbuje ją zniszczyć, napięcie rośnie aż do momentu, gdy trudno je wytrzymać!
„Publishers Weekly”

Sarah Pinborough (ur. 1972) – brytyjska pisarka, autorka scenariuszy i kilkudziesięciu powieści, m.in. głośnych thrillerów 13 minut (2016; wyd. pol. 2018) i Co kryją jej oczy (2017; wyd. pol. 2017), na podstawie którego powstał serial Netflixa. Pinborough została wyróżniona w latach 2010 i 2014 nominacją do nagrody Crime and Thriller Book of the Year przyznawanej w ramach British Book Awards; zdobyła również nagrodę British Fantasy Award w kategorii najlepsze opowiadanie. Thriller Ta druga (2020), podobnie jak wiele wcześniejszych powieści tej autorki, ukazał się w kilkudziesięciu krajach na całym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 454

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SARAH

PINBOROUGH

INSOMNIA

przełożyła Anna Hikiert-Bereza

Tytuł oryginału: Insomnia

Copyright © Sarah Pinborough 2022

Jacket design © Julianna Lee

First published by HarperCollinsPublishers Ltd

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, 2024

Copyright © for the Polish translation by Anna Hikiert-Bereza, 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Jessiki Burdett.

Producentki, marzycielki i przyjaciółki, współcierpiącej na bezsenność. Wielkie dzięki za wszystko.

SP x

Potworów nigdy nie było pod moim łóżkiem.

Były w mojej głowie.

Nikita Gill, Monsters

Trauma to podróżnik w czasie, uroboros, który sięga wstecz i pożera wszystko, co było przed nim.

Junot Díaz, „The New Yorker”, kwiecień 2018

Prolog

Samochód pojawia się jakby znikąd.

Żadnego ostrzegawczego pisku hamulców, żadnego zdumionego spojrzenia przez okno – tylko ostry zgrzyt rozpędzonego metalu uderzającego o metal, wybuch energii, katastroficzna kakofonia. Impet zderzenia jest tak wielki, że szkło natychmiast rozpryskuje się w drobny mak. Podwoziem wstrząsa gwałtowny dreszcz, auto wzbija się wysoko w powietrze, całkiem jak wagonik rozpędzonego rollercoastera, a potem koziołkuje i ciężko opada w przydrożnym rowie.

Później następuje chwila koszmarnego bezruchu – ledwie słyszalne skrzypienie, gdy metal osiada, następnie absolutna cisza. Radio już nie gra. Nie słychać już odgłosów ożywionej rozmowy. Wszystko zmieniło się diametralnie w ciągu zaledwie kilku sekund.

Niemrawe ruchy na siedzeniu pasażera. Boleśnie ograniczona, uwięziona, skrępowana desperacja. Krzyk, który brzmi jak zduszone rzężenie.

Drugi samochód, wielki kawał żelastwa z napędem na cztery koła, nadal stoi na drodze, z maską pogiętą w harmonijkę. Jego silnik, o dziwo, wciąż pracuje – brzmi to jak suchotniczy kaszel starca, ale słychać go przez cały czas. Przez chwilę, tylko odrobinę dłuższą, niż trwało zniszczenie całego uniwersum życia w drugim pojeździe, rozdygotany kierowca siedzi za kierownicą. Słońce wciąż lśni na niebie i prześwieca przez gałęzie drzew. Nadal jest piękny, wczesny poranek, a droga wciąż jest pusta.

Droga wciąż jest pusta.

Żadnych świadków.

Niecałe dwa kilometry do domu…

Kierowca stawia wszystko na jedną kartę. Łut szczęścia. Poduszka powietrzna nie zadziałała. Jeśli wóz ruszy, kierowca odjedzie. Nie obejrzy się za siebie. Jeśli nie… zostanie i stawi czoła konsekwencjom. Trzęsącą się ręką wrzuca pierwszy bieg, potem zaciska dłonie na kierownicy, nagle boleśnie świadom wysyłanych przez ciało sygnałów – ech niedawnego zderzenia. Potężny silnik posłusznie wprawia w ruch maszynę, która zawraca i zaczyna toczyć się z wolna przed siebie. Kierowca ogląda się przez ramię.

Nie może nic na to poradzić. Postać uwięziona na fotelu pasażera podnosi dłoń w błagalnym geście.

Z ust postaci za kierownicą wydobywa się zbolały jęk. Wezwą karetkę. Zadzwonią po nią z budki telefonicznej. Ale w pobliżu nie ma żadnej budki… Ktoś jednak z pewnością wkrótce się pojawi, prawda? Przed dziewiątą rano ta droga robi się ruchliwa. Ktoś im pomoże… Na pewno.

1

Dwanaście dni do urodzin

„W domu ktoś jest”.

To w zasadzie nie tyle myśl, ile przeczucie, podszept instynktu, intuicja – siadam w łóżku, nagle w pełni przebudzona; serce wali mi jak młotem. Zegar wskazuje godzinę 01:13, a ja zastygam w bezruchu, nasłuchując pilnie, święcie przekonana, że lada chwila usłyszę skrzypnięcie dobiegające z korytarza lub zobaczę groźny cień wyłaniający się ze spowitego mrokiem kąta pokoju. Ale nic takiego się nie dzieje. Otacza mnie tylko bębnienie deszczu o szyby i nocna cisza.

Dostaję gęsiej skórki. Coś mnie obudziło. To nie był sen – tylko coś innego. Coś… ktoś w domu. Nie mogę się otrząsnąć i pozbyć tego uczucia – całkiem jak wtedy, gdy byłam mała i miewałam tak realistyczne koszmary, że byłam pewna, iż wróciłam znów do tamtej nocy, a moja przybrana matka przybiegała, żeby mnie uspokoić, nim obudzę całą rodzinę.

Robert śpi jak zabity na swojej połowie łóżka, odwrócony do mnie plecami. Nie budzę go. To pewnie nic takiego, ale i tak pozostaję czujna, niespokojna.

„Dzieci…”

Nie zdołam zasnąć, dopóki nie sprawdzę, co u nich, więc wstaję i wymykam się na korytarz, dygocąc z zimna, gdy moje stopy dotykają chłodnego dywanu.

Czuję się dziwnie mała, wpatrując w mrok przestronnego korytarza, który wydaje się nie mieć końca i otwiera się przede mną niczym ziejąca paszcza potwora. Idę przed siebie – jestem matką i żoną. Kobietą sukcesu. To mój dom. Moja bezpieczna przystań; żałuję, że nie wzięłam ze sobą telefonu, żeby użyć go jako latarki. Zerkam przez balustradę na schodach. W cieniach poniżej nie dostrzegam żadnego ruchu. Nie słyszę żadnych szmerów, które świadczyłyby o obecności włamywaczy, zagarniających w nocy nasze mienie. Żadnego zagrożenia.

Gwałtowny podmuch wiatru uderza mocno w okno, niosąc ze sobą krople deszczu, i niemal podskakuję. Idę do końca korytarza i przystaję obok okna: zwieńczonej łukiem plamy nieprzeniknionej czerni. Osłaniam oczy dłońmi i przyciskam twarz do zimnego szkła, ale dostrzegam jedynie niewyraźne sylwetki drzew. Żadnego światła. Żadnej aktywności. Mimo to znów przechodzi mnie dreszcz, gdy zawracam i skręcam korytarzem do pokoi dzieci. Nie mogę otrząsnąć się ze złych przeczuć.

Otwieram drzwi pokoju Willa i natychmiast czuję się nieco lepiej. Mój pięcioletni malec, teraz już dumny uczeń podstawówki, śpi na wznak; ciemne włosy, tak bardzo podobne do moich, ma zmierzwione i sklejone od potu, a jego kołderka w dinozaury leży skopana w nogach. Może też ma kiepską noc… Przykrywam go jak najostrożniej, ale mimo to porusza się niespokojnie i otwiera oczy.

– Mamusiu? – mamrocze zdezorientowany, ale kiedy się uśmiecham, odpowiada tym samym i przekręca się na bok. Widzę pod poduszką jego szkicownik i wysuwam go spod niej.

– Nic dziwnego, że się obudziłeś – szepczę – skoro usnąłeś na swoim notatniku…

Jest otwarty na jego najnowszym dziele i obracam go w tę i we w tę, próbując w mroku dojrzeć szczegóły. Szczerze powiedziawszy, rysunek wygląda jak portret psa, którego rozjechał samochód. Dwukrotnie.

– To dinozaur! – wyjaśnia Will. Śmieje się, a potem ziewa, jakby nawet on wiedział, że nie jest zbyt dobry w rysowaniu, ale wcale się tym nie przejmuje.

– Oczywiście, że tak! – Odkładam notes na jego szafkę nocną i całuję go na dobranoc. Półprzytomny, rano z pewnością nie będzie o niczym pamiętał.

Idę do pokoju Chloe. Moja córka śpi głębokim snem sprawiedliwego, z jasnymi włosami rozrzuconymi na poduszce, niczym Śpiąca Królewna z bajki – choć w głębi duszy wiem, że jako siedemnastoletnia zagorzała feministka natychmiast skwitowałaby podobną uwagę stwierdzeniem, że bajki to mizoginistyczny bełkot. Wracam do swojego pokoju, besztając się w myślach za paranoiczny strach.

Wślizguję się do łóżka i zwijam w kłębek; Robert ledwie się porusza. Jest dopiero pierwsza trzydzieści. Jeśli teraz zasnę, będę miała jeszcze cztery godziny, zanim trzeba będzie wstać. Nie powinnam mieć problemu z ponownym uśnięciem – nigdy dotąd nie miałam, prowadząc tak zabiegany, wyczerpujący i obfitujący we wrażenia tryb życia, więc przytulam głowę do poduszki i spokojnie czekam na sen. Bezskutecznie.

O trzeciej rano sprawdzam maile – o północy Buckley przysłał gratulacje z powodu mojego wczorajszego zwycięstwa w sądzie w sprawie rozwodowej Stockwellów – potem przeglądam w telefonie wiadomości i idę do toalety. Niemal budzę przy tym Roberta, ale mój mąż tylko mamrocze coś przez sen, po czym zarzuca na mnie bezwładne, ciężkie ramię. Leżę, przeglądając w myśli grafik zajęć zaplanowany na ten szybko nadchodzący dzień, coraz bardziej sfrustrowana tym, że będę im musiała stawić czoła zmęczona. W biurze muszę być o siódmej trzydzieści. Rzadko kiedy wracam do domu przed upływem dwunastu godzin – i to tylko wówczas, gdy uda mi się wymówić od obowiązkowego wyjścia na drinki. Nie mogę sobie folgować – szczególnie teraz. Nie, gdy mam szansę zostać najmłodszym partnerem w firmie. Kocham swoją pracę. Naprawdę.

Robię kilka ćwiczeń oddechowych, które znam z zajęć jogi, próbując rozluźnić każdy mięsień w moim ciele i opróżnić umysł – co brzmi zwodniczo prosto, ale zwykle kończy się tym, że zaczynam się zastanawiać nad głupotami, takimi jak na przykład czy nie zabraknie mleka albo czy nie powinniśmy przypadkiem zmienić dystrybutora gazu; i chociaż moje tętno spada, nadal nie mogę usnąć.

To będzie długi dzień.

2

Jedenaście dni do urodzin

W pracy mamy dziś prawdziwy kocioł. Do dziesiątej czterdzieści pięć biorę udział w dwóch spotkaniach, dokonuję kilku rozliczeń i oddzwaniam do trójki klientów, próbując im na spokojnie wyjaśnić, że nie mogę sprawić, by sądy działały szybciej, ani wymóc sprawniejszego udzielania odpowiedzi od adwokatów ich partnerów, jakkolwiek irytujące mogą być owe opóźnienia – i że za każdym razem, gdy muszę dzwonić, by ich uspokoić, generuje to dodatkowe koszty. Ludziom zawsze jest bardziej śpieszno do rozwiązywania małżeństw niż do ich zawierania.

Sprawdzam komórkę. Mam trzy nieodebrane połączenia z nieznanego numeru, ale ktokolwiek to jest, będzie musiał poczekać. W tej chwili mam ważniejsze rzeczy do roboty.

Alison.

Gdy rozlega się pukanie do drzwi, biorę głęboki oddech. Z Alison nigdy nie jest łatwo.

– Proszę!

Alison Canwick jest po pięćdziesiątce i uważa, że jej wiek sam w sobie powinien gwarantować jej autorytet, a fakt, iż jest radczynią prawną o wiele dłużej ode mnie, powinien liczyć się bardziej niż to, że jest moją młodszą prawniczką. Jeśli zostanę partnerem, chyba mnie zamorduje.

– Dobra robota z byłą panią McGregor. – Uśmiecham się, wskazując jej krzesło, ale nie korzysta z zaproszenia. – Z pewnością jest zadowolona z orzeczenia.

– Tak bardzo, jak zadowolony może być ktoś, kogo mąż po trzydziestu latach małżeństwa odszedł w stronę zachodzącego słońca z kobietą w wieku ich najstarszej córki.

„Rany, nie możesz po prostu przyjąć komplementu?” – mam ochotę spytać. Specjalnością Alison są rozwścieczone żony, które pragną zemsty. Tak naprawdę nie jestem nawet do końca pewna, czy rzeczywiście zależy im na zemście, czy może przypadkiem nie jest tak, że to Alison podjudza je, by szły na całość – tak jak sama zrobiła, gdy dziesięć lat temu mąż zostawił ją dla innej. Może gdyby przestała podsycać ich gniew, jej własny również by przygasł? Tak czy inaczej, choć sprawa pani McGregor zakończyła się sukcesem, nie wszystko poszło po myśli klientki Alison. Prawda jest taka, że pochwaliłam ją tylko po to, by złagodzić nieco wydźwięk tego, co zaraz powiem.

– Hm, cóż, tak. Do rzeczy. – Siadam, mimo że ona nadal stoi. – Chodzi o twoje godziny rozliczeniowe – informuję ją, a rysy jej twarzy tężeją. Nie ma sensu dłużej zwlekać ani owijać w bawełnę. – Od dwóch tygodni wyrabiasz poniżej osiemdziesięciu procent normy i pomyślałam, że sprawdzę, czy przypadkiem nie dzieje się coś, co mogłoby…

– Jestem pewna, że ten głupi program komputerowy nie zawsze rejestruje wszystko prawidłowo – przerywa mi bez ogródek.

– Proszę, Alison, daj mi dokończyć – mówię. To właśnie drugi problem: Alison nigdy się nie myli. Nigdy też nie potrafi się przyznać do własnych słabości. – Niczego ci nie zarzucam – kłamię. – Chcę się tylko upewnić, że wszystko u ciebie w porządku. Zazwyczaj znacznie lepiej radzisz sobie z wyrabianiem normy. – Tym razem nie mijam się z prawdą; trzeba jej to przyznać: jest sumienna. I ambitna. I choć nie ze wszystkim radzi sobie śpiewająco, doskonale wie, że musimy wyrabiać co najmniej osiemdziesiąt procent godzin roboczych, żeby rozliczenia się zgadzały.

– Nic mi nie jest – odpowiada naburmuszona. – Postaram się poprawić wyniki.

– Pamiętaj, że w razie potrzeby zawsze możesz się do mnie zwrócić. – Ledwie wypowiadam te słowa, a już widzę, że popełniłam błąd. Napina mięśnie szczęki i piorunuje mnie wzrokiem.

– Będę o tym pamiętać – cedzi przez zaciśnięte zęby.

Z niezręcznej sytuacji ratuje nas obie pukanie do drzwi. Po chwili do środka wchodzi Rosemary, moja sekretarka – również po pięćdziesiątce, ale dla odmiany emanująca ciepłem i życzliwością wobec świata; w dłoniach trzyma duży wazon z różami.

– Spójrz tylko! – Stawia wazon na ozdobnym stoliku pod oknem. Są piękne; co najmniej ze dwadzieścia sztuk.

– To dla mnie? – pytam zdezorientowana. Nie przypominam sobie, aby na dziś przypadała jakaś specjalna data, a Robert nigdy nie kupuje mi róż. Wie, że zamiast ciętych kwiatów, które wyglądają pięknie, ale są nieuchronnie skazane na zgnicie na śmietniku, wolę rośliny doniczkowe, które przeżyją dłużej.

Wyraźnie zaciekawiona Alison marudzi z odejściem, ale nie zamierzam sobie zawracać głowy jej wypraszaniem.

– Było dołączone do bukietu. – Rosemary wręcza mi kartkę.

Dobry Boże, to od Parkera Stockwella…!

Jeszcze raz dziękuję. A jeśli kiedykolwiek będziesz miała ochotę na kolację, po prostu zadzwoń. Parker

Z gardła wyrywa mi się stłumiony jęk. Rosemary spogląda na mnie pytająco, a Alison rzuca szydercze:

– Niech no zgadnę: pan Stockwell? – Po czym odwraca się na pięcie i odchodzi, jakimś cudem emanując aurą triumfu, która irytuje mnie jeszcze bardziej niż jej wcześniejsze zachowanie.

– Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie był taką łajzą – mamroczę, patrząc na kwiaty. – Zaprasza mnie na kolację. Wątpię, by spodziewał się odmowy, mimo że jestem mężatką.

– Och, z pewnością mało kto mu odmawia!

– Racja. Ale gość zdecydowanie nie jest w moim typie. – Biorę głęboki oddech i wykreślam Alison z mojego grafika na ten dzień. – Może powinnam umówić go z Alison? – Parskam krótkim śmiechem na samą myśl o tym pomyśle. – Dlaczego taka z niej jędza?

– Jest po prostu zazdrosna i tyle – kwituje Rosemary. – Jesteś młodsza, odnosisz większe sukcesy, masz cudowną rodzinę i… och, a skoro już o tym mowa, byłabym zapomniała: dzwoniła twoja siostra. Powiedziała, że próbowała się dodzwonić na twoją komórkę, i prosiła, żebyś oddzwoniła. Najszybciej, jak to możliwe.

Phoebe…

Nagle zapominam o wszystkim: o kwiatach, Alison, napiętym grafiku i nieprzespanej nocy. Phoebe. Dzwoniła. Wywołuję nieznany numer z nieodebranych połączeń. Ma brytyjski prefiks. Phoebe. Moja siostra. Wróciła. Jedyne, co przychodzi mi w tej chwili do głowy, to… Dlaczego teraz? Dlaczego akurat tuż przed moimi urodzinami?

3

„Jestem w szpitalu. Oddział piętnasty. Przyjedź szybko” – powiedziała tylko tyle, nim się rozłączyła, a teraz, gdy już tu jestem, wiem, dlaczego to zrobiła. Żeby zmusić mnie, bym spełniła jej żądanie.

To prywatny oddział geriatryczny. Mijam kilka sal i nie mogę się powstrzymać od zerkania do środka przez półotwarte drzwi. W jednej z nich mężczyzna o zapadniętych policzkach obciągniętych pergaminową skórą i przerzedzonych włosach w ciszy godzi się z tym, co go czeka. W innym pacjent ogląda program Homes Under the Hammer ze stanowczo zbyt mocno pogłośnionym dźwiękiem, w ostatnim pod ścianą stoi złożony wózek inwalidzki, a jakaś kobieta czyta czasopismo drugiej, starszej – być może swojej matce lub ciotce, która słucha w skupieniu, siorbiąc herbatę z filiżanki. Migawki z życia. Nie chcę dotrzeć do pokoju, w którym znajduje się migawka z mojego.

– Czy mogę w czymś pomóc? – Na dźwięk głosu pielęgniarki niemal podskakuję.

– Jestem Emma Averell – przedstawiam się. – To znaczy Bournett. Szukam Phoebe Bournett…

– Emma? Druga córka Patricii Bournett? – (Jakżeby inaczej…!) – Czy wpisała się pani na listę odwiedzających? – Pielęgniarka mówi głośno, wyraźnie poirytowana, i nawet kobieta czytająca pacjentce na głos w pokoju, obok którego stoję, przerywa lekturę i podnosi wzrok. Odsuwam się bardziej od drzwi.

– Przepraszam, ja…

– Emma! Tutaj!

Phoebe stoi w głębi korytarza. Moja starsza siostra…

Długie włosy spływają jej swobodnie na ramiona, a luźna tunika, czarne obcisłe dżinsy i baleriny sprawiają, że trudno uwierzyć, iż ma czterdzieści dwa lata. Tak czy inaczej, to tylko kamuflaż. Phoebe nie ma w sobie ani śladu beztroski, a uważniejsze spojrzenie na jej twarz wystarcza, by ją zdemaskować. Czoło i okolice ust znaczą bruzdy – to już nie ledwie zauważalne pajęcze linie, ale głębsze zmarszczki – znak upływu czasu, który swoimi niewidocznymi haczykami nieubłaganie ciągnie skórę na jej twarzy w dół.

– Niemal przyprawiłaś mnie o atak serca, Phebes – mówię. – Myślałam, że coś ci się stało!

Przygląda mi się uważnie przez długą chwilę.

– To niesamowite.

– Słucham?

– Jak bardzo ją przypominasz. Z tamtych czasów.

Dlaczego nigdy nie może mi powiedzieć niczego miłego? „Hej, Emmo! Tęskniłam za tobą! Co tam w pracy? Jestem z ciebie dumna…!” O nie, ona zawsze musi od razu wypalić z grubej rury. Jakby miała mi za złe, że mnie kocha.

I czasem – na przykład teraz – jestem pewna, że tak właśnie jest.

– Wcale nie.

– Po prostu tego nie pamiętasz. – Wzrusza ramionami. – Ale naprawdę wyglądasz całkiem jak ona w tym wieku. – Krzywi się, ledwie zauważalnie. – Mówię poważnie. To trochę… przerażające.

O nie – co to, to nie. Nie dam się sprowokować.

– Wyszłam z pracy, bo się przestraszyłam, że miałaś wypadek – wyjaśniam. – Jeżeli nic ci nie jest, to możemy się spotkać później. – „Pewnie za kilka lat” – dodaję w myśli.

– Nie przyjechałabyś, gdybym ci powiedziała, o co naprawdę chodzi.

– Chodzi o nią, prawda?

Ma rację: nie przyjechałabym. I nic nie zmusi mnie do pozostania w tym miejscu dłużej, niż to konieczne.

– Masz na myśli mamę? Ona nie jest Voldemortem. Możesz ją chyba w ten sposób nazywać? – Wskazuje głową zamknięte drzwi. – Leży w tej sali. W nocy rąbnęła głową w lustro w swoim pokoju… – Urywa, gdy widzi, jak mimowolnie cofam się o krok. – Kilkakrotnie. Ma zagrażającego życiu krwiaka mózgu. Pomyślałam, że chciałabyś wiedzieć…

Rozglądam się dookoła i marszczę brwi.

– Gdzie jest ochrona?

Wówczas Phoebe wybucha śmiechem, zaskoczona.

– To drobna siedemdziesięciopięciolatka z poważnym krwiakiem mózgu, która od dziesięcioleci tylko się kiwa i mamrocze do siebie pod nosem! Nikomu nie może zagrozić.

– Powinni tu kogoś zostawić, żeby jej pilnował. – Czułabym się bezpieczniej, gdyby byli tu strażnicy. Ktoś strzegący drzwi. Lęki z dzieciństwa sięgają głęboko…

– Nikogo to już nie obchodzi, Emmo – mówi Phoebe, jak zawsze prosto z mostu. – A poza tym miejsce, w którym przebywa, to zakład zamknięty, nie więzienie.

Czasami wyszukuję to miejsce w mapach Google. Ostatnio robię to częściej. Nawet nie wiem dlaczego – może uspokaja mnie świadomość, że ona wciąż tam przebywa, za szeregiem bramek bezpieczeństwa i metaforycznych krat? Hartwell House Medium Secure Unit, oddział zamknięty o średnim stopniu zabezpieczenia. Dla pacjentów, którzy mieli kontakt z wymiarem sprawiedliwości i stanowią poważne zagrożenie dla innych… W filmie o superbohaterach takie miejsce nazwano by „instytucją dla obłąkanych przestępców”.

– Tylko dlatego, że była zbyt szalona na więzienie – mamroczę pod nosem. – A poza tym… mnie to obchodzi. – Teraz to ja podnoszę głos. – Nie mogę uwierzyć, że kazałaś mi tu przyjechać! Od zawsze stawiałam sprawę jasno: nigdy więcej nie chcę jej oglądać. Właściwie to nie mogę uwierzyć, że ty tu jesteś! – Nagle do głowy przychodzi mi pewna myśl. – Co tu właściwie robisz?

Jakim cudem oddział skontaktował się z nią, a nie ze mną – osobą, którą zdecydowanie łatwiej znaleźć? Phoebe nawet nie mieszka w Wielkiej Brytanii!

Wzrusza lekko ramionami – cała ona – w ten swój niezobowiązujący sposób, zazwyczaj sygnalizujący, że szykuje się do zrzucenia prawdziwej bomby.

– Odwiedzam ją.

Ach, jasne. Opieram się o ścianę.

Powinnam być teraz w biurze. Mam koszmarnie napięty grafik. Nie potrzeba mi na dokładkę jeszcze tego wszystkiego…

– Co masz na myśli, mówiąc, że ją odwiedzasz? Kiedy?

– Niezbyt często, ale zaglądałam do niej kilka razy w ciągu paru ostatnich miesięcy.

– Chwileczkę. – Gdy ostatni raz mieliśmy od niej jakieś wieści, Phoebe mieszkała w Hiszpanii i pracowała w biurze nieruchomości. – Wróciłaś kilka miesięcy temu? I dopiero teraz się odzywasz? Na litość boską, Phoebe… – Dobry Boże, jak ona mnie doprowadza do szału! Jestem zbyt zajęta, żeby tu sterczeć, nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie powinna była mnie tu ściągać! Odwracam się na pięcie i ruszam stanowczym krokiem do wyjścia. Stojąca przy biurku w recepcji pielęgniarka zatrzymuje mnie, gestem dając mi znak, że mam się wpisać na listę gości.

– Emma, kurwa, Averell! – wrzeszczę do niej, przechodząc obok. Sama może mnie sobie wpisać i wypisać.

Opieram się o samochód; lekki powiew studzi nieco żar mojego gniewu. Najwyraźniej właśnie dobiega końca pora odwiedzin, bo mijają mnie różni ludzie, kierujący się do swoich aut. Niektórzy z nich z pewnością zjawili się tu, żeby odwiedzić własne matki… Jestem najgorszą córką na parkingu. Najgorszą córką najgorszej matki. Ale na pewno nie jestem najgorszą siostrą. Nie potrafię nawet wyrazić tego, co czuję. To, jak zachowała się Phoebe… całkiem jakby wymierzyła mi kopniaka. Odwiedzać ją? I nie dać mi nawet znać, że wróciła?

– Emmo… – Idzie w moją stronę. – Zaczekaj.

– Nie mogę z tobą teraz rozmawiać, Phoebe. Po prostu… nie mogę.

Nie mam siły na publiczną konfrontację z własną siostrą na parkingu samochodowym.

– Wiedziałam, że się tak zachowasz.

– Nie odwracaj kota ogonem! Wiesz, że zawsze tu na ciebie czekam. Zawsze. To ty trzymasz się na dystans.

– Jasne, tak sobie wmawiaj, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. – Piorunuje mnie wzrokiem. – I nie zapominaj o tym, że ja też wiele razy byłam przy tobie. Nim dochrapałaś się tego wszystkiego. – Kiwa głową na mój nowy samochód.

– Co z Hiszpanią? Z twoją pracą? – pytam.

– To był pomysł mojego szefostwa. Stwierdzili, że dobrze mi zrobi, jeśli spędzę z nią nieco czasu.

– Ale nie ze mną – mówię gorzko.

– Naprawdę nie muszę ci się tłumaczyć, Emmo – zaczyna się bronić. – I wiedziałam, że się wkurzysz, kiedy ci powiem, że ją odwiedzam. Tak się składa, że ma napady katatonii, całkiem jak wcześniej, i…

– Nie chcę o niej słuchać. Nie obchodzi mnie to. – Otwieram drzwi samochodu. „Mam prawie czterdzieści lat. Jestem za stara na to, żeby tak bardzo bać się potworów” – powtarzam sobie w myśli, na głos zaś mówię: – Ale ty…? Zraniłaś moje uczucia, Phoebe.

– Och, tak jakby zależało ci na tym, żeby się ze mną spotkać! – parska. – Spójrz tylko na siebie. Nowy samochód. Nowy dom. Życie jak w Madrycie! Wiecznie taka zabiegana. Czytałam ten artykuł w gazecie o tobie. Wschodząca gwiazda palestry! Wcale nie zraniłam twoich uczuć. Po prostu lubisz mieć nad wszystkim kontrolę.

Wygląda na taką rozgoryczoną… a ja nie mam ani siły, ani ochoty kolejny raz przerabiać tego samego.

– Tak czy inaczej… – Cofa się o krok. – Ona jest w bardzo kiepskim stanie. Może spotkanie z nią dobrze by ci zrobiło? Zamknęło pewien rozdział. Gdybyś w końcu wyrzuciła z siebie cały ten strach…

– Niczego się nie boję. – Rzucam torebkę na siedzenie pasażera i wsiadam do wozu.

– Jasne. – Phoebe przytrzymuje przez chwilę drzwi, wbijając we mnie spojrzenie ciemnych oczu; po jej ustach błąka się cień uśmiechu. – Za jakiś tydzień czy coś koło tego kończysz czterdzieści lat. Czy to nie tego zawsze najbardziej się bałaś?

– Bezpiecznej podróży powrotnej do Hiszpanii, Phoebe – mówię, po czym gwałtownym szarpnięciem zatrzaskuję jej drzwi przed nosem i szybko odpalam silnik. Widzę ją w lusterku wstecznym, patrzącą, jak odjeżdżam, i jestem niemal całkiem pewna, że się uśmiecha.

Czy istniał jakiś gorszy sposób, by nawiązać do moich urodzin?

Prawdziwa z niej suka. Co za suka!

4

Wpatrzona przed siebie, dołączam do strumienia pojazdów, kierującego się ślamazarnie w stronę wyjazdu z parkingu. Phoebe od zawsze powtarzała, że nie przejmuje się perspektywą skończenia czterdziestki, ale tuż przed nią rzuciła stałą pracę i zerwała ze mną wszelkie kontakty – jakkolwiek marne były; później się okazało, że zaszyła się w jakiejś dziurze w Europie Wschodniej, co było ostatnią rzeczą, o którą ktokolwiek by ją posądzał, więc może sobie mówić, co chce, ale ja wiem swoje: że jednak mocno to przeżyła.

Od tamtej pory jakby całkiem przestała istnieć – a przynajmniej dla mnie. Teraz zaś, tuż przed moimi czterdziestymi urodzinami, oczekuje, że nagle, po tych wszystkich latach będę chciała spędzać czas z naszą matką! Nijak nie potrafię ogarnąć tego umysłem.

Jest pora lunchu i samochody pełzną w żółwim tempie w stronę ronda; poirytowani kierowcy pocą się w lepkim upale. Włączam klimatyzację. Muszę wziąć się w garść.

„Rąbnęła głową w lustro w swoim pokoju” – rozbrzmiewają mi w uszach słowa Phoebe.

Gdy skręcam w lewo, mogę w końcu przyśpieszyć. Staram się skupić na stercie pracy, czekającej na mnie w biurze, i na tym, jakich kitów będę musiała wszystkim nawciskać, tłumacząc, dlaczego pojechałam do szpitala – bo są przekonani, że moja matka nie żyje. Będę musiała naściemniać, że Phoebe miała wypadek czy coś w tym stylu… jednak myślami ciągle uparcie wracam do niej: do naszej matki. W uszach dźwięczą mi stare żarciki: „Czego się boisz?”. „Skończenia czterdziestki. I zmienienia się we własną matkę”. Nagle zdają się przerażająco prawdziwe.

Perspektywa czterdziestki zawsze wisiała nad moim życiem niczym widmo – kładła się na nim mroczniejszym cieniem niż na życiu Phoebe, bo nasza matka nigdy nie nazywała jej szalonym dzieckiem. To właśnie mnie szeptała czasem na ucho, że oszaleję tak jak ona – syczała mi to prosto w twarz, wbijając paznokcie zbyt głęboko w moje ramiona. Powtarzała, że w moich żyłach też płynie „zła krew”. Że to u nas rodzinne.

Większość moich wspomnień o matce z dzieciństwa to zamazane strzępki wydarzeń… z wyjątkiem tego ostatniego dnia. Phoebe pamięta więcej, ale miała wówczas osiem, a ja ledwie pięć lat. Wtedy byłyśmy sobie bliższe, byłyśmy bardziej jak siostry. Łączyła nas więź. A potem nadeszła ta noc – i nas rozdzieliła.

Najlepiej pamiętam tamten poranek. Ostatni poranek. Nadal czuję szorstki dywan pod kolanami, gdy robiłyśmy kartkę z wielkim napisem ”40”, który Phoebe tak starannie narysowała, a ja pokolorowałam. Pamiętam, jak wzięła mnie za rękę i trzymała ją mocno, kiedy schodziłyśmy na dół.

Przez chwilę jestem tam ponownie, zagubiona we wspomnieniach; z zamyślenia wyrywa mnie klakson, brutalnie ściągając z powrotem do rzeczywistości. Praca. Muszę dotrzeć do pracy. Staram się skupić na parkowaniu, ale przez cały czas czuję obecność ducha mojej matki, wyłaniającego się z mrocznych zakamarków mojego umysłu. Mam wrażenie, że Phoebe ponownie ściska mnie za rękę, odciągając od niej…

„Wyglądasz zupełnie jak ona”.

Jak bardzo chciałabym się uwolnić od nich obydwu…

– Bawi cię to, co? Niszczenie mi życia?

Zaparkowałam pod biurem i wysiadam właśnie z samochodu; mija dobra chwila, nim dociera do mnie, że te ociekające jadem słowa są przeznaczone dla moich uszu. Gdy podnoszę wzrok, spostrzegam Mirandę Stockwell, wbijającą we mnie spojrzenie jasnych oczu i blokującą mi drogę.

– Pani Stockwell? Jeśli chciałaby pani poruszyć jeszcze jakąś kwestię, sugeruję, aby skontaktowała się pani z własnym radcą pra…

– Pomogłaś mu ukraść mi moje dzieci! – Z czerwoną twarzą, pokrytą smugami rozmazanego makijażu, uderza rękami o maskę mojego samochodu; tak mocno, że niemal podskakuję. Obok nas parkują inne auta, więc nie boję się, że spróbuje się na mnie rzucić, ale uniknąwszy już dziś jednej walki na parkingu – z Phoebe – nie mam ochoty użerać się z byłą żoną mojego klienta.

– Nie, Mirando – mówię spokojnie. – To nie ja to zrobiłam, tylko ty sama. Ale wszystko może się zmienić. Jeśli tylko poszukasz pomocy, jestem pewna, że mogłabyś ponownie ubiegać się o…

– Och, a więc teraz dajesz mi rady? – prycha kpiąco. – Wszyscy sądzą, że jestem szurnięta. Ty też tak uważasz! – parska gorzkim śmiechem. – Doskonale mu poszło, prawda? Zrobił ze mnie wariatkę, a wy wszyscy w to uwierzyliście! W to, że nie jestem wystarczająco zrównoważona psychicznie, aby opiekować się własnymi dziećmi. Co za bzdury!

Naprawdę mam dość niepoczytalnych kobiet jak na jeden dzień, nie mówiąc już o tym, że to tak naprawdę nie mój interes. Już nie. Sprawa została zamknięta.

– Przykro mi. – Staram się zachować czujność, ale naprawdę jej współczuję. Zawsze wolę, gdy rodzicom udaje się podzielić opieką nad dziećmi, ale nieobliczalność Mirandy skutecznie to uniemożliwiła. – Jeśli chcesz podważyć decyzję sądu, porozmawiaj ze swoim radcą prawnym.

– A może sama spróbuję zadbać o to, by sprawiedliwości stało się zadość? – Odwraca się, chwiejąc się lekko na nogach, i dociera do mnie, że jest wcięta. – Zobaczymy, jak ci się to spodoba, ty pierdolona suko! – wykrzykuje przez ramię, a ja odprowadzam ją wzrokiem, oparta o samochód, dopóki nie skręci za róg. Głowa mi pęka. Cóż, przynajmniej ten dzień nie może już chyba stać się gorszy…

Jak bardzo się myliłam, przekonuję się dopiero wieczorem, gdy wymawiam się od wyjścia na tradycyjne piątkowe drinki w Harry’s Bar, zmyślając, że muszę zajrzeć do Phoebe, która skręciła kostkę. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do domu – będę miała mnóstwo czasu dla Willa, zanim pójdzie spać, i spędzę prawdziwy piątkowy wieczór z moją rodziną. I wtedy docieram do mojego samochodu. Mojego nowiutkiego samochodu. Pierwszym, co rzuca mi się w oczy, jest rysa („Jeśli chcesz zostać młodszą partnerką, Emmo, musisz robić odpowiednie wrażenie”) – brzydka, poszarpana linia, ciągnąca się przez cały bok mojego auta, wyraźnie widoczna na tle niebieskiego lakieru. Potem dostrzegam też notatkę wsuniętą za wycieraczkę – kartkę wyrwaną z kołonotatnika z rodzaju tych, których mało kto już używa – a już na pewno nie posądzałabym o to kogoś takiego jak Miranda Stockwell.

Wypisano na niej długopisem jedno tylko słowo, przyciskając go do papieru tak mocno, że czuję wybrzuszenia z tyłu kartki.

SUKA.

Gapię się na nie, a potem rozglądam dookoła. Nie ma po niej śladu. Nigdzie nie widzę też żadnych kamer. Wyciągam telefon i robię zdjęcie zarysowań – nie żebym się łudziła, iż zdołam cokolwiek wskórać – a potem wsiadam i zamknąwszy drzwi, wrzucam kartkę do otworu na kubek. Fantastycznie. Po prostu fantastycznie.

5

– Cześć! Gdzie tata?

– Nie wiem. Chyba w swojej norze. Czy twój brat jest gotów do spania? – pytam.

Wróciłam przed chwilą do domu; piję w kuchni wodę, przeglądając pocztę piętrzącą się obok czajnika – Robert załatwił nowe ubezpieczenie, aczkolwiek muszę go zapytać, dlaczego składka jest znacznie wyższa niż w przypadku naszych poprzednich polis – gdy w drzwiach staje Chloe ze swoim iPadem w ręku. Jest już wyższa ode mnie – jasnowłosa, urocza i pewna siebie. Córeczka tatusia.

– Ustawiłam na Facebooku to wydarzenie, o które mnie prosił – wyjaśnia. – Musiałam dodać do znajomych kilka szkolnych mam i ojców, żeby móc ich zaprosić. Ale myślę, że wszystko ogarnęłam.

– Jakie znowu wydarzenie?

– Nie powiedział ci? Mówił, że… – Odwraca się i krzyczy w głąb korytarza: – Tato? Tato! Nie powiedziałeś mamie?

– Nie powiedział mi o czym?

Trzy minuty później jestem w pokoju Roberta i stoję przed telewizorem, blokując mu widok na Leedsów wykonujących właśnie rzut rożny lub wolny, czy co tam jeszcze miałoby im zapewnić wygraną.

– Przyjęcie urodzinowe? – pytam.

– Emmo! Daj spokój, zasłaniasz mi! – Robert się pochyla, próbując zobaczyć, co się dzieje na ekranie. Nie ruszam się jednak z miejsca, więc w końcu zatrzymuje relację.

– Mówiłam ci, że nie chcę żadnego zamieszania – mówię opryskliwie. Jestem wściekła i nic nie mogę na to poradzić.

– To twoja czterdziestka! Musisz coś zorganizować. A poza tym to nie żadne wystawne przyjęcie, tylko zwykłe spotkanie. Nowy rozdział w życiu i takie tam. – Marszczy czoło, poirytowany. – To miała być miła niespodzianka. Dlaczego tak się o to pieklisz?

Nie mam na to dobrej odpowiedzi. To znaczy znam ją, ale nie mogę mu jej wyjawić.

– Powinnaś to zaakceptować. – Chloe stoi w progu i w tym momencie dociera do mnie, że ostatnimi czasy jej obecność w domu sprowadza się głównie do wystawania w przejściach: nigdy nie jest gotowa poświęcić nam całego swojego czasu, zawsze zabezpieczona na wypadek, gdyby przyszła jej ochota czmychnąć szybko do bezpiecznej przystani jej pokoju. – To patriarchat ponosi winę za to, że kobiety martwią się starzeniem. Powinnaś się z tym pogodzić. Twoja czterdziestka będzie twoją dekadą potęgi!

– Cóż, może powinnam zademonstrować swoją potęgę poprzez oprotestowanie tej imprezy.

– Mamo! – Chloe ostentacyjnie wspiera dłoń na biodrze. – Daj spokój!

– To tylko jakieś dwadzieścia osób – wtóruje jej Robert. – Nic wielkiego.

– W porządku. – Wiem, że z nimi nie wygram, nie mówiąc o tym, że Chloe dostała już potwierdzenie udziału w wydarzeniu od dwóch osób. Gdybyśmy teraz wszystko odwołali, wyglądałoby to co najmniej dziwnie. – Niech wam będzie. Ale powinniście byli mnie wcześniej zapytać…

Idę do pokoju Willa, oczyma duszy widząc, jak przewracają oczami za moimi plecami. Wiem, że przesadzam, ale żołądek mam skręcony w ciasny węzeł.

Czterdziestka. Naprawdę jest tuż-tuż. I nic nie mogę na to poradzić. „To tylko liczba – przekonuję samą siebie, czując na kręgosłupie dotyk lodowatych palców strachu. – To tylko liczba”. Ten moment nadejdzie i minie, nim się spostrzegę.

Will już niemal skończył myć zęby – z makijażem klauna utworzonym z pasty rozsmarowanej dookoła ust odciąga palcami najpierw dolną, a potem górną wargę.

– Żaden się jeszcze nie rusza?

Nie jestem pewna, czy bardziej zależy mu na tej pierwszej szczerbie, którą dumnie obnosi już część jego przyjaciół, czy na wizycie Wróżki Zębuszki. Niezależnie jednak od prawdziwego powodu, dla którego z utęsknieniem wyczekuje na moment, kiedy jego mleczaki zaczną się chwiać, Will jest bardzo rozgoryczony ich niezmienną stabilnością.

Rozczarowany, potrząsa głową.

– Myślałem, że ta wata w mojej głowie sprawi, że zaczną się chwiać.

Dotykam jego czoła. Nie jest rozpalone, a on nie wydaje się blady. Sprawdzam mu źrenice, ale one również nie wyglądają podejrzanie.

– Czy boli cię głowa?

– Czułem się dziś trochę dziwnie.

– Ale wszystko już dobrze?

Może coś mu dolega… Nie chorował już od dłuższego czasu, więc pewnie dobra passa dobiegła końca. Wzrusza ramionami, frustrująco niedbale, i idzie do swojej sypialni.

Z zestawu swoich ulubionych książeczek wybiera Paddington idzie do szpitala i jego decyzja psuje mi przyjemność tej chwili, w której leżymy przytuleni do siebie – on pod swoją kołderką w dinozaury, ja na niej. Paddington uderzył się w głowę bumerangiem i musi iść do szpitala. „Rąbnęła głową w lustro…”

Małe, ciepłe ciałko Willa spoczywa na mojej piersi – słodki, pokrzepiający ciężar – a gdy tylko historia dobiega końca, oddaję mu książkę, żeby mógł przez chwilę sam pooglądać obrazki i przestudiować słowa. Dobrze jest spędzić z nim kilka spokojnych chwil, nim zejdę na kolację. Chloe wybiera się na noc do przyjaciółki, więc będziemy tylko ja i Robert. Zapyta, jak mi minął dzień, i niezależnie od tego, jak odpowiem, będę zmuszona go okłamać. Nie mogę mu powiedzieć o Phoebe – tak samo jak wszyscy inni jest przekonany, że nasza matka nie żyje. Skłamałam, informując go o tym, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. Miałam wówczas dwadzieścia jeden lat, a Phoebe nie protestowała. Nigdy tego nie żałowałam. Czy zrozumiałby, gdybym spróbowała mu wszystko wyjaśnić? Być może. Mimo to… nie chcę, żeby historia mojej matki była częścią mojego życia.

Zaproponuję, żebyśmy obejrzeli jakiś film. Robert przyśnie. Albo – to bardziej prawdopodobny scenariusz – to ja przymknę oko. Jednak cokolwiek się wydarzy, nie chcę o niej myśleć. Ani o Phoebe.

A jednak myślę o nich. Znów zanurzam się we wspomnieniach – przed oczami stają mi sceny z tego ostatniego dnia, całkiem jakbym kartkowała rodzinny album.

– Mamo?

Jestem tak odklejona od rzeczywistości, że początkowo nie słyszę głosu Willa.

– Mamusiu? – powtarza, a ton jego głosu sprawia, że natychmiast wracam na ziemię. Mój mały synek wierci się niespokojnie w moich objęciach. – Za mocno mnie ściskasz!

Rzeczywiście. Czuję, jak bardzo napięte mam mięśnie ramienia, którym go otaczam; moje palce wpijają się w miękkie ciało. Ściskam go stanowczo zbyt mocno.

– Och jej, strasznie cię przepraszam, kochanie! – Natychmiast wypuszczam go z objęć, przerażona i jednocześnie wstrząśnięta. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby patrzył na mnie w taki sposób, podejrzliwy i zdezorientowany. Nie podoba mi się to, wcale a wcale. – Po prostu się zamyśliłam. Czy masz ochotę na jeszcze jednego Paddingtona?

Jego uśmiech jest niczym promień słońca zza burzowej chmury; sięgam po nową książeczkę. Nim Wielka wycieczka Paddingtona dobiega końca, mój mały chłopiec zapomina o dziwnym zachowaniu mamy i ponownie się we mnie wtula. „Dziwne zachowanie mamy…” Nie chcę o tym myśleć.

Uprawiamy seks. To nasza idealna, wypraktykowana rutyna – wszystko jak w zegarku, w odpowiedniej kolejności, więc oboje kończymy zaspokojeni – wypracowaliśmy ten schemat na przestrzeni lat, szlifując go do perfekcji. Kochamy się teraz rzadziej – gdy na świat przyszedł Will, częstotliwość naszych zbliżeń zmniejszyła się jeszcze bardziej i jakkolwiek paskudnie to brzmi, gdy kończymy, w myślach wykreślam tę pozycję z listy rzeczy do zrobienia na ten tydzień.

Idę do łazienki, a Robert po mnie; pod jego nieobecność dostrzegam w świetle lampki, że w sypialni przydałoby się odkurzyć, a kosz na brudy jest przepełniony. Na dole jest tak samo. Ów fakt, w połączeniu z jego opryskliwą reakcją na moją wzmiankę, że przydałoby się uprać strój gimnastyczny Willa, a także ogólnym chłodem, który wkradł się między nas jakiś czas temu, sprawia, że mam niejasne wrażenie, iż za drugim razem Robert nie jest już tak zadowolony z bycia rodzicem ogarniającym dom, co za pierwszym, ale przecież na to właśnie umówiliśmy się wiele lat temu. To on nalegał na kupno tego dużego domu, ale to ja na niego zarabiam. Może powinniśmy pomyśleć o wynajęciu kogoś do sprzątania? To byłby jednak kolejny wydatek… Ostatnimi czasy panuje między nami jakieś dziwne napięcie; nie umiałabym powiedzieć, kiedy ani od czego to się zaczęło, ale od niedawna przyłapuję się na tym, że on również wprawia mnie w poirytowanie. Postanawiam, że rano sama odkurzę. Niech mu już będzie. Poświęcę się, chociaż nie mogę się nadziwić, dlaczego koniec końców to zawsze kobieta musi ogarnąć wszystko w domu. Najpierw jednak… muszę odespać ten zwariowany dzień.

6

Dziesięć dni do urodzin

Nie mogę zasnąć. Nie śpię do czwartej trzydzieści nad ranem – świta już, gdy udaje mi się na trochę zdrzemnąć – budzą mnie dopiero odgłosy krzątania się po domu o siódmej rano. Gdy docieramy na grilla o piętnastej, jestem ledwie żywa.

– Emmo! Wyglądasz na zmęczoną… – wypala od progu Michelle, otwierając nam drzwi, i mam ochotę podbić jej te roziskrzone, podkreślone idealnym makijażem oczy.

– Miałam pracowity tydzień – mówię. – I nie sypiam ostatnio zbyt dobrze.

– Próbowałaś naparu z rumianku?

– Spróbuję – obiecuję jej.

Michelle jest jedną z tych kobiet, które zawsze mają w zanadrzu mnóstwo dobrych rad – w większości bezużytecznych. Mam nadzieję, że nie będę musiała testować jej sposobu…

Prowadzi nas przez kuchnię, której dwuskrzydłowe drzwi wychodzą na ich piękny ogród.

– Ja się przekonałam, że to działa. – Ogląda się przez ramię. – Z kapką wódki.

Puszczam Roberta przodem i idziemy dołączyć do reszty – rodziców dzieci, które chodzą do tej samej szkoły. To bardziej przyjaciele Roberta niż moi, chociaż – jak zwykle podkreśla – „dziewczęta” zawsze namawiają mnie na drinki, kolacje lub wyjścia do teatru, ale ponieważ pracuję po dziesięć lub dwanaście godzin dziennie, rzadko korzystam z ich zaproszeń.

– Matthew jest na trampolinie. – Michelle kładzie rękę na ramieniu Willa niezobowiązująco troskliwym gestem, który przypomina mi o tym, jak znacząca jest ich obecność w naszym życiu. Zajęcia pozaszkolne, odbieranie nawzajem naszych dzieci, gdy przedłuży się wizyta u fryzjera, tego typu rzeczy. Życie, które prowadzi Robert, a o którym tak mało wiem. – A w lodówce turystycznej przy stole do ping-ponga są napoje.

– Sprytne – komentuje Robert.

– Widujemy ich wystarczająco dużo w ciągu tygodnia, co? – Michelle podaje mu piwo.

– Racja. Jak ci poszło z ostatnimi zadaniami z ortografii?

– Och, daj spokój, to było tylko przelotne zaćmienie! W tym tygodniu wypadłam najlepiej z całej klasy!

Śmieją się, a ja się uśmiecham, udając, że jestem częścią grupy, podczas gdy Will idzie na drugą stronę ogrodu, gdzie bawią się dzieci. Najmłodszy syn Michelle, Matthew, to jeden z najlepszych przyjaciół Willa, ale niespecjalnie przepadam za jej siedmioletnim Benem. To łobuziak, który lubi rozstawiać innych po kątach. Dziś są tu jednak dwie dziewczynki Betty, a starsza ma dziesięć lat i jest śliczna, więc Ben będzie robił, co mu każe. Dzieciaki mają do dyspozycji trampolinę, stół do ping-ponga i basenik – mimo że dziś nie jest zbyt gorąco.

Co się zaś tyczy dorosłych, jesteśmy tylko my, nasi uroczy i piękni gospodarze, Michelle i Julian, a także Betty i Alan, którzy niedawno dołączyli do tego grona, przeprowadziwszy się tu ze Szkocji. Wszyscy, a przynajmniej kobiety, należą do whatsappowej grupy szkolnej, do której należy też Robert. Może to je powinnam poprosić o przypominanie mu, żeby prał strój gimnastyczny naszego syna…?

– Wina, Emmo? Dżin z tonikiem? – pyta Julian stojący przy barku ustawionym obok dużego gazowego grilla i półmisków z gotowymi do wrzucenia na ruszt potrawami. Widzę wśród nich szaszłyki z krewetek, kurczaka satay i rybę. Mam nadzieję, że mają kiełbaski lub coś innego dla dzieci…

– Masz może colę light?

– Daj spokój, wypij choć jednego drinka. Świętuj!

Nalewa mi kieliszek białego wina.

– Co niby miałabym świętować?

– Rozwód Parkera Stockwella. Czytałem artykuł w lokalnym brukowcu.

– Serio? – To miła niespodzianka, która z pewnością spodoba się partnerom: będą zadowoleni z darmowej reklamy. Nie mówiąc już o tym, że i ja dzięki temu zaplusuję.

– Moja firma wykonuje dla niego pewne prace budowlane – ciągnie tymczasem Julian. – Wiem, że to ktoś, z kim lepiej nie zadzierać. – Podnosi swój kieliszek w toaście. – Tak więc… dobra robota.

– Dzięki!

Jestem trochę zaskoczona, bo zazwyczaj podczas takich spotkań spędzam czas jałowo, tkwiąc na ziemi niczyjej: nie uczestniczę w męskich rozmowach o pracy, golfie czy o czym tam jeszcze gadają między sobą faceci, a z kobietami nie mogę rozmawiać o szkole, więc ta pogawędka to miła odmiana. Zerkam w stronę dmuchanego basenu.

– Chloe? Czy mogłabyś popilnować przez chwilę Willa?

Moja córka stoi w pobliżu – widzę, że ona również czuje się tu nieswojo.

– Jestem gościem, nie darmową siłą roboczą – burczy, po czym zerka na mój kieliszek. – Aczkolwiek wygląda na to, że to i tak ja będę kierowcą w drodze powrotnej…

– Ha, touché! – śmieje się Julian. – Chodź, mam ochotę zagrać w ping-ponga. Chyba jednak te małe potwory powinien mieć na oku ktoś z dorosłych. – Ogląda się na mnie przez ramię. – Nie mogę się już doczekać twoich urodzin, Emmo! Mam nadzieję, że na tę imprezę dzieci będą miały wstęp wzbroniony!

Uśmiecham się z przymusem na wzmiankę o tym zbliżającym się nieuchronnie moim „wielkim dniu”, a tymczasem Chloe daje mu kuksańca.

– No dobra, staruszku. Pokaż, na co cię stać! – droczy się z nim. Wszystko wskazuje na to, że nastoletnia kapryśność mojej córki jest zarezerwowana wyłącznie dla mnie.

– Wyzwanie przyjęte! – Julian ogląda się na resztę gości. – Alan? Czy mógłbyś przygotować dzieciakom te burgery z kurczaka?

Chloe odchodzi, śmiejąc się z czegoś, co mówi Julian, a potem klepie go w ramię, nim zajmą pozycję po obu stronach stołu. Nawet ona czuje się pośród tych ludzi swobodniej niż ja… ale przecież w pewnym momencie opiekowała się większością dzieci; to była jej pokuta za urodzenie się jako dziecko z wpadki w czasach mojej młodości. I, jeśli mam być szczera, cieszę się, że nadal nie ma nic przeciwko wybieraniu się z nami na rodzinne wyjścia.

Jakiś czas później burgery są gotowe i dzieciaki siedzą na kocu, pałaszując, a ja całkiem nieźle się bawię. W głowie przyjemnie szumi mi od wypitego wina, a Betty, jak się okazuje, ma to specyficzne szkockie poczucie humoru, które każe mi myśleć, że w innym towarzystwie nie stroniłaby od sprośnych żarcików, i że świetnie bym się bawiła, gdybyśmy wybrały się wspólnie na jakiś wieczorny wypad na miasto. Bezlitośnie kpi z innych szkolnych mamusiek i choć właściwie ich nie znam, poza imionami, jej celne docinki sprawiają, że śmieję się do rozpuku. Może mogłabym zaprzyjaźnić się z tymi kobietami, gdybym tylko spróbowała? Dodaję ten punkt do niekończącej się listy rzeczy do zrobienia: „postarać się zaprzyjaźnić z mamami”. Może zaprosiłabym je do nas? Albo na kolację na mieście – tak byłoby zdecydowanie łatwiej.

– Miałeś kiedyś takiego, prawda, Robert? – woła Michelle, przerywając Betty. – Starego, zniszczonego land rovera? Jakiś czas temu? Wróciły do łask. Są teraz bardzo modne.

Jest strasznie głośna. Czyżby zaczęła pić wino, zanim jeszcze zjawili się goście?

– Tak, miał – odpowiadam za niego. Całkiem zapomniałam o tym prezencie. Kupiłam mu go na trzydzieste piąte urodziny, gdy zostałam starszą wspólniczką. – Pechowe auto.

– Miałem go tylko przez jakieś pół roku. – Robert dopija piwo.

– No to… Czy wszyscy zadeklarowali się już, że przyjdą na czterdziestkę Emmy?

– Pechowe?

– Żartuję. – Śmieję się. – Był stary i kosztował grosze, jeśli mam być szczera. Ale ciągle coś się w nim psuło, a potem Robert… cóż, skasował go. Tuż przed naszą przeprowadzką, prawda? Wyjechałam na seminarium, a gdy wróciłam, zastałam poobijanego męża i zezłomowanego land rovera. – Jak mogłam o tym zapomnieć?

– Nawalił układ kierowniczy i wjechałem w drzewo.

– Dobrze, że się go pozbyliśmy – mówię, zerkając na córkę. – W przeciwnym razie to mógłby być twój pierwszy samochód, Chlo. Wyprawka na studia. Prezent na osiemnastkę.

Chloe robi kwaśną minę.

– Właściwie to myślałam o tym, żeby zrobić sobie rok przerwy.

Cóż, to dla mnie coś nowego, ale wiem, że obecnie moja córka zmienia zdanie co pięć minut, więc podczas gdy reszta zaczyna ją dopytywać o powody tej decyzji i wspominać własne podróże po Europie oraz wakacje w Tajlandii, i co tam jeszcze mieli szczęście przeżyć, ja odpuszczam.

– Przynajmniej zyskasz dodatkowy rok, zanim będziesz musiała zacząć wykładać forsę na opłaty – zauważa Alan.

– Och, chyba nie mógłbyś się lepiej postarać, gdybyś chciał zabrzmieć bardziej jak stereotypowy Szkot! – parska Betty. – Co za brak taktu! Wybaczcie…

– Hmm, to całkiem jak z Emmą! – wtrąca Robert. – Odłożyła już kasę na studia Chloe. Na swój pierwszy samochód zaoszczędziła w wieku czternastu lat, rozwożąc gazety i pracując dorywczo w soboty. – Śmieje się, co mnie irytuje; całkiem jakby chęć życia na przyzwoitym poziomie była czymś, czego powinnam się wstydzić.

– To musi być miłe uczucie: mieć oszczędną żonę. – Julian pochyla się do przodu i dolewa sobie wina. – Jednak z drugiej strony równie miło, o ile nie milej, musi być mieć żonę, która zarabia! Szczęściarz z ciebie, Robercie. – Podnosi swój kieliszek. – Zdrowie Emmy!

Michelle wygląda, jakby wymierzył jej policzek, i przez moment widzę w jej oczach prawdziwy ból; po chwili bierze się w garść.

– To bardzo miłe z twojej strony, kochanie – cedzi lodowatym tonem. – Dzięki za przypomnienie, że muszę w poniedziałek kupić nowe buty…

– Michelle naprawdę ciężko pracuje – mówię. – Tak samo jak Robert. Ich dzień pracy jest z pewnością równie długi jak mój, a ja doskonale wiem, że nie miałabym szans pracować w ten sposób, gdyby Robert również był zatrudniony na etat. – Gdy zerkam na mojego męża, dociera do mnie, że teraz to on wygląda na oburzonego.

– Właściwie to, Em…

Urywa na dźwięk ostrego krzyku, a ja w mgnieniu oka zrywam się na nogi, serce natychmiast podchodzi mi do gardła. To moje dziecko! Każda matka pozna krzyk własnego dziecka. Trampolina…

– Miał skakać! Ale nie chciał! – Ben stoi na trampolinie z rękami wspartymi na biodrach. Will siedzi na trawie i zanosi się płaczem. – Próbowałem mu pomóc!

– Czy go popchnąłeś? – Trampolina jest otoczona siatką, ale starą i porozciąganą, zdecydowanie wymagającą wymiany. – Popchnąłeś go?

Patrzę na niego ostro, po czym obrzucam Willa pośpiesznym, czujnym spojrzeniem. Nie widzę krwi. Raczej niczego sobie nie złamał. Stopniowo się uspokaja i z ulgą spostrzegam, że nic mu nie jest, po prostu się przestraszył. Skupiam się z powrotem na Benie, podczas gdy reszta dzieciaków cofa się ukradkiem.

– Zejdź natychmiast i go przeproś! Mogło mu się coś stać! To nie było miłe!

– To był pieprzony wypadek! – Michelle staje nagle między mną a swoim starszym synem. – I nie krzycz na moje dziecko!

Dostrzegam, że lekko chwieje się na nogach. Mierzymy się w milczeniu wzrokiem – obie zdajemy sobie w porę sprawę z tego, że na usta cisną nam się słowa, których nie mogłybyśmy cofnąć i których z pewnością byśmy później żałowały. Ona jest wcięta, a ja – zmęczona. Pora wracać do domu.

7

– Co za suka!

Chloe jest najwyraźniej bardziej poirytowana zachowaniem Michelle niż ja.

– Och, ja zachowałabym się dokładnie tak samo, gdyby nakrzyczała na Willa. – Siedzę na tylnym siedzeniu z Willem, który się nie odzywa, ale jest spokojny; wygląda przez okno, podczas gdy Chloe prowadzi samochód w tej dziwnej sytuacji odwrócenia ról. – I nie powinnaś nazywać jej suką. Co się stało z siostrzeństwem?

– Siostrzeństwo polega na tym, że pozwalasz kobietom być tym, kim chcą. A ona postanowiła być suką. – Moja córka patrzy na mnie w lusterku wstecznym. – W siostrzeństwie chodzi również o wspieranie własnej matki.

„Rąbnęła głową w lustro w swoim pokoju…”

– Hej, spójrz! – woła Chloe podekscytowanym głosem i prostuje się na swoim siedzeniu, gdy skręca w naszą ulicę. – Czy to…? O Boże, czy to nie ciocia Phoebe? Pod naszymi drzwiami?

O Boże. Wszyscy się odwracają – nawet Will wyciąga szyję, usadowiony w swoim foteliku. Owszem. Jest tam. To nie kto inny, a Phoebe, stercząca na naszym ganku. Krzyżujemy spojrzenia i widzę w jej oczach jakiś przelotny błysk – czyżby złośliwej satysfakcji? – na widok mojego wyraźnego skrępowania. Jednak cokolwiek to jest, znika równie szybko, jak się pojawiło, i chwilę później moja siostra uśmiecha się już od ucha do ucha, rozkładając szeroko ramiona, jakby nic nie mogło jej bardziej ucieszyć niż odwiedzenie nas.

Serce podchodzi mi do gardła, gdy patrzę, jak moja córka pędzi do niej z radosnym okrzykiem na ustach; przynajmniej Will nadal trzyma mnie za rękę i popatruje na nią, lekko onieśmielony.

– Chodź, Will! – woła Chloe. – To ciocia Phoebe!

Mój syn puszcza moją dłoń i nim zdąży zaprotestować, moja siostra porywa go w ramiona i wyciska soczystego buziaka na jego policzku. Jeśli tylko zechce, potrafi być urocza i ciepła. Ostatni raz Will widział ją, gdy miał trzy lata, więc nie może jej pamiętać, a mimo to sprawia wrażenie, jakby czuł się w jej towarzystwie całkiem swobodnie: chichocze w jej objęciach, podczas gdy ona przyciska usta mocniej do jego policzka i wydmuchuje powietrze, robiąc mu całuska-pierdziuszka. Czuję się zdradzona.

– Cóż za miła niespodzianka! – Robert, wyglądający na równie wstrząśniętego jak ja, całuje ją w policzek.

– Byłam w pobliżu, więc pomyślałam, że do was zajrzę.

– Mogłaś zadzwonić – mamroczę. – Chociaż w sumie przecież nie masz w zwyczaju… – Uśmiecham się, jakby to był żart.

– No to… zaprosicie mnie do środka czy mam tu tak sterczeć?

„W co ona pogrywa? – zachodzę w głowę. – Co tu właściwie robi?”

– Jasne, wchodź! – Robert otwiera jej drzwi i puszcza ją przodem. Phoebe ma na sobie T-shirtową minisukienkę i legginsy; wygląda na to, że nadal ćwiczy jogę czy coś, bo muszę przyznać, że wygląda naprawdę nieźle.

– Czy ona jest farbowana metodą tie-dye, ciociu Phebes? – pyta Chloe. – Ten styl retro jest super!

– Mówisz o sukience?

– Tak.

– Och, mogę ci ją sprezentować, jeśli ci się podoba. Podrzucę ci ją przy okazji.

Zastanawiam się, dlaczego moja siostra nagle ubiera się jak studentka sztuk pięknych, którą kiedyś była. Nie jest młoda ani wolna. Tak jak i ja. Sprzedaje domy w Costa Brava. Pewnie ma szafę pełną garsonek nieróżniących się specjalnie od tych, które noszę ja – tyle tylko że tańszych. Po co to pozerstwo? Komu chce zaimponować? Mnie? Moim dzieciom? Robertowi…?

– No to… zostaniesz na trochę? – pyta Chloe. – Nie widzieliśmy cię od wieków. Proszę, powiedz, że tak! Czy to nie super, mamo?

Ogląda się na mnie, gdy wchodzimy do kuchni; Robert wyciąga już kieliszki i wyjmuje z lodówki butelkę wina.

– Pewnie, że tak. – Patrzę na Roberta. – Ja napiję się herbaty. Zaraz zaparzę. Powinnam też położyć Willa spać… Chodź, małpeczko. Może następnym razem będziesz mógł spędzić z ciocią Phoebe więcej czasu.

Mój syn nadal tkwi uczepiony kurczowo jej nogi, łypiąc na mnie znad ramienia.

– Zanieść cię na górę? – pyta Phoebe, a Will kiwa z zadowoleniem głową. – W porządku, w takim razie chodźmy. Chyba nie jesteś już za duży na czytanko?

– Paddington!

– Dobrze, zatem niech będzie Paddington. – Phoebe ponownie podnosi mojego syna; widać, że pracowała nad formą, bo Will nie jest już taki lekki, i wychodzi na korytarz. – Ale wrócę na wino! – Podchwytuje mój wzrok. – I siostrzane nadrabianie zaległości.

– Za chwilę przyjdę i pomogę. Chcę posłuchać o Hiszpanii – mówi Chloe. – Zostaniesz do urodzin mamy?

– Och, nie mogłabym przegapić takiej okazji! – Słyszę odpowiedź Phoebe, gdy wchodzą na górę, zostawiając mnie sam na sam z Robertem. Przez chwilę panuje dziwna, niezręczna cisza, którą mój mąż w końcu przerywa.

– Dobrze wygląda – mówi, nalewając wody do czajnika. – Wiedziałaś, że wróciła?

– A czy Phoebe kiedykolwiek raczyła mi się zwierzać ze swoich planów? – Unikam jawnego kłamstwa i szperam w lodówce w poszukiwaniu mleka.

– Idę obejrzeć powtórkę meczu. Zostawię was same. – Robert sięga po swój kieliszek i zastyga w pół ruchu. – Nie wydajesz się zbyt ucieszona jej widokiem…

– Jestem po prostu zmęczona. Myślałam, że położę się wcześniej spać. – Silę się na skruszony uśmiech.

– Pewnie nie zostanie na długo – pociesza mnie Robert. – Nigdy tego nie robi.

Jesteśmy w salonie gościnnym – pomieszczeniu, którego rzadko używamy, ale przynajmniej jest oddalone od nory Roberta. Chloe jest na górze, a Will chyba zasnął, nim jeszcze Phoebe skończyła czytać.

– Widzę, że u ciebie wszystko dobrze – odzywa się wreszcie Phoebe, przerywając milczenie, podczas którego mierzyłyśmy się tylko nawzajem wzrokiem. – Chloe jest już taka duża…

– Co tu robisz, Phebes? – pytam bez ogródek; jestem zbyt zmęczona na słowne gierki. – I dlaczego wcześniej nie napisałaś chociaż esemesa?

– Nie chciałabyś, żebym was odwiedziła. A poza tym… zatęskniłam za twoimi dziećmi. Chciałam je zobaczyć. Pomyślałam, że nasze wczorajsze spotkanie nie przebiegło zbyt dobrze…

Cóż, trudno się nie zgodzić. Słabo to wyszło. Mimo to… nie bardzo mam ochotę na kolejne. Nie w sytuacji, gdy wisi nad nami jej cień.

– Cała ta historia z naszą matką sprawiła, że zaczęłam myśleć o nas – podejmuje tymczasem Phoebe. – O przeszłości. O dawnych czasach. O tym, jak miło byłoby się spotkać, skoro już tu jestem…

Przez chwilę znowu siedzimy w ciszy, w milczeniu, trawione przez soki naszych wzajemnych żalów i pretensji.

– A tak przy okazji, na wypadek gdybyś się zastanawiała… u niej bez zmian.

– Nie zastanawiałam się.

– Oczywiście, że nie. – Phoebe patrzy na mnie z ledwie skrywanym obrzydzeniem. – Dlaczego miałabyś myśleć o kimś innym poza sobą samą?

– Nie chcę teraz o niej myśleć. Nie w tym tygodniu.

– Ach, twoje czterdzieste urodziny. – Uśmiecha się półgębkiem. – Wiedziałam, że to cię będzie dręczyć. Sprawiać, że będziesz wracała myślą do jej urodzin i tego, co ci powtarzała. Tak przypuszczam.

– Przypuszczasz? – Rany. Ciekawe, o czym jeszcze jej zdaniem rozmyślam. – A określanie tego mianem „dręczenia” to gruba przesada.

– Ale wiesz, że tylko to sobie wszystko wmawiasz? Wszystko jest w twojej głowie – mówi. – Podczas gdy tym, co naprawdę dręczy mnie, jest nasza umierająca matka. Chociaż… nie, może powinnam ująć to inaczej. Martwię się o nią. I wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale mimo to pomyślałam, że mogłybyśmy…

– Powiedziałam ci wczoraj, że nie chcę o niej rozmawiać! – wchodzę jej w słowo.

– Och, jasne, zawsze chodzi o ciebie i tylko o ciebie, prawda? Boże uchowaj, żeby coś wytrąciło z równowagi biedną Emmusię. – Wstaje i z grymasem pogardy na twarzy wyjmuje telefon. – Zamówię taksówkę. Widzę, że ja również dręczę cię samą swoją obecnością tutaj. Jak w ogóle śmiem psuć twoje idealne życie przypominaniem ci o naszej przeszłości?!

– Jakim cudem nagle to ja jestem tą najgorszą?

Kto dał jej prawo wpraszać się do mojego domu i mnie atakować? I co ona, do jasnej cholery, może wiedzieć o moim życiu? Poza jakimiś dwunastoma miesiącami, podczas których mieszkałyśmy razem, gdy byłam na studiach, prawie w ogóle nie spędzałyśmy ze sobą czasu.

– Dlaczego w ogóle ktoś zawsze musi być tą najgorszą? – pyta Phoebe, postukując paznokciami w telefon podczas zamawiania taksówki przez jakąś aplikację. – Chciałam się z tobą zobaczyć, bo nasza matka, pomimo wszystkich problemów, jakich nam nastręczyła, jest w szpitalu. Prawdopodobnie umiera. I może… być może dobrze byłoby, gdybyśmy… gdybyś ty to zrozumiała.

– Wystarczą mi tamte wspomnienia – cedzę cicho przez zaciśnięte zęby, mimo że nie ma szans, by Robert nas podsłuchał. – Wcale nie chcę do nich wracać. I bynajmniej nie czyni mnie to złą osobą. A tobie się wydaje, że wiesz wszystko o…

– Daj spokój! – parska zjadliwie. – Przecież tobie wszystko ułożyło się jak w bajce, chyba nie zaprzeczysz, co? Po tamtym… Cudowna rodzina zastępcza: wiadomo, że każdy chciał przygarnąć małą Emmusię…

– To nieprawda! – Mam ochotę jej przypomnieć, że fakt, iż pierwsza rodzina wycofała się w ostatniej chwili, a jej miejsce zajęła potem druga, to raczej nie „każdy”, ale wówczas ona się rozkręca i żółć wylewa się z jej ust rwącym strumieniem.